Obrona - Remigiusz Mróz - ebook + audiobook

Obrona ebook i audiobook

Remigiusz Mróz

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

255 osób interesuje się tą książką

Opis

Joanna Chyłka jest w połowie ósmego miesiąca ciąży, kiedy zgłasza się do niej znana milionerka, przedstawiając intratną propozycję obrony pewnego człowieka. Nie jest z nim w żaden sposób powiązana, twierdzi jednak, że pokryje wszystkie koszty w ramach dobroczynnego projektu mającego wyciągać niewinnych ludzi z więzień.

Skazany trafił za kratki dwadzieścia lat temu za zabójstwo – sądy pierwszej i drugiej instancji nie miały wątpliwości co do jego winy, dowody były bowiem jednoznaczne i przytłaczające. Kasację oddalono. Biznesmenka nie przedstawia żadnych nowych ustaleń w sprawie, nie tłumaczy, dlaczego akurat teraz postanowiła pomóc temu człowiekowi ani dlaczego uznaje go za niewinnego.

Chyłka nie widzi podstaw do wznowienia postępowania, mimo to zaczyna przeglądać akta. Odnajduje w nich coś, co sprawia, że pomimo protestów Kordiana oraz prowadzącego jej ciążę ginekologa podejmuje się obrony człowieka, którego wina wydaje się niezaprzeczalna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 49 min

Lektor: Karolina Gorczyca
Oceny
4,7 (548 ocen)
421
84
34
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gmarzena

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna jak zawsze i uwielbiam takie grube tomy bo przynajmniej jest na chwilę dłużej treść porywa i chce się więcej proszę kontynuować czekam z niecierpliwością na kolejny tom
20
Jopaw2024

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza . zaskakujące zmiany akcji . jak zwykle przebiegła Chyłka. polecam
20
Iva80

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
20
aniam91

Nie oderwiesz się od lektury

Czekalam na to a zakonczenie hmmm chce wiecej
10
kszczepanska82

Nie oderwiesz się od lektury

Chyłka jak zawsze w formie 😊
10



 

 

 

 

Copyright © Remigiusz Mróz, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: © Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Olga Majrowska

Fotografie na okładce:

© Iniraswork / Depositphotos

© Nejron Photo / Shutterstock

© MikeMareen / iStock by Getty Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Cytaty z Pasażera Cormaca McCarthy’ego w tłumaczeniu Roberta Sudoła. Cytaty z Pisma Świętego – za Biblią Tysiąclecia.

 

Wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci i zdarzeń są przypadkowe.

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

ISBN 978-83-68217-34-6

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tym razem w kwestii dedykacji z przyjemnością oddaję głos Krzysztofowi, który wylicytował możliwość umieszczenia jej tutaj na aukcji WOŚP:

 

Najcudowniejszym córkom Emilii i Julii –

kochający nad życie tata.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Hominum causa omne ius constitutum sit.

Wszelkie prawo powinno być stanowione ze względu na ludzi.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Szesnasta szesnaście

 

1

 

Pracownia USG, Muranów

 

 

Chyłka ułożyła się na leżance w gabinecie ginekologicznym, myśląc o tym, że jej wyporność bojowa osiągnęła poziom wprost niesłychany. Mimo że była w trzydziestym tygodniu ciąży i do końca gehenny pozostało jeszcze sporo czasu, bebzol był ogromny. W dodatku każdego dnia zdawał się powiększać w coraz szybszym tempie, a Joanna miała wrażenie, jakby rosnący w niej intruz tkwił tam już dziesiąty lub jedenasty miesiąc i zwyczajnie zapomniał wyjść.

Grubawy lekarz z nalaną twarzą skupiał się na ekranie, powoli przesuwając głowicą z żelem po tej beczce, którą Joanna codziennie rano musiała dźwignąć z łóżka, a potem tachać ze sobą przez cały dzień.

