Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
66 osób interesuje się tą książką
Czwarty tom bestsellerowej serii „Devil’s Night”!
Will Grayson uwielbiał łapać swoją małą myszkę Emory Scott w pułapki, kiedy byli jeszcze w liceum. W ciemnych szkolnych korytarzach nikt nie mógł się zorientować, że Pan Popularny ma słabość do pewnej cichej, zamkniętej w sobie dziewczyny, którą lubił torturować.
Jednak Emory była świadoma, że Will ma powód, żeby jej nienawidzić. Wszystko, co się wydarzyło, było jej winą. Wiedziała o tym i akceptowała to. I nie żałowała niczego.
Obecnie są zamknięci w miejscu, które pomimo luksusów jest tak naprawdę swego rodzaju więzieniem. Will i jego mała myszka. Chłopak, który zawsze przypominał bardziej nieokiełznane zwierzę niż nastolatka. Dziki, pewny siebie, nieprzestrzegający żadnych reguł. Teraz dostał wspaniały prezent: jego mała myszka przyszła do niego i już nie ucieknie. Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 883
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 25 godz. 33 min
Tytuł oryginału
Nightfall
Copyright © 2020 by Penelope Douglas
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Julia Deja
Korekta:
Alicja Szalska-Radomska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-285-3
Z racji tego, że Nightfall to ostatnia powieść z cyklu „Devil’s Night”, a wszystkie jego części są ze sobą powiązane, zachęcam Was do sięgnięcia po poprzednie, zanim przystąpicie do lektury niniejszej książki. Jeśli mimo to postanowicie pominąć Corrupt, Hideaway, Kill Switch czy Conclave, pamiętajcie, że pewne elementy fabuły i tła historii mogą wydać się Wam niejasne.
Zarówno Corrupt, Hideaway, jak i Kill Switch dostępne są nakładem wydawnictwa NieZwykłe.
Każdej z moich książek towarzyszą moodboardy na platformie Pinterest. Zapraszam Was więc do zapoznania się ze scenopisem Nightfall pod adresem:
https://www.pinterest.com/penelopedouglas/nightfall-2020/
Naprzód!
xoxo Pen
Emory
Teraźniejszość
Dźwięk był cichy, ale usłyszałam go.
Woda. Jakbym znalazła się za wodospadem, w głębi jaskini.
Co to było, do diabła?
Zamrugałam, aby wybudzić się z najgłębszego snu, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Jezu, ależ byłam zmęczona.
Moja głowa spoczywała na miękkiej poduszce. Poruszyłam ręką, przejeżdżając po chłodnej, jedwabistej, białej kołdrze.
Dotknęłam twarzy, jednak nie było na niej moich okularów. Narastało we mnie poczucie dezorientacji. Znajdowałam się pośrodku wielkiego łoża, wtulona w wygodną pościel. Zajmowałam na nim tyle miejsca, co pojedynczy M&M w całej paczce.
To nie było moje łóżko.
Rozejrzałam się dookoła po urządzonej z przepychem sypialni: wszędzie biel, złocenia, kryształy i lustra. Pomieszczenie cechował niemal pałacowy luksus, jakiego w życiu nie widziałam. Nagle ogarnął mnie lęk i oddech mi się spłycił.
To nie był mój pokój. Czyżbym śniła?
Podniosłam się cała obolała i zesztywniała, jakbym spała co najmniej tydzień.
Wtem dostrzegłam moje okulary. Leżały złożone na szafce nocnej. Natychmiast wzięłam je i założyłam, aby przyjrzeć się najpierw samej sobie. Leżałam na łóżku, wciąż w pełni ubrana w czarne, obcisłe spodnie i biały pulower, które założyłam dziś rano.
O ile to wciąż było dziś.
Nie miałam za to na sobie butów. Instynktownie zerknęłam na podłogę obok łóżka, gdzie zobaczyłam moje tenisówki. Stały ułożone równiutko na kunsztownym białym dywanie ze złocistymi zdobieniami.
Na widok tej nieznajomej sypialni oblał mnie zimny pot. W głowie kotłowały mi się dwa pytania: co się ze mną działo i gdzie ja się znalazłam?
Zsunęłam się z łóżka. Stanęłam na drżących lekko nogach.
Byłam w firmie. Pracowałam nad projektami dla Muzeum DeWitta. W porze lunchu Byron z Elisą zamówili sobie jedzenie do biura, a ja wyszłam na miasto. Potem natomiast…
Uch, nie wiem. Co się stało?
Głowa mi pękała. Palcami ścisnęłam grzbiet nosa.
Chociaż w pokoju było troje drzwi, to nie traciłam czasu na sprawdzanie ich. Chwyciłam buty w rękę i ruszyłam ku najbliższym z nadzieją, że prowadziły na zewnątrz. Po chwili znalazłam się na korytarzu. Chłód marmurowej posadzki zadziałał kojąco na moje zbolałe stopy.
Nadal jednak próbowałam sobie wszystko przypomnieć.
Nie piłam.
Nie spotkałam nikogo podejrzanego.
Nie otrzymałam też żadnych dziwnych telefonów ani przesyłek. Nie…
Miałam tak zeschnięte gardło, że udało mi się przełknąć ślinę dopiero po kilku próbach. Boże, ale chciało mi się pić. I jeść. Jak długo byłam nieprzytomna?
– Halo? – zawołałam cicho, lecz natychmiast tego pożałowałam.
Jeżeli nie miałam tętniaka ani amnezji selektywnej, to oznaczałoby, że znalazłam się tu nie z własnej woli.
A gdyby mnie porwano albo uwięziono, to przecież raczej trzymano by mnie pod kluczem…
Zrobiło mi się niedobrze. Zaczęłam przypominać sobie wszystkie horrory, jakie w życiu obejrzałam.
Oby tylko to nie byli kanibale. Proszę, tylko nie kanibale.
– Cześć – odezwał się cichy, niepewny głos.
Podążyłam za dźwiękiem, spoglądając wzdłuż korytarza i przez balustradę, gdzie po drugiej stronie piętra znajdowała się kolejna sala z pokojami. Z cienia spowijającego półpiętro powoli wyłaniała się jakaś postać.
– Kto tam? – Przysunęłam się odrobinę bliżej, mrugając wciąż jeszcze zaspanymi oczami.
Wydawało mi się, że to mężczyzna. Krótkowłosy, w koszuli typu button down1.
– Taylor – odpowiedział wreszcie. – Taylor Dinescu.
Dinescu? Z Koncernu Naftowego Dinescu? Niemożliwe.
Oblizałam usta i ponownie przełknęłam ślinę. Tak bardzo chciało mi się pić.
– Dlaczego nie zamknięto mnie w pokoju? – zapytał, wychodząc z cienia w delikatnie oświetloną blaskiem księżyca przestrzeń.
Przekrzywił głowę. Jego włosy były rozczochrane, a pomięta koszula wystawała częściowo ze spodni.
– Nie wolno nam przebywać w pobliżu kobiet – dodał, wydając się równie zdezorientowany jak ja. – Współpracujesz z doktorem? Jest tu?
O czym on, do diabła, mówił? „Nie wolno nam przebywać w pobliżu kobiet”. Dobrze usłyszałam? Brzmiał dziwnie, jakby był na prochach albo od piętnastu lat siedział zamknięty w celi.
– Gdzie jestem? – zapytałam stanowczo.
Zrobił krok w moją stronę, ale natychmiast się cofnęłam i zaczęłam pospiesznie wkładać buty.
Zbliżył się nieco i z zamkniętymi oczami nabrał powietrza.
– Jezu – wysapał. – Trochę minęło, od kiedy ostatni raz czułem ten zapach.
Jaki zapach?
Otworzył oczy. Były niebieskie, a mahoniowe włosy nadawały jego spojrzeniu dodatkową przenikliwość.
– Kim jesteś? Gdzie ja jestem? – zawarczałam.
Nie miałam pojęcia, co to za jeden.
Niemal zwierzęcymi ruchami podpełzł bliżej. Drapieżny grymas malujący się na jego twarzy przyprawił mnie o gęsią skórkę.
Nagle wydał się jakby czymś zaalarmowany. Kurwa.
Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu jakiejś broni.
– Lokacje się zmieniają – odezwał się, a ja cofnęłam się o tyle samo kroków, ile on wykonał w moją stronę. – Jednak nazwa pozostaje ta sama: Blackchurch.
– Co to jest? – zapytałam. – Gdzie jesteśmy? Czy to jeszcze San Francisco?
Wzruszył ramionami.
– Nie potrafię odpowiedzieć. Równie dobrze możemy być na Syberii albo piętnaście kilometrów od Disneylandu – odparł. – Dowiemy się jako ostatni. Wiadomo tylko tyle, że jesteśmy w odległym miejscu.
– My?
Kto tu jeszcze był? Gdzie oni byli?
Gdzie ja się znalazłam, do cholery? Czym było Blackchurch? Jakby coś mi świtało, lecz w tym momencie zbyt trudno było mi zebrać myśli.
Jak to możliwe, że nie wiedział, gdzie jest? W jakim mieście lub stanie? Czy nawet kraju?
Boże. Kraj. To była jeszcze Ameryka, prawda? Musiała być.
Poczułam falę mdłości.
Woda. Słyszałam wodę, kiedy się obudziłam. Wytężyłam słuch. Dobiegły mnie przytłumione, rytmiczne odgłosy wody. Jakby dookoła nas. Czyżbyśmy byli w pobliżu wodospadu?
– Jesteś tu sama? – zapytał, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że mnie widzi. – Nie powinnaś być tak blisko nas. Nigdy nie dopuszczają kobiet tak blisko nas.
– Jakich kobiet?
– Pielęgniarek, sprzątaczek, personelu… – wymamrotał. – Przychodzą raz w miesiącu, żeby uzupełnić zapasy. Nie wolno nam wtedy opuszczać naszych pokojów. Zapomnieli o tobie?
Doszczętnie poirytowana wyszczerzyłam zęby. Dość tych pytań. Nie miałam pojęcia, o czym on, do diabła, bredził. Moje serce waliło jak młotem. „Nigdy nie dopuszczają kobiet tak blisko nas”. Boże, dlaczego? Podeszłam do schodów cały czas zwrócona przodem w jego stronę. Gdy zaczęłam schodzić, ruszył w moją stronę.
– Muszę zadzwonić – mruknęłam. – Gdzie jest telefon?
Pokręcił tylko głową, a pode mną nogi się ugięły.
– Komputerów też nie ma – dodał.
Potknęłam się na stopniu i chwyciłam ściany dla równowagi. Gdy podniosłam wzrok, stał tam wpatrzony we mnie z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.
– Nie, nie… – Zrobiłam jeszcze kilka kroków w dół.
– Nie martw się – odezwał się. – Ja chciałem tylko powąchać. On będzie chciał posmakować jako pierwszy.
On? Spojrzałam w dół, gdzie zauważyłam stojak z parasolami. Mają szpikulce. Nadadzą się.
– Nie mamy tu kobiet. – Wciąż się do mnie zbliżał. – A przynajmniej nie takich, które moglibyśmy dotykać.
Cofnęłam się jeszcze. Czy zdążyłby mnie dopaść, gdybym rzuciła się po parasolkę? Czy by mnie złapał?
