Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Pierwsza książka autorki, w której bohaterkami są dwie dziewczyny!
Clay Collins nienawidzi Olivii Jeager.
Za wszystko.
Za to, z jakiej rodziny pochodzi, za to, że zawsze jest spokojna i poukładana.
Uwielbia ją dręczyć, sprawiać, żeby dziewczyna zrozumiała, jaka jest jej pozycja w szkole: na samym dnie.
Clay nienawidzi Olivii za to, że wydaje się znać jej najgłębiej skrywaną tajemnicę, a najbardziej nie znosi jej za zakazane, złe uczucia, które w niej wzbudza.
Olivia Jeager nie wstydzi się tego, kim jest ani z jakiej rodziny pochodzi. Marzy tylko o skończeniu szkoły. Wiele osób uważa, że powinna nosić dłuższe spódnice i rzadziej malować się czerwoną szminką, ale Olivii to nie obchodzi.
Clay Collins – ta popularna, nadęta księżniczka – może próbować uprzykrzać Olivii życie. Myśli, że jest lepsza od niej, ponieważ pochodzi z zamożnej rodziny i w szkole ustawia wszystkich, tak jak chce. Ale Olivia wie coś o tej księżniczce. Coś, o czym wiedzą tylko one dwie, od czasu, kiedy ich usta się spotkały i poczuły, że nie ma już odwrotu. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 682
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 17 godz. 45 min
Tytuł oryginału
Tryst Six Venom
Copyright © 2021 by Penelope Douglas
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2023
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Sandra Pętecka
Korekta:
Joanna Błakita
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-580-9
CLAY
Mogę się założyć, że moja matka jest bliska załamania nerwowego.
Pewnie jest już po dziewiątej, a ona powinna być w domu i właśnie spuszczać w toalecie wszystkie kalorie, które spożyła przez cały dzień, kończąc tym samym krok piąty w schemacie swojego codziennego rytuału pielęgnacji skóry. Zamiast tego czeka na mnie w sklepie z sukniami.
Jestem spóźniona.
Konfetti unosi się w powietrzu, a ja sięgam w dół i wyjmuję z pojemnika kolejne trzy zwinięte w rulon T-shirty, podczas gdy platforma, na której poruszamy się w czasie parady, podskakuje i kołysze się pod moimi stopami.
– Więcej koszulek! – wołam do Krisjen, żeby uzupełniła nasze zapasy.
Tłum stojący po obu stronach ulicy głośno wiwatuje, a ja zeskakuję ze stopnia i zatrzymuję się przy krawędzi platformy, przykładając rękę do ucha.
No dalej! Niech was usłyszę!
– Aaaa! – woła jakaś mała dziewczynka.
– Cześć, Clay! – Drobna, sześcioletnia Mandy Cabot piszczy na mój widok, jakbym była jakąś księżniczką Disneya. – Cześć!
Macha do mnie, podczas gdy Stella, jej siostra bliźniaczka, wyciąga ręce w górę gotowa do złapania bluzki.
Przyjemna bryza porusza liśćmi palm rosnących wzdłuż Augustine Avenue i muska moje gołe nogi odziane jedynie w dżinsowe szorty. W powietrzu unosi się zapach różowych lantan, które rosną w doniczkach powieszonych na latarniach.
To typowy, ciepły, zimowy wieczór na Florydzie.
– Chcemy koszulki! – woła Stella.
Unoszę w górę rękę. Mój biały T-shirt z napisem „Starsza siostra” lśni wyraźnymi, srebrnymi literami.
Uśmiecham się i wołam:
– Chcecie być naszymi młodszymi siostrami?
– Tak! – krzyczą w odpowiedzi.
– W takim razie muszę to usłyszeć! – Poruszam nogą, wykonując prosty taneczny ruch. – Omega Chi Kappa! No dalej!
– Omega Chi Kappa! – wołają. – Omega Chi Kappa!
– Nie słyszę was!
– Omega Chi Kappa! – Wrzeszczą tak głośno, że chyba zaraz wypadną im mleczne zęby.
O mój Boże! Co za słodziaki! Mam nadzieję, że będę miała córki.
Rzucam im koszulki i wracam do tańczenia w rytm muzyki, podczas gdy poruszająca się w żółwim tempie ciężarówka ciągnie naszą platformę – jedną spośród wielu – w dorocznej paradzie z okazji Dnia Założycieli.
– Do zobaczenia za kilka lat – mówię do nich. – Bądźcie grzeczne i się uczcie!
– Tak. Przyjmujemy tylko najlepszych! – woła stojąca u mojego boku Amy Chandler.
– Bądźcie najlepsze! – wtóruje jej z mojej drugiej strony Krisjen.
Prycham pod nosem i odwracam się po więcej koszulek. Balony szybują nad chodnikami, a ja rozrzucam kolejne zawiniątka. Adrenalina pomaga mi odgrywać rolę, kiedy tańczę z Krisjen krótki układ choreograficzny do Swish, swish Katy Perry.
Reszta dziewczyn z naszego siostrzeństwa idzie przed platformą albo obok niej, tańcząc na ulicy razem z nami. Na myśl, że wszystkie oczy skupione są teraz na nas, dostaję gęsiej skórki. Zawsze dobrze jest być w centrum uwagi. Kręcę biodrami, wyginam się i potrząsam całym ciałem. Jedno wiem na pewno: jestem w tym naprawdę dobra.
Nasze siostrzeństwo jest największe ze wszystkich takich organizacji licealnych w całym stanie. I choć przynależność do niego jest rodzajem służby – której podejmujemy się, żeby łatwiej dostać się do college’u – to nasza popularność wynika z czegoś innego. Po prostu zawsze wyglądamy dobrze.
Niezależnie od tego, czy akurat zbieramy pieniądze na badanie kociej śliny, organizujemy doroczny festiwal naleśników dla drużyny futbolowej, czy pomagamy Angelice Hearst posprzątać dom i zrobić pranie – bo właśnie urodziła najmłodsze ze swojej czwórki dzieci, z których każde ma innego tatusia, i czuje się (bidulka!) przytłoczona – wszystko to robimy w instagramowym stylu.
Bujamy się z Krisjen na nogach. Ze śmiechem rzucamy kolejne koszulki w ręce dziewczynek, które kiedyś dołączą do naszego siostrzeństwa.
– Popatrz, jak się nawalili – mówi Krisjen pod nosem.
Podążam za jej spojrzeniem i widzę jej chłopaka – Milo Price’a. Na głowie ma odwróconą daszkiem do tyłu bejsbolówkę, jest uśmiechnięty i spocony, a jego zarumienione policzki to najlepszy dowód, że wypił już dziś kilka piw. Callum Ames stoi obok niego równie uśmiechnięty, z rękoma zaplecionymi na piersi, spoglądając na mnie tak, jakbym już należała do niego.
To się jeszcze okaże. Niemniej jednak będę dobrze wyglądać u jego boku na balu debiutantek.
Wyciągam butelkę wody spod zrobionego z papier-mâché błazenka i pociągam łyk. Spływająca przełykiem ciecz piecze i odurza. Już sam jej smak koi nerwy.
– Zabiję go! – skarży się Krisjen.
– Ale dopiero po balu – odpowiadam. – Potrzebujesz partnera.
Bierze ode mnie butelkę, by się napić, a ja przejmuję od niej koszulki i rzucam je w stronę wyciągniętych do nas rąk. Wokół rozbrzmiewają śmiechy i muzyka. Armatka z konfetti wystrzela kolejną bombę, a niebieskie, różowe, srebrne i złote płatki wirują w powietrzu niczym śnieg.
– O Boże, jakie to dobre. – Krisjen oddaje mi butelkę. – Wchodzi jak woda.
– O ile nie wypijasz dwóch litrów dziennie.
Biorę kolejny łyk i zakręcam moją nową ulubioną wódkę ukrytą w butelce wody Evian. Krisjen marszczy twarz w uśmiechu. Jej lekko zarumienione policzki wyglądają idealnie, a kasztanowe włosy upięte ma w potargany kok na czubku głowy.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Chichoczę.
– Jedyna rzecz, której każda z nas potrzebuje, to odrobina miłości… – szepczę, pochylając się do jej ucha – …z odpowiedniej butelki.
Śmieje się, a potem obie zeskakujemy z platformy, zostawiając jej obsługę Amy, i dołączamy do tańczących dziewczyn na ostatni refren.
Czuję, jakby moja głowa unosiła się kilka stóp powyżej szyi. „Wspomagacz”, którym się właśnie zasiliłyśmy, sprawia, że odrobinę szumi mi w głowie. Wypiłam na tyle niewiele, że wypocę wszystko w dwadzieścia minut, a jednocześnie wystarczająco dużo, żeby moje kroki nabrały dodatkowej sprężystości.
Jestem naprawdę spóźniona. Ta parada trwa o wiele dłużej, niż się spodziewałam, i salon Lavinii niedługo się zamknie. Tańczę szybciej, jakbym mogła w ten sposób przyśpieszyć ruch pojazdów. Callum i Milo idą za nami. Wykonując kolejne kroki, droczę się wzrokiem z Callumem, którego włosy w kolorze ciemny blond rozwiewa lekka bryza. Małe dziewczynki wiwatują na nasz widok, spoglądając na mnie, jakbym była wyjątkowa, a jacyś dwaj faceci nachylają się do siebie i nie odrywając ode mnie oczu, wymieniają szeptem uwagi. Poruszam się w sposób, o którym nasza koordynatorka na pewno usłyszy w poniedziałek, ale teraz o to nie dbam. Pokazuję tym facetom coś, czego nigdy nie dostaną. Już kiedy miałam dwanaście lat – i w czasie konkursu piękności szłam po scenie ubrana w bikini – wiedziałam dobrze, co jest moją supermocą. I co do tego nigdy nie było żadnych wątpliwości.
– Kochamy cię, Clay! – woła któryś z moich kolegów z klasy, kiedy na czele zespołu kończę taniec. Zamykam oczy, napawając się wszystkimi telefonami, które nas teraz nagrywają. Myślę też o zdjęciach, na których Clay Collins będzie trwać jeszcze długo po tym, jak już odejdzie.
O zdjęciach, które pokażą, kim jestem, zdecydowanie lepiej, niż ja sama mogłabym to wyrazić słowami.
Królowa Zjazdu Absolwentów.
Królowa Balu Maturalnego.
Ulubienica Omega Chi Kappa. Ślicznotka.
To ja.
Otwieram oczy i od razu widzę swoje odbicie w szybie samochodu zaparkowanego przy krawężniku. Podnoszę rękę i poprawiam niesforny lok blond włosów.