Zordon siedział na krześle obok, raz po raz starając się choćby zerknąć na obraz, który wyłaniał się z badania ultrasonograficznego. Nie było na to jednak najmniejszych szans, umowa między nimi stanowiła bowiem jasno – dopóki pasożyt siedzi w brzuchu, żadne z nich nie ma kompetencji, by go poznać.

Przy każdym badaniu ginekolog obracał więc urządzenie w swoją stronę, a rzeczy takie jak płeć czy wielkość płodu zachowywał dla siebie. Trójka jego poprzedników protestowała, uznając, że rodzice powinni mieć cały pakiet istotnych informacji, Mariusz Grabowski jednak przyjął to z większą akceptacją.

Mimo wszystko Chyłka nie była z niego do końca zadowolona. I przypuszczała, że zanim dojdzie do wyplucia bachora, zmieni ginekologa jeszcze przynajmniej raz.

– Z dzieckiem wszystko w porządku – oznajmił Grabowski. – A jak czuje się mamusia?

Słysząc pytanie, Kordian nerwowo drgnął.

– Jakbym w ramach zadośćuczynienia za noszenie tego darmozjada miała dostać co najmniej tysiąc pięćset plus – odparła Joanna. – Ile ta cholera waży?

Lekarz zerknął na nią niepewnie.

– Mówili państwo, że nie chcą otrzymywać takich…

– Właściwie to tylko pani mówiła – sprostował Oryński.

Chyłka za pomocą samego wzroku natychmiast ostrzegła go, by się nie zapędzał.

– Nie chcemy – potwierdziła. – Ale jeśli rośnie we mnie w pełni uformowany zawodnik sumo, a pan mi o tym nie powie, będziemy po rozwiązaniu mieli problem.

Mariusz leniwie się uśmiechnął. Właściwie wszystko robił jakby bez energii, na luzie, przywodząc Joannie na myśl leniwca z jakichś bajek, które niegdyś namiętnie oglądała Daria. Może dlatego właśnie jego wybrała jako czwartego lekarza do prowadzenia ciąży.

– Nasza umowa jest klarowna – zapewnił Grabowski. – W przypadku, gdyby było jakieś zagrożenie, bezzwłocznie bym państwa poinformował.

Kordian odetchnął.

– Czyli zawodnik sumo się nie urodzi – skomentował.

– Nie.

– Ale ludzik Michelin pewnie tak – zauważyła pod nosem Joanna, po czym przytrzymała spojrzenie męża. – I co to znaczy, że „się urodzi”, Zordon?

– Cóż…

– Sam się, kurwa, weźmie i wypluje na świat?

Otworzył usta, chcąc sformułować jakąś ripostę, która jeszcze w poprzednim trymestrze pewnie automatycznie przeszłaby mu przez gardło. Teraz jednak całkiem roztropnie z niej zrezygnował.

– O właśnie – włączył się Mariusz. – Na ten temat również chciałbym z państwem porozmawiać.

– Na jaki? – rzuciła Chyłka.

– Formy zakończenia porodu.

– I dlaczego miałby pan o tym rozmawiać z nami obojgiem? Ten tu obecny obok sprawca będzie jakoś w nim partycypował? Ulży mi jakoś w tym całym procesie? A może weźmie na siebie tę jakże przyjemną operację przepchnięcia łba istoty ludzkiej przez otwór, który…

– Właściwie to współsprawca – zauważył Kordian.

– Co?

– Stosujmy poprawne formy zjawiskowe czynu.

Joanna zastanawiała się, czy podjąć rękawicę, tylko przez moment.

– Sprawstwo kierownicze, Zordon – odparła. – Minimum.

– W takim razie tobie można przypisać polecające.

– Na podstawie zależności? Nie ma mowy, sam wybierałeś pozycję, w której…

– Przepraszam, że przerwę – wtrącił ginekolog. – Ale właśnie sam aspekt, jak pani to ujęła, przepychania łba istoty ludzkiej przez pani otwór miałem na myśli.

Joanna zmarszczyła brwi, co poprzednich lekarzy napełniało pewną obawą. Ten jednak był tak spokojny, że Chyłka zaczynała podejrzewać, iż zaczyna dzień od mikstury z relanium, melisy i lecytyny.

– W moim przekonaniu powinniśmy rozważyć rezygnację z porodu siłami natury – oznajmił.

– Już o tym gadaliśmy.

– Mimo wszystko…

– I ustaliliśmy w toku tej gadaniny jedną kluczową rzecz.

– Jaką?

– Że robisz pan z dupy kościotrupy.

– Słucham?

– Że pan przesadza – przełożył Zordon, choć z tonu jego głosu nie wynikało, by zgadzał się z tą oceną sytuacji.

Chyłka skinęła krótko głową.

– Poza tym chcę czuć, że rodzę – uzupełniła. – A nie że wydalam pestkę arbuza.

– I nie przekonam pani do cesarskiego cięcia?

– O ile nie będzie jasnych przyczyn medycznych, nie.

– Ale sama pani mówi, że…

– To, co mówię, to jedno – ucięła. – To, co robię, to drugie.

– Święta prawda – poparł ją Oryński.

Nie zdążyła zgromić go wzrokiem, bo nachylił się do lekarza, a ona musiała szybko zareagować, by nie znalazł się w pozycji, z której mógłby zerknąć na ekran. Natychmiast odciągnęła go ręką.

– Na przykład ostatnio mówiła, że bez trudu utrzymuje równowagę, mimo że jej środek ciężkości się przesunął, a potem ją straciła.

Mariusz Grabowski natychmiast zerknął na Joannę.

– Przewróciła się pani?

Joanna błagalnie uniosła wzrok.

– Potknęłam się.

– Miała pani jakieś zawroty głowy?

– Nie. Ale teraz mam zawroty treści pokarmowej.

– Czuła pani jakieś osłabienie lub…

– Jebłam, to jebłam – przerwała mu. – Na chuj drążyć?

Ginekolog nie dawał po sobie poznać, by rozmowa w jakikolwiek sposób odbiegała od tych, które normalnie prowadził z pacjentkami. Odczekał moment, patrząc na Kordiana, a potem nabrał tchu, by wygłosić kolejne kazanie pod adresem Chyłki.

Ustrzegli ją przed tym Dave Murray i Janick Gers, grający gitarowy riff w refrenie Afraid to Shoot Strangers.

– Oho – rzuciła szybko Chyłka. – Robota wzywa.

– Pani Joanno…

Już chciała się odezwać, by po raz kolejny ostrzec faceta przed zestawianiem jej imienia z tym zwrotem grzecznościowym, szczęśliwie jednak teraz miała od tego ludzi.

– Jeśli już pan musi z tą formą, to właściwszą byłaby „jaśnie pani” – poradził Oryński.

Ginekolog zignorował uwagę, nadal patrząc na Chyłkę tak, jakby był w trakcie wystosowywania jakiegoś istotnego apelu.

Nikt się nie poruszał, a dźwięki kawałka Iron Maiden wypełniały pracownię USG.

– Muszę odebrać – oznajmiła Joanna.

– Uznam to za niewielkie przejęzyczenie, bo w tej chwili jedyne, co pani musi, to o siebie dbać.

– Dbam – zapewniła, po czym skinęła głową na Kordiana. – Co wcale nie jest łatwe przy tak niesprzyjających okolicznościach osobowych.

– Jakich znowu niesprzyjających?

– Uprzykrzasz mi życie, Zordon.

– W jaki niby sposób?

– Miałeś wczoraj kupić białą czekoladę.

– I kupiłem.

– Z kawałkami, kurwa, truskawek – zauważyła. – Gdybym chciała zasuszone owoce, tobym się nażarła tego gówna, które sypiesz do owsianki.

– Suszone daktyle to nie gówno.

– A wyglądają, jakby wysrał je królik z nieżytem dróg pokarmowych.

– Nie jestem pewien, czy…

– W tamtym tygodniu przyniosłeś białą czekoladę z kawałkami orzechów laskowych – ucięła, jakby to wszystko tłumaczyło.

Oryński rozłożył lekko ręce.

– Nigdy nie jadłaś takich rzeczy – usprawiedliwił się. – Skąd mam wiedzieć, jakie…

– Przysięgam, Zordon. Któregoś dnia rano wstanę i wiesz, co sobie pomyślę?

– Że będziesz miła?

– Nie – odparła. – „O, jaka ładna pogoda, pierdolnę se dzisiaj rozwoda”.

Groźba przyniosła skutek wyłącznie w postaci uśmiechu, który pojawił się na twarzy Oryńskiego. Oboje spojrzeli na siebie w sposób, który zawsze ściągał z ich barków wszelki ciężar, po czym zerknęli na lekarza.

Ten jednak nie wydawał się równie beztroski.

– Zdaje sobie pani sprawę, że mogę wypisywać kobietom w ciąży L4 na dwieście siedemdziesiąt dni, co daje…

– Dziewięć miesięcy, tak.

– I czasem w istocie to robię – dodał Mariusz. – W pani wypadku naprawdę zalecałbym, żeby resztę tego czasu, który został, spędziła pani w domu.

– Bo mi się łydy i uda wytyrają od noszenia tego małego dziada?

– Nie. Z uwagi na pani historię.

– Dopiero ją piszę – odparowała Joanna. – I najważniejsze karty mam jeszcze puste.

Doktor Grabowski trwał z niezmienionym, dość abnegackim wyrazem twarzy, jakby nie zależało mu na niczym ani na nikim. Pod tą maską jednak kryła się troska o pacjentkę, której ciąża z samej zasady powinna podlegać szczególnym rygorom.

– Niech pani mnie posłucha…

– Słucham, ale w starciu na argumenty ewidentnie pan przegrywa – odparła Chyłka. – Choć jest pewne pole, na którym to ja jestem na straconej pozycji. Przynajmniej na razie.

– Doprawdy?

Joanna zerknęła na jego brzuch.

– Powiedzmy, że nadwaga to pańska jedyna nade mną przewaga.

Oryński wyprostował się, jakby miał zamiar czym prędzej wstać z krzesła i oznajmić, że wychodzą. Lekarz jednak uspokoił go krótkim spojrzeniem.

– Mówię poważnie – zastrzegł. – Powinna pani rozważyć zwolnienie lekarskie.

– Rozważyłam. I oddaliłam ten wniosek.

– W takim razie przeniesienie części urlopu macierzyńskiego na czas ciąży, żeby…

– Niech teraz pan mnie posłucha – ucięła. – Jeśli kobieta schodzi z tego rollercoastera, jakim jest kariera, mogą już jej z powrotem na niego nie wpuścić.

– Nie on jest teraz istotny, ale pani zdrowie – odparł Mariusz. – Oraz zdrowie dziecka.

– Dbam o jedno i drugie.

– Przemęczając się?

– Nie jestem niepełnosprawna – mruknęła. – Ani chora. To, że Bakłażan przeniósł na mnie infekcję drogą płciową, nie znaczy, że powinnam wegetować jak warzywo w domu. Muszę się ruszać, muszę działać.

– Musi pani przede wszystkim odpoczywać. Nie narażać się na stresogenne sytuacje, przyjmować odpowiednie ilości płynów, rutynowo przeprowadzać badania i…

– …i czytać na głos Waltosie do poduszki, tak, tak.

Oczy ginekologa nieznacznie się zwęziły, jakby nie był do końca przekonany, czemu ostatni element znalazł się w tym zestawieniu. Z torebki jego pacjentki tymczasem doszedł dźwięk przychodzącego esemesa, który wszyscy zignorowali.

– Chodzi o to, by prawniczo urabiać młodego od najmłodszego wieku – podjęła Joanna.

– Lub młodą – zastrzegł Zordon.

– Młoda nie rosłaby jak Pudzian na drożdżach.

– Skąd wiesz?

– Z macicy.

– Moglibyśmy zawsze po prostu…

– Nie – ucięła szybko Chyłka. – Nie zagląda się darowanemu nasciturusowi w zęby, Zordon. Szczególnie kiedy ich jeszcze nie ma.

Doktor Grabowski odłożył głowicę, a potem dał Joannie kawałek papieru, by wytarła żel z brzucha.

– Spoglądanie na płód mogą państwo spokojnie zostawić mnie – powiedział. – Podobnie jak ocenę tego, czy powinna pani być na zwolnieniu.

– Nie ma mowy.

– Proszę chociaż rozważyć, czy…

– Ostatnią lekarkę pożegnałam, bo próbowała siłą wysłać mnie na L4 – ucięła. – I doskonale pan o tym wie.

Uznawszy, że wyczerpała temat, zerknęła znacząco w kierunku swojej torebki, z której przed momentem przestały wydobywać się gitarowe riffy. Kordian westchnął cicho, popatrzył jeszcze na lekarza w poszukiwaniu pomocy, po czym sięgnął po komórkę i podał ją Chyłce.

Ta szybko zerknęła na dwa powiadomienia.

– I? – spytał Oryński.

– Żeleźniak.

– Czego chce?

– Zapewne obrzydzić mi całe moje jestestwo.

– A konkretniej?

Joanna przesunęła wzrokiem po treści esemesa i poczuła, że czoło lekko się jej marszczy. Wiadomość była krótka, ale dość wymowna.

– Najwyraźniej w skromne progi kancelarii zawitała maszynka srająca pieniędzmi, Zordon.

– Hm?

– Aleksandra Zamojska.

– Ta Zamojska?

– Nie inaczej – potwierdziła Chyłka. – Artur napisał tylko tyle, że chce zostawić u nas fortunę na obronę jakiegoś człowieka, który od dwudziestu lat dogłębnie bada uroki polskiego więziennictwa.

– Okej…

– Warunek przedstawiła jeden – dodała Joanna. – To ja mam wyciągnąć tego gościa na wolność.

Nie musiała nawet patrzeć na Oryńskiego, by wiedzieć, że jego wzrok znów powędrował w kierunku lekarza, szukając tam wsparcia. Tym razem jednak Grabowski go nie zaoferował, uznając być może, że i tak niczego nie wskóra.

Chyłka spokojnie wybrała numer Żelaznego, po czym włączyła głośnik i rzuciła krótkie spojrzenie ginekologowi.

– Przydałoby nam się trochę prywatności – oznajmiła.

– Ale…

– To osobista sprawa.

– Ale to mój gabinet.

– Fakt – przyznała Joanna, naciskając czerwoną słuchawkę. – Ale jeśli nie chce pan poznać ustaleń faktycznych, na których okoliczność będzie pan później przesłuchiwany przez policję, prokuraturę, a ostatecznie także sąd, proponowałabym, żeby jednak sprawdził pan, czy nie ma go na korytarzu.

Mariusz Grabowski wahał się tylko przez moment.

Potem Chyłka ponownie wybrała numer Żelaznego.

– W końcu – rzucił zamiast powitania. – Potrzebujemy cię tutaj.

– Coś takiego – odparła Joanna i uniosła brwi. – Jestem zaskoczona prawie jak wyzyskiwane dziecko w chińskiej fabryce ubrań, szyjące dla kogoś rozmiar XXL.

– Co?

Chyłka dała mu chwilę, by załapał, Artur jednak miał wyraźne trudności z abstrakcyjnym rozumowaniem.

– Możesz myśleć w tempie szybszym, niż Orzeszkowa przechodziła do rzeczy w opisach przyrody?

– A ty możesz tu przyjechać? – skontrował pospiesznie.

– Mogę.

– W sensie, że teraz.

– Teraz nie.

– Dlaczego?

– Bo leżę.

Chrząknął nerwowo, zapewne w ostatniej chwili powstrzymawszy się przed tym, by wymownie to skomentować.

– Zresztą skąd ten pośpiech? – dodała Joanna.

– Stąd, że miliony złotych siedzą w sali konferencyjnej i na ciebie czekają – odparł nieco ciszej, jakby ktoś niepowołany mógł usłyszeć. – Cokolwiek robisz, kończ to i zapierdalaj do kancelarii.

Chyłka odrzuciła przesiąkniętą żelem chusteczkę na bok i powoli się podniosła, podtrzymując ręką odcinek lędźwiowy.

– Postawmy sprawę jasno – odezwała się. – Od mówienia, kto i gdzie ma zapierdalać, jestem w tej firmie ja.

Znów odpowiedział jej bliżej niezidentyfikowany pomruk z ust Żelaznego.

– To powiedz sobie, że powinnaś to czym prędzej zrobić – odpowiedział dość koncyliacyjnie jak na siebie. – Bo taka okazja, jaka się właśnie nadarza, już się nie powtórzy.

Joanna stanęła na podłodze, po czym lekko się zakołysała i poczuła, jakby nogi za moment miały odmówić jej posłuszeństwa. Zignorowała jednak zarówno to, jak i inne protesty swojego ciała.

– Spokojnie – odparła. – Zaraz będziemy z Zordonem na miejscu zdarzenia.

Kiedy na nie dotarli, Chyłka zrozumiała, że imienny partner nie przesadzał. Propozycja, którą otrzymali, była nie do odrzucenia. A równocześnie nie miała najmniejszego sensu – ani tym bardziej szans powodzenia.

 

2

 

Kancelaria Żelazny Chyłka Klejn, XXI piętro Skylight

 

 

Nie było możliwości, by Kordian poszedł przodem. Kilka razy próbował przekonać Chyłkę, że w obecnej sytuacji to on powinien być tym, który toruje im drogę przez zapchany kancelaryjny korytarz, Joanna upierała się jednak, że bebzol działa na prawników lepiej niż Mojżesz na Morze Czerwone.

Miała trochę racji.

Bez trudu przebili się do sali konferencyjnej, a mijani ludzie zdawali się robić wszystko, by nawet lekko nie tknąć sterczącego brzucha imiennej partnerki.

Wewnątrz czekał na nich Żelazny, klasycznie przymilający się do klientki, która w jego opinii przyszła tutaj tylko po to, by stracić gigantyczne pieniądze.

– Wreszcie – mruknął.

Dwoje adwokatów posłało mu krótkie spojrzenie.

– Sorry – rzuciła Joanna. – Nie spieszyło nam się, bo mieliśmy pewność, że pod naszą nieobecność uraczysz klientkę swoim intelektem, błyszczącym niczym rzymski denar wykopany spod dziesięciu metrów mułu.

Oryński kątem oka skontrolował reakcję kobiety siedzącej przy stole konferencyjnym i odnotował niewyraźny uśmiech.

Żelazny tylko pokręcił głową, po czym odsunął Chyłce krzesło. Tym samym naraził się na jej cokolwiek nieprzychylne spojrzenie.

– Wiem, że utknąłeś w dziadocenie, ale potrafię obsługiwać meble biurowe, Artur.

– Chciałem być miły.

– To trzeba było zaoferować, że wyjdziesz i nigdy nie wrócisz.

Żelazny machinalnie spojrzał w kierunku Aleksandry Zamojskiej, zapewne chcąc powiedzieć, że taka persona jak ona zasługuje na obecność przynajmniej dwóch imiennych partnerów i specjalne traktowanie. Nie miał jednak okazji.

– Nie jest to zły pomysł – oceniła kobieta.

– Słucham?

– Jak wspomniałam, zależy mi na mecenas Chyłce. Jeśli mógłby więc zostawić nas pan same, będę zobowiązana.

Artur popatrzył niepewnie na Zordona, a ten poczuł, że między kobietami zawiązała się nić porozumienia, która sprawi, że on również będzie musiał wyekspediować się na zewnątrz.

– Mecenas Oryński jest elementem tego pakietu, jak mniemam – dodała klientka.

– Raczej ciężaru egzystencjalnego – odparła Joanna i usiadła naprzeciwko niej.

Kordian przez moment się namyślał, po czym uznał, że może lepiej byłoby dołączyć do Żelaznego na korytarzu. Obejrzał się na niego, kiedy ten zamykał drzwi, a następnie rozpiął marynarkę i zajął miejsce po tej samej stronie co Chyłka.

– Widzę, że nie stosuje pani wobec męża taryfy ulgowej – odezwała się kobieta.

Oryński nachylił się lekko nad stołem.

– Gdyby stosowała, dawno bym się z nią rozwiódł.

– Jakoś nie wydaje mi się.

– Poza tym moja żona nie budzi się po to, by być nijaka – dodał.

– Święta prawda, Zordon.

Zerknęli na siebie, po czym w jednym momencie zwrócili wzrok prosto na oczy siedzącej naprzeciw nich klientki. Ta poprawiła klasyczny żakiet, który przydawał jej co najmniej kilku lat, a potem uniosła lekko podbródek.

– Aleksandra Zamojska – oznajmiła.

– Znamy listę „Forbesa” – odparła Chyłka.

– I słyszeliśmy o tych wszystkich inwestycjach deweloperskich o wartości równej PKB małego kraju.

– W tym też o tym osiedlu, które twoja firma zaczęła budować nie na podstawie zezwoleń, ale ustawy covidowej.

– To ta urocza ośmiopiętrowa ekologiczna enklawa spokoju w otulinie parku narodowego?

– Dokładnie ta sama, Zordon. Bez procedur, niepotrzebnej papierologii i z pominięciem zarówno faktu, że nic tam nie miało prawa stać, jak i przepisów Kodeksu budowlanego oraz Ustawy o planowaniu przestrzennym.

Koncentrowali wzrok na twarzy Zamojskiej, poszukując na niej choćby cienia wstydu. Nawet pod mikroskopem nie dałoby się go dostrzec.

– Nie ja odpowiadam za bubel prawny, który wyszedł z sejmu – zastrzegła.

– Nie – przyznała Joanna. – Ty odpowiadasz za jego wykorzystanie.

– Choć nie do końca, bo wojewódzki sąd administracyjny to uwalił.

– Faktycznie – odparła Chyłka i zerknęła na rozmówczynię. – Może trzeba było wyposażyć się w lepszych prawników.

– Może. Ale byliście akurat zajęci.

Oboje zbyli tę uwagę milczeniem.

– Dobra – rzuciła Aleksandra. – Jak dla mnie, wystarczy tych wstępów. Przejdziemy do rzeczy?

Dwoje prawników skinęło lekko głowami, zadowolonych, że trafił się klient, który najwyraźniej nie planuje tracić czasu.

– Śmiało – poradziła Joanna.

Zamojska sięgnęła do czarnej torby, a potem wyjęła z niej teczkę z logo Zambud Development. Obróciła ją przodem do prawników, po czym puściła po stole. Zatrzymała się, kiedy Kordian położył na niej dłoń.

Bez słowa ją otworzył, po czym wraz z Chyłką zerknęli na zdjęcie mężczyzny, który wyglądał, jakby urodził się, by siedzieć w więzieniu. Podkrążone oczy, srogi wzrok, tatuaż tuż przy skroni i fryzura, która nie miała jak splamić się użyciem grzebienia.

– Przyjazny typ – ocenił Oryński.

– Brakuje mu tylko czapki wpierdolki – dodała Joanna.

Oboje szybko przesunęