Nowy początek - Magdalena Kawka - ebook + audiobook + książka

Nowy początek ebook

Magdalena Kawka

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny tom lwowskiej sagi.

Znakomita powieść o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach.

Po prawie sześciu latach wojna wreszcie się kończy. Niestety, rodzina Lindnerów nie może w pełni cieszyć się wolnością. Tak długo na nią czekali, ale okazało się, że ta, która nadeszła, jest inna, niż ją sobie wyobrażali. Zamiast rozpocząć nowe życie wyzwolonym Lwowie, zostają deportowani. Pakują więc dobytek do bydlęcych wagonów i razem z setkami tysięcy innych repatriantów z Kresów ruszają na Ziemie Odzyskane, tyleż obiecane, co niechciane.

Po długiej, męczącej i pełnej dramatycznych wydarzeń podróży trafiają do niewielkiego, opuszczonego przez Niemców miasteczka na Pomorzu Zachodnim, gdzie wciąż jeszcze unoszą się duchy dawnych mieszkańców.

Lilka, Michaś, Marianna i Gustaw bardzo tęsknią za Lwowem. Muszą jednak zaakceptować nową rzeczywistość, co okazuje się trudne w poniemieckich realiach, wśród przybyszów z całej Polski, nie zawsze dobrych i życzliwie nastawionych do sąsiadów.

W dodatku zły los nie zamierza o nich zapomnieć i jeszcze nie raz upomni się o swoje…

Gustaw nie może się pogodzić z tym, że Szura została z matką na Ukrainie, Lilka obsesyjnie tęskni za ukochanym, o którym nie ma żadnych wieści, a Marianna pewnego dnia staje twarzą w twarz z demonem, który tym razem nie przyszedł z zewnątrz, tylko mieszkał w niej samej.

We Lwowie urodzili się moi dziadkowie. Po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane, ale do końca życia nosili w sercu tamten świat katulających się tramwajów, śpiewnie zaciągających handełesów i burzliwej młodości, spędzonej w tym najpiękniejszym z miast.

Magdalena Kawka - z wykształcenia socjolog, z zamiłowania pisarka, z upodobania wolny strzelec. Szczęśliwa, że z tych klocków dało się zbudować spójną przestrzeń. Współpracowała z magazynami zajmującymi się problematyką wychowania. Jest autorką poradnika dla rodziców "Przygody Kosmatka kilkulatka" i powieści "Sztuka latania", "Alicja w krainie konieczności", "Wyspa z mgły i kamienia", "W zakątku cmentarza, czyli koniec wieczności" oraz "Rzeka zimna", za którą dostała nagrodę na FLK w Siedlcach w 2012 r. Wspólnie z Robertem Ziółkowskim napisała książkę "Tuż za rogiem".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 299

Oceny
4,7 (223 oceny)
174
36
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rudaa66

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka o świecie którego już nie ma losy rodzinypokazane jak liść na wietrze. oby nigdy nie wróciły tamte czasy gdzie ludzie byli mili ale też okrutni zachowujący się gorzej jak zwierzęta
10
Aga_KU

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
MalgorzataGlowacz

Nie oderwiesz się od lektury

superv
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Rok 1945. Po sześciu latach wojny, rodzina Lindnerów zostaje zmuszona do opuszczenia Lwowa i wyruszenia na Ziemie Odzyskane. Ich podróż do niewielkiego miasteczka na Pomorzu Zachodnim jest pełna dramatycznych wydarzeń i wyzwań. Nowe realia, w których się znajdują, są trudne do zaakceptowania, a przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Gustaw tęskni za Szurą, która została na Ukrainie, a Lilka zmaga się z brakiem wieści o ukochanym. Kawka mistrzowsko ukazuje trudności powojennego życia i konieczność przystosowania się do nowych warunków. Jakie to było dobre 🥰 Całą serię czyta Masza Bogudzka, której wspaniały głos dodaje głębi i emocji tej pięknej opowieści. Fenomenalny głos! Ta historia wciąga jak nurt rzeczny, a ja mu się poddałam 😊 Magdalena Kawka stworzyła przejmującą i realistyczną sagę, która przenosi do trudnych czasów wojny i powojnia. Gdzie każda podjęta decyzja miała swoje konsekwencje. Seria "Lwowska odyseja" to opowieść o miłości, stracie, nadziei i walce o przetrwanie w ...
00
ewagargas

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




Copyright © Magdalena Kawka, 2021

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcia na okładce

© Lee Avison/Trevillion Images;

Indigo Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8234-443-1

Warszawa 2021

Wy­daw­ca

Pró­szyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Bo kto nie kochał kraju żadnego

i nie żył chociaż przez chwilę jego ognia drżeniem,

(…) to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem.

K.K. Baczyński

Rok 1944

Nigdy w życiu nic go tak nie bolało. Ból promieniował, rozchodził się wzdłuż kręgosłupa i atakował całe ciało. Brakowało mu tchu; usta gwałtownie łapały powietrze, gdy napięte mięśnie żeber ściskały płuca.

– Ukraiński Chrystus – zaśmiał się jeden z oprawców, błyskając złotą jedynką.

Rzeczywiście, dusił się jak pewien Żyd ukrzyżowany na Golgocie. To bezsensowne porównanie przyszło mu do głowy, zanim zemdlał.

Ocucił go kubek zimnej wody wylanej na twarz. Zbawienny haust chłodu i nadziei, którą daje wilgoć, ale ta była płonna i zwodnicza, bo ból natychmiast powrócił.

Wisiał nagi na drzwiach, przerzucony przez nie jak worek kartofli. Ręce skrępowano mu w nadgarstkach i przywiązano długim sznurem do klamki. Zwisał po drugiej stronie na wygiętych do tyłu ramionach. Nogi miał związane w kostkach.

Po minucie, kiedy ciężar własnego ciała zadawał katusze jak najgorszy wróg, zaciął usta, wodząc wzrokiem mordercy po katach. Ci siedzieli, paląc papierosy i na pozór wcale się nim nie interesowali. Jeden grzebał nożem w uchu, a następnie wycierał ostrze o obicie fotela.

– Nu, dawaj, naczniom snaczała, w jakiej sotni ty był? Kto był twój komandir? Tak, prawda w tom… – mężczyzna w bryczesach wpuszczonych w oficerki podrapał się po policzku i zmarszczył brwi – czto u ciebie niet komandira, Onyszkewycz. A może ja dołżen ispołzowat pseudonim? Kak ty wolisz? Biłyj? Ołech? A może Orest? Prawda, tak cię wołali na Łąckiego. A więc niech będzie Orest.

– Mówiłem już… nazywam się Bonder…

– Bonder, powiadasz. – Ten w oficerkach pokiwał głową. – Niech będzie i Bonder.

– My ci wierzymy, ale ponimajesz, nam nużno sprawdzić… – odezwał się drugi z oprawców, kołysząc się na krześle. – Bić cię nie będziemy jak te duraki z UB, powisisz, zmądrzejesz…

Po pięciu minutach zaczął wyć i się szarpać. Barki zdawały się pękać od wrzynających się w mięśnie drzwi, stawy trzaskały pod naporem ciała. Walka o każdy oddech stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Drzwi były mocne, dębowe, osadzone na trzech stalowych zawiasach, prawdziwe cacko stolarstwa zamontowane w salonie ziemiańskiego dworku.

– Spokojno! Podumaj ob etom: połamiesz sobie barki, zostaniesz kaleką, zaczem tiebia eto nużno? Nazywasz się Onyszkewycz, Myrosław Onyszkewycz, ty pułkownik, komandir UPA.

Zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć.

– Nie gowori, nie gowori, my eto znajem…

Łzy potoczyły się po poranionych policzkach. Był jak dziecko, słabe, skatowane dziecko. Wściekły na nich, na siebie i bezsilny; mężczyzna odarty z godności, o krok od załamania.

Otworzył spierzchnięte usta tyle razy obite w poprzednich przesłuchaniach, chciał wykrzyczeć im wszystko, gotów się przyznać, że jest na usługach samego diabła, byle go zdjęli z tych przeklętych drzwi.

W korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki. Zaskrzypiały deski.

– Wnimanije!

Przesłuchujący go mężczyzna w oficerkach zerwał się z krzesła, stając wyprężony jak struna. Pozostali gwardziści poszli w jego ślady. Szarża zawsze wprawiała Moskali w amok posłuszeństwa i poddaństwa, nieważne: carskich, białych czy czerwonych.

– Towariszcz pułkownik! – usłyszał jeszcze, zanim ponownie zemdlał.

Ostatnim obrazem, jaki zapamiętał, była przypatrująca mu się z dołu twarz w niebieskiej czapce z czerwonym otokiem oficera NKWD.

Pachniało mokrą ściółką. Od wielu tygodni nie spadła ani kropla deszczu i ta dzisiejsza ulewa była błogosławieństwem dla lasu. Pozbawione życia, zakurzone i spragnione rośliny czekały na wodę ponad trzy miesiące. Niektóre nie przetrwały; między drzewami widniały placki wyschniętych, zrudziałych paproci i smętnie zwieszonych malinowych pędów. Jedynie dywan z borówek i mchu miał się dobrze, wciąż ciesząc oko nieco przykurzoną zielenią. Deszcz szeleścił w gałęziach, przedzierał się przez wysokie korony buków, brzóz i rozłożystych dębów, bombardując liście, a potem spadał ciężkimi kroplami na spragnioną ściółkę. Bębnił o brezent ciężarówki stojącej na leśnym dukcie i rozpryskiwał się na miliony kropel. Przez pierwszych kilka minut, wzniecając kurz, odbijały się pojedynczo od piasku, który nie był jeszcze gotowy na ich przyjęcie. Dopiero po chwili, gdy zgromadziło ich się trochę, popłynęły rwącymi potokami w koleinach, zamieniając piasek w błoto.

Pierwszy raz w życiu nie widział deszczu, tylko czuł jego woń. Po zapachu mokrych drzew rozpoznał, że las jest liściasty, pozbawiony charakterystycznego aromatu żywicy. Jeszcze w ciężarówce wydawało mu się, że zmierzają w stronę Brzuchowic, jednak tamtejsze lasy pełne były świerków i sosen. W końcu jaka to różnica, pomyślał. Las to las, każdy tak samo nadaje się na mogiłę.

Ojca pochował w czterdziestym trzecim, jesienią. Przewrotny Bóg uchronił staruszka od wątpliwego honoru wojennej śmierci, za to zesłał na niego zwykłą grypę, która nie odróżniała wojny od pokoju, a na którą ojciec tyle lat leczył pacjentów, uspokajając ich, że to nie hiszpanka i od tej się nie umiera.

Postawił mu brzozowy krzyż, sam go wystrugał. Ojcu by się spodobał; zawsze lubił brzozy, mówił, że emanują dobrą energią.

Podniósł głowę, pozwalając, by deszcz spływał mu po twarzy. Zasłaniająca ją szmata w ciągu paru minut zrobiła się mokra, co przyjął z ulgą. Spuchnięte, podbite oczy wreszcie przestały pulsować nieznośnym żarem i złapały trochę wytchnienia. Chłodna woda koiła rozpalone barki i ramiona, uśmierzała ból i pozwalała wziąć głębszy oddech bez obawy, że połamane żebra przebiją płuca. Nawet zmaltretowany kręgosłup jakby się uspokoił i nie promieniował bólem w każdy najmniejszy skrawek ciała.

Odkąd wypchnęli go z ciężarówki razem z innymi, stał ze związanymi z tyłu rękami w szeregu mężczyzn. Minęło już kilka długich chwil, a za plecami wciąż trwała jakaś krzątanina, wykrzykiwane po rosyjsku rozkazy, przekleństwa. W napięciu nasłuchiwał, czy nie rozlegnie się szczęk broni. Zdawał sobie sprawę, że to w końcu nadejdzie, był gotów, a jednocześnie chwytał się jakiejś rozpaczliwej, bezzasadnej nadziei. Zawsze do bólu logiczny, twardo stąpający po ziemi, teraz desperacko zapragnął uwierzyć w Boga. Wołał go bezgłośnie, Bóg jednak, jeśli nawet istniał, milczał.