Każdy z nas ma swoją rolę do odegrania, prawda?
***
– Naprawdę musisz iść? – woła Krisjen z tylnego siedzenia mustanga Calluma. – Czy ty w ogóle spałaś w ciągu ostatniej doby?
Podnoszę się z siedzenia pasażera, po czym wychodzę z samochodu, rzucając jej znaczące spojrzenie. Siedzi z tyłu razem z Milo, który obejmuje ją ramieniem. Przecież spałam ostatniej nocy! Oczywiście oprócz tych kilku godzin poświęconych na przygotowanie platformy.
Zamykam za sobą drzwi i opieram się o kabriolet, by spojrzeć w niebieskie oczy Calluma siedzącego za kierownicą.
– Odstawisz ją bezpiecznie do domu? – pytam. Bóg wie, że Milo jest zbyt głupi, żeby to zrobić.
– Może – odpowiada kpiąco.
– Więc może ja zastanowię się, czy zgodzić się, abyś zabrał mnie na imprezę w latarni.
Zarzucam torebkę na ramię i zaczynam w niej grzebać w poszukiwaniu wilgotnych chusteczek, żeby zetrzeć greckie litery z policzków. Spogląda na mnie z pewnym siebie błyskiem w oczach, jakby każdy pragnął jego towarzystwa, a on tylko czekał, aż i ja to sobie uświadomię.
– Chodź tutaj – mówi.
Powoli pochylam się w jego kierunku, pokonując dziewięćdziesiąt procent dzielącego nas dystansu, żeby on musiał pokonać jedynie dziesięć i mógł się poczuć jak prawdziwy facet. Całuje mnie, raz po raz muskając mokrym językiem moją dolną wargę, aż w końcu się odsuwa i zatrzymuje, żebym błagała go o więcej.
– Byłaś dziś wspaniała, kotku – bełkocze Milo, ściskając Krisjen. – Obie byłyście.
Spoglądam Callumowi w oczy i się prostuję.
– Dzięki, że przyszliście.
– Myślę, że tłumom się podobało – mówi. – To jak dla mnie tańczyłaś.
Taaa, niech ci będzie. Uśmiecham się i ruszam w kierunku sklepu z sukienkami, a on wrzuca bieg i odjeżdża. Odwracam się, wycierając usta. Nienawidzę całowania. Tego mokrego, oślinionego języka trzepoczącego w moich ustach.
Otwieram drzwi do salonu Lavinii i wchodzę do środka, rzucając mokrą chusteczkę na chodnik za moimi plecami. Ulice St. Carmen nadal tętnią życiem. Wokół pełno jest spacerowiczów, a kawiarnie i najmodniejsze miejsca w okolicy pełne są ludzi, którzy z przyjaciółmi delektują się tym spokojnym, przyjemnie rześkim wieczorem. Parada skończyła się ponad godzinę temu i chociaż jest już późno, bo potrzebowałyśmy mnóstwo czasu, żeby ogarnąć sprzęt – i żeby tata Amy mógł wywieźć platformę z zakorkowanej ulicy – to mój dzień jeszcze się nie skończył.
Wchodzę do butiku i ruszam po białym dywanie, mijając po drodze ubrane w suknie manekiny i ladę recepcji. Moja mama siedzi w saloniku dla klientek.
– Pogadamy jutro – rzuca do telefonu, kiedy mnie zauważa.
– Już jestem – mówię, wiedząc dobrze, że zaraz zacznie narzekać.
– Czekam na ciebie ponad godzinę. – Podnosi się z białego fotela z wysokim oparciem i wsuwa telefon do torebki. – Następnym razem zadzwoń.
Uśmiecham się pod nosem, idąc przed siebie, a ona rusza w moje ślady.
– Tak jakbym była w stanie kontrolować, jak szybko porusza się parada – mamroczę.
Jej masywna bransoletka ze złota i pereł pobrzękuje, kiedy wchodzi za mną do pomieszczenia z przymierzalniami. Kładę torbę na podłodze, przy krześle stojącym obok wysokich na całą ścianę luster. Spoglądam na jej odbicie, zauważając złoty naszyjnik odcinający się na tle opalonej skóry widocznej w głębokim trójkątnym dekolcie zwiewnej bluzki. Złote, starannie ułożone włosy, perfekcyjnie skrojone spodnie, które opinają jej starannie uformowany przez trzy zajęcia spinningu na tydzień tyłek, oraz wypielęgnowane dłonie z doskonałym manikiurem. Idealne ciało mojej matki od dwunastu lat nie widziało pustych kalorii innych niż te w szampanie. Jestem niemal pewna, że na tym etapie weszło już w stan hibernacji i funkcjonuje tylko w oparciu o jajka i lakier do włosów.
Dziesięć minut później stoję na podeście przed lustrem ubrana w suknię debiutantki, którą zaprojektowała dla mnie moja matka.
– Och, Lavinio! – mówi, przykładając dłonie do policzków i okrążając mnie. – Przeszłaś samą siebie. Jest wspaniała. Bardzo mi się podoba. To wykończenie…
Odwracam wzrok od odbicia w lustrze, zaciskając szczęki, żeby nad sobą zapanować. Mama podchodzi do mnie pośpiesznie, podczas gdy starsza pani zostaje z tyłu, oceniając swoją pracę i szukając elementów, które wymagają poprawek.
– Clay? – pogania mnie matka. – Co myślisz?
Spoglądam na nią, z trudem hamując emocje, które buzują we mnie, i unoszą się do gardła. Przygryzam wargi bliska wybuchu. Wcale jej nie obchodzi moja opinia. Chce, żebym skłamała.
– Suknia jest… – dławię się słowami i wyrywa mi się prychnięcie. – Jest taka piękna. Po prostu brak mi słów.
A potem nie wytrzymuję. Śmiech wylewa się ze mnie niepowstrzymaną falą, kiedy patrzę w lustrze na potwornie obszerną spódnicę na kole połączoną z bufiastymi rękawkami i głupkowatą falbanką w talii. Wyglądam jak pieprzona Scarlett O’Hara. Kusi mnie, żeby sprawdzić, czy na materiale nie ma śladów po łzach Lavinii, która musiała pękać ze śmiechu, szyjąc tę idiotyczną kieckę.
Pochylam się do przodu, brzuch aż mnie boli ze śmiechu, nad którym próbuję teraz zapanować. Matka wpatruje się we mnie bez słowa.
– Przepraszam – wyduszam w końcu bez tchu, wachlując się dłońmi. – Emocje wymknęły mi się spod kontroli. Tak długo na to czekałam. – Przykładam dłoń do serca, odzyskując panowanie nad sobą. – Lavinio, czy mogłabyś przynieść mi rękawiczki i naszyjnik z pereł? Chciałabym zobaczyć całość. Jestem taka podekscytowana. Dziękuję.
Kącik jej oka drga od powstrzymywanego uśmiechu, ale kiwa tylko głową i szybko wychodzi, żeby przynieść potrzebne akcesoria.
To właściwie nie jej wina. Moja matka zatwierdziła projekt.
Kiedy zostajemy same, matka wchodzi na podest przede mną i kilkoma szarpnięciami poprawia mi gorset, prostując go.
– Byłam pewna, że będę wyglądać jak babeczka z kremem – mówię, próbując nawiązać z nią kontakt wzrokowy. – Ale teraz niemal chciałabym móc powiedzieć, że wyglądam jak babeczka z kremem. Kojarzysz to białe coś, co wypływa z ust uzależnionych od heroiny narkomanów, kiedy przedawkują? Właśnie tak wyglądam.
Patrzy mi w oczy – jej tęczówki są nieco bledsze od moich – nie przestając szarpać sukienki.
– Ty wybrałaś sukienkę na zjazd absolwentów – zauważa. – I ty wybierzesz suknię na bal maturalny. Bal debiutantek jest mój.
Wiem, że powinnam była go odbębnić dwa lata temu, tak jak chciała.
Potrząsa mną, poprawiając falbanki, a ja gapię się w lustro ponad jej ramieniem. Kiedy patrzę na tył jej blondwłosej głowy, widzę siebie za dwadzieścia lat.
– Nie będziesz w stanie odróżnić mnie od innych dziewczyn – zaczynam tonem na tyle błagalnym, na ile tylko mogę się zmusić. Wszystkie debiutantki będą ubrane na biało i choć materiał sukienki, którą mam na sobie – koronka z perłowymi akcentami – jest dosyć ładny, to sam projekt jest żenujący. Wszystkie suknie debiutantek trącają Stepford.
– O to właśnie chodzi – odpowiada mi mama. – Tradycja. Solidarność. Wspólnota. Jedność. Pokażesz się jako członek społeczności, a społeczność działa w zgodzie z pewnymi standardami. – Przesuwa dłońmi po materiale, wygładzając fałdki. – Musisz się nauczyć, że kołysanie łodzią naraża na niebezpieczeństwo wszystkich, którzy są na pokładzie.
Ale przecież właśnie po to buduje się łodzie.
Wzdycham, bo sama nie jestem pewna, czemu zdecydowałam, że pozwolę jej wybrać ten strój. Zwykle stawiam na swoim, ponieważ moja matka sama wybiera wojny, które chce toczyć, choć nie jest wytrwałym strategiem, a każda bitwa ze mną trwająca dłużej niż trzy minuty to dla niej za duży wysiłek. Mogłabym z nią o to zawalczyć. Może jeszcze to zrobię.
– Potrzebujesz valium czy czegoś w tym stylu? – pyta.
Śmieję się pod nosem i odwracam wzrok. Gigi Collins jest wszędzie. Prezeska, działaczka, przewodnicząca rady szkoły. Matka poprawia moje bufiaste rękawy i przyciska dłoń do brzucha.
– Hmm…
– Co?
Zaciska usta i obchodzi mnie dookoła, uważnie się przyglądając.
– Miałam prosić Lavinię o zejście do czwórki, ale widzę, że już szóstka jest dosyć ciasna.
Robi mi się gorąco. Zaciskam zęby. W leżącej na krześle torebce odzywa się telefon, a ona rusza w jej kierunku, machając lekceważąco dłonią.
– Chyba zostawimy to tak, jak jest.
Podnosi torebkę, wyjmuje telefon i odbiera, a potem wychodzi z pomieszczenia, mijając mnie po drodze. Pocieram oczy, słuchając, jak rozmawia o tym, czy powinniśmy mieć stanowisko z naleśnikami na wielkanocnym brunchu w szkole, który odbędzie się za dwa miesiące. Podnoszę wzrok i spoglądam w lustro na tę ogromną spódnicę. Jestem wkurzona z powodu tego, jak wyglądam, oraz przez świadomość, że właśnie taki mój wizerunek zostanie na zawsze utrwalony i będzie mnie prześladował latami. Nie chcę, żeby moja córka śmiała się na widok moich zdjęć.
Unoszę spódnicę, wzdrygając się na widok białych pończoch i paskudnych satynowych szpilek. Obracam się, żeby przyjrzeć się tyłowi sukni i okropnemu gorsetowemu sznurowaniu, które należałoby zastąpić guzikami. Boże, powinnam była wziąć to valium. Dlaczego, do cholery, chcę ją uszczęśliwić, pozwalając, by ona raniła moje uczucia w taki sposób?
Ale przecież wiem dlaczego. Już za kilka miesięcy będę w college’u. Z dala od tego wszystkiego. Skończę szkołę i wyjadę.
Wszyscy wyjadą. Wszyscy…
Prostuję się i znów spoglądam w lustro, ale wtedy trzaskają sklepowe drzwi i zamieram. To nie były drzwi frontowe, bo nad nimi jest dzwonek. To drzwi na tyłach, ciężkie i grube. Kliknięcie zamka jest tak głośne, że mogę je usłyszeć nawet tutaj. Moje serce zaczyna bić szybciej i już po chwili skórę na moich plecach rozgrzewa jej spojrzenie.
Wszyscy…
Podnoszę wzrok i napotykam spojrzenie Olivii Jaeger, która opiera się o łukowate wejście do przymierzalni i gapi się na mnie. Nagle czuję, jak parzy mnie skóra.
Olivia trzyma płócienne torby wypełnione wstążkami i tiulem. Aviatory przesunęła na czubek głowy i widać wyraźnie, jak walczy z rozbawieniem. Jej zmiana skończyła się godzinę temu. Myślałam, że poszła już do domu.
– Chodź tutaj – mówię.
Odkłada torby i obchodzi mnie dookoła, stając na wprost, twarzą w twarz. Patrzę w dół na moją koleżankę z klasy, koleżankę z drużyny i jedyną osobę, której obecności z utęsknieniem wyczekuję.
– Podepnij brzeg – wydaję polecenie. – Nadal ciągnie się po ziemi, trzeba go skrócić o ćwierć cala.
Stoi z rękoma na biodrach i wyraźnie się waha, jakby w ogóle miała jakiś wybór, a potem pada na kolana i wyciąga szpilkę z poduszeczki przymocowanej do nadgarstka. Zanim jednak dotknie sukienki, odsuwam się od niej.
– Najpierw umyj ręce.
Kręcę głową, kiedy rzuca mi zabójcze spojrzenie. Serio? Jeśli przechodzenie przez tory w St. Carmen każdego dnia przez ostatnie trzy i pół roku, żeby uczestniczyć w lekcjach w najbardziej prestiżowej szkole w stanie, czegoś miało ją nauczyć, to powinien to być zdrowy rozsądek. Tego na pewno uczą w Marymount.
Podnosi się, wymija okrągły stół i wyjmuje wilgotną chusteczkę z opakowania, a potem wyciera palce. Jaegerowie rodzą się ze smarem pod paznokciami, więc lepiej dmuchać na zimne. Oprócz koszenia trawników i przycinania żywopłotów w St. Carmen, jej bracia są współwłaścicielami restauracji, czy raczej speluny w tych swoich lasach, sprzedają narkotyki, naprawiają samochody i motocykle oraz bawią się w lichwiarzy. Okej, może z tym sprzedawaniem narkotyków to tylko plotki. Ale cała jej rodzinka jest niebezpieczna. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę władzę, jaką daje im fakt, że mieszkańcy Sanoa Bay – małej, ukrytej na bagnach społeczności – uważają ich za swoich nieformalnych przywódców. Mówią na nich Tryst Six. Są rodzeństwem, jest ich sześcioro, ale nie mam pojęcia, co ma znaczyć to „Tryst”. Mają nawet swoje urocze małe logo. Co za żenada.
Znów do mnie podchodzi i opada na kolana, zdmuchując z twarzy kosmyk włosów, który wysunął się jej z kucyka. Podwija brzeg spódnicy, upinając go szpilkami. Włosy znów opadają jej na twarz, a ja zaczynam nerwowo postukiwać palcami o nogę, próbując zwalczyć potrzebę wsunięcia jej ich za ucho.
– Pośpiesz się – mówię.
Prostuję głowę i wygładzam własne włosy. Zbieram je wysoko na czubku głowy i zwijam w kok, a potem przyglądam się sobie w lustrze.
Jej palce delikatnie pociągają materiał, kiedy przechodzi do kolejnego miejsca, a moje serce zaczyna mocniej bić. Czuję jak wszystkimi porami skóry naraz oblewa mnie zimny pot. Znów spoglądam w dół, obserwując ją u moich stóp.
Patrzę na jej dżinsowe szorty i ciemnooliwkową skórę opalonych nóg lśniącą w świetle żyrandola. Przenoszę wzrok na włosy związane w nieporządny kucyk i czerwone usta, podczas gdy ona przygryza dolną wargę, koncentrując się na swoim zadaniu. Poły jej flanelowej, czarno-białej koszuli rozchylają się, a ja wpatruję się w trójkątny dekolt szarej koszulki, którą ma pod spodem, a potem nurkuję wzrokiem pomiędzy gładkie, pokryte nieskazitelną skórą piersi.
Unoszę podbródek, ponownie spoglądając w lustro. Czy ona w ogóle ma na sobie stanik, na litość boską?!
Unosi moją spódnicę ponad kostki i szybko zagląda pod spód.
– Powinnaś się pozbyć tych pończoch – mówi, wracając do upinania. – I butów też.
Odwracam się odrobinę, próbując zdecydować, czy do sukni bardziej pasują włosy upięte czy rozpuszczone.
– Nie wiem, co musiałoby się stać z tym światem, żeby doszło do tego, że zacznę przyjmować modowe porady od takiej łachmaniary, mineciary i bagiennego szczura jak ty – odpowiadam.
Jej czarne, skórzane, sięgające połowy łydki buty są całkiem fajne i w ogóle, ale jestem niemal pewna, że wszystko co nosi, musiała wygrzebać w lumpeksach.
Czuję na sobie jej spojrzenie, a kiedy spoglądam w dół, widzę błysk w jej oku. Jest w nim trochę rozbawienia, głównie jednak ostrzeżenie, że odnotowuje sobie w głowie wszystkie gówniane uwagi, które do niej kieruję, żeby wrócić do nich w przyszłości.
Aż cała się trzęsę, Liv. Naprawdę.
– Jeśli zdejmę pończochy, nie będę odpowiednio ubrana – wyjaśniam. – Kobiety w moim świecie są damami, Olivio.
– Wtedy inaczej poczujesz nogi – stwierdza i wraca do pracy. – Zmieni się twój sposób poruszania.
– Co takiego poczuję? Lepki, obleśny pot wiosennej Florydy na moich nagich udach?
Bal debiutantek jest w maju. Wilgotność będzie wtedy koszmarna nawet pomimo klimatyzacji w sali bankietowej, w której odbędzie się impreza. Ale co ona może o tym wiedzieć?
– Boisz się, że mogę mieć rację? – kpi.
Przewracam oczami. Proszę cię. Jedyna rzecz, której się boję, to że marnuję tutaj czas. Ale nie wychodzę. Pozwalam włosom opaść na plecy i przyglądam się Liv. Nie jestem pewna dlaczego, ale zrzucam szpilki i kładę stopę na jej kolanie.
Udowodnij, że masz rację.
Odchyla głowę do tyłu i przygląda mi się miodowoorzechowymi oczami. Nawet nie mruga.
– Nie mogę się pochylić w tej sukni – informuję.
Zbierając spódnicę w garść, zaczynam ją podciągać, najpierw do kolan, a potem wyżej, aż do ud. Do miejsca, w którym pas podtrzymuje pończochy. Przez moment patrzy mi w oczy, a potem sięga w górę i odpina klamerki. Jej palce muskają skórę po wewnętrznej stronie nogi, a ja dostaję gęsiej skórki. Przeszywa mnie dreszcz. Biorę gwałtowny wdech, a ona podnosi na mnie wzrok i zamiera w bezruchu, podobnie jak ja.
– Nie mam całego dnia – besztam ją, próbując ukryć własną reakcję.
Jej klatka piersiowa powoli wznosi się i opada. Zsuwa pończochę w dół mojej nogi, a potem zdejmuje ją ze stopy. To samo robi z drugą. Leżą teraz na podłodze rzucone nieporządnie razem ze szpilkami.
Podchodzi do regału i przygląda się stojącym na nim butom. Wybiera jedną parę i wskazuje na krzesło stojące obok lustra. Zaspokajam jej kaprys i schodzę z podestu, a potem siadam na wskazane miejsce. Liv opada na podłogę u moich stop i sięga po moją prawą stopę ukrytą teraz pod suknią. Podczas gdy ona wkłada mi but, ja podciągam wyżej warstwy spódnicy, z rozbawieniem stwierdzając, że nie pozwala sobie na kolejne spojrzenie. Wiem, że by chciała. Nogi to jeden z moich największych atutów. Już wcześniej się im przyglądała.
To niesamowite, że zniosła fakt, iż jestem w tym roku kapitanką drużyny lacrosse’a, chociaż ona jest prawdopodobnie lepszą zawodniczką, a ja wcale nie ułatwiam jej pogodzenia się z tym. Ale takie jest życie. Wysiłek, koncentracja, ciężka praca… To wszystko niewiele znaczy, jeśli jesteś taką szczęściarą jak ja. Święci nie zadają się ze śmieciami z bagien. Reva Coomer może i jest naszą trenerką, ale to ja jestem liderką. Wszyscy podążają za mną.
Przyglądam się, jak zapina mi paski od butów. Maleńki pieprzyk na jej twarzy, pomiędzy uchem a zagłębieniem poniżej kości policzkowej, wydobywa złoty odcień jej skóry. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam.
Odstawia moją stopę, a ja biorę wdech, podnoszę się i wracam na podest. Suknia muska wrażliwą skórę nóg, teraz już nagich, a ja czuję, jakby każdy ich cal był żywy i świadomy. Prawie jakbym leżała naga w łóżku i czuła tylko dotyk pościeli.
Unoszę spódnicę i spoglądam w lustro. Złote szpilki z cienkimi, zdobionymi klejnotami paseczkami sprawiają, że moja skóra lśni. Walczę ze sobą, żeby się nie uśmiechnąć, bo wyglądają o niebo lepiej niż te poprzednie. I czuję się w nich lepiej. Jednak…
– Nie pasują do sukienki – mówię.
Właściwie, jeśli wziąć pod uwagę to gówno, w które się ubiera, nie zaskakuje mnie, że jest w tym taka kiepska.
– Masz rację – przyznaje. – Teraz potrzebujesz nowej sukienki.
Powstrzymuję prychnięcie. Cóż, w tej kwestii akurat się zgadzamy.
Próbuję dosięgnąć sznurowania z tyłu, ale gorset jest tak ciasny, że ogranicza mi ruchy. Odwracam się, kładąc ręce na biodrach.
– Rozsznuruj mnie.
Podnosi się, rozwiązuje kokardkę i poluzowuje gorset, żebym mogła go z siebie zsunąć.
– Powiedz Lavinii, żeby do mnie zadzwoniła, kiedy zrobi poprawki – zarządzam. – I przekaż jej, żeby zmniejszyła suknię.
– Przecież pasuje idealnie.
– Niech ją przerobi na czwórkę – ucinam dyskusję i podnoszę suknię z podłogi. – I niech usunie ten kwiat. – Wskazuję ozdobę na środku stanika. – Co to niby ma być? Suknia ślubna z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku?
Ale ona mnie nie słucha. Odsuwa się i patrzy na mnie, a kiedy się odwraca i zerka na moje odbicie w lustrze, podążam za jej spojrzeniem. Otula mnie prosta cienka krynolina bez żadnych kokardek, falban i koronek. Biały gorsetowy stanik bez ramiączek obejmuje moje piersi niemal zbyt mocno, przykrywając także brzuch. Między jego krawędzią a spódnicą widać ledwie cal nagiej skóry. Gdyby nie było oczywiste, że to bielizna, ten strój byłby właściwie całkiem seksowny.
– Mogłabym uszyć dla ciebie sukienkę – mówi. – Lepszą niż ta. – Podchodzi bliżej i kładzie dłoń na moim brzuchu, a ja ignoruję nagłe drgnienie serca.
– Może coś prześwitującego z jakimś haftem – rozwija. – Można by połączyć te elementy i dodać kilka warstw, żeby dodać obszerności. Podkręcić stanik lekkimi, subtelnymi akcentami w kolorze złota i różu, żeby pasował do butów…
Wyobrażam to sobie, kiedy razem spoglądamy w lustro. Z jakiegoś powodu nie mam wątpliwości, że zrobiłaby to, gdybym jej pozwoliła, i efekt pewnie by mi się nawet spodobał.
Gdybym jej pozwoliła.
Ponownie koncentruje wzrok na mnie. Stoi przede mną i lustruje mój strój od góry do dołu.
– Mogłybyśmy zostać przy tym odcieniu bieli. Jest dla ciebie idealny. – Spogląda mi prosto w oczy. – Nie zauważysz nawet plam po spermie, kiedy po balu spuści się na ciebie po pijaku na tylnym siedzeniu samochodu – dodaje.
Supeł w żołądku, który towarzyszy mi nieustannie, zaciska się teraz mocniej. Niewzruszona wytrzymuję jej spojrzenie. Co proszę?
– No tak… Damy w twoim świecie nie rozmawiają o takich rzeczach. – Kącik jej ust unosi się w uśmiechu. Przybliża się i szepcze: – Po prostu wracacie do domu we łzach i za pomocą pulsacyjnego strumienia ze słuchawki prysznicowej robicie potajemnie rzeczy, na które Bóg nie pozwala małym, słodkim dziewczynkom z Południa, prawda?
Mam wrażenie, że krew zamarza mi w żyłach. Zagryzam zęby. Ciepło jej oddechu prześlizguje się po moich wargach, a ja zaciskam pięści.
– Spróbuj dziś wieczorem – mówi, wpatrując się w moje usta. – Może ci się spodoba.
Wyrywa mi sukienkę z rąk, a ja wciągam powietrze, patrząc, jak bez chwili zawahania robi krok w tył, schodzi z podestu i opuszcza pomieszczenie.
Boże, jak ja jej nienawidzę! Znika, zanim zdążę wymyślić jakąś błyskotliwą ripostę, a ja stoję w miejscu, czując się jak idiotka.
Spuści się na ciebie po pijaku… Czy ona mówi poważnie? Przecież ja nawet nie mam słuchawki prysznicowej.
Podnoszę wzrok i znów spoglądam w lustro. Zamiast ekscytacji na myśl o balu debiutantek, balu maturalnym czy innym z nadchodzących wydarzeń czuję tylko mocny ucisk w sercu, od którego robi mi się niedobrze. A ona wydaje się o tym wiedzieć. Wydaje się wiedzieć, że coś jest nie tak.
Liv Jaeger jest cholernym utrapieniem od dnia, kiedy ją poznałam, ale czasem nie jestem nawet pewna, co mnie tak bardzo w niej wkurza. Przecież zna swoje miejsce, nie wychodzi przed szereg, prawda?
Ale mimo to uwielbiam jej dokuczać – uwielbiam to najbardziej na świecie.
Zdzieram z siebie bieliznę i kopniakiem posyłam ją gdzieś na bok, a potem przekopuję torbę w poszukiwaniu valium. Wyjmuję dwie tabletki i odchylając głowę do tyłu, wrzucam je do ust i połykam bez popijania.
Muszę się stąd wydostać.
Wyciągam z torby szarą bluzę z kapturem, wkładam ją i postanawiam się zmyć. Zakradam się do lobby. Moja mama stoi na chodniku przed wejściem i żywo dyskutuje przez telefon. Widać komuś nie podoba się ten cały pomysł z naleśnikami. Skradam się przez zaplecze, a następnie wyślizguję się tylnymi drzwiami. W czasie ucieczki nie widzę ani Lavinii, ani Liv.
Wyjmuję butelkę po wodzie Evian, dopijam resztkę wódki, a potem wyrzucam ją do śmietnika.
Nienawidzę jej! Bal będzie wyjątkowy. A ja będę się dobrze bawić. Bo taka właśnie jestem. Jestem szczęściarą.
Biorę głęboki wdech, napełniając powietrzem płuca, a potem naciągam kaptur, opuszczam głowę i ruszam przed siebie ciemnymi ulicami. Wyłączam telefon, żeby mama nie mogła mnie zlokalizować, i wkładam ręce do kieszeni znajdującej się na brzuchu. Przechodzę przez park Bainbridge, gdzie kilku facetów wałęsa się przy toaletach. Deskorolkarz, który sprzedaje herę, kiwa do mnie głową, na co również odpowiadam kiwnięciem i wymijam go. Schodzę w dół wzgórza do Edward Street. Zatrzymuję się przed dużym budynkiem pokrytym kremowym stiukiem wykończonym na wzór wiejskiego domu. Rozglądam się dookoła i widzę pustą, ciemną ulicę oświetloną jedynie blaskiem latarni. Żaden samochód nie przejeżdża w okolicy. Wszystkie rodziny są już w swoich domach.
Opuszczam kaptur niżej na twarz i przemykam koło budynku. Widzę światło palące się w piwnicy i zakradam się do środka, otwierając jedno z okien, zanim ktoś zdąży mnie zauważyć. Schodzę na dół. Chłodnie są włączone i w pomieszczeniu jest zimno. Dreszcz przebiega po moich nogach, a nozdrza zaczynają szczypać od zapachu środków czyszczących, których używa się tutaj regularnie. Pocieram kciukiem niewielki tatuaż na wewnętrznej stronie palca i czuję, jakbym po raz pierwszy w ciągu tego dnia naprawdę mogła odetchnąć. To dziwne, jak bardzo ten zapach może być pokrzepiający. Dzięki fantastycznie działającej wentylacji i profesjonalnym neutralizatorom zapachów nie domyśliłabym się nawet, że w lodówce jest rozkładający się trup, gdybym nie była tutaj, kiedy przywieziono go kilka dni temu.
Podchodzę do ostatniego stołu w rzędzie, czując jak serce zaczyna mi walić w piersi. Leży na nim dziewczyna. Środkowa część jej ciała przykryta jest prześcieradłem. Ślad po ukłuciu powstały w efekcie balsamowania znajduje się tuż pod otarciem od liny na jej szyi. Czytałam dziś o niej w internecie. Domyśliłam się, że pewnie już tu będzie.
Jej mokre, rude włosy przylegają do głowy. Chwytam się krawędzi stołu i muskam jej palce. Paznokcie ma pomalowane na różowo jednym z tych tanich lakierów, które można kupić w spożywczaku, a który już zdążył odprysnąć.
– Znałaś ją? – pyta ktoś.
Nie muszę się odwracać, gdyż rozpoznaję głos Sylvii Gates, właścicielki Wind House, jedynego domu pogrzebowego w mieście.
Zerkam na szyję dziewczyny, przełykając wizję, w której owija ją liną. Oraz myśl o tym, co prawdopodobnie ją do tego popchnęło.
– Chodziła do szkoły publicznej. – Zmuszam się, żeby mój głos zabrzmiał mocno. – Ale widziałam ją kilka razy na mieście.
Jest niemal w moim wieku. Chyba rok młodsza. Czy Liv ją znała?
Pani Gates podchodzi do stołu z drugiej strony. Ma na sobie czysty fartuch.
– Nie musisz tu być, Clay.
Martwi się, że coś we mnie pęknie i będzie musiała tłumaczyć moim rodzicom, dlaczego pozwoliła mi zakradać się tutaj przynajmniej raz w tygodniu.
Pieprzyć to. Nie chcę być w domu, więc… Zdejmuję bluzę i związuję włosy w kucyk. Jestem teraz gotowa do pracy. Biorę głęboki wdech, a potem głośno wypuszczam powietrze. Muszę poprawić ten lakier. Najchętniej w ogóle bym go zmieniła, ale skoro ma go na paznokciach, to pewnie musiała go lubić, więc powinnam uszanować jej styl. Jestem pewna, że mam coś równie paskudnego w swojej kolekcji z czasów, gdy miałam dwanaście lat. Mogę to wykorzystać.
Podciągam rękawy i biorę się do dzieła. Pogrążając się w pracy, czuję, jak moje serce stopniowo się uspokaja, lecz moje myśli ciągle uciekają do niej. Co powiedziałaby Olivia Jaeger, gdyby mnie teraz zobaczyła?
Może byłby to ten jeden jedyny raz, kiedy nie potrafiłaby nic z siebie wykrztusić.
Czasem czuję, że chciałabym, żeby naprawdę mnie poznała. Czasem chcę, żeby nie obchodziło jej nic innego poza mną.
A czasem cieszę się, że nie ma o niczym pojęcia.
OLIVIA
Schodzę z tylnego siedzenia motocykla i rozpinam pasek pod brodą.
– Dzięki – mówię do Irona.
Rzucam kask między nogi mojego brata, ale on tylko zaciąga się papierosem i rozgląda, spoglądając spod półprzymkniętych powiek gdzieś za mnie, przeze mnie. Dociągam paski plecaka.
– Co?
Waha się przez chwilę, spuszcza wzrok, a potem kręci głową i ponownie zaciąga się fajką.
– Zgodziłem się, żeby Macon płacił za tę szkołę, tylko dlatego, że wiedziałem, że nie będą cię interesować faceci gapiący się na krótkie spódniczki.
Poranna bryza niesie zapach dereni rosnących wzdłuż drogi prowadzącej do szkoły. Choć jest dopiero luty, widać, że niedługo zakwitną. Wiatr porusza gałęziami plumerii. Okrągły podjazd pełen jest uczniów zmierzających do środka. Niektórzy wysiadają z samochodów, którymi ktoś podrzucił ich na zajęcia sportowe albo spotkania klubów odbywające się przed lekcjami.
Zimny powiew powietrza sprawia, że moje nogi pokrywają się gęsią skórką. Zanosi się na deszcz.
– A co z kobietami, które się na mnie gapią? – droczę się. – One cię nie martwią?
– Jakoś dziwnie nie. – Wygląda na rozbawionego. – Raczej nie sprawią, że zajdziesz w ciążę.
Uśmiecham się szyderczo, a potem zauważam kilku uczniów zmierzających chodnikiem w kierunku nas i wejścia do szkoły. Clay Collins przechodzi obok, spoglądając mi prosto w oczy. Na plecach ma szary plecak Fjällräven, na którego przedniej kieszeni narysowane są różowe ośmiornice. Bardzo stara się wyglądać na znudzoną i twardą, ale psotny uśmiech igrający na jej wargach ostrzega mnie, że świetnie się bawiła poprzedniego wieczora w salonie z sukniami. Jeszcze ze sobą nie skończyłyśmy.
Nigdy ze sobą nie kończymy.
Jej wzrok prześlizguje się na Irona. Odwracam się do niego i widzę, że on też się w nią wpatruje, dopalając papierosa. I chociaż ma świadomość, że ta dziewczyna ciągle obrzuca mnie gównem, wygląda, jakby właśnie zabawiał się myślą, co mógłby z nią zrobić w ciemnym pokoju. Albo na tylnym siedzeniu samochodu. Idiota.
– Zgodziłeś się, żeby Macon płacił za tę szkołę, żebyś sam mógł się gapić na katolickie dziewczyny w krótkich spódniczkach, kiedy codziennie mnie tu podwozisz.
– Ale ona musi już mieć osiemnaście lat, prawda?
Kręcę głową.
– Bohaterki świątecznych hitów Hallmarku nie są w twoim typie.
– Wszystkie są w moim typie, jeśli są nagie.
Fuj. Cofam się i pokazuję mu środkowy palec.
– Do zobaczenia po szkole.
Ale on kręci głową, zatrzymując mnie.
– Nie. Chodź tutaj. – Wyrzuca papierosa, a nadal płonący niedopałek ląduje na szkolnym podjeździe. – To może być ten moment.
Wyciąga rękę w moją stronę. Na ustach ma ciepły, pyszałkowaty uśmiech. Wzdycham, przewracając oczami, a potem wracam i go obejmuję.
To może być ten moment.
Credo rodziny Jaegerów. Albo ostrzeżenie Tryst Six, jeśli spojrzeć na to z innej strony. Śmierć rodziców była dla nas tak wielkim szokiem, że obraliśmy sobie za cel ciągłe przypominanie sobie nawzajem, żeby ze sobą nie walczyć. Żeby nie tracić czasu. Żeby nie zostawiać niedopowiedzeń.
To może być ten moment. Ostatni raz, kiedy się widzimy.
– Uważaj na siebie – szepczę mu do ucha i spoglądam w dół, na tatuaż widoczny na jego szyi. Taki sam symbol wisi na ścianie w naszym przydomowym garażu i zdobi skórzane bransoletki, które noszą wszyscy Jaegerowie. Wąż owinięty wokół klepsydry.
Ściska mnie mocno przez chwilę, a potem wypuszcza z ramion.
– Ty też.
Jeszcze jedno spojrzenie, uśmiech, a potem odjeżdża bez kasku na głowie. Spod rękawów czarnego T-shirtu wystają pokryte strupami łokcie, które pozdzierał w czasie ostatniej wywrotki na motocyklu. Spoglądam za nim, podczas gdy on opuszcza podjazd, skręca w prawo i jedzie w dół ulicy.
– Cześć, Liv! – woła ktoś nagle.
Rozglądam się i widzę przechodzącą obok Marię Hoff. Wkładam słuchawki do uszu, chrząkam i dołączam do uczniów zmierzających do wejścia. Jest dla mnie miła tylko dlatego, że kilka dni temu uczennica szkoły publicznej popełniła samobójstwo. Allison Carpenter. W skrócie Alli. Każdy tutaj wydaje się myśleć, że wszyscy geje i lesbijki dobrze się znają, i pewnie uważają, że straciłam przyjaciółkę.
Słyszałam o Alli, bo to przecież małe miasteczko, ale nie znałam jej osobiście. Tak czy siak to, co jej się przydarzyło, jest okropne. I przydarza się zbyt często.
Ale nie mnie. Ja już niemal mam za sobą tolerowanie ich wszystkich. Jeszcze tylko kilka miesięcy.
Wchodzę przez frontowe drzwi i ruszam w głąb korytarza.
– ¿Qué te gusta hacer?1– powtarzam za Rosettą Stone. – ¿Qué te gusta hacer?
Wsuwam język między zęby, próbując wymówić sylaby w taki sam sposób, jak głos w moim telefonie.
– Te… gusta…?
Pieprzona Aracely! Następnym razem, kiedy któraś z byłych dziewczyn moich braci, zacznie pieprzyć głupoty po hiszpańsku, chcę wiedzieć, co o mnie mówi. Właściwie to już powinnam mówić w tym języku. Jestem w jednej czwartej Kubanką. A może w jednej ósmej? Nie jestem pewna… Jedyna rzecz, jaką szczyci się moja rodzina, to jedna czwarta – albo jedna ósma – krwi Seminolów, która ciągle trzyma nas na naszej ziemi. Ta krew przydała się zresztą, kiedy aplikowałam do Marymount cztery lata temu. Odrobina różnorodności dobrze wygląda w rocznym raporcie z działalności szkoły, a stypendium, które zdobyłam, pozwoliło obniżyć wysokość czesnego. Wprawdzie słowo „zdobyłam” nie do końca tu pasuje, bo byłam jedyną osobą, która o nie wnioskowała, ale fakt pozostaje faktem.
Szybko mijam swoją szafkę, skręcam za róg i wpadam do damskiej szatni.
– ¿Cuales son tu pasatiempos?2 – powtarzam, otwierając szafkę i wieszając w środku plecak.
Wyjmuję szkolną spódniczkę i czarną koszulkę polo, strzepuję je, żeby rozprostować zagniecenia, i wieszam na haczyku w środku. Czuję, jak dziewczyny wokół mnie, odwracają się, żeby szybko włożyć stroje gimnastyczne i się zakryć.
Nauczyłam się już dawno temu – jeszcze zanim matka Clay i reszta rady szkoły wydali pięćdziesiąt kawałków, żeby całkowicie przebudować prysznice w szatniach, tworząc osobne kabiny „dla dobra wszystkich uczniów” – że najlepiej jest obmyślić jakąś rutynę, która pozwala, na ile to możliwe, unikać takich sytuacji. W dni kiedy mam treningi, przychodzę do szkoły w legginsach i podkoszulku. A po lekcjach przebieram się w kabinie w strój na trening. Potem wracam do domu w brudnych ubraniach i tam biorę prysznic.
– ¿Cuales son tu pasatiempos? – powtarzam, starając się udawać, że nie dostrzegam wpatrujących się we mnie oczu, których właścicielki gotowe są donieść ojcu McNealty’emu, że gapię się na ich ciała jak jakiś uzależniony od seksu perwers.
Zdejmuję kurtkę i wsuwam telefon do kieszeni legginsów na bocznej stronie uda, a potem zamykam szafkę.
– Tu pasa… – wyraźnie wymawiam samogłoski, kierując się do siłowni.
Lekcje zaczynają się za godzinę, ale drużyna lacrosse’a trenuje w poniedziałki i środy. Drużyna futbolowa już zakończyła sezon, drużyny koszykówki i bejsbola trenują we wtorki i czwartki, a drużyna pływacka ćwiczy najczęściej na basenie.
Kiedy mijam prysznice, ktoś pojawia się nagle u mojego boku.
– Thin Mint? – pyta i podsuwa mi pod nos opakowanie miętowo-czekoladowych ciastek.
Krzywię się i lekko unoszę wzrok. Obok mnie stoi Becks.
– To niezbyt dobre śniadanie.
Oczywiście sama też jeszcze nie jadłam, ale uznałam, że lepiej nie jeść nic, niż zjeść jakieś gówno przed treningiem.
– Daj spokój. Nie mogą być gorsze niż donaty. I właściwie to kto zdecydował, jakie jedzenie nadaje się na śniadanie? – Becks bierze dwa ręczniki ze stojaka i rzuca mi jeden z nich. – Może szynka wcale nie pasuje do jajek. Może osiem miętowych ciasteczek ma tyle samo węglowodanów co szklanka soku pomarańczowego. Może płatki kukurydziane wymyślono jako wieczorną przekąskę, ale potem jakiś spryciarz stwierdził: „Hej, przecież to idealne jedzenie na rano, kiedy ludzie się śpieszą”.
Unoszę brew.
– Płatki śniadaniowe powstały, bo John Harvey Kellogg uznał, że powstrzymają Amerykanów przed grzechem i masturbacją.
Jej śmiech szybko zmienia się w krztuszenie, kiedy ciastko wpada w niewłaściwą dziurkę. Zaczyna kaszleć, żeby oczyścić gardło.
– Skąd to wiesz? – pyta, nie przestając się śmiać.
Wzruszam ramionami.
– To naprawdę dobra szkoła.
Cała jej klatka piersiowa trzęsie się ze śmiechu, a ja uderzam dłonią w drzwi do szatni i mówię:
– Chodź. Jesteśmy już spóźnione.
To nie trenerka pilnuje czasu, a ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję tego ranka, to utarczka z tą suką, która pełni rolę kapitanki naszej drużyny. Wczorajsza dawka mi wystarczy.
Wchodzę do siłowni. Brzęczenie sztang i dźwięk opuszczanych ciężarów wypełnia powietrze, a ja podkradam jedno z ciastek Becks i pakuję je do ust. Uśmiecha się i skręca w lewo, wrzucając do śmietnika wciąż w połowie pełne opakowanie, podczas gdy ja idę w kierunku orbitreka.
– ¿Cuales son tu pasa… tiempos? – mamroczę pod nosem. Czuję na sobie czyjś wzrok, ale nie zamierzam patrzeć w tamtą stronę. – ¿Tiempos?
Wskakuję na sprzęt, celowo nie nawiązując z nikim kontaktu. Zerkam tylko na Becks, która podnosi przed lustrem ciężarki jak dla dzieci. Właściwie to robi raptem trzy, cztery powtórzenia, a potem strzela sobie selfie albo zaczyna z kimś rozmawiać. Kilka razy dostało jej się z mojego powodu, więc wolę się upewnić, że wiem, co się wokół niej dzieje.
Byłaby dobrą przyjaciółką, gdybyśmy miały ze sobą coś wspólnego. Tymczasem jesteśmy dobrymi koleżankami, czyli takimi przyjaciółkami, które spędzają ze sobą czas wtedy, kiedy prawdziwych przyjaciół akurat nie ma w okolicy. Kiedy jest impreza i chcemy z kimś pogadać. Albo szukamy kogoś, z kim mogłybyśmy zjeść lunch. Nie dzwonimy do siebie ani nie wysyłamy wiadomości, ale cieszę się, że mam ją i kilka podobnie myślących osób, dzięki którym to miejsce jest łatwiejsze do zniesienia. Becks ma pieniądze, ale nie używa ich jako tarczy, zza której można innych obrzucać błotem, jak to robią Clay Collins i jej przyjaciele.
Po trzydziestu minutach cardio i przesłuchaniu kolejnych trzech lekcji hiszpańskiego podchodzę do atlasa, przekładam bolec blokujący, ustawiając obciążenie na czterdzieści funtów, i ściągam drążek za kark, ćwicząc ramiona.
– Na razie nie jest seksowna – słyszę jakiś głos dobiegający zza moich pleców. – Ale taka będzie.
Stukam w słuchawki, próbując uruchomić kolejną lekcję. Czyżby się zapauzowała? Nic w nich nie słychać.
– Żadna z tych sukienek nie jest seksowna – stwierdza Krisjen Conroy. – Spaliłabym moją gdyby nie fakt, że przekazujemy ją w rodzinie z pokolenia na pokolenie.
– Rodzinny skarb czy nie, ja spalę tę pieprzoną szmatę, zanim Gigi Collins spróbuje pewnego dnia upchnąć w nią moją córkę.
Clay. I ta okropna suknia debiutantki, którą chętnie spaliłabym w jej imieniu, choć zabawnie było wczoraj oglądać ją upchniętą w tę kieckę jak kurczak związany do pieczenia.
– Callum idzie z tobą? – pyta Amy Chandler.
– Ktoś musi.
Kręcę lekko głową, jakby to miało uwolnić mnie od ich głosów, i znów pukam w słuchawki. Co do cholery?!
– No weź… – włącza się Krisjen. – On cię lubi.
– A ty niedługo wyjedziesz do college’u – dyszy Amy, która akurat ćwiczy na bieżni. – Ciesz się życiem!
Zaciskam dłonie na drążku i szeroko rozkładając ramiona, powoli ściągam go w dół, a potem podnoszę do góry.
– Chętnie nacieszę się życiem – odpowiada kpiąco Clay, ściszając głos. – Z kimś, kto upewni się, że kiedy ze mną skończy, będę w stanie opuścić jego łóżko jedynie na czworaka. Z kimś, kto ma klatkę piersiową twardą jak ściana i prawdziwego kutasa, a nie siusiaka.
Czuję, jak w mojej piersi buzuje śmiech, ale szybko go tłumię. Nienawidzę jej i nienawidzę tego, że bawi mnie jej poczucie humoru, ale nienawidzę też tego jej chłoptasia zabaweczki, Calluma, a zakpiła właśnie z niego, więc jestem usprawiedliwiona. Moje mięśnie szczęki się rozluźniają, a Amy kontynuuje fantazję Clay:
– Z kimś, kto pachnie jak bóg oceanów i nazywa się…
– Gabriel – podrzuca Clay.
– Gabriel – wzdycha marzycielsko Krisjen.
– Ale ten cały „Gabriel” pragnie doświadczonej kobiety – ostrzega ją Amy.
– Gabriel nie chce być zmuszony do odzwyczajania mnie od beznadziejnych sztuczek innych facetów – odpala Clay. – Sam wszystkiego mnie nauczy.
Koleżanki z drużyny wybuchają śmiechem, a ja przewracam oczami, przechodząc do ćwiczeń klatki piersiowej. Kładę się na ławce. Ten Gabriel to zaiste ideał. Zrobi z niej prawdziwą kobietę i nauczy delikatną damę, jak oddawać się mężczyźnie w ciszy i z uśmiechem. Boże, ona jest żałosna!
W mojej głowie pojawia się wizja Clay Collins, nagiej i gotowej, oplatającej ramionami i nogami jakiegoś byczka z mizoginistycznym gównem zamiast mózgu, i nagle czuję, jakbym miała włos na języku. Bez zastanowienia odrywam wzrok od sufitu i spoglądam prosto na nią. Biegnie na bieżni, wpatrując się we mnie swoimi niebieskimi oczami.
Dlaczego się gapi? Pasmo blond włosów opadło jej na twarz, a pokryta cieniutką warstwą potu skóra aż lśni. Przez chwilę nie jestem w stanie się poruszyć.
Przez chwilę jest taka piękna.
– ¿Cuales son tu pasatiempos? – rozlega się nagle w moich uszach. Wzdrygam się, a potem dociera do mnie, że słuchawki w końcu się odwiesiły i włączył się dalszy ciąg lekcji.
W moich ramionach odzywa się ból i orientuję się, że ciągle trzymam uniesioną w górę sztangę. I że nie wiem, jak długo to robię. Odchrząkuję, przełykam i powoli opuszczam ciężar, a potem szybko ponownie go unoszę, czując, jak zimny pot oblewa mi plecy.
– ¿…cuales son tu pasa… tiempos? – mamroczę, próbując wrócić myślami na właściwy tor. – Ti-emp-os.
– Co robisz?
Podnoszę wzrok i przerywam na chwilę, kiedy widzę, że to Megan Martelle uśmiecha się do mnie z góry. W dłoni ma podkładkę z klipsem, a jej związane w kucyk włosy są jaśniejsze niż złote kosmyki Clay. Pracuje jako asystentka na zajęciach wychowania fizycznego. Skończyła szkołę w zeszłym roku, ale z jakiegoś powodu należy do tych osiemnastu procent absolwentów Marymount, którzy nie dostali się do żadnego z uniwersytetów Ligi Bluszczowej. Jednak ma jeszcze na to czas. Skończyła dopiero dziewiętnaście lat, a mnóstwo ludzi robi sobie roczną przerwę w nauce.
Wykonuję kolejne powtórzenia, wydmuchując powietrze ustami.
– Próbuję się nauczyć hiszpańskiego.
– Sama?
– Tak. Dlaczego by nie?
Przechyla głowę i uważnie mi się przygląda, a ja opuszczam wzrok, choć nie wiem, czy to z powodu tego, jak na mnie patrzy, czy też uśmiechu, który próbuje powstrzymać. Uświadamiam sobie, że mrowi mnie skóra.
– Tak – mówi w końcu. – Właściwie dlaczego by nie.
Odkłada podkładkę na bok i ustawia się za mną. Łapie gryf od dołu, żeby mnie asekurować.
– Mogę ci coś zasugerować?
Spoglądam jej prosto w oczy, wciąż świadoma obecności Clay ledwie dziesięć stóp dalej.
– Złap drążek szerzej – poleca, podtrzymując sztangę, podczas gdy ja rozsuwam dłonie na bok, aż dotykają obciążników. – I wyprostuj nadgarstki. Za bardzo je obciążasz.
Robię, co mówi. Wokół rozbrzmiewają rozmowy, a ja opuszczam sztangę i ponownie ją podnoszę.
– Teraz boli trochę bardziej? – żartuje, spoglądając na mnie z góry.
Kiwam głową.
– Tak.
– To dobrze.
Kontynuuję ćwiczenie, a ona znowu obchodzi dookoła mnie i nagle czuję jej dłoń na brzuchu. W głębi, pod skórą, robi mi się gorąco.
– Dociśnij dolną część kręgosłupa do ławki, Liv – instruuje mnie.
Jej delikatna dłoń sprawia, że rwie mi się oddech.
– Czujesz to? – pyta, dociskając mocniej, podczas gdy moje plecy wbijają się w ławkę. – W ten sposób pracujesz jednocześnie nad mięśniami klatki piersiowej i brzucha.
– Dzięki.
I rzeczywiście, kiedy wykonuję kolejne powtórzenia, zaczynam czuć, jak piecze mnie brzuch. Tymczasem Megan znów staje za mną i przygląda się, jak opuszczam i ponownie podnoszę sztangę. Jej perfumy łaskoczą mnie w nos i to wcale nie jest nieprzyjemne uczucie. Gdzieś w tle, na bieżni nadal dudnią kroki. Wciągam powietrze, wypełniając nim całe płuca, a potem powoli je wypuszczam. Moje ciało płonie, brzuch pokrywa warstwa zimnego potu i wyraźnie czuję jego strużkę płynącą między piersiami ukrytymi pod sportowym stanikiem.
– Myślę, że to super, że uczysz się nowego języka – stwierdza.
Podnoszę na nią wzrok, nie przerywając ćwiczeń.
– Była dziewczyna mojego brata lubi wrzeszczeć na mnie po hiszpańsku. Chcę wiedzieć, co ta suka do mnie mówi.
Uśmiecha się, a potem zaczyna się głośno śmiać. Opuszczam wzrok na jej pełne, różowe usta. Wyglądają jak guma balonowa.
Kładzie dłoń na drążek, który właśnie opuszczam i naciska, zatrzymując go.
– Zatrzymaj teraz – mówi.
Trzymam sztangę kilka cali nad klatką piersiową. Ręce mam ugięte w łokciach pod kątem prostym.
– W porządku? – Zaniepokojona unosi brwi.
Kiwam głową, choć moje mięśnie zaczynają błagać o litość. W końcu zabiera dłoń, a ja kontynuuję ćwiczenie, podnosząc drążek.
– Mnóstwo ludzi w naszym wieku nie ma żadnych ambicji, żeby się rozwijać – mówi cicho, ze skupieniem przypatrując się ruchom, które wykonuję. – Żeby nadal się uczyć.
Znów przechyla głowę i wbija we mnie wzrok. W jej oczach czai się uśmiech i jest w tym spojrzeniu coś tak miękkiego, że jestem pewna, że chciałaby poprosić mnie o numer telefonu. Właściwie jest to pomysł do rozważenia. Jest ładna i chyba nawet mnie pociąga. Wpatruję się w jej twarz, dając sobie chwilę. Tak, rzeczywiście mnie pociąga.
Ale kończę szkołę za kilka miesięcy. Nawet mała forma przywiązania to ostatnia rzecz, której potrzebuję. Przetrwałam tu prawie cztery lata, nie znajdując żadnego powodu, żeby zostać, nawet jeśli ona w jakiś sposób mnie intryguje. W końcu znałam ją, kiedy była jeszcze uczennicą. Popularna. Uprzejma. Cicha. Rzadko rozmawiałyśmy, ale sytuacja się zmieniła, kiedy w tym roku zaczęła tu pracować. Wszyscy jej przyjaciele wyjechali do college’ów i wydaje się, że szuka nowych. Bez otaczającej ją stale ekipy, zaczęła pokazywać się z innej strony. Jest miła.
Ale czegoś jej brakuje, a ja nie wiem, co to jest.
A może przeciwnie – z nią jest wszystko w porządku, ale to mnie czegoś brakuje. Nie potrafię nic na to poradzić. Lubię szaleństwo. Może być jak ogień albo lód, właściwie jest mi to bez różnicy, ale musi wybrać jedną z opcji. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby była nimi obiema na raz.
Coś przelatuje obok nas i rozbija się o lustro za plecami Megan. Woda chlapie dookoła. Krzywię się, kiedy krople lądują na moich włosach, i odwracam twarz, jednocześnie odkładając sztangę na stojak. Megan z trudem łapie powietrze. Co do cholery?!
Butelka wody ląduje w blaszanym koszu na śmieci. Spoglądam w dół i widzę krople wody na ramieniu. Serce podchodzi mi do gardła. Odwracam głowę i widzę zbliżającą się Clay Collins. Nie odrywa wzroku od Megan.
– Nie jesteś w naszym wieku – poprawia ją, a potem bierze podkładkę i rzuca w jej kierunku. – Damy ci znać, kiedy przyjdzie czas, żebyś ruszyła tyłek i zaniosła nasze rzeczy na boisko.
Nadal leżę na plecach na ławce i obserwuję, co robi. Ten mały pokaz siły jest całkiem zabawny. Megan była w starszych klasach, podczas gdy my byłyśmy w młodszych. Jest też jedną z naszych trenerek. Czy Clay wzięła to pod uwagę, zanim ją zaatakowała? Nie, w najmniejszym stopniu.
Megan waha się przez chwilę, pewnie zastanawiając się, czy w ogóle warto próbować zgłosić wyżej zachowanie Clay. W końcu dochodzi do wniosku, jak my wszyscy, że Clay może i jest rozpieszczonym bachorem, ale w długoterminowych zmaganiach nie ma sobie równych. Lepiej mieć nadzieję, że na tym jednym wybuchu wszystko się skończy, niż zachęcać ją do szukania odwetu w przyszłości.
Megan wychodzi, potrząsając przemoczonym kucykiem, ale zanim znajduje się za drzwiami, spogląda na mnie przez ramię, a na jej ustach pojawia się delikatny uśmiech. Przenoszę wzrok na Clay.
– I co się, kurwa, uśmiechasz? – pyta mnie. – Twoja drużyna zawsze cię kryje. Czy to jasne?
Prycham kpiąco, a potem siadam, biorę swój ręcznik i się podnoszę. Jej oczy są teraz dwa cale od mojej twarzy.
– Nie dałabym za twoje krycie złamanego grosza.
Może i jest kapitanką drużyny, ale nigdy nie mogłam liczyć na wsparcie tej suki.
Becks wybucha śmiechem za plecami Clay, a ta rzuca mi twarde spojrzenie, jakby właśnie złożyła sama sobie jakąś obietnicę. Nawet nie mrugam. Prześlizguję się obok niej i wychodzę.
Wiem, że nie powinnam się wychylać. Jeszcze tylko cztery miesiące i stąd zniknę. Ale w miarę jak ta ostatnia prosta robi się coraz krótsza, mniej się tym wszystkim przejmuję. Może chcę sprawdzić, czy Clay ma jeszcze jakieś asy w rękawie.
Rzucam jej wyzwanie.
Naprawdę rzucam jej wyzwanie.
***
Idę pośpiesznie pomiędzy fotelami na widowni szkolnego teatru i pędem wpadam przez drzwi. Rzucam plecak pod ścianę. Niebiesko-czarna spódnica ociera się o moje uda, kiedy zaczynam biec. Przeciskam się obok Jeremy’ego Boxera i Adama Sorrettiego, którzy niosą naręcza drewna i materiałów oraz kilka galonów farby, żeby podejść do listy z obsadą, którą widzę już wywieszoną na tablicy ogłoszeń.
Serce mi wali. No dalej. Ostatnie osiem godzin lekcji, trening i całe to oczekiwanie były jak tortura, ale do końca życia będę cała w skowronkach, jeśli w ciągu najbliższych dwóch sekund ta jedna, jedyna rzecz ułoży się po mojej myśli. Przyciskam dłoń do tablicy, żeby się zatrzymać, a potem przesuwam palcem wskazującym w dół listy. Na początku wcale nie szukam swojego nazwiska. Zatrzymuję się, kiedy widzę imię „Merkucjo”, a potem przesuwam palec w bok. Nadal mam nadzieję, choć przecież dobrze wiem, co zobaczę, jeszcze zanim rzeczywiście to widzę. Callum Ames.
Opuszczam rękę, z trudem powstrzymując się przed wybuchnięciem płaczem. Wpatruję się w listę i oddycham głęboko. Jeszcze trzykrotnie, tym razem już tylko wzrokiem, wyznaczam linię łączącą Merkucja z Callumem, zanim przychodzi mi do głowy, żeby poszukać na liście swojego nazwiska i dowiedzieć się, czy w ogóle zostałam obsadzona, skoro nie dostałam tej wymarzonej roli.
I oto jestem. Niania – Olivia Jaeger.
Kręcę głową i się odwracam. Zatrzymuję się na chwilę, ale… Pieprzyć to! Wybucham. Moje rozczarowanie przeradza się w gniew. Wiem, że nic dobrego mi z tego nie przyjdzie, ale tym razem jej nie odpuszczę. Otwieram drzwi do gabinetu pani Lambert, a kiedy okazuje się, że jest pusty, idę w głąb korytarza, na zaplecze, i zauważam ją pochyloną nad stołem kreślarskim. Przegląda projekty.
Obchodzę stół i staję po drugiej stronie, na wprost niej.
– Cztery lata – wyrzucam z siebie, podejmując rozmowę z reżyserką dokładnie od tego miejsca, w którym ją ostatnio zakończyłyśmy. Podnosi na mnie wzrok. Krótkie, brązowe włosy ma założone za uszy.
– Prawie cztery lata robienia dekoracji, szycia kostiumów i wykonywania innych podrzędnych zadań, które mi pani zlecała – kontynuuję. – Spędziłam więcej czasu tutaj niż z moją rodziną.
– Dostałaś rolę.
– Niani – praktycznie wypluwam z siebie to słowo.
– Nie chciałaś być Julią.
– Romeo wcale nie chciałby Julii, gdyby przed ślubem spędził z nią więcej czasu niż tylko ten jeden taniec! – krzyczę na nauczycielkę, ale spędzam z nią więcej czasu niż ktokolwiek inny, więc wiem, że mi odpuści, podobnie jak mama, która kocha cię, nawet jeśli coś odwalisz.
Łapię za krawędzie stołu i przewiercam ją spojrzeniem.
– Merkucjo to najbardziej dynamiczna postać w tej sztuce. Wcielenie się w niego to coś… – urywam, bo nie widzę sensu w powtarzaniu tego, co już kiedyś jej powiedziałam.
Możliwość własnej interpretacji tej postaci byłaby dla mnie spełnieniem marzeń. Co, do diabła, może zrobić z tą rolą Callum Ames poza tym, że dobrze wygląda z saczkiem? Choć zresztą i to jest kwestia dyskusyjna.
Nauczycielka zwija szkice.
– Władze szkoły nie pozwolą, żeby kobieta odegrała męską rolę.
– Dlaczego nie? Przecież mężczyźni przez setki lat odgrywali nasze.
Rzuca mi spojrzenie, które mówi, że moja postawa wcale nie pomaga, a potem rusza w kierunku innego stołu. Idę za nią.
– Merkucjo jest sceptykiem. Jest nieokrzesany, jest porywczy… Jest w tej sztuce jedyną postacią, która ma potencjał, żeby się rozwinąć.
Pani Lambert śmieje się pod nosem.
– Jest sceptykiem…
Tak, sceptykiem. Wiem dobrze, że to niezbyt modna postawa w katolickiej szkole, ale myślę, że nasza reżyserka po prostu wbiła sobie do głowy, że jeśli wszyscy są „za”, to ja zawsze muszę być „przeciw”.
– Proszę – mówię błagalnym głosem, który zdradza, jak bardzo jestem w tym momencie podatna na zranienie. Nienawidzę u siebie tego tonu.
– Nie – odpowiada.
– Zasługuję na tę rolę.
– Nie.
Bez słowa obserwuję, jak wyłącza laptopa i zabiera swoje torby i kubek podróżny. Nie mogę zagrać niani. Nie mam problemu z tym, że to niewielka rola. Nie o to chodzi. Wiem, na co mnie stać, i gotowa byłam poświęcić temu swój czas. Znam swoją wartość.
– W ogóle ich pani zapytała? – ruszam do ofensywy.
Czy władze szkoły w ogóle wiedzą, że chciałabym dostać tę szansę?
Zatrzymuje się, prostuje i podnosi na mnie wzrok. Jej łagodne spojrzenie mówi mi, że chciałaby, żebym była szczęśliwa, ale… Nie będzie o mnie walczyć.
– Żadnej reinterpretacji dekoracji – powtarza. – Żadnej reinterpretacji kostiumów. Żadnej reinterpretacji Merkucja.
Wychodzi, a ja stoję nie tyle zmrożona, co po prostu zbyt zmęczona, żeby się ruszyć. Chciałabym, żeby powiedziała mi prawdę. Chciałabym, żeby władze szkoły naprawdę nie miały pieniędzy na nową interpretację Romea i Julii i naprawdę nie akceptowały wizji Merkucja płci żeńskiej. Ale wiem, jaka jest prawda. Problemem nie są moje pomysły, tylko ja. Całą szkolną karierę spędziłam za kulisami, wykonując swoje zadania i pokazując im, że niezależnie od tego, jak kontrowersyjne są kolczyki w moich uszach i ile razy nazwisko mojej rodziny pojawia się w kronice policyjnej publikowanej w lokalnej gazecie, naprawdę chcę tu być. I będę tu każdego dnia tak długo, jak długo nauczycielka będzie mnie potrzebować.
Kocham teatr. Chcę być częścią tego świata, chcę uczestniczyć w tym, co dzieje się na scenie. Poświęciłam mnóstwo czasu na szycie kostiumów, budowanie dekoracji i bycie prawą ręką reżyserki w czasie castingów i prób. W dniu przedstawienia jestem właściwie osią, wokół której wszystko się kręci.
Trzeba ci coś przypiąć? Chodź tutaj.
Zapomniałeś kwestii? Nie ma problem, jaką rolę grasz? Znam je wszystkie na pamięć.
Dorotka za chwilę wchodzi na scenę, a nigdzie jej nie ma? Widziałam, jak całuje się z Blaszanym Drwalem za kulisami. Zaraz ją tu ściągnę.
Jeździłam taczką na drugim planie Skrzypka na dachu i niemal dostałam prawdziwe kwestie, kiedy zostałam dublerką North Winston, która grała pannę Scarlet w Tropie. Właściwie to cieszę się, że nic z tego nie wyszło, bo i tak wolałabym zagrać panią White. Romeo i Julia to moja ostatnia szansa – to była moja ostatnia szansa – żeby pokazać, na co mnie stać, zanim wydział teatralny Uniwersytetu Darthmouth (wiem, że to nieuniknione) mnie odrzuci.
Słyszę, jak z trzaskiem zamykają się ciężkie drzwi prowadzące na scenę. Ostatnie osoby z zespołu wychodzą i w teatrze słychać już tylko szum klimatyzacji, która pompuje powietrze kanałami gdzieś w górze.
W torebce mam telefon. Powinnam zadzwonić po Irona, żeby mnie odebrał, ale nie jestem jeszcze gotowa, żeby wrócić do domu. Wchodzę za kulisy i idę korytarzem, właściwie nie wiedząc, dokąd zmierzam, dopóki nie zauważam wieszaków z kostiumami wyjętych ze schowka i czekających przed garderobą. Trzeba będzie naprawić niektóre z nich, a inne przerobić, żeby je dopasować do tegorocznych aktorów. Nie mogę się powstrzymać od przejrzenia strojów. Przesuwam wieszaki na lewo, przyglądając się sfatygowanym, starym ciuchom. A przecież moje pomysły to żadna rewolucja. Istnieje mnóstwo reinterpretacji Romea i Julii. Choćby West Side Story i Chinka. Czy wersja Leonarda DiCaprio odnotowałaby rekordowy weekend otwarcia, gdyby nosił w niej rajtuzy? No dobrze, może i tak, ale geniusz tego filmu polegał na tym, że został odnowiony z uwzględnieniem zmieniającej się z upływem czasu publiczności. Pożary, pościgi samochodowe, muzyka rockowa, zakazana miłość… Przecież nie sugeruję czegoś, czego wcześniej już nie zrobiono.
Zauważam czarny płaszcz – wiktoriański, z dopasowaną górą i połami sięgającymi połowy łydki – który przypadkiem zaplątał się między renesansowymi kostiumami, i zatrzymuję się, przyglądając mu się uważnie. Zdejmuję go ze stojaka, podnoszę i po ledwie chwili zawahania odrywam falbankę z lewego ramienia, a potem także z prawego. Zdejmuję płaszcz z wieszaka i wsuwam ręce w rękawy. Zapinam go – pasuje idealnie. Zdejmuję gumkę z nadgarstka i zbieram włosy w kucyk na czubku głowy, nieco je tapirując. Wpadam do garderoby, obrysowuję oczy eyelinerem i dokładam ciemny cień do powiek. Oczyma wyobraźni widzę już całą scenę. Nowy Jork. Zimna noc. Białe płatki śniegu na tle czarnego nieba.
Książę Parys jest w swoim penthousie w mieście. Gdzieś w oddali rozbrzmiewają klaksony, a Romeo stoi obok mnie, w parku. Wiatr rozwiewa kosmyki jego włosów.
Mój przyjaciel. Wychodzę na scenę, staję na środku i zamykam oczy.
Mój najlepszy przyjaciel. Bratnia dusza.
Kręcę się po scenie, a sławny monolog Merkucja sam wypływa mi z ust, bo przecież znam go na pamięć od lat. Merkucjo ma siłę przebicia. Potrafi napędzić akcję. Dominuje w każdej scenie, w której się pojawia. Płaszcz wiruje wokół mnie. Głowę mam odchyloną, a oczy zamknięte. Czuję, jak odgrywana postać nabrzmiewa w moim wnętrzu.
– Ona jest ową zmorą… – w moich oczach, którymi wpatruję się teraz w przyjaciela, rozpala się dziki ogień – …co na wznak leżące dziewczęta dusi i wcześnie je uczy dźwigać ciężary, by się z czasem mogły zawołanymi stać gospodyniami. – Pocę się. Głośno wdycham i wydycham powietrze. – To ona. – krzyczę. – Ona…3
– Dobra jesteś! – woła ktoś.
Zamieram. Oddech mi się rwie. Odwracam się i widzę Calluma Amesa stojącego za moimi plecami. Ma na sobie dopasowane czarne spodnie i granatową koszulkę. Włosy w kolorze popielaty blond opadają mu na jedną stronę twarzy.
Mrużę oczy.
– Lepsza od ciebie.
Uśmiecha się, wsuwając ręce do kieszeni.
– Jestem biały, bogaty i w dodatku jestem facetem. Musiało mi się udać bez względu na wszystko.
– Jesteś facetem. Musiało ci się udać bez względu na wszystko – odpowiadam.
Ta sztuka w ogóle go nie interesuje. Nie ma też za grosz talentu. Z jakiego innego powodu reżyserka oddałaby mu tę rolę?
Przechyla głowę i uważnie mi się przygląda.
– Naprawdę myślisz, że właśnie płeć stanęła ci na przeszkodzie? – Zbliża się do mnie powoli. – Myślisz, że Lambert nie dałaby tej roli na przykład Clay, gdyby ją o to poprosiła?
Rozpinam guziki płaszcza, ale nie odrywam od niego wzroku. Nadal się zbliża. Callum i Clay zasługują na siebie nawzajem. Oboje są zepsuci i nie zauważą węża kryjącego się w tym drugim tak długo, jak będą się skupiać na tym, jak pięknie razem wyglądają.
Callum kontynuuje:
– Nie mam wątpliwości, że wygrzebiesz się z tych waszych bagien i zaczniesz żyć życiem, które cię uszczęśliwi, Liv. Bo na to zasługujesz – mówi, zatrzymując się kilka stóp ode mnie. – Naprawdę zasługujesz. Jesteś od nas lepsza i nie myśl sobie, że o tym nie wiem.
Cieszę się.
– Ale to nie stanie się tutaj, w tym miejscu – stwierdza. – I nie nastąpi szybko.
Milczę, zerkając na prawo i lewo, żeby się upewnić, że jest sam. Mam wrażenie, że zawsze chodzi ze swoją obstawą, i choć nigdy niczego ze mną nie próbował, tym razem może.
– Jak myślisz, dlaczego Clay tak cię nienawidzi? – naciska, ale nie czeka na odpowiedź. – Ponieważ wie, że to naprawdę ostatni moment, kiedy jest czymś więcej niż ty.
– Nigdy nie była czymś więcej. Nigdy nie była lepsza.
– Ona dostałaby Merkucja – odparowuje.
Zaciskam zęby i wiem, że on to widzi, bo uśmiecha się jeszcze szerzej. Ma rację. Jej by nie odmówili. Podobnie jak nie odmówiliby nikomu innemu w tej szkole. Mogę się okłamywać, ile tylko chcę, i powtarzać, że pragnę tej roli, żeby zdobyć doświadczenie, zanim będę aplikować na studia teatralne, ale prawda jest taka, że jestem wygłodniała. Chcę zostać zauważona, zanim opuszczę to pieprzone miejsce.
Zauważona przez moich braci. Przez tę szkołę. Nie mogę opuścić Marymount i St. Carmen, będąc nikim.
Pewnego dnia będę głosem, którego się słucha. I opowiem o tym, jak niemal nie miałam tu przyjaciół. Jak Clay Collins sprawiła, że nigdy nie pasowałam do tego miejsca. Jak jej matka odnowiła pieprzone prysznice w szatniach, żebym nie gapiła się na nagie córeczki elity.
– Chcesz tę rolę? – pyta Callum.
Podnoszę na niego wzrok. Gładzi się po brodzie i ciągnie dalej:
– Jest twoja…
– Jeśli rozważę twoją propozycję – dopowiadam za niego, ponieważ dobrze wiem, do czego prowadzi ta rozmowa. Już ją kiedyś odbyliśmy.
Ale on tylko śmieje się cicho, spuszcza wzrok i przysuwa się jeszcze bliżej.
– Miałaś już czas, żeby się nad nią zastanowić – mówi kpiącym tonem. – Teraz chcę odpowiedzi.
Już ci odpowiedziałam.
– Jest naprawdę ładna – szepcze nagle, a ja zamieram. – Delikatna, młoda, blondynka… Jej usta smakują jak mleczny koktajl, ale nie są nawet w połowie tak pyszne jak jej język…
Żołądek skręca mi się i zawiązuje w supeł. Mam ochotę wypalić mu z buta prosto w twarz. Wyobrażam sobie, jak ten zarozumiały uśmieszek zalewa się krwią.
– I nie odmówi niczego, co będziesz chciała z nią zrobić – kończy.
Rzucam płaszcz na pobliskie krzesło i próbuję go wyminąć, ale on zastępuje mi drogę. Wyjmuje z kieszeni kawałek papieru i wyciąga go w moją stronę.
– Zrobisz to, a ja załatwię ci tę rolę – wyjaśnia.
Podaje mi kartkę. Waham się. Choć ani przez moment nie kusi mnie, aby przyjąć jego ofertę, to w końcu ciekawość bierze górę. Rozkładam kartkę i orientuję się, że to czek. Wystawiony przez Garetta Amesa. Dla szkoły. W dopisku widnieje, że przeznaczony jest dla szkolnego teatru.