– Zero kobiet, zero komunikacji ze światem – ciągnął – zero prochów, wódy czy fajek.
– Co to jest Blackchurch? – zapytałam.
– Więzienie.
Rozejrzałam się. Wszędzie marmurowe posadzki, drogie instalacje, dywany, złote zdobienia i rzeźby.
– Ładne mi więzienie – wymamrotałam.
Widać było wyraźnie, że kiedyś był to czyjś dom. Jakaś posiadłość albo… zamczysko czy coś.
– Jesteśmy tu całkowicie odcięci od reszty świata – westchnął. – Jak myślisz, dokąd dyrektorzy korporacji i senatorowie wysyłają swoje problematyczne dzieci, kiedy chcą się ich pozbyć?
– Senatorowie… – powtórzyłam zamyślona, przypominając sobie coś.
– Niektórym ważniakom nie na rękę jest, by ich synowie, ich dziedzice, trafiali na okładki gazet z powodu skandali, jak łamanie prawa, prochy czy inne wybryki – wyjaśnił. – Gdy stajemy się dla nich ciężarem, odsyłają nas tu, żebyśmy ochłonęli. Czasem na kilka miesięcy. – Westchnął. – A niektórych nawet na lata.
Synowie. Dziedzice.
I wtedy to do mnie dotarło.
Blackchurch.
Nie.
Nie, na pewno kłamał. Słyszałam kiedyś o tym miejscu. Ale to przecież tylko miejska legenda. Bogacze straszyli nią swoje bachory, żeby trzymać je w ryzach. Odludna rezydencja, do której wysyłali swoich synów za karę. Wewnątrz jednak nie ma żadnych reguł. Taki Władca much, tylko w garniturach.
Tyle że to przecież bujda. Nieprawda.
– Jest was tu więcej? – zapytałam.
Po twarzy przebiegł mu szelmowski uśmieszek, na którego widok ścisnęło mnie w żołądku.
– Och, kilku – odparł śpiewnym tonem. – Grayson wróci dziś wieczorem z ekipą z polowania.
Zamarłam oszołomiona.
Nie, nie, nie…
Senatorowie, wspomniał.
Grayson.
Kurwa.
– Grayson? – wydukałam bardziej do siebie niż do niego. – Will Grayson?
On też tu był?
Jednak Taylor Dinescu, syn właściciela Koncernu Naftowego Dinescu, jak się właśnie domyśliłam, zignorował moje pytanie.
– Mamy wszystko, czego potrzeba, by przetrwać. Ale jeśli chcemy mięsa, to sami musimy je upolować – wyjaśnił.
Czyli dlatego Will i pozostali byli na zewnątrz. Zdobywali mięso.
Taylor się roześmiał. Nie wiem, czy to przez moją minę, czy coś innego. Na dźwięk tego nikczemnego rechotu aż zacisnęłam pięści.
– Czego rżysz? – zawarczałam.
– Bo nikt nie wie, że tu jesteś, prawda? – wytknął mi niemal z zachwytem. – A jeśli nawet, to i tak chcieli cię tu zostawić. Następna dostawa zapasów dopiero za miesiąc.
Przymknęłam oczy na sekundę, w pełni rozumiejąc, co miał na myśli.
– Cały miesiąc – powtórzył.
Podczas gdy mi się przyglądał, uświadomiłam sobie następstwa mojego położenia.
Znalazłam się pośrodku niczego, z Bóg wie iloma facetami, którzy od Bóg wie jak dawna nie mieli żadnej okazji do zrobienia czegoś głupiego, zupełnie odcięci od świata zewnętrznego. A w dodatku jeden z nich zagroził mi kiedyś, że sponiewiera mnie, jeśli znów się spotkamy.
Z tego więc, co mówił Taylor, nie miałam żadnej nadziei na pomoc przez kolejny miesiąc.
Ktoś się nieźle natrudził, żeby sprowadzić mnie tu bez żadnych świadków. Czy naprawdę nie było tu żadnego dozorcy? Ochrony? Kogokolwiek, kto kontrolowałby tych więźniów?
Zacisnęłam zęby. Nie miałam pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Ale musiałam coś wykombinować, i to szybko.
Wtem coś usłyszałam. Spojrzałam na Taylora. Z zewnątrz dobiegało wycie i szczekanie.
– Co to? – zapytałam.
Wilki? Dźwięki były coraz bliżej.
Podniósł wzrok na drzwi wejściowe za moimi plecami, a potem znów na mnie.
– Wracają z polowania – wytłumaczył. – Coś wcześnie.
Z polowania.
Will.
Ilu jeszcze równie odrażających i niebezpiecznych gości mogło mu towarzyszyć?
Wycie rozlegało się już przy samym domu. Zerknęłam z niepokojem na Taylora. Co się stanie, jeśli mnie tu znajdą?
On jednak tylko się do mnie uśmiechnął.
– Uciekaj, proszę – powiedział. – Brakuje nam tu dobrej zabawy.
Nogi się pode mną ugięły. To się nie działo naprawdę. To się nie działo naprawdę.
Zeszłam jeszcze niżej schodami, nie spuszczając go z oczu, podczas gdy on szedł za mną jak cień. Krew się we mnie zagotowała.
– Chcę porozmawiać z Willem – zażądałam.
Może będzie chciał mi zrobić krzywdę, a może nie. Skąd miałam to wiedzieć?
Gdybym tylko mogła z nim porozmawiać…
Taylor zaśmiał się, aż jego niebieskie oczy pojaśniały.
– On cię nie ochroni, mała.
Wtem podłoga na górze zaskrzypiała. Taylor odwrócił głowę w tamtym kierunku.
– Aydin się obudził.
Aydin. Kto?
Nie czekałam jednak, by się przekonać. Nie miałam pewności, czy groziło mi z ich strony jakieś niebezpieczeństwo, lecz wiedziałam, że jeśli ucieknę – będę bezpieczna.
Zeskakując ze schodów, skierowałam się biegiem na tył domostwa. Kiedy zniknęłam w ciemnym korytarzu, usłyszałam za sobą tylko krzyk Taylora. Pot zalewał mi czoło.
To się nie działo. Przecież musiała tu być jakaś ochrona. Nie chciałam wierzyć, że mamusie i tatusiowie wysyłali swoich dziedziców i aktywa gdzieś, gdzie nie mieli pewności co do ich bezpieczeństwa. A gdyby ktoś się zranił albo zachorował?
To było jak jakiś… żart. Wysoce niestosowny i drogi. Zbliżała się Noc Diabła, a on wciągał mnie w nią. Wreszcie.
Blackchurch nie było prawdziwe. W liceum Will nawet nie wierzył w istnienie tego miejsca.
Mijałam pokoje, niektóre z pojedynczymi drzwiami, inne z podwójnymi, a jeszcze inne zupełnie ich pozbawione. Korytarz rozdzielał się na kolejne odnogi, a ja za cholerę nie wiedziałam, dokąd biegłam. Po prostu biegłam przed siebie.
Gumowe podeszwy moich tenisówek piszczały na marmurowych posadzkach. Wtem uświadomiłam sobie zapach otaczających mnie staroci. Wszystko było tu takie zimne.
Kolory na ścianach przechodziły od kremowego przez kasztanowy do czarnego. Gdzieniegdzie dostrzec można było przegniłą, wyblakłą tapetę. Sufit wydawał się sięgać niemal nieba, a na oknach, które zdawały się ośmiokrotnie wyższe ode mnie, wisiały zasłony.
Mimo to do wnętrza wdzierało się światło, rozjaśniając każdy mijany gabinet, pokój, salonik czy salę zabaw.
Przystanęłam na chwilę i skręciłam w prawo, w głąb korytarza. Panująca wokoło cisza jednocześnie cieszyła mnie i niepokoiła. Jeszcze przed chwilą byli na zewnątrz. Na pewno weszli już do środka. Dlaczego więc nie słyszałam żadnych odgłosów?
Cholera.
Moje mięśnie płonęły i brakowało mi już tchu. Z mimowolnym westchnieniem wpadłam do ostatniego pokoju na końcu korytarza i podbiegłam do okna. Kiedy je otworzyłam, rześki powiew wiatru poruszył zasłonami. Na widok rozległego zielonego lasu, niemal całkowicie spowitego cieniem, przeszedł mnie dreszcz.
Choiny. Wyjrzałam na zewnątrz, przyglądając się okolicy. Dookoła były same świerki czerwone i sosny wejmutki. Wyczułam też wilgotny zapach mchu. Zawahałam się. Nie byłam już w Kalifornii. Takie drzewa rosną znacznie dalej na północ.
Nie byliśmy też w Thunder Bay. Nie byliśmy nawet w pobliżu Thunder Bay.
Zostawiając okno otwarte, cofnęłam się, aby się namyślić. Chłodne powietrze przeniknęło moją białą bluzkę z krótkim rękawem. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, jak daleko od cywilizacji i na co mogłabym się natknąć w terenie.
Wybiegłam z pokoju, przywarłam do ściany i po cichu ruszyłam korytarzem, wytężając wzrok. Myśl, myśl, myśl…
Musieliśmy być niedaleko miasta. Na ścianach wisiały obrazy, wszędzie stały bezcenne antyki, z góry zwisały potężne żyrandole. Wyposażenie i udekorowanie tego miejsca musiało kosztować fortunę.
Nie zawsze było więzieniem.
Nikt nie wydałby takiej kasy na coś, co mogłoby zostać zniszczone przez bandę pojebanych studencików. To był czyjś dom i jako taki nie mógł znajdować się nie wiadomo jak daleko od miasta. Takie domy służą rozrywce. Przecież widziałam salę balową, na litość boską.
Załamałam ręce ze zdenerwowania. Nie obchodziło mnie, kto mnie tu umieścił. Zależało mi tylko na tym, by znaleźć jakieś bezpieczne miejsce.
I wtedy to usłyszałam.
Wołanie i wycie. Nade mną. Zamarłam niczym skuta lodem. Uniosłam głowę, by wsłuchać się i podążyć za dźwiękiem, który przesunął się od mojej lewej do prawej. Serce mi przyspieszyło, gdy podłoga na piętrze wyżej zaskrzypiała pod czyimś ciężarem.
Jednocześnie. W kilku miejscach.
Byli na górze. Taylor widział, że pobiegłam w tym kierunku. Dlaczego więc poszli na górę?
Wtedy sobie przypomniałam: na górze był Aydin.
Taylor zareagował na dźwięk jego imienia jak na zagrożenie. Może poszli najpierw do niego?
Czyjś głos odbił się echem i doleciał na dół. Wytężyłam słuch. Wciąż myślałam o tym, by skorzystać z tego otwartego okna.
Kolejny krzyk. Chyba z holu. I znów wycie gdzieś niedaleko mnie.
Obróciłam się skołowana. Co się działo, do diabła? Moje zakończenia nerwowe płonęły. Zrobiło mi się niedobrze, ale zmusiłam się do przełknięcia śliny.
Rozdzielali się.
Wilki. Zamarłam, przypominając sobie wycie dochodzące z dworu. Przypominało wilki. Sfora rozdziela się, by osaczyć i osłabić ofiarę. Zachodzą ją od boków i tyłu.
Oczy zaszły mi łzami. Uniosłam brodę i zdławiłam lęk. Will.
Jak długo tu był? Gdzie byli jego przyjaciele? Czy to on kazał mnie tu sprowadzić w ramach zemsty? Co, do diabła?
Lata temu przestrzegałam go, by na mnie nie naciskał. Ostrzegałam. To nie była moja wina. Znalazł się tu na własne życzenie.
Weszłam do sali bilardowej, zdjęłam kij do krykieta ze ściany i wyszłam na palcach z powrotem na korytarz. Przywarta do ściany rozglądałam się, czy nie nadchodzą. Po rękach przebiegały mi dreszcze, a pomimo chłodu nieco się spociłam na karku. Nasłuchiwałam otoczenia, posuwając się powoli naprzód.
Nagle coś jakby upadło na podłogę nade mną. Nabrałam powietrza i momentalnie spojrzałam w górę, przemykając za schodami.
Co tam się, do cholery, działo?
W głębi korytarza dostrzegłam błękitną poświatę, jakby blask księżyca oświetlający przez okno marmurową posadzkę. Ruszyłam tam, na tył domu.
Poczułam ukłucie w nozdrzach. Jakby wybielacz. Taylor powiedział, że sprzątaczki i personel niedawno wyjechali.
Kolana mi się ugięły, a serce zabiło mocniej. Poczułam się, jakbym już była osaczona i nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Tutaj! – krzyknął ktoś.
Sapnęłam i z całych sił przywarłam do ściany, aby zajrzeć za róg.
Dostrzegłam tam cienie idące korytarzem. Znaleźli okno, które otworzyłam.
– Ucieka! – wrzasnął jeden z nich.
Westchnęłam z zaciśniętymi pięściami. Tak. Pomyśleli, że wyszłam przez okno.
Potwierdziły to odgłosy ich kroków. Pobiegli w stronę holu, a kiedy się oddalili, zakryłam usta ręką.
Dzięki Bogu.
Nie czekałam ani chwili dłużej. Biegłam cały czas, aż znalazłam się w kuchni w południowo-zachodnim rogu budynku. Nie zapalając świateł, podeszłam do wielkiej lodówki typu walk-in i otworzyłam ją. Cała wypełniona była owocami i warzywami.
Jej wielkość nieco mnie zaskoczyła. Taylor powiedział, że muszą polować, żeby zdobyć mięso. Ale tu przecież było od chuja żarcia.
Zrobiłam krok do przodu, a natychmiastowa zmiana temperatury przyprawiła mnie o dreszcz. Przyglądałam się półkom zapełnionym jedzeniem. Wszystko wyglądało na świeże. Sery, pieczywo, mięso ze sklepu, masło, mleko, marchew, kabaczki, ogórki, pomidory, winogrona, banany, mango, sałata, borówki, jogurty, hummus, steki, szynki, tuszki z kurczaków, burgery…
Oprócz tego na pewno gdzieś mieli jeszcze spiżarnię.
Po co więc mieliby polować?
Nie marnując czasu, chwyciłam wiszącą wewnątrz siatkowaną torbę, z której wysypałam warzywa, po czym włożyłam do niej dwie butelki wody, jabłko i trochę sera. Może powinnam była wziąć coś jeszcze, lecz byłoby mi chyba za ciężko.
Niemal się uśmiechnęłam. Miałam jeszcze czas, by znaleźć kurtkę lub sweter i wymknąć się stąd, zanim by wrócili.
Odwróciłam się i chciałam już ruszać, ale wtedy zobaczyłam go stojącego przede mną. Niczym jakaś mroczna postać opierał się o framugę drzwi prowadzących do kuchni.
Zamarłam, a serce podeszło mi do gardła.
Jego twarz skrywał cień, więc nie byłam pewna, czy faktycznie się na mnie gapił.
Zaparło mi dech w piersiach.
I wtedy sobie przypomniałam: wilki. Otaczają cię.
Wszystkie poza jednym. Ten nadszedł od przodu.
– Chodź tu – odezwał się cicho.
Ręce mi zadrżały, bo rozpoznałam ten głos. I te same słowa, które wypowiedział do mnie tamtej nocy.
– Will…
Gdy wszedł do kuchni, blask księżyca oświetlił delikatnie jego twarz. Poczułam ukłucie wewnątrz.
Już w liceum był rosły, jednak teraz…
Przełknęłam ślinę, próbując pozbyć się uczucia suchości w ustach.
Miał zmierzwione, krótkie, brązowe włosy, na których połyskiwały krople deszczu. Nigdy wcześniej nie widziałam go z zarostem. Nadał mu bardziej surowy, zadziorny wygląd. Nie sądziłam, że taki styl aż tak będzie mu pasował.
Jego pierś była szersza, a skryte pod czarną bluzą barki masywniejsze. Uniósł ręce, by wytrzeć szmatką krew z palców. Na grzbietach jego dłoni dało się zauważyć tatuaże ciągnące się w głąb rękawów.
Kiedy widziałam go ostatnim razem, nie miał żadnych tatuaży.
Czyli w noc jego aresztowania.
Co to za krew? Z polowania?
Cofnęłam się nieco, ale on zrobił parę kroków w moją stronę. Nie patrzył jednak na mnie, gdy się zbliżał. Wpatrywał się jedynie w swoje dłonie, czyszcząc je.
Kij do krykieta. Gdzie go podziałam?
Zamrugałam mocno. Kurwa. Odłożyłam go na podłogę obok lodówki podczas pakowania żarcia.
Zerknęłam w jej stronę, by ocenić odległość.
Na blacie obok dostrzegłam trzy szklane słoiki apteczne. Sięgnęłam po jeden i zsunęłam na podłogę między nami. Rozbił się, rozsypując na mrowie odłamków. Przystanął na chwilę z zadowoleniem w oczach. Ja natomiast cały czas odsuwałam się od niego w stronę lodówki.
– Tym razem nie skończysz w moim śpiworze – ostrzegł mnie.
Chwyciłam kolejny słoik i rozbiłam go na podłodze. Byłam coraz bliżej celu. Gdyby się na mnie rzucił, poślizgnąłby się na szkle.
– Nie składaj obietnic, których nie dotrzymasz – zripostowałam. – Wciąż nie jesteś jeszcze alfą.
Uniósł jedną brew, lecz nie zwolnił kroku.
Puls mi przyspieszył, a żołądek się ścisnął, ale… Szkło zachrupotało pod jego butem. Kiedy spojrzał mi w oczy, poczułam mrowienie między nogami. Prawie krzyknęłam.
– Wiesz, dlaczego tu jestem? – zapytałam.
– Byłaś niegrzeczna?
Zacisnęłam szczękę, mimo to nie odpowiedziałam.
Po jego twarzy przebiegł nikczemny uśmieszek. Wszystko zrozumiałam. Nie sądziłam, że tak to się wydarzy, choć zawsze wiedziałam, że do tego dojdzie.
– Ty wiesz – powiedziałam. – Prawda?
Potwierdził skinieniem głowy.
– Nie chcesz się wytłumaczyć?
– A coś by to zmieniło?
Pokręcił głową.
Przełknęłam ślinę. No, tak myślałam.
Spędził przeze mnie dwa lata w więzieniu. Nie tylko on. Jego najlepsi kumple, Damon Torrance i Kai Mori, też.
Na chwilę spuściłam wzrok. Niby z jednej strony wiedziałam, że na to nie zasłużył, ale z drugiej – niczego bym nie zmieniła, nawet gdybym mogła. Mówiłam mu, żeby trzymał się z dala ode mnie. Ostrzegałam go.
– Żałuję, że cię w ogóle poznałam – stwierdziłam niemal szeptem.
Zatrzymał się, miażdżąc rozbite szkło.
– Wierz mi, dziewczyno, że czuję, kurwa, to samo.
Cofnęłam się nieco, wciąż zbliżając się do lodówki, i w tym samym momencie wyczułam coś ręką w kieszeni moich spodni. Wyciągnęłam jakiś metalowy przedmiot, a po sekundzie zorientowałam się, że to składany nóż z czarną rękojeścią.
Skąd on się tam wziął?
Nigdy nie nosiłam przy sobie noży.
Upuściłam torebkę i wysunęłam ostrze. Skierowałam je ku niemu, jednak on błyskawicznym ruchem chwycił mój nadgarstek, żeby rozchylić mi palce. Walczyłam, jak mogłam, starając się nie oddać mu broni, niestety był silniejszy ode mnie. Krzyknęłam, aż wreszcie puściłam nóż, który upadł dźwięcznie na marmur.
Obrócił mnie i, szarpiąc za kołnierz, przysunął do siebie i przygwoździł sobą do blatu.
Spojrzał mi w oczy.
– Lubisz samców alfa? – rzucił wyzywająco.
Skupiłam na nim wzrok.
– Chcemy to, czego chcemy.
Wpatrywał się we mnie. Pamiętałam te słowa znacznie lepiej, niż mogłoby mu się wydawać. Gdybym nie była tak kurewsko przerażona, zaśmiałabym się.
Podniósł mnie i z warknięciem zarzucił sobie na ramię.
– Czas, żebyś jednego poznała – oświadczył.
Emory
Dziewięć lat wcześniej
– Dlaczego rezygnujesz?
Stałam, unikając wzroku trenerki i kurczowo ściskając pasek torby przewieszonej przez pierś.
– Nie mam czasu – odpowiedziałam. – Przepraszam.
Zaryzykowałam i spojrzałam jej w oczy. Wpatrywała się we mnie surowo, a krótko przystrzyżone włosy wisiały jej tuż nad oczami.
– Zobowiązałaś się – przekonywała. – Potrzebujemy cię.
Przestępowałam nerwowo z nogi na nogę. Poczułam jakby nienawiść do samej siebie.
Byłam dobra w pływaniu. Dawałam wsparcie drużynie, a ona włożyła mnóstwo pracy w trenowanie mnie przez ostatni rok. Nie chciałam odchodzić.
Trudno, musiała to zaakceptować. Nie mogłam jej tego wyjaśnić, choć wiedziałam, że odbierze moje milczenie jako oznakę braku odpowiedzialności i egoizmu.
Szatnię znajdującą się tuż za ścianą gabinetu wypełniły głosy dziewczyn szykujących się na trening. Czułam na sobie jej wzrok. Czekała na odpowiedź.
Bez sensu. Nie zamierzałam zmienić zdania.
– Czy dzieje się coś, o czym nie wiem? – zapytała.
Jeszcze mocniej ścisnęłam pasek, który zaczął wpijać się w moją dłoń.
Wzięłam jednak głęboki wdech, poprawiłam okulary i się wyprostowałam.
– Nikt nie da mi stypendium pływackiego – wyplułam z siebie. – Muszę skupić się na tym, co pozwoli mi dostać się na studia. Pływanie to strata czasu.
Zanim zdążyła odpowiedzieć albo ja ulec jej pełnemu bólu spojrzeniu, obróciłam się i wyszłam.
Oczy zaszły mi łzami, ale stłumiłam je.
To była beznadziejna sytuacja. Wiedziałam, że przyjdzie mi za to zapłacić. Że to jeszcze nie koniec.
Nie miałam jednak wyboru.
Czułam się okropnie, kiedy przechodziłam przez szatnię, a wychodząc, uderzyłam dłonią w drzwi tak mocno, że ból popłynął od nadgarstka aż po bark.
Zignorowałam go i szłam dalej niemal pustym korytarzem.
Na całe szczęście wyszłam stamtąd, zanim zdążyła zapytać, czy odeszłam też z zespołu. Zespół też nie ułatwiłby mi dostania się na studia. Nie byłam dość dobra.
Był za to ostatnią rzeczą, która dawała mi powód, by ruszyć się z domu. No i nie wymagał przebierania się w strój kąpielowy.
Ze wzrokiem utkwionym w podłogę przygryzłam wargę. Czułam się, jakby na moje barki spadł dziesięciotonowy ciężar. Kierowałam się ku mojej szafce zupełnie odruchowo, bo przecież przechodziłam tędy już milion razy. Trzymaj się. Czas minie. Życie będzie toczyć się dalej. Zmierzałam we właściwym kierunku.
Rób to, co robisz.
Po drodze mijałam niewielkie grupki uczniów czekających na zajęcia pozalekcyjne czy treningi. Gdy dotarłam do mojej szafki, otworzyłam ją za pomocą kodu. Do pierwszych zajęć zostało jeszcze trochę czasu, więc mogłam schować się w bibliotece. Lepsze to niż ślęczenie w domu.
Wyciągnęłam z torby zeszyty do matmy i fizyki z pracą domową, którą skończyłam wczoraj wieczorem. Z szafki wzięłam segregator, podręcznik do literatury, Lolitę i książkę do hiszpańskiego. Trzymając wszystko w jednej ręce, sięgnęłam drugą po piórnik z górnej półki.
Dowie się, że zrezygnowałam. Miałam może kilka dni spokoju, zanim to się stanie. Poczułam jednak ucisk w żołądku i miedziany posmak w ustach po rozcięciu sprzed dwóch dni.
To było pewne, że się dowie. Nie chciałby, żebym rezygnowała, a gdybym jeszcze powiedziała mu dlaczego, wściekłby się tylko bardziej.
Zamrugałam kilka razy. Piekący ból skóry głowy będący pozostałością po przedostatniej nocy całkowicie odwrócił moją uwagę od ołówków i długopisów.
Nie rozpłakałam się, kiedy pociągnął mnie za włosy.
Ale się wycofałam. Zawsze się wzdrygałam.
Gdzieś w głębi korytarza rozległ się śmiech. Obejrzałam się. Jacyś uczniowie wałęsali się koło szafek. Dziewczyny w mundurkach ze spódniczkami podwiniętymi znacznie wyżej niż przepisowe siedem centymetrów nad kolano i zbyt obcisłych bluzkach pod granatowymi marynarkami.
Przymrużyłam oczy.
Stały tak razem, uśmiechając się i żartując z chłopakami. Cała grupka sprawiała wrażenie nie głębszej niż kałuża po deszczu. Niezależnie od wszelkich pozorów.
Płytkie, nudne, męczące, pełne ignorancji, bez charakteru – takie właśnie były wszystkie bogate dzieciaki.
Obserwowałam, jak Kenzie Lorraine przysuwa się do Nolana Thomasa i przywiera do niego ustami, jakby się ze sobą stopili. Szepnęła mu coś, na co on wyszczerzył swoje białe zęby w delikatnym uśmieszku, po czym objął ją wpół i przycisnął do szafki. Moje serce przyspieszyło odrobinę. Bezwiednie schowałam piórnik do torby bez odrywania od nich wzroku.
Płytkie, nudne, męczące, pełne ignorancji, bez charakteru.
Zamrugałam wpatrzona w nich, a wyraz mojej twarzy nieco złagodniał.
Szczęśliwe, podekscytowane, odważne, dzikie i wniebowzięte.
Wyglądali jak typowi siedemnastolatkowie.
Nagle, przez moment, poczułam, że chciałabym być jedną z nich. Kimś innym niż sobą. Nic dziwnego, że prawie nikt mnie w tej szkole nie lubił. Sama siebie męczyłam.
Czyż nie byłoby wspaniale pobyć szczęśliwą chociaż przez pięć minut?
Jej kumpele stały obok, rozmawiając z jego ziomkami, ale ja widziałam tylko tę dwójkę. Zastanawiałam się, jakie to uczucie. Nawet jeśli to nie była prawdziwa miłość, na pewno miło było czuć, że ktoś cię pragnie.
Wtem jednak Nolan otworzył oczy. Spojrzał na mnie, zupełnie jakby wiedział, że byłam tu przez cały ten czas. Puls mi skoczył i zamarłam.
Kurwa.
Nie przestał jej całować, tylko kontynuował wpatrzony we mnie. A potem… puścił mi oczko i uśmiechnął się spod pocałunku.
Przewróciłam oczami i spuściłam wzrok. Świetnie. Emory Scott była zboczeńcem. Tak by powiedział. Tylko tego mi brakowało.
Zawstydzona odwróciłam się do mojej szafki i zatrzasnęłam drzwi.
Wszystko mnie bolało. Wygięłam plecy, próbując rozciągnąć mięśnie, ale gdy tylko zebrałam się do odejścia, ktoś wytrącił mi pięścią książki z rąk.
Przestraszona gwałtownie wciągnęłam powietrze i instynktownie zrobiłam krok w tył.
To Miles Anderson. Patrzył na mnie z nikczemnym uśmieszkiem.
– Zobaczyłaś coś fajnego, debilko? – rzucił wyzywająco.
Zacisnęłam szczęki, próbując się uspokoić, lecz kiedy mijał mnie wraz ze swoimi rechoczącymi kumplami, strach wziął nade mną górę.
Przyglądał mi się swoimi niebieskimi oczami spod chaotycznie zaczesanych na czoło blond włosów. Dobrze wiedziałam, na co tak patrzył.
Na niemodny wzór mojej spódniczki z lumpeksu.
Rękaw mojej o dwa rozmiary za dużej bluzki z brakującym guzikiem.
Spraną, niebieską marynarkę z odstającymi gdzieniegdzie łatami, które musiałam przyszyć na przetarcia po poprzedniej właścicielce.
Znoszone buty, w których wszędzie chodziłam, bo nie miałam samochodu. I na moją twarz, ponieważ nigdy nie nosiłam makijażu i nie robiłam nic z moimi ciemnymi włosami, które po prostu opadały swobodnie na ramiona.
Wyglądałam zupełnie inaczej niż on. Niż oni wszyscy.
Gówniarze. Pozwoliłam Andersonowi zabawić się moim kosztem, bo to jedyny moment, gdy miał jakąkolwiek władzę. Jedyna rzecz, za którą mogłam być wdzięczna Jeźdźcom.
Nienawidziłam tego, że szkoła była niczym ich prywatne podwórko. Choć z drugiej strony Miles Anderson nigdy nie odważyłby się odjebać czegoś takiego przy nich. Na pewno nie mógł się doczekać, aż skończą liceum, by samemu przejąć drużynę koszykarską.
I całą szkołę.
Z zaciśniętymi szczękami kucnęłam i pozbierałam swoje książki do torby.
Nagle twarz oblał mi zimny pot i zrobiło mi się niedobrze. Wstałam z wysiłkiem, by popędzić do najbliższej łazienki znajdującej się na półpiętrze po drugiej stronie korytarza.
Miałam wrażenie, jakby mój żołądek był przepełniony i jego treść podchodziła coraz wyżej do gardła. Rzuciłam się na drzwi i wpadłam do środka. Natychmiast pobiegłam do kabiny i zdyszana oparłam się o toaletę.
Pochyliłam się gwałtownie, czując kwas żołądkowy już prawie w ustach. Próbowałam zwymiotować, ale bezskutecznie. Zakaszlałam tylko, a oczy zaszły mi łzami.
Przesunęłam okulary wyżej na głowę i wsparta o ścianki kabiny starałam się dojść do siebie za pomocą głębokich oddechów.
Przetarłam oczy. Kurwa.
Czasami odpierałam ataki.
Kiedy to nie miało znaczenia. Kiedy tak naprawdę nic mi nie groziło.
Otarłam czoło, po czym odruchowo spuściłam wodę. Opuściłam kabinę i podeszłam do umywalki. Odkręciłam kran i nadstawiłam ręce pod strumień, lecz wtem się zatrzymałam. Nie miałam już nawet energii, by przemyć twarz. Zakręciłam więc kran, a następnie wyszłam z łazienki, wycierając dłonie o spódniczkę.
Byłam już taka zmęczona, mimo że dzień dopiero się zaczął.
Jak tylko otworzyłam drzwi, natknęłam się na kogoś stojącego za nimi. Zatrzymałam się natychmiast. Trevor Crist. Uśmiechał się do mnie, na co zacisnęłam tylko dłoń na pasku mojej torby, przyglądając się mu.
Chociaż był dopiero pierwszoklasistą, dwa lata młodszym ode mnie, to już był mojego wzrostu i pod względem wyglądu w niczym nie przypominał swojego brata. Miał fałszywe spojrzenie, w ogóle niepasujące do jego uśmiechu, i ciemne blond włosy zawsze ułożone równie idealnie jak jego krawat.
Z takim wyglądem powinien raczej nazywać się Chad. Czego on, do diabła, chciał?
Wyciągnął ku mnie niebieski zeszyt. Natychmiast rozpoznałam wyblakłe notatki i luźne kartki pozakreślane żółtym markerem. Spojrzałam wzdłuż korytarza w kierunku mojej szafki.
Musiałam zostawić go na podłodze, gdy ten dupek wytrącił mi wszystko z rąk.
Wzięłam zeszyt i schowałam go do torby.
– Dziękuję – wymamrotałam.
– Niektóre kartki wypadły. Pozbierałem je, ale nie wiem, czy są w dobrej kolejności – powiedział.
Ledwie go słyszałam. Zauważyłam, że korytarze zaczęły zapełniać się dzieciakami. I pan Townsend szedł właśnie na moje pierwsze zajęcia.
– Trevor Crist. – Podał mi dłoń.
– Wiem.
Minęłam go, ignorując gest.
Kilka metrów dalej chwyciłam otwarte drzwi i weszłam za kimś do klasy. Wewnątrz rozejrzałam się za najbezpieczniejszym miejscem. W tyle sali, przy oknie, zauważyłam niezajętą ławkę, wokół której siedzieli już inni: Roxie Harris obok, Jack Leister z przodu i Drew Hannigan na skos.
Od razu tam ruszyłam.
Wślizgnęłam się na krzesełko i rzuciłam torbę na ziemię, trafiając w nogi ławki, które zaskrzypiały o podłogę.
– Uch – stęknęła Roxie. Zignorowałam ją i zaczęłam wypakowywać swoje rzeczy.
Natomiast ona spakowała swoje.
Po chwili klasa rozbrzmiała gwarem i śmiechami, a pan Townsend stał przy biurku, przeglądając notatki.
Roxie nie zdążyła nawet ruszyć się z miejsca, zanim oni zjawili się wewnątrz sali. Wysocy, magnetyczni, zawsze razem.
Odwróciłam głowę w stronę okna. Zamknęłam oczy i wstrzymałam oddech. Jednocześnie pospiesznie wyjęłam słuchawki z kieszeni marynarki, by włożyć je do uszu.
Zależało mi, bym wyglądała na niedostępną.
Proszę, proszę, proszę…
Za późno. Pozostało mi tylko patrzeć, jak Roxie, Jack i Drew przewracają oczami, po czym z westchnieniem zbierają rzeczy i bez polecenia zmywają się ze swoich miejsc. Jakby to była moja wina, że ci goście uparli się, by osaczać mnie niezależnie od tego, gdzie bym usiadła.
Kai Mori zajął krzesło przede mną, a Damon Torrance na skos ode mnie.
Nie musiałam nawet podnosić wzroku, żeby ich rozpoznać. Kai zawsze pachniał bursztynowym piżmem i oceanem, podczas gdy Damon capił jak popielniczka.
Michael Crist usadowił się pewnie gdzieś niedaleko, ale to ostatni z nich, mijając mnie i siadając tuż obok na miejscu Roxie, przyprawił mnie o szybsze bicie serca.
Czułam na sobie jego spojrzenie, chociaż cały czas siedziałam zwrócona w stronę okna.
Gdybym kilka tygodni temu, kiedy administracja postanowiła przenieść mnie, z rocznym wyprzedzeniem, na zaawansowany angielski, wiedziała, że trafię na lekcje razem z nimi – nigdy bym się na to nie zgodziła. Bez względu na to, czego chciał mój brat.
Zapewne szkoła chciała mnie w ten sposób utemperować z powodu łatki „sprawiającej problemy”, która przylgnęła do mnie w zeszłym roku.
Z czasem jednak wszyscy zaczęli powoli dostrzegać, że wcale taka nie byłam.
– Nie masz mundurka – usłyszałam za sobą szept jakiejś dziewczyny.
Sekundę później poczułam na karku ciepły oddech Willa Graysona.
– Bo jestem w przebraniu – odpowiedział jej.
– Ten skurwiel jest chyba na ciebie napalony czy coś – dodał Damon. – Gdy tylko cię zobaczy, próbuje zaciągnąć cię w jakieś ustronne miejsce.
Zacisnęłam palce na ołówku i zeszycie.
– Na jego obronę – wtrącił się Kai – przecież to ty obkleiłeś samochody w całym mieście kartkami z wiadomością „Przepraszam za stłuczkę” i jego numerem telefonu.
Damon parsknął śmiechem, a Will zachichotał pełen samozadowolenia.
Dupki. Przez nich ludzie wydzwaniali wczoraj do mojego brata całą noc. Wściekł się, a kiedy jest zły, daje to odczuć innym.
– No, co powiesz, Em? – odezwał się do mnie Will, jakby nie mógł się powstrzymać. – Twój brat się na mnie napalił? Ciągle zawraca mi dupę.
Nie odpowiedziałam nic. Otworzyłam tylko zeszyt, wtapiając się w tło siadających i rozmawiających wokół ludzi.
Wszyscy w tej szkole nienawidzili mojego brata. Ich znajomości i kasa nie robiły na nim, jako policjancie, żadnego wrażenia, kiedy wystawiał im mandaty za przekroczenie prędkości, złe parkowanie, zakłócanie ciszy nocnej albo gdy rozpędzał ich pijackie imprezy.
Mój brat był dla nich dupkiem za to, jaką pracę wykonywał, a jeśli nie mogli odegrać się na nim – czepiali się mnie.
Zauważyłam, że Will wyciąga coś z kieszeni. Rozerwał zębami papierek i zaczął jeść batonik.
Ani na moment nie oderwał ode mnie wzroku.
– Wyjmij słuchawki – rozkazał z pełną gębą.
Przymrużyłam tylko oczy.
– I przestań udawać, że słuchasz muzyki, żeby nikt dookoła nie zawracał ci głowy – rzucił z przekąsem.
Zrobiłam się spięta, a kiedy nie posłuchałam, rzucił papierek na podłogę i nachylił się do mnie, by pociągnięciem kabla wyrwać mi słuchawki z uszu.
Wzdrygnęłam się i natychmiast usiadłam prosto.
Nie zlękłam się jednak. Nie jego.
Teraz… zyskał tylko moją uwagę.
Zebrałam słuchawki z podłogi, spakowałam zeszyt do torby, po czym wzięłam ją, wstałam i zaczęłam kierować się w stronę wyjścia.
Niestety on nagle chwycił mnie i posadził sobie na kolanach.
Wszystko, co trzymałam, wypadło mi z rąk. Zalała mnie fala gorąca.
Nie.
Zaciskając zęby, próbowałam uwolnić się z jego uścisku, podczas gdy Kai tylko westchnął, a Damon zachichotał. Żaden z nich nawet nie drgnął, by go powstrzymać.
Starałam się, jak mogłam, ale on tylko chwycił mnie mocniej i odwrócił twarz, bym nie mogła go uderzyć.
Will, Kai, Damon i Michael. Czterej Jeźdźcy.
Uwielbiałam te ksywki pozerskich gangsterów z liceum… Ktoś powinien był ich uświadomić, że skoro muszą mówić innym, jak bardzo są straszni, to nie zrobią na nikim wrażenia.
Każda szkoła miała takich. Dziani rodzice z koneksjami, ładne buźki i absolutny brak serca.
Po prostu korzystali z tego, co mieli do dyspozycji. Czy nie byłoby zabawnie, gdyby ktoś choć raz im czegoś odmówił? Albo gdyby któryś z nich zapłacił za zło, które popełnił? Lub po prostu obył się bez wódy, prochów lub dziewczyny?
Niedoczekanie. Zawsze ta sama śpiewka. Płytcy, nudni, męczący, pełni ignorancji i bez charakteru.
Wiedziałam, że mogłam liczyć co najwyżej na jakieś żałosne protesty pojedynczych osób, które po chwili i tak zaczęłyby śmiać się razem z nim. Miałam więc gdzieś, czy ktokolwiek zareaguje.
I właśnie to mu się nie podobało.
Mogłabym zacząć wrzeszczeć. Zaalarmować jakoś nauczyciela. Zrobić scenę. Ale jedyne, co by zyskał, to ubaw pozostałych, na którym tak mu zależy. A ja uwagę, której nie chcę.
– Co się tak, kurwa, gapisz? – warknął.
Zacisnęłam szczęki, nie reagując.
– Jeśli roi ci się we łbie, że nie jestem tak wredny jak pozostali i żałuję tego, jaki wycisk ci nieraz daję, i że któregoś dnia obudzę się odmieniony z nowym celem w życiu, to powodzenia. Śpię jak niemowlak – wyszeptał.
– Budzisz się co dwie godziny zapłakany? – zapytałam.
Ktoś za mną parsknął. Nie odwróciłam się jednak, znieruchomiała pod wpływem spojrzenia Willa. Szkoła zawsze była dla mnie miejscem wytchnienia.
Dopóki nie poszłam do liceum.
Próbowałam wyrwać się z jego uścisku, wykręcając ręce.
– Puść.
– Dlaczego masz mokre mankiety?
Spuścił wzrok i uniósł moją rękę, by lepiej się przyjrzeć.
Nie odpowiedziałam.
Znów spojrzał na mnie.
– I zaczerwienione oczy?
Poczułam ucisk w gardle, lecz zebrałam się w sobie i wyrwałam mu.
Zanim jednak zdążyłam zeskoczyć z jego kolan, chwycił mnie za brodę jedną ręką, a drugą wokół bioder, żeby przyciągnąć mnie do siebie, po czym wyszeptał tak, aby nikt inny nie usłyszał:
– Nie wiesz, że mogłabyś mieć wszystko, czego tylko zapragniesz? – Przewiercał mnie wzrokiem. – Dla ciebie skrzywdziłbym każdego.
Zrobiło mi się ciężko na sercu. Oddech niemal sprawiał mi ból.
– Kto to? – zapytał. – Kogo mam skrzywdzić?
Oczy mnie zapiekły. Dlaczego to robił? Chciał mnie zmiękczyć i skusić iluzją, że nie byłam sama i może była dla mnie jakaś nadzieja.
Wtem poczułam jego zapach. Bergamotka i cyprys niebieski. Zerknęłam na jego gęste, brązowe włosy, idealnie ułożone i podkreślające jego doskonałą skórę oraz ciemne brwi. Jego czarne rzęsy wyglądały jak liście otaczające lagunę na jakiejś głupiej, nieznanej wyspie. Przez chwilę się zapomniałam.
Ale tylko przez chwilę.
– Boże, proszę – odezwałam się wreszcie. – Ogarnij się, Willu Graysonie. Jesteś żałosny.
Jego piękne oczy natychmiast nabrały surowego wyrazu, kiedy jednocześnie uniósł brodę. Zsunął mnie z kolan i pchnął z powrotem ku mojej ławce.
– Siadaj.
Brzmiał na niemal zranionego, a ja prawie miałam ochotę się zaśmiać. Pewnie był rozczarowany, że nie jestem na tyle głupia, by dać się złapać na jego bajerę. Co on zamierzał? Zdobyć moje zaufanie, ściągnąć na zjazd absolwentów i patrzeć, jak oblewają mnie świńską krwią?
Nie, nic w tym oryginalnego. Will Grayson miał bujniejszą wyobraźnię. Trzeba było mu oddać przynajmniej to.
– No dobrze, zaczynajmy – powiedział pan Townsend, odchrząkując.
Podniosłam torbę i zeszyt z podłogi, po czym usiadłam z powrotem na miejscu i schowałam słuchawki do kieszeni.
– Wyjmijcie książki – poinstruował nauczyciel, a następnie wziął łyk kawy i przewrócił kartkę w powieści.
Will siedział nieruchomo wpatrzony milcząco w przestrzeń przed sobą. Drgnęłam na widok napinających się mięśni jego szczęki.
Przestań. Przewróciłam oczami i wyciągnęłam Lolitę podobnie jak reszta klasy. Oprócz Willa, który przecież nie będzie kłopotał się noszeniem torby czy książek.
– Rozmawialiśmy ostatnio o Humbercie jako narratorze niewiarygodnym. – Townsend wziął kolejny łyk kawy. – Oraz o tym, jak sami stajemy się szlachetnymi bohaterami naszych własnych opowieści, jeżeli to my je opowiadamy.
Usłyszałam, jak Will robi wdech i wydech. Skoncentrowałam się na karku Kaia Moriego. Fascynujące, jak równo i czysto jest zawsze przystrzyżony.
Miałam dziś problemy z koncentracją.
Townsend ciągnął:
– A także o tym, jak często kwestia dobra i zła zależy tylko od punktu widzenia. Dla lisa złoczyńcą jest pies myśliwski. Dla psa myśliwskiego: wilk. Dla wilka: człowiek. I tak dalej.
Och, zlituj się. Humbert Humbert miał nierówno pod sufitem.
W dodatku był przestępcą. Lisem, psem myśliwskim, wilkiem – co za różnica?
– Wierzy, że kocha Lo. – Nauczyciel okrążył biurko i oparł się o jego front, trzymając książkę w ręce. – Jednocześnie zdaje sobie sprawę ze swojego przestępstwa. Mówi… – Otworzył książkę, by przeczytać fragment. – „Wiedziałem, że pokochałem Lolitę na zawsze; wiedziałem jednak zarazem, że nie zawsze będzie ona Lolitą”2. – Spojrzał na klasę. – Co miał na myśli?
– Że Lolita dorośnie – oświadczył Kai. – I nie będzie już dla niego atrakcyjna seksualnie, bo był pedofilem.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Gdybym miała wybrać, Kai byłby moim ulubionym Jeźdźcem.
Townsend zamyślił się nad słowami Kaia, po czym zapytał kolejną osobę.
– Zgadzasz się z nim?
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami.
– Chyba chodziło mu o to, że się zmieniamy. I że ona też by się zmieniła. Niekoniecznie w sensie dorastania. W pewnym momencie wyrosłaby z niego. I tego się obawiał.
Zapewne właśnie o to chodziło Humbertowi. Ale wyjaśnienie Kaia bardziej mi się podobało.
Nauczyciel przytaknął skinieniem głowy i brodą wskazał następnego ucznia.
– Michael?
Michael Crist podniósł wzrok i zapytał zagubiony:
– Co?
Damon parsknął śmiechem, a ja pokręciłam głową.
Townsend przymknął oczy z irytacją, a następnie powtórzył pytanie.
– Jak sądzisz, co miał na myśli, mówiąc, że nie zawsze będzie Lolitą?
Michael milczał przez moment. Wydawało się, że nie odpowie.
– Tak naprawdę kochał Lolitę jako ideę – odpowiedział wreszcie Townsendowi bezdyskusyjnym tonem. – Kiedy ona ostatecznie odejdzie, pozostanie mu tylko nawiedzające go marzenie. O to mu chodziło.
Hm. Nieźle. A już myślałam, że Kai jako jedyny z nich rzeczywiście przeczytał książkę.
Townsend poprawił się, przewrócił kilka stron i przeczytał:
– Lolita mówi: „On złamał mi serce. A ty złamałeś mi tylko życie”. Co próbuje mu przekazać?
Nikt się nie odezwał.
Nauczyciel rozejrzał się po sali, szukając kogoś chętnego do odpowiedzi.
– „A ty złamałeś mi tylko życie” – powtórzył.
Poczułam kłucie w gardle i spuściłam wzrok. Złamałeś mi życie.
Ktoś niedaleko drzwi westchnął.
– Zbliżyła się do niego z własnej woli – mruknął.
– Tak, to było złe, ale dziś mamy podobny problem. Kobiety nie mogą ot tak stwierdzać po fakcie, że zostały wykorzystane. Dobrowolnie nawiązała z nim relację intymną.
– Nieletni nie mogą nawiązywać dobrowolnie relacji intymnych – zauważył Kai.
– Czyli co, gdy tylko kończysz osiemnaście lat, nagle, w jakiś magiczny sposób, stajesz się emocjonalnie i mentalne dojrzały? – wtrącił się nagle do rozmowy Will. – W ciągu jednej nocy?
– Ona była jeszcze dzieckiem, Will – odparł Kai, obracając się na krześle. – Humbert domaga się od nas współczucia i większość czytelników faktycznie mu współczuje. Bo jesteśmy gotowi wybaczyć każdemu dowolną rzecz, jeśli dana osoba wydaje nam się atrakcyjna.
Spojrzałam na moje biurko, nie mrugając ani razu.
– On wcale nie kochał Lolity – ciągnął Kai. – Czuł pociąg do dziewczynek. I to nie jedyny taki przypadek. Została wykorzystana.
– I zostawiła go dla pornografa dziecięcego, Kai – rzucił Will. – Jeśli była wykorzystywana, to dlaczego nie przyszło jej na myśl, by wyrwać się z tego błędnego koła?
Potarłam kciukiem okładkę książki, słuchając, jak lakier pod moim palcem piszczy. Broda mi zadrżała, a oczy zaszczypały lekko.
– Dlaczego to zrobiła? – zapytał Will.
– No właśnie – mruknął ktoś z głębi klasy.
Odpowiedź miałam już na końcu języka. Że za bardzo to upraszczali. Że łatwiej było osądzać dziewczynę, której się nie zna, niż uszanować czyjś wybór. Że wygodniej było nie dostrzegać pewnych rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia lub nigdy byśmy nie zrozumieli z racji naszej powierzchowności, uprzywilejowania lub ignorancji.
Że zostałeś, ponieważ…
Ponieważ…
– Wykorzystanie może przecież udawać akt miłości.
Zamrugałam. Głos rozległ się tak blisko, że aż zadźwięczało mi w uszach. Powoli uniosłam wzrok i spojrzałam na profil Damona Torrence’a. Siedział w pogniecionej koszuli z krawatem owiniętym wokół szyi.
W klasie zapanowała cisza. Zerknęłam na Willa siedzącego obok mnie. Marszczył brwi i wpatrywał się w tył głowy swojego kumpla.
Pan Townsend podszedł bliżej.
– Wykorzystanie może udawać akt miłości – powtórzył. – Dlaczego?
Damon zamarł, jakby przestał nawet oddychać.
Spojrzał na nauczyciela bez zawahania.
– Głodujący zje wszystko, co mu podadzą.
Znieruchomiałam na dźwięk jego słów. Przez sekundę poczułam ciepło. Czyli nie był kompletnym bezmózgiem.
Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Will przygląda się mojej nodze.
Zerknęłam na dół. Zaciskałam palce na rąbku mojej spódniczki, odsłaniając częściowo zadrapania i sińce na udzie. Serce mi przyspieszyło. Gwałtownie naciągnęłam ją z powrotem na kolano.
– Otwórzcie książkę na ostatnim rozdziale, proszę – powiedział Townsend. – I wyjmijcie kserówki z zadaniami.
Siniak pulsował jednak coraz boleśniej. Aż zaczynało brakować mi tchu.
„Nie wiesz, że mogłabyś mieć wszystko, czego tylko zapragniesz? Dla ciebie skrzywdziłbym każdego”.
Broda mi drżała. Musiałam się stąd wydostać.
Wykorzystanie może udawać akt miłości…
Potrząsnęłam głową, spakowałam swoje rzeczy do torby, którą zarzuciłam sobie przez ramię i wstałam, by popędzić do wyjścia.
– Dokąd idziesz?
Odwróciłam głowę w stronę nauczyciela.
– Dokończyć książkę i zrobić zadania w bibliotece.
Nie zatrzymałam się. Zamrugałam kilka razy, żeby przepędzić łzy z oczu.
– Emory Scott – zawołał nauczyciel.
– Inaczej będzie pan musiał wytłumaczyć mojemu bratu słabe wyniki z egzaminu końcowego – rzuciłam, cofając się i patrząc na niego. – Bo oni przejmują niemal każdą dyskusję na tych zajęciach. – Ruchem ręki wskazałam Jeźdźców. – Proszę przesłać mi mailem dodatkowe zadania, jeśli jakieś pan zaplanował.
W momencie, gdy otworzyłam drzwi, za moimi plecami rozległy się szepty.
– Emory Scott – zawarczał nauczyciel.
Zerknęłam na niego przez ramię. Trzymał w wyciągniętej dłoni różowy świstek.
– Wiesz, co masz z tym zrobić – rzucił w moją stronę.
Wróciłam, żeby wziąć od niego formularz zmiany trybu nauczania.
– Przynajmniej będę mogła popracować w spokoju – odparowałam.
Gabinet dyrektora czy biblioteka, bez różnicy.
Wychodząc z sali, nie mogłam się powstrzymać i spojrzałam na Willa Graysona. Siedział przygarbiony z brodą wspartą na dłoni, za którą skrywał uśmiech.
Patrzył mi w oczy do momentu, kiedy wyszłam z klasy.
***
Przez całą drogę powrotną szłam ze spuszczoną głową. Nie rozejrzałam się, nawet kiedy skręciłam w ścieżkę prowadzącą do domu. Przed wejściem zamrugałam kilka razy i zamknęłam oczy, skupiona na szeleście liści poruszanych delikatnym, popołudniowym wiaterkiem. Uwielbiałam ten dźwięk.
Aura napełniła mnie przeczuciem, jakby miało się coś stać. Coś przyjemnego.
Gdy uniosłam powieki, weszłam po schodkach i spojrzałam w prawo w poszukiwaniu radiowozu mojego brata. Podjazd był pusty, więc odetchnęłam z ulgą i rozluźniłam się nieco.
Miałam jeszcze trochę czasu.
Co za gówniany dzień. Opuściłam lunch i schowałam się w bibliotece, a po zajęciach męczyłam się na próbie zespołu. Nie chciałam tam być, ale nie chciałam też wracać do domu. Burczenie w brzuchu pozwoliło mi skupić się na czymś innym niż ból.
Rozejrzałam się po spokojnej ulicy, przyglądając się zdobiącym ją klonom, dębom i kasztanowcom. Wszystkie nabrały już jesiennych odcieni: pomarańczowego, żółtego, czerwonego. W powietrzu tańczyły targane wiatrem liście i unosił się zapach morza i ogniska.
Większość dzieciaków takich jak ja dowożono autobusami do liceum publicznego w Concord. Thunder Bay było zbyt małym miasteczkiem, by mogły tu działać dwa licea. A że brat chciał jednak dla mnie jak najlepiej, to poszłam do tutejszej szkoły.
Chociaż nie byliśmy bogaci, dokładał się do czesnego, a ja dorabiałam, ile mogłam po lekcjach. Nie miałam co liczyć na wyższe stypendium, ponieważ mój brat był funkcjonariuszem publicznym. Kiedy zapisywałam się do prywatnej szkoły przygotowawczej, mówiono mi o mającym spłynąć na mnie bogactwie i przywileju w postaci lepszego wykształcenia. Jakoś tego nie widziałam. Wciąż byłam beznadziejna z literatury, a jedynymi zajęciami, które naprawdę lubiłam, była nauka samodzielna. Bo mogłam być sama.
Samodzielnie byłam w stanie nauczyć się naprawdę dużo.
Nie przeszkadzało mi, że nie pasowałam do tego środowiska. Ani że nie byliśmy bogaci. Mieliśmy za to piękny dom. Staroświecki, trójpoziomowy (cztero-, jeśli liczyć piwnicę), z czerwonej, wiktoriańskiej cegły i z szarymi elementami wykończenia. Miejsca było w nim aż nadto. Służył mojej rodzinie od trzech pokoleń. Pradziadkowie zbudowali go w latach trzydziestych, a babcia mieszkała w nim od siódmego roku życia.
Weszłam do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, po czym natychmiast zdjęłam buty i pobiegłam na górę.
Gdy mijałam pokój brata, zdjęłam torbę i rzuciłam ją do swojego pokoju. Na wszelki wypadek dalszą część korytarza pokonałam już na palcach.
Następnie zajrzałam do babci, opierając się o framugę. Siedząca w bujanym fotelu pielęgniarka, pani Butler, zerknęła na mnie znad swojej książki – sądząc po okładce, kolejny dreszczowiec wojenny – uśmiechnęła się i przestała bujać.
Odwzajemniłam skromnie uśmiech, a następnie skierowałam wzrok na łóżko.
– Jak się ma? – zapytałam, podchodząc cicho do babci.
Pani Butler podniosła się z fotela.
– Trzyma się.
Przyjrzałam się babci. Jej brzuch drżał nieco, a usta wydymały się delikatnie z każdym wydechem. Twarz niemal w całości pokrywały jej zmarszczki. Wiedziałam jednak, że w dotyku okazałaby się miększa niż skóra niemowlaka. Doleciał mnie zapach wiśni i migdałów. Pogłaskałam ją po głowie pachnącej szamponem, którym umyła ją dziś pani Butler.
Grand-Mère. Jedyna osoba będąca dla mnie całym światem.
To dla niej tu zostałam.
Powiodłam spojrzeniem w dół. Paznokcie miała pomalowane na kolor czerwonego wina. Zapewne znowu nie dała się namówić na ładny, subtelny fiolet. Uśmiechnęłam się mimowolnie.
– Musiałam podać jej na jakiś czas tlen – dodała pani Butler. – Ale jest już lepiej.
Przytaknęłam skinieniem głowy, obserwując, jak śpi.
Brat był przekonany, że umrze lada dzień. Miała coraz mniej sił, by wstawać z łóżka.
Mimo to jakoś się trzymała. Dzięki Bogu.
– Lubi te płyty – odezwała się pani Butler.
Zerknęłam na stertę winyli leżących byle jak, w kopertach i bez, wokół starego gramofonu. Większość z nich dorwałam na wyprzedaży w zeszły weekend. Pomyślałam, że się jej spodobają – w końcu była dzieckiem lat pięćdziesiątych.
To znaczy, urodziła się znacznie wcześniej, lecz w latach pięćdziesiątych była nastolatką.
Pani Butler wzięła swoją torebkę i wyjęła z niej kluczyki.
– Dasz sobie radę?
Potaknęłam, ale nie spojrzałam w jej stronę.
Kiedy wyszła, zostałam z babcią jeszcze trochę. Upewniłam się, że ma tabletki i zastrzyk przygotowane na później. Następnie uchyliłam nieco okno, by przewietrzyć pokój, chociaż pani Butler odradzała to ze względu na alergeny, które mogłyby utrudnić jej oddychanie.
Babcia powiedziała jednak na to: „A czort tam”. To była jej ulubiona pora roku. Uwielbiała te wszystkie dźwięki i zapachy. Chciałam, żeby mogła jeszcze choć trochę nacieszyć się życiem.
Włączyłam na telefonie podgląd z kamery w pokoju babci i wyszłam, zostawiając uchylone drzwi. Wzięłam z powrotem swoją torbę, po czym zeszłam na dół, gdzie wstawiłam wodę. Komórkę ustawiłam na stole, tak aby mieć ją cały czas na oku, a obok rozłożyłam książki. Zaczęłam od najłatwiejszych zadań.
Po zalogowaniu się do laptopa zaklepałam sobie potrzebne mi do wypracowania z historii książki w bibliotece publicznej Thunder Bay i kilka, których nie mieli, w Meridian City. Następnie rozpisałam plan pracy. Gdy skończyłam, zrobiłam kserówki i zadania z fizyki w WebQueście, a potem dokończyłam czytankę z hiszpańskiego. Zanim wzięłam się za literaturę, pokroiłam i podsmażyłam warzywa.
Literatura… Wciąż nie zrobiłam zadań na jutro.
Nie żebym nie lubiła tych zajęć czy książek w ogóle.
Po prostu nie lubiłam starych książek z ich trzecioosobową narracją i ciągnącymi się na kilometr akapitami. A do tego narzucano nam jakieś kretyńskie, akademickie opracowania rozpływające się nad głębią znaczenia napuszonego opisu przypadkowego mebla – na co to komu było? Mogłabym się założyć, że sam autor powieści nie miałby pojęcia, jak rozumieć te brednie. Pewnie pisano je po solidnej dawce laudanum. Albo syropu z morfiną, absyntu lub po czymkolwiek innym, czym raczono się w tamtych czasach.
Wciskali nam ten syf, tak jakby nie istniało nic więcej i nikt nie pisał już dobrych powieści. W jaki niby sposób siedząca trzy miejsca dalej ode mnie Tnąca Się Caitlyn miałaby znaleźć coś dla siebie w Domu o siedmiu szczytach? Litości.
Oczywiście trudno zaliczyć Lolitę do tej kategorii, bo w końcu nie była tak stara, ale po prostu uważałam ją za słabą książkę. I miałam niemal pewność, że była tak samo beznadziejna w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym. Zapytam babcię.
Namoczyłam makaron, ugotowałam papryczki i cebulę, a następnie dodałam mięso i wymieszałam wszystko przed wstawieniem do piekarnika. Po przygotowaniu sałatki nastawiłam minutnik i wyciągnęłam kserówkę, żeby przeczytać pierwsze zadanie.
Wtem jednak za oknem błysnęły światła. Wzdrygnęłam się. Zobaczyłam samochód parkujący na podjeździe i krople deszczu mieniące się w świetle reflektorów. Zerwałam się na równe nogi, zamykając książki i zbierając wszystkie papiery do torby.
Natychmiast zrobiło mi się gorąco.
Kurwa. Czasami, kiedy brał podwójną zmianę albo zatrzymywała go jakaś sprawa, mogłam spędzić spokojnie noc bez niego.
Nie tym razem.
Ścisnęłam uda z wrażeniem, jakbym miała zsikać się w spodnie, i rzuciłam torbę do salonu, gdzie nigdy nie jadaliśmy żadnych posiłków. Nakryłam szybko do stołu, a gdy tylko otworzyły się frontowe drzwi, odwróciłam się, udając, że mieszam sałatkę.
– Emory! – zawołał Martin.
Choć nie dałam rady opanować ucisku w żołądku, zmusiłam się do uśmiechu i wyjrzałam przez otwarte drzwi kuchni na korytarz.
– Cześć! – zaćwierkotałam. – Znowu pada?
Wtedy przypomniałam sobie o otwartym oknie u babci. Cholera. Musiałam znaleźć chwilę, by je zamknąć, zanim deszcz zamoczy podłogę i da mu pretekst.
– No – westchnął. – Taka pora, nie?
Zaśmiałam się na siłę. Patrzyłam, jak strzepuje płaszcz, ochlapując wszystko dookoła, i wiesza go na haczyku. Następnie ruszył korytarzem do kuchni, a jego mokre buty skrzypiały na drewnianej podłodze.
Ja musiałam zdejmować buty przy drzwiach. On nie.
Odchyliłam głowę, wyprostowałam się i odetchnęłam głęboko. Wzięłam sałatkę, rozłożyłam widelce i się uśmiechnęłam.
– Chciałam iść później pobiegać w miasteczku – powiedziałam, stawiając misę na stole.
Zatrzymał się, by poluzować pas. Zerknął na mnie z ukosa.
– Ty?
– Dam radę – skłamałam. – Tylko parę minut.
Zaśmiał się cicho i podszedł do lodówki po mleko. Nalał sobie szklankę.
– Ładnie pachnie. – Podszedł ze szklanką do stołu i usiadł. – Odrobiłaś lekcje?
Jego srebrna odznaka błyszczała w świetle żarówek. Z każdą sekundą jego sylwetka zdawała się rosnąć coraz bardziej w tym czarnym mundurze.
Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. Był osiem lat starszy ode mnie, a gdy przyszłam na świat, zdążył już przyzwyczaić się do roli jedynego dziecka w rodzinie. Po śmierci naszych rodziców pięć lat temu wszystko spadło na jego barki. Przynajmniej dostał dom.
Odchrząknęłam.
– Prawie. Zmyję naczynia i sprawdzę sobie jeszcze zadania z literatury.
Tak naprawdę to ich nie dokończyłam, ale nigdy nie mówiłam mu całej prawdy. Weszło mi już to w krew.
– Jak ci minął dzień? – zapytałam cicho. Wyjęłam makaron z piekarnika i postawiłam na stole.
– Dobrze. – Nałożył sobie porcję, a ja rozdzieliłam nam sałatkę i nalałam sobie wody. – Komisariat działa bez zarzutu. Zaproponowali mi nawet przeniesienie do Meridian City, ale…
– Wolisz, jak jest czysto i schludnie – zażartowałam. – A ponadto Thunder Bay to twój okręt.
– Dobrze mnie znasz.
Uśmiechnęłam się subtelnie, jednak moja ręka i tak drżała, kiedy nabierałam sałatę na widelec. Będzie drżała, aż wyjdzie rano do pracy.
Zabrał się za jedzenie, a ja wmusiłam w siebie kęs. W kuchni zapadła cisza głośniejsza niż odgłos kropel deszczu uderzających o szybę.
Gdybym milczała nadal, znalazłby jakiś temat za mnie. Nie chciałam tego.
Moja noga dygotała pod stołem.
– Soli? – zapytałam tonem tak słodkim, że mało się nie udławiłam.
Wyciągnęłam rękę po solniczkę, lecz on mnie powstrzymał:
– Nie – mruknął. – Dziękuję.
Cofnęłam dłoń i wróciłam do jedzenia.
– A jak tobie minął dzień?
Spojrzałam na jego palce zaciśnięte wokół widelca. Przestał jeść. Skupił całą uwagę na mnie.
Przełknęłam.
– Dobrze. Mieliśmy… – Serce mi przyspieszyło i zrobiło mi się gorąco. – Mieliśmy ciekawą dyskusję na literaturze – wydukałam. – A moje wypracowanie z przyrody…
– A trening pływacki?
Zaniemówiłam.
Po prostu mu powiedz. Miej to już za sobą. I tak się przecież dowie.
Skłamałam jednak:
– Udany.
Zawsze próbowałam najpierw schować się za kłamstwem. Gdy miałam do wyboru walkę lub ucieczkę, zawsze uciekałam.
– Tak? – naciskał.
Gapiłam się na talerz. Mina mi zrzedła. Dowiedział się.
Wzrokiem mógłby wypalić we mnie dziurę, choć jego ton był łagodny.
– Podasz sól? – poprosił.
Zamknęłam oczy. Spokój w jego głosie przypominał ciszę przed burzą. Naładowane powietrze, nisko wiszące chmury i to uczucie, że jest tuż-tuż. Doskonale już znałam te sygnały.
Podniosłam solniczkę i powolnym ruchem skierowałam ją ku niemu.
Niestety zahaczyłam o jego szklankę z mlekiem, rozlewając je na stół i na podłogę.
Spojrzałam na niego.
Gapił się na mnie przez chwilę, po czym odepchnął od siebie stół.
Zerwałam się z miejsca, ale chwycił mój nadgarstek, by posadzić mnie z powrotem na krześle.
– Nie wstajesz od stołu, dopóki ci nie pozwolę – oświadczył spokojnie. Trzymał mnie tak jedną ręką, a drugą postawił przewróconą szklankę i przysunął sobie moją wodę.
Drgnęłam, aż zsunęły mi się nieco okulary. Zacisnęłam pięść, bo poczułam, że swoim uściskiem odciął mi dopływ krwi do dłoni.
– Nigdy nie waż się wstawać od stołu bez mojego pozwolenia.
– Martin…
– Zadzwoniła dziś do mnie trenerka Dorn. – Wpatrzony w pustą przestrzeń przed sobą podniósł szklankę wody do ust. – Poinformowała, że odeszłaś z drużyny.
Chociaż rozpięty mankiet mojej koszuli szkolnej nakrył jego dłoń, wiedziałam, że pobielały mu kłykcie. Chciałam uwolnić zbolałą rękę, ale natychmiast zrezygnowałam – rozzłościłby się tylko bardziej.
– Nie powiedziałem, że możesz odejść – ciągnął. – A do tego jeszcze kłamiesz jak idiotka.
– Martin, proszę…
– Jedz obiad, Em – rozkazał.
Zerknęłam na niego przelotnie. Pogodziłam się już z faktem, że to się stanie niezależnie od tego, jak bardzo próbowałabym to powstrzymać.
Nie było takiej możliwości.
Spojrzałam na swój talerz, podniosłam niepewnie widelec lewą ręką, po czym nabrałam trochę makaronu z sosem mięsnym.
– Przecież jesteś praworęczna, debilko.
Zamarłam, wciąż czując jego palce mocno zaciśnięte na moim nadgarstku.
Po chwili poczułam, jak prowadzi moją dłoń, bym wzięła w nią widelec. Zrobiłam to i powoli podniosłam go do ust. Ani na chwilę nie przestał mnie trzymać. Nigdy tak bardzo się nie bałam jak wtedy, kiedy tępe zakończenia srebrnego sztućca zbliżyły się do mojej twarzy.
Zawahałam się, ale wreszcie… Otworzyłam usta. Wepchnął mi go tak głęboko, prawie drapiąc migdałki, że niemal się zadławiłam.
Wzięłam jedzenie i wysunęłam widelec z powrotem, choć z pewnym oporem z jego strony.
Nabraliśmy kolejny kęs. Poczułam, jakby coś zgniatało mi płuca.
– Co z tobą jest nie tak? – wyszeptał. – Niczego nie potrafisz zrobić porządnie. Nigdy. Dlaczego?
Wmusiłam w siebie drugą porcję tylko po to, by natychmiast wepchnął mi kolejną. Gdy wsuwałam widelec do ust, szarpnął mnie za rękę. Zamarłam na chwilę i pisnęłam ze strachu, że mnie dźgnie.
– Spodziewałem się, że wyjaśnisz mi to, kiedy wrócę do domu. Ale nie. – Patrzył na mnie. – Jak zwykle. Ukrywasz wszystko tak, jak te papierki po cukierkach pod łóżkiem za dzieciaka. Albo to trzydniowe zawieszenie w podstawówce. – Chociaż ściszył głos jeszcze bardziej, jego dźwięk przyprawiał mnie o ból uszu. – Nigdy mnie nie zaskakujesz, co nie? Emory, postępować można tylko właściwie albo niewłaściwie. Dlaczego ty zawsze postępujesz niewłaściwie?
To było jak miecz obosieczny. Zadawał mi pytania, lecz jakkolwiek odpowiadałam, każda odpowiedź była zła. Ostatecznie i tak zawsze obrywałam.
– Dlaczego nigdy nie robisz nic tak, jak cię uczyłem? – dręczył mnie. – Co, za głupia jesteś, żeby się nauczyć?
Poruszał widelcem coraz szybciej, nabierając kolejne porcje jedzenia i podając mi do ust. Nie obchodziło go, że dźgał mnie w wargi, jeśli nie zdołałam rozchylić ich dostatecznie szybko. Wciąż tylko wpychał mi kęs za kęsem, mimo że nie nadążałam z połykaniem.
– Martwi starzy – mamrotał. – Babka co nie chce zdechnąć. Siostra-frajerka…
Pociągnął moją rękę w dół, po czym chwycił mnie za kołnierz i podniósł się, ciągnąc za sobą. Upuściłam widelec, który upadł dźwięcznie na talerz. Przygwoździł mnie do szafki.
Wciąż żułam i połykałam.
– Martin…
– Czym sobie na to zasłużyłem? – przerwał mi. – Za co to wszystko? Jakbym miał kulę u nogi.
Drewniany blat wpijał się w moje plecy, a serce o mało nie wyskoczyło z piersi.
– Chcesz na zawsze pozostać przeciętna? – wycedził przez zęby, patrząc na mnie wilkiem. Miał zielone oczy po matce i lśniące, ciemnobrązowe włosy po ojcu. – Nie dość, że nie umiesz się porządnie ubrać, uczesać ani nawet znaleźć przyjaciół, to jeszcze nie potrafisz zrobić niczego interesującego, co pomogłoby ci dostać się na dobre studia.
– Mogę dostać się na dobrą uczelnię – wypaliłam, zanim zdołałam się powstrzymać. – Nie potrzebuję do tego pływania.
– To ja decyduję o tym, czego potrzebujesz! – wrzasnął wreszcie.
Instynktownie spojrzałam w górę. Oby tylko babcia nas nie usłyszała.
– Utrzymuję cię. – Jedną ręką złapał mnie za włosy, a drugą spoliczkował.
Syknęłam i wzdrygnęłam się.
– Łażę na zebrania. – Kolejny cios, który wstrząsnął moją głową, aż się zachwiałam.
Nie.
Pociągnął mnie za włosy.
– Daję ci jeść. – Kolejne uderzenie. Jakby osa użądliła mnie w policzek. Krzyknęłam, widząc moje okulary spadające na podłogę.
– Opłacam jej pielęgniarkę i leki. – Znów uniósł dłoń. Skuliłam się, by zasłonić się rękami, podczas gdy on bił raz po razie. – I tak mi się odwdzięczasz?
Z oczu popłynęły mi łzy. Jak tylko zdołałam złapać oddech, jego ręka lądowała na mnie ponownie.
I jeszcze raz. I jeszcze. I kolejny.
Przestań. Chciałam krzyczeć.
Zamiast tego jednak zacisnęłam zęby.
Syczałam z bólu, drżałam i się kuliłam.
Ale nie płakałam. Już nie.
Rozpłaczę się dopiero, jak wyjdzie.
Znowu złapał mnie mocno za kołnierz. Poczułam, jak materiał wpija mi się w kark.
– Pójdziesz tam – wysapał mi w twarz – przeprosisz i wrócisz do drużyny.
Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy.
– Nie mogę.
Pchnął mnie na szafkę jeszcze raz, a następnie cofnął się, odpinając pas.
Gula zaległa mi w gardle. Nie.
– Że co? – zapytał. – Co powiedziałaś?
Twarz wykrzywił mu grymas złości. I choć cały kipiał gniewem, podobało mu się to. Narzekał na babcię i na mnie, jakim to jestem dla niego ciężarem, ale jakoś nie chciał, żebym się stąd wyniosła. Potrzebował tego.
– Nie mogę – wyszeptałam drżącym półgłosem, nie będąc w stanie wykrzesać z siebie nic więcej.
Kiedy wysunął pasek ze szlufek, wiedziałam już, czego się spodziewać. To było nieuniknione. Ponieważ on tego chciał.
– Możesz.
Stałam tak niepewna, czy się rozpłakać, czy uciekać. Gdybym mu to utrudniła, byłoby to dla niego jak woda na młyn. Chrzanić go.
– Nie.
– Tak!
– Nie mogę się pokazywać w stroju kąpielowym z tymi siniakami! – wyrzuciłam z siebie.
Zatrzymał się z paskiem w ręce. Nie słyszałam nawet, by oddychał.
Tak.
Właśnie dlatego rzuciłam pływanie. Moja twarz nie była jedyną rzeczą, co do której musieliśmy martwić się, że ktoś ją zobaczy. Moje plecy, ramiona, uda… Ludzie by się domyślili, Martin.
Miałam ochotę spojrzeć na jego twarz i sprawdzić, czy malowało się na niej jakiekolwiek uczucie. Zmartwienie? Wina?
Cokolwiek czuł, musiał zdawać sobie sprawę z tego, że nie było już odwrotu. Odtąd stało się to częścią rzeczywistości. Nawet gdybyś mnie przepraszał, zasypywał prezentami, uśmiechami czy uściskami, nigdy nie zapomnę ci tego, co mi zrobiłeś.
Dlaczego więc się zatrzymałeś, Martin?
Złapał mnie gwałtownie za nadgarstek i rzucił na stół tak, że upadłam zgięta wpół na blat z wyciągniętymi do przodu rękami. Zamknęłam oczy.
Kiedy uderzył mnie po raz pierwszy, próbowałam zwalczyć łzy.
Nie byłam jednak w stanie powstrzymać krzyków wydobywających się z mojego gardła z każdym kolejnym ciosem. Był wściekły i dawał mi to odczuć bardziej niż zazwyczaj. Bolało.
Nie zamierzał kłócić się dalej. Wiedział, że miałam rację.
Nie mogłam pokazywać się w stroju kąpielowym.
Gdy już sobie poszedł, leżałam tak jeszcze przez chwilę, trzęsąc się z bólu promieniującego mi do pleców.
Boże, niech to się wreszcie skończy.
Poprawiłam się, jęcząc, zadowolona, że się nie rozpłakałam. Wyciągnęłam rękę po telefon i odblokowałam ekran. Babcia wciąż spała.
Oczy zaszły mi łzami.
Coraz słabiej kontaktowała, więc nietrudno było ukryć przed nią to gówno. Dzięki Bogu.
Poszedł na górę wziąć prysznic. Na dłuższy czas miałam z nim spokój. Jutro obudzimy się i miniemy bez słowa w drzwiach, po czym on wróci wcześniej z pracy i dla odmiany ugotuje obiad. Będzie delikatny i cichy. Zacznie rozmowę na temat którejś z interesujących mnie uczelni, którą może chciałabym odwiedzić w weekend. Oczywiście do żadnej wycieczki by nie doszło, ale przynajmniej miałabym jakiś tydzień spokoju, zanim nasza odnowiona „wspaniała, rodzinna relacja” wyparowałaby, a on wróciłby do swoich zwyczajów.
Jak ćpun.
Albo nawracające schorzenie.
Teraz jednak niczego nie byłam pewna. To był ciężki tydzień. Od ostatniego razu wcale nie minęło tak dużo czasu.
Skołowana odnalazłam okulary i uprzątnęłam panujący dookoła bałagan. Zmyłam naczynia, odłożyłam resztki i zgasiłam światło, zabierając ze sobą torbę.
Schowałam telefon, lecz kiedy tylko weszłam na pierwszy stopień schodów, zatrzymałam się.
Wciąż spała. Może do rana się nie obudzi. Na telefonie mogłabym pilnować ją z dowolnego miejsca.
Nie powinnam jednak wychodzić. Miałam obolałe plecy, potargane włosy i wciąż nie przebrałam się ze szkolnego mundurka.
Zamiast pójść na górę, żeby dokończyć pracę domową, cofnęłam się jakby na autopilocie. Wzięłam buty w rękę, nawet ich nie zakładając, wyślizgnęłam się na zewnątrz i pobiegłam przed siebie. Deszcz gęsto padał na moje włosy, ubranie i nogi. Co chwilę rozchlapywałam wodę z kałuż, w które wpadałam bosymi stopami. Kierowałam się w górę ulicy, ku drodze prowadzącej w głąb miasteczka.
Nie obchodziło mnie, że zostawiłam jej otwarte okno. Uwielbiała deszcz. Niech sobie posłucha.
Nie obchodziło mnie, że moja torba, książki i zeszyty właśnie przemakały.
Wzięłam kolejny zakręt, po czym ujrzałam przed sobą oświetlony plac. Zatrzymałam się. Wreszcie mogłam odetchnąć. Wciągałam głęboko powietrze raz za razem. Uczucie klejącego mi się do skóry ubrania niemal wywołało uśmiech na mojej twarzy.
Zauważyłam rozświetloną markizę kina. Zanim zdążyłam przeczytać napis, wiedziałam już, że odbywał się właśnie całonocny maraton z potworami. King Kong, Frankenstein, Atak morderczych mrówek, Mucha…