Ciało miał napięte, serce boleśnie tłukło się o żeb­ra, ale nawet nie próbował go uspokoić. Czuł krążącą we krwi adrenalinę, przez głowę przebiegła mu myśl, że skoro i tak ma zginąć, nie powinien zachowywać się jak cielę posłusznie idące na rzeź. „Uciekaj! Zrób coś! Walcz!” – przeraźliwie krzyczał mu w myślach jakiś głos. Przypominał zapalczywy głos jego żony. Przed oczami stanęła mu jej jasna postać; widział ten ciepły uśmiech i świetliste oczy, które ciemniały, gdy działo się coś złego.

Żal ścisnął mu serce; tak krótko mógł się nią cieszyć, tylu rzeczy nie zdążył jej powiedzieć, nie zaopiekował się nią, jak na to zasługiwała. Zawsze gdy na nią patrzył, miał ochotę włożyć ją do kieszeni, schować przed światem, ochronić przed wojną, żeby zawsze być blisko, kiedy będzie go potrzebowała. Byli małżeństwem dopiero od kilku krótkich miesięcy, a on i tak większość tego czasu spędził w lesie.

Nie posiadał się ze szczęścia, kiedy zgodziła się zostać jego żoną. Wprost nie mógł uwierzyć, że ta delikatna, nieśmiała dziewczyna, która przed wojną bała się jego chmurności i dzikiej natury, a którą wcześniej miał za naiwną gęś, choć już wtedy nie mógł się pozbyć myśli o niej, wreszcie jest jego. Nie pasowała do kobiet, jakimi wtedy się otaczał: pewnych siebie, bogatych i zepsutych, najczęściej mężatek, które wykorzystywał w równym stopniu jak one jego. Dziś kochał ją jak nikogo na świecie i nie mógł znieść myśli, że będzie przez niego płakać.

Nagle ruch za plecami ustał. Umilkły pokrzykiwania i komendy. Zerwał się wiatr, wzmagając szelest liści i wściekle łopocząc brezentem ciężarówki. Przez las przetoczyły się głuche pomruki, od zachodu nadciągała burza. W narastających odgłosach ulewy rozległ się szczekliwy zgrzyt broni.

Mężczyzna stojący po jego prawej stronie odruchowo chwycił go za rękę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rok 1946

Marianna nie kazała Gustawowi wybierać, nie musiała. Wybór i tak nie należał do niego. Oksana była Rosjanką, a on nie mógłby zostać we Lwowie, nawet gdyby chciał. Decyzje zapadły ponad ich głowami i nie mieli nic do gadania. Ktoś ustalił, że to już nie jest Polska. Ziemia, którą znali i kochali, tak bliska i codzienna, przestała być ich ojczyzną. Ktoś za nich zdecydował, gdzie będą rodzić i wychowywać dzieci, a także umierać.

Mimo przywiązania do Lwowa bali się przyszłości pod rosyjskimi rządami. Zbyt dobrze pamiętali pierwsze lata wojny. Żaden Polak nie miał złudzeń, co oznaczałoby życie w państwie rosyjskim. Terror, aresztowania, przymusowa ukrainizacja, dyskryminacja na każdym kroku. Na początku tego roku w mieście pozamykano wszystkie kościoły, a kilka tygodni później rozpoczęły się masowe aresztowania Polaków. Na szczęście Gustawa wypuścili po kilku dniach, ale nikt nie miał zamiaru dłużej ryzykować. Raz już to przeżyli. Kiedy w dodatku ktoś doniósł, że równolegle z rejestracją do wyjazdu na Ziemie Odzyskane trwa przymusowa wysyłka do kopalni Donbasu, nie wahali się ani chwili. Już lepszy wydawał się niepewny los na zachodzie.

Nie zapytała, jak by postąpił, gdyby miał wybór. Dużo czasu jej zajęło, zanim mu wybaczyła. Kosztowało ją to wiele nieprzespanych nocy i przepłakanych dni, ale dzięki jego uporowi i determinacji, z którymi o nią walczył, w końcu uwierzyła, że wciąż ją kocha.

Teraz nie chciała wiedzieć i w głębi duszy nawet mu współczuła. Szura skończyła właśnie pięć lat, i choć niechętnie, Marianna musiała przyznać, że była najsłodszym dzieckiem, jakie w życiu spotkała. Trudno było jej nie kochać. Okrągła buźka o wielkich, niebieskich oczach i sprężynki złotych loków, podskakujących, jakby żyły własnym życiem, gdy dziewczynka pędziła jak burza, zjednywały jej wszystkich wokół. Była jak radosny, dźwięczący poranek pełen słońca i energii. Mimo że Gustaw nie mieszkał z Oksaną, Marianna wiedziała, że nie wyobrażał sobie ani jednego dnia bez córeczki. O tę miłość też była zazdrosna, choć wstydziła się tego sama przed sobą.

Na zewnątrz zawodził wiatr, niepokojące i drażniące uszy skowyty wdzierały się przez szczeliny w cienkich ścianach. Wagon kołysał się jednostajnie, koła pociągu wystukiwały miarowy rytm, od którego można było zwariować, mimo że każdy kolejny kilometr zbliżał ich do celu. W dzień już prawie go nie słyszeli, za to nocami, kiedy znużony umysł szukał ukojenia, kołyszący dźwięk pomagał zasnąć.

Było zimno i wilgotno. Jeszcze we Lwowie ktoś zaradny zainstalował w wagonie mały piec na czterech nogach, od którego biegła rura, wychodząca przez dach na zewnątrz. Jednak jechali już tyle dni, że zapasy opału pomału się kurczyły i trzeba było oszczędzać. W jednym z kątów leżało jeszcze trochę węgla i kilka pniaków.

Ostatnio dłużej stali na bocznicy w Krakowie. Dziesięć dni, dwanaście? Ludzie w końcu przestali liczyć. Niektórzy nie byli już w stanie znieść czekania, aż znowu doczepią lokomotywę. Wysiadali, zabierając dobytek.

– A co za różnica, czy zostaniem, czy dalej się będziem katulać? Tu chociaż doktory. Domy stoją, a ulice szerokie. To wciąż nasza Polska, Kraków. A tam, na zachodzie? Taż tam pewnie jeszcze Niemce siedzą.

Na dworcu w Krakowie Czerwony Krzyż prowadził akcję odwszawiania środkiem DDT z zasobów Unry. Tam również po raz pierwszy dostali pomoc w postaci świeżego, pachnącego chleba z kminkiem. Niby zwykły chleb, ale na parę dni podniósł wszystkich na duchu. Był jak symbol, optymistyczna zapowiedź lepszych czasów. Świat, w którym wciąż wypieka się chleb, nie może być zły.

W pewnej chwili Marianna pomyślała, że w zasadzie ludzie mają rację. I tak zmierzali w niewiadome, bez pewności, co ich tam czeka. Niemcy się wycofali, ale czy to wiadomo, na jak długo? Wojna wprawdzie się skończyła, lecz światu wciąż daleko było do normalności i już nie można było polegać na starych zasadach. Do tego podróż stawała się coraz bardziej uciążliwa. W ich wagonie, dzięki Bogu, jeszcze nikt nie umarł, ale sama widziała, jak na którymś postoju kopano w polu doły w zamarzniętej ziemi. Za Tarnopolem wyrzucono z pociągu krowę, marnując mięso, które nie nadawało się do jedzenia. Choć była chuda, zabiedzona i prawdopodobnie padła od jakiejś zarazy, chodziły słuchy, że przedtem wykrojono z niej polędwicę i to się dobrze nie skończyło. Ludzie się pochorowali, przez parę dni leżeli bez życia, wycieńczeni biegunkami.

Jakub pisał, że miasteczko jest bezpieczne, niezniszczone, zupełnie jakby żarłoczna wojna jakimś cudem je przeoczyła. Nawet fontanna na rynku wciąż działała. Armia Czerwona przetoczyła się przez nie w drodze na Berlin, ale ograniczyła się do splądrowania miejscowej fabryki makaronu i zdewastowania dwóch sadów. Żołnierzom nie chciało się zrywać jabłek, szkoda im było czasu, więc załadowali na ciężarówki wycięte jabłonki. Na rogatkach ostrzelali z pepeszy wieżę ciśnień, której niezbyt to zaszkodziło, i pojechali dalej.

Jakub z Lunią zajęli dom, obok którego przed wojną mieścił się hotel, więc mebli, sprzętów, naczyń i wszelkich potrzebnych rzeczy było pod dostatkiem. Niemcy odeszli, tak jak stali, zostawiając cały dobytek.

Dziś wypadała Wigilia i pomimo trudnych warunków wszyscy się starali w jakiś sposób uczcić ten dzień. W wagonie tłoczyło się kilka rodzin, w sumie dwadzieścia jeden osób. Upchani jak sardynki w puszce próbowali wygospodarować sobie choć skrawek intymności pomiędzy workami ze zbożem, kuframi, skrzyniami, pierzynami; choćby kilka centymetrów osłoniętych przed wścibskimi spojrzeniami współpasażerów. Matka i dwie córki, zaradna rodzina ze wsi pod Złoczowem, odgrodziły się piramidą drewnianych klatek z kurami, na które zarzuciły jakieś szmaty, uzyskując w ten sposób prowizoryczny parawan. Znużonych podróżnych męczyło uciążliwe gdakanie, ale nikt nie śmiał narzekać, bo kobiety czasem dzieliły się jajkami.

Wśród bagażu Lindnerów zabrakło wielkiego kufra z książkami. Rosjanie zarekwirowali go na granicy w Przemyślu. Marianna miała cichy żal do Michasia, że na sam wierzch, chwilę przed zatrzaśnięciem wieka, rzucił bezmyślnie kilka numerów „Świata”. Straciła przez to wszystkie swoje książki. Pech bowiem chciał, że żołnierz kontrolujący bagaże wziął do ręki czasopismo i na widok jakiejś mapy wydrukowanej na tylnej stronie okładki krzyknął gromko: „nielzia!” i kazał zostawić skrzynię. Powszechnie było wiadomo, że ruskie mają obsesję na punkcie map i wszystkie, nawet te ukazujące szlak podróży Stasia i Nel, traktują jak materiały szpiegowskie najwyższej klasy.

– Na Lewandówce, w cichy kołyscy… – zaintonował Karol Bednarz, kolejarz z Kleparowa, kierownik wagonu.

– Dziecko maleńkie jak ptaszyna kwili – podchwyciła jego żona. – Chodźci na palcach, patrzci si wszyscy, lwowski Pan Jezus narodził si w tej chwili.

– Zobaczysz, następne święta spędzimy już we własnym domu.

Marianna chciała pogłaskać Michasia po głowie, ale ten się uchylił i znów wsadził nos w Winnetou, ukochaną książkę, jedyną pamiątkę po profesorze Ostrowskim, jaką udało mu się ocalić.

– Nie czytaj po ciemku, oczy stracisz. – Uśmiechnęła się z czułością. Wciąż widziała w nim małego chłopca, choć miał już trzynaście lat, co podkreślał z dumą, złoszcząc się, gdy zdrabniano jego imię.

– Nasz dom został we Lwowie – burknął, nie odrywając oczu od powieści.

Kolęda płynęła za kolędą i ludziom robiło się jakoś cieplej na sercach. Ktoś zawiesił nad trociniakiem kilka gałązek jodły i udekorował je sprężynkami jabłkowych skórek i błyszczącymi papierkami po cukierkach, które dzieci dostały od Czerwonego Krzyża. W blasku ognia migotały jak prawdziwe gwiazdy. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, tułacze wciąż byli zmęczeni, apatyczni i niepewni jutra, ale jeśli lepiej się wsłuchać, można by usłyszeć westchnienia pełne nieśmiałej nadziei.

Marianna uznała, że grzechem byłoby narzekać na los. W gruncie rzeczy czuła się szczęściarą, miała przy sobie swoich bliskich, jakoś udało im się przetrwać wojnę i choć musieli zostawić wszystko, co było im drogie – cieszyła się, że są razem. Kochała Lwów, ale rodzinę kochała stokroć bardziej. Gdzieś tam daleko czekali Jakub z Lunią i Jadzią, stęskniła się za nimi, więc to nieznane było choć trochę oswojone. Tej myśli trzymała się ze wszystkich sił.

Jedynie Lilka ją martwiła. Zmarkotniała, zgorzkniała, straciła swój zwykły animusz. W lipcu skończyła dwadzieścia cztery lata, ale czasem zachowywała się, jakby miała sto. Nic jej nie cieszyło, rzadko się uśmiechała, uleciała z niej cała młodzieńcza radość. W niczym nie przypominała tamtej dziewczyny, której nic nie było w stanie złamać. Prawie nie wychodziła z domu, chyba że do szpitala, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Nawet do Michasia, który zawsze był jej oczkiem w głowie, straciła serce. Zamknęła się w sobie, wycofała i wydawało się, że dobrze jej z tym. Żyła w jakimś dziwnym zawieszeniu, we własnym świecie, gdzie nikogo nie wpuszczała.

Od ponad dwóch lat nie było żadnych wieści od Ores­ta. Przepadł jak kamień w wodę latem czterdziestego czwartego po akcjach zbrojnych na terenie Lwowa, kiedy losy wojny były już przesądzone, a Niemcy zaczęli się wycofywać. Nikt nie miał złudzeń, co teraz nastąpi, więc kierownictwo Armii Krajowej próbowało przejąć miasto przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Naiwnie wierzono, że w ten sposób Polacy wystąpią w roli gospodarza i staną się liczącym partnerem w rozmowach z niedawnym wrogiem, który teraz ogłaszał się sojusznikiem. Orest wraz z Jakubem obsadzali wyznaczone kwartały, zabezpieczali ważniejsze obiekty i wyłapywali ukrywających się Niemców. Na widok żołnierzy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach mieszkańców Lwowa ogarnęła wielka radość. Polskie wojsko! A więc wojna naprawdę miała się ku końcowi! Dekorowano domy kwiatami, w oknach pojawiły się polskie flagi. Kiedy po wejściu do miasta Rosjanie zgodzili się na zorganizowanie Piątej Dywizji Piechoty AK „Dzieci Lwowskich”, w sercach lwowiaków rozkwitła nadzieja, że wreszcie po tylu latach odzyskają ukochane miasto. Polska konspiracja została w pełni ujawniona.

Tylko nieliczni nie kryli sceptycyzmu. Wśród nich był Orest.

– To się źle skończy. Już zapomnieliście o siedemnastym września? To Rosjanie dyktują warunki, sojusz z nimi to jak wiara w to, że tygrys je trawę, bo ma miękkie futerko.

– Wiadomo bez dwóch zdań. – Jakub był większym optymistą. – Ale pomyśl, są osłabieni, ich też ta wojna wykończyła, potrzebują sojuszników, do Berlina jeszcze daleka droga.

Potem przyszedł pamiętny trzeci sierpnia i wszystkich dowódców AK, pod pretekstem ustaleń dotyczących formowania nowej dywizji, Sowieci zwabili podstępem w jedno miejsce, następnie zaś aresztowali. Wśród nich znaleźli się również Orest z Jakubem. Rozdzielono ich, trafili do dwóch różnych ciężarówek; ta, w której był Orest, pojechała prosto do więzienia na Łąckiego, po drugiej słuch zaginął.

Rozmyślania Marianny przerwał coraz donośniejszy śpiew pana Karola:

Północ już była, gdy się zjawiła

Nad lwowską doliną jasna łuna,

Którą zoczywszy i podskoczywszy,

Zakrzyknął mocno sierżant do leguna:

Kaziku kochany, nie bądź że zaspany,

Prędko bierz karabin i wal w alarm!

Patrz, tam od zachodu znów wieś się pali,

A tu ode wschodu znowu Rusin wali –

Załoga niech wstanie i zaraz tu stanie

Gotowa!

Atak odparty, czuwają warty,

Wiara w oborze się zebrała,

I po wojańsku – i chrześcijańsku

Przy żłobie kolędy odśpiewała.

Z ciemności rozświetlanej jedynie nikłą lampką i żarem z piecyka dobiegł cichy głos Lilki.

– Pamiętasz, mamo? Antoni to śpiewał tego roku, kiedyśmy spędzali Wigilię w Winniczkach. I te nasze kuligi… – Zamilkła na chwilę. – To wtedy przez moją głupotę Szmonka się utopiła. Myślałam, że świat się skończył, że już nigdy nie będzie normalnie. – Westchnęła. – I wychodzi, że miałam rację. Jakby to wszystko zdarzyło się w jakimś innym życiu. A może wcale? Może to był sen? Wanda, Marysia Baczyńska, nasza „Magdusia”. Ślizgawka na Pełczynie, Orest, nasz ślub u Świętej Anny… Może tylko mi się przyśniło, że wyszłam za Oresta?

Mariannie ścisnęło się serce.

– Córeczko, jeszcze będzie normalnie – powiedziała z przekonaniem. – Zobaczysz.

– Bez Oresta nie będzie.

– Nie możesz tracić nadziei…

– Jakiej nadziei?! – Lilka podniosła głos. Z kąta doleciał marudny płacz dopiero co obudzonego dziecka i cichy, uspokajający głos jego matki. – Dwa lata go nie ma, a ty mówisz o nadziei? – dodała ciszej i otuliła się wełnianą chustą. Od wrót ciągnęło przenikliwym chłodem. – Wszyscy wiedzą, że rozstrzelali ich w jakimś lesie.

Marianna ścisnęła jej dłoń.

– Nie wolno ci tak myśleć! Ojca też nie było dwa lata. A jak najpierw przepadł Jakub, a potem ty, ani na chwilę nie straciłam nadziei – skłamała. Nie chciała pamiętać tamtej chwili, gdy się dowiedziała od Wiktora, że córkę rozstrzelano pod kościołem Świętej Marii Magdaleny.

Lilka desperacko kręciła głową, gryząc pięść.

– Nie powinnam była wyjeżdżać, nie powinnam… A jeśli on wróci? – zapytała, jakby przed sekundą sama go nie pogrzebała. – Wróci, a mnie nie będzie. Skąd będzie wiedział, gdzie szukać?

– Oksana mu powie. Napiszesz do niej i podasz adres, znajdzie nas.

– A jeśli będzie potrzebował pomocy? – Nie dawała za wygraną.

Coś jej podpowiadało, że zachowuje się jak dziecko, ale była rozbita i nie mogła już znieść tego napięcia, które pojawiło się dwa tygodnie temu, gdy razem z resztkami dobytku załadowali się do wagonu. Z każdym kilometrem, który oddalał ich od Lwowa, Lilkę ogarniała coraz większa panika. Jakby pozostanie w mieście dawało gwarancję, że Orest wróci cały i zdrowy. Dopóki tam była – miał po co wracać.

– Stać! – krzyknęła nieoczekiwanie, zrywając się na równe nogi. Potknęła się o jakiś wystający przedmiot i upadłaby, gdyby Gustaw jej nie przytrzymał. – Stać! Niech zatrzymają ten przeklęty pociąg! Nie jadę z wami, muszę wracać! – mówiła rozgorączkowana. – Stać!

Ucichły szmery rozmów, kolęda o lwowskim Jezusku urwała się w pół słowa.

– Lilka! – Gustaw usiłował uspokoić córkę, która szarpała się jak złapane w sidła zwierzę. Objął ja za ramiona, tuląc do siebie.

– Puść mnie! – wrzasnęła, wyrywając się.

W rękach została mu tylko jej chustka. Lilka przeskoczyła jakiegoś zwiniętego na sienniku człowieka i dopadła drzwi. Złapała metalową wajchę, zaparła się i zaczęła ciągnąć. Drzwi zgrzytnęły, przez wąską szparę wdarł się do środka zimny wiatr, niosąc ze sobą kilka wirujących płatków śniegu.

– Ta zabierzcie te wariatkie! Całe ciepło ucieka! – krzyknął jakiś zachrypnięty kobiecy głos. – Panienko Przenajświętsza, dziecka mi zamrozi na amnet!

– Gustaw! – Przerażona Marianna popchnęła męża.

Niepotrzebnie, gdyż był już przy Lilce. Złapał ją w pasie i odciągnął od drzwi. Karol Bednarz pociągnął wajchę i przesuwne skrzydło zamknęło się z metalicznym hukiem.

Lilka wciąż się szarpała jak szalona. Jakby mocno zaszyte, ale nieuchronnie pęczniejące od tylu miesięcy emocje puściły w szwach. Krzyczała, machała rękami i biła piętami w podłogę, kiedy ojciec z wysiłkiem ciągnął ją na miejsce.

– Uspokój się, do jasnej cholery!

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić! Nie jestem już dzieckiem! – W jej głosie było tyle nienawiści, że Gustawa zmroziło. Puścił ją i zrobił krok do tyłu. – Dlaczego cię z nimi nie było?! Oni walczyli, a ty siedziałeś w domu! Palcem nie kiwnąłeś, żeby im pomóc!

– Lilka, przestań – poprosiła głuchym głosem Marianna.

– Co ty w ogóle dla nas zrobiłeś? Ani razu nie miałeś broni w ręku, potulnie dałeś się wywieźć na Syberię i nic cię nie obchodziliśmy! To przez ciebie zabili panią Chudecką i Pelasię! Wanda też przez ciebie zginęła! Gdyby wtedy nie przyleciała powiedzieć, że żyjesz… – Krzyk przemienił się w łkanie. – Zawsze ty i ty! Mama ręce po łokcie urabiała, żeby ci paczki wysyłać, a ty pięknie jej się odwdzięczyłeś… Wiesz, kim ty jesteś, wiesz?!

Suchy trzask przerwał histeryczną tyradę. Lilka złapała się za policzek i zaskoczona spojrzała na matkę.

– Prosiłam, żebyś przestała – powiedziała spokojnie Marianna. – Jesteś zmęczona, nie rób przedstawienia.

Między Lilką a Gustawem już od wielu miesięcy trwała napięta atmosfera, ale nigdy nie osiągnęła takiego natężenia.

– Ale ja dla ciebie… Przecież sama mówiłaś…

– Dość!

W tej samej chwili wagonem szarpnęło. Koła zgrzytnęły, wydając przeciągły pisk. Wagon jęknął, zaskrzypiał i kilka ton rozpędzonego żelaza zaczęło wytracać prędkość.

– Stajemy? Co się stało? – Zewsząd rozlegały się zaniepokojone głosy. – Znowu kontrola?

Wśród ludzi zapanowało poruszenie. Oderwani od zajmującego przedstawienia, zaczęli się podnosić.

– Co to za stacja?

Bednarz włożył gruby kożuch, nacisnął na głowę uszankę i szarpnął drzwi. Skinął na Gustawa.

– Ta chodź pan, obaczym, co się dzieje.

Tak się złożyło, że byli jedynymi zdrowymi, dorosłymi mężczyznami w ich wagonie. Resztę pasażerów stanowiły kobiety i dzieci, dwóch starców i jeden kaleka spod Tarnopola, co stracił obie nogi w trzydziestym dziewiątym, kiedy bomba walnęła w stodołę. Patrząc na niego, trudno było nie zadawać sobie pytania, jak mu się udało przetrwać wojnę.

Michaś również się poderwał.

– A ty gdzie?! – krzyknęła Marianna, wyciągając ręce, ale było za późno.

Chłopak wyskoczył z wagonu w ślad za ojcem, naciągając w biegu kapotę na grzbiet.

Ludzie, niepewni i ciekawi, również zaczęli się wynurzać z kątów, żeby rozeznać sytuację. Na dworze zapadł już zmrok, ale przez otwarte drzwi widzieli, że skład stoi na jakiejś stacji. Po drugiej stronie torów majaczył słabo oświetlony budynek dworca, a dalej, za nim, błyskały nieliczne światła, układając się w zarysy ulic. Osada musiała być niewielka, nie widać było nawet rampy.

– Na zicher miasto. Zawdy to lepiej. – Żona pana Karola odetchnęła z ulgą. – Chwała Bogu, jużem się bała, że w szczerym polu nas zastopowało. Tu choć ludzi jacy pomieszkują.

Miała powody, żeby się bać. Młodsza od męża o dobre dwadzieścia lat, była w zaawansowanej ciąży.

Każde zatrzymanie pociągu przyjmowano ze strachem. Najczęściej wiązało się z kolejnymi uciążliwościami, z których najmniejsze wydawały się postoje spowodowane przepuszczaniem wojskowych transportów albo zbiórką datków na paliwo, jak maszynista dyplomatycznie określał łapówkę. Gdy przekraczali w Przemyślu nową granicę z Polską, bez żadnych wyjaśnień odstawiono ich na bocznicę, a następnie odczepiono lokomotywę. Na nic się zdały protesty kierownika pociągu – usłyszał, że wyższa konieczność i niech się cieszą, że całego składu nie zarekwirowano. Kazano czekać i więcej już nikt się nie interesował losem przesiedleńców. Na szczęście miejscowi pospieszyli z pomocą i tylko dzięki nim było czym napoić i nakarmić bydło, które razem z właścicielami jechało na nowe. Nie zabrakło też opału. Czekali pięć dni, aż znowu doczepiono lokomotywę i mogli ruszyć dalej.

Gustaw z Karolem wrócili po dziesięciu minutach.

– Ta nowe utrapienie – poinformował współpasażerów ten ostatni, drapiąc się po głowie. – Pociąg dalej nie pojedzie, tory się nie zgadzają.

– Brechnie jakieś! Jak to się nie zgadzają? – zakpił ktoś. – A to król jaki angielski, że o pozwolenie trza prosić?

– Nie bądź pan durak. Rozstaw nie ten, nie zgadza się.

Marianna słuchała jednym uchem.

– Gdzie Michaś? – Rozejrzała się zaniepokojona.

– Przy lokomotywie z innymi, nie martw się, nic mu nie będzie. – Gustawa czasem drażniła ta jej nadopiekuńczość wobec syna. – Trzeba wszystko wyładować, powiedzieli, że tu się kończą szerokie tory i ten skład dalej nie pojedzie. Musimy czekać, aż podstawią nowy.

– Jak to? A gdzie przeczekamy, przecież na dworze mróz?

– Jakoś sobie poradzimy, gorzej z tymi, co mają inwentarz. Nie mam pojęcia, jak wyprowadzą zwierzęta.

Do ich uszu doleciały jakieś krzyki. Gustaw wyskoczył z wagonu, podając rękę Mariannie. Kątem oka zarejes­trował, że Lilka, oparta o jakąś skrzynię, znów zapadła w letarg.

Przed wagonami w najlepsze trwała awantura. Ludzie byli rozgoryczeni i zdezorientowani. Wrzaski i krzyki niosły się po całym peronie. Ktoś lamentował, ktoś inny wygrażał i klął na czym świat stoi.

– Ludzi! Nie ma si co awanturować! Uspokójta si! Ta przeca nie rozciągnę torów ani tym bardziej nie zmniejszę rozstawu osi! Ludzi, na miłość boską!

Niski, chudy maszynista o posturze dwunastolatka stał na jakiejś skrzynce i wymachiwał rękami, próbując przemówić podróżnym do rozsądku. Nawet ze skrzynką pod nogami był lichego wzrostu i wyglądał niepozornie.

– Spirytus i pieniądze to żeś wziął, łachudro! – wybił się z tłumu jakiś głos. – A teraz bajer nam wciskasz!

– Żaden bajer, panie starszy! – żachnął się tamten. – Jak pan chcesz, to si weź miarkę i sprawdzaj.

– Sam si weź! Kłamie, psia jucha, hołodryga kociurbaty! Mało mu! Ludziska, nie dajmy si w głowach bełtać, ta szkoda słuchać tych brechni! Na niego!

Rozwścieczony tłum rzucił się na maszynistę, zepchnął go z podestu, i pewnie rozszarpałby mężczyznę na strzępy, gdyby nagle nie rozległ się strzał.

– Ta szaleju żeśta się najedli?! Rozejść się, ale już! Jakem dobry, bo zaraz się przejadę po waszych zakutych łbach! – Pan Karol, czerwony na twarzy, w rozpiętym kożuchu, wymachiwał pistoletem wycelowanym w niebo. – Jak chłopina mówi, że tory się nie zgadzają, to się nie zgadzają!

– A może jak mówi, to tylko mówi? – burknął ktoś z boku.

– Ja mówię! Nie wystarczy? Trzydzieści lat na kolei robię, zęby na tym zjadłem.

– A pan kim jesteś? Ludziska, może on w zmowie z tym kociurbatym i na krzywdzie naszej oba chcą żerować?

Przez tłum przebiegł szmer niezadowolenia.

– To swojak! – odkrzyknął z tyłu jakiś mężczyzna. – Kolejarz ze Lwowa, jeszcze sprzed wojny go pamiętam. Razem z nami jedzie i nasz los dzieli. Panie Karolu, prawda to? – zapytał, przepychając się między ludźmi. – Te tory, prawda to?

Karol Bednarz opuścił broń.

– Ano prawda. Choćby sam diabeł rogami się zaparł, nie pomoże. U nas tory szersze niż u Niemców i nic się na to nie poradzi. Zamiast burdy wszczynać, lepiej pomyśleć, jak zwierzęta wyprowadzić i powynosić ciężkie toboły. Trudno będzie bez rampy.

– Jakże to tak? Zamarzniemy na tym zimnie!

– Rozpalimy ogniska, a kobiety i dzieci będą mogły się schronić w tamtym budynku. – Machnął ręką w stronę majaczących świateł. – Trochu zdewastowany z jednej strony, ale wszystkie ściany stoją i nawet szyby w oknach niewybite. Woda z kranu leci, to i gotować się da. Maszynista obiecał, że odjedzie dopiero rano, więc mamy dużo czasu.

Zaczął się gorączkowy rozładunek. W końcu trzeba było porzucić pretensje i podejrzenia i zająć się robotą. Teraz dobytek był najważniejszy, bez niego nic nie znaczyli. Ludzie biegali, przepychali się i potykali w ciemnościach, wynosząc tobołki i skrzynie. Gdyby ktoś przytomny nie rozpalił kilku ognisk, które trochę rozświetliły mrok, potratowaliby się nawzajem. Nieszczęście i ciężki los jednoczyły. Nikt już nie narzekał na maszynistę, który solidarnie pomagał w przeładunku, puszczając w niepamięć, że jeszcze godzinę temu tłum zamierzał go zlinczować. Podawali sobie z rąk do rąk tłumoki z pościelą, jakieś pakunki, zarzucali na plecy worki z ziarnem i mąką. Wprost na peron wyrzucali powiązane za uszy garnki i patelnie, po brzęku jedynie rozpoznając, gdzie spadły. Gustaw z Michasiem i panem Karolem mieli utrudnione zadanie, czuli się odpowiedzialni za kobiety i dzieci z ich wagonu i jak mogli, starali się pomagać, co w praktyce oznaczało, że na własnych plecach przenieśli cały dobytek kilku rodzin. Na koniec złapali wózek z kaleką spod Tarnopola i ostrożnie postawili na peronie.

Lindnerowie wieźli wielkie lustro w ciężkiej, rzeźbionej ramie, rodzinną pamiątkę po ukochanej babci Stefanii. Marianna nie zgodziła się go zostawić, oznajmiła, że skoro lustro nie jedzie, w takim razie ona też nigdzie się nie ruszy. Lustro było dla niej symbolem trwałości rodziny; dopóki wisiało na ścianie, wierzyła, że wszyscy będą cali i zdrowi. Gustaw śmiał się z niej, że sparafrazowała sobie powiedzenie: „Tam dom twój, gdzie serce swoje”, i w jej przypadku brzmiało: „Tam dom twój, gdzie lustro twoje”. Jeszcze we Lwowie dowiedzieli się, że nie wolno zabierać mebli, każda rodzina mogła przewieźć najwyżej jedno łóżko, więc podczas sowieckich kontroli, które zdarzały się prawie na każdej stacji, Gustaw musiał się pozbyć ośmiuset rubli, zanim dostał bumagę, że lustro może jechać. Na szczęście trochę jeszcze zostało z tego, co przywiózł z Syberii. Nie udało się za to uratować maszyny do szycia, skonfiskowano ją zaraz za Przemyślem. Maszyny mogli przewozić jedynie krawcy i krawcowe.

Marianna z niepokojem obserwowała męża – po pobycie na Syberii nigdy nie wrócił do pełnego zdrowia, postarzał się, był słabszy, szybciej tracił siły i coraz częściej doskwierały mu płuca. W dodatku od paru miesięcy męczył go reumatyzm. Bała się, że ta podróż jeszcze bardziej podkopie jego siły.

Po dwóch godzinach cały dobytek przesiedleńców leżał zwalony w wielkie sterty na peronie. Najgorzej poszło z krowami, których nie mieli jak wyprowadzić z wagonów. Usiłowano zbudować jakąś pochylnię, ale o deskach można było tylko pomarzyć. W końcu ktoś zaradny skoczył do miasteczka i wrócił w towarzystwie kilku miejscowych, przynosząc dwie drabiny od wozu, z których zbudowano prowizoryczną rampę. Ogłupione i przestraszone zwierzęta początkowo niechętnie na nią wchodziły, ale zachęcone sianem w końcu dały się sprowadzić na ziemię. Jedna z krów miała pecha, noga zaplątała jej się pomiędzy szczeblami i zwierzę runęło, łamiąc dwie przednie kończyny. Przeraźliwy, żałosny ryk przebił się przez ogólną wrzawę i poniósł wzdłuż peronu.

– Panie kochany, dobić trzeba! – Mężczyzna z rudym zarostem wyrósł przed Bednarzem. – Pan masz giwerę, niech się zwierzę nie męczy.

Karol chrząknął, potarł czoło, a następnie wbił wzrok w buty.

– Jak Boga kocham, nie mogę. No nie mogę! Człowieka może i tak, szczególnie jak szuja, ale niebożątka nie dam rady.

Stojący obok Gustaw bez słowa wyjął mu broń z ręki i poszedł za rudym na koniec składu.

Nieszczęsna krowa wisiała na pochyłej drabinie, z zadem w górze, opierając się mordą o szczebel. Miała przymknięte powieki i już nie ryczała. Pojękiwała cicho. Wokół zgromadzili się ludzie. Jakaś dziewczynka z warkoczem owiniętym wokół głowy przycupnęła obok i głas­kała biedne zwierzę po pysku, nucąc coś uspokajająco.

Kiedy Gustaw się zbliżył, krowa uniosła powieki i spojrzała na niego spod długich rzęs. Zobaczył w jej uległym wzroku to samo, co widział na Syberii w brązowych oczach rannej klępy. Wróciły obrazy sprzed lat: biały od śniegu las, wiszące nad nim stalowe niebo, mróz, od którego sklejały się dziurki w nosie. I gasnąca wśród tej śnieżnej bieli samica łosia. Ludzie ją przerażali, ale jednocześnie patrzyła na nich, jakby błagała o pomoc. Leżała pod starym modrzewiem, na zeszłorocznym igliwiu. Na złamanej, zaropiałej nodze żerowały muchy i robactwo. Usiłowała wstać, lecz nie dawała rady. Zwiesiła głowę, cicho pobekując.

Gustaw poprosił stojącą najbliżej kobietę, żeby zabrała dzieci, a potem jednym strzałem skrócił krowie męki.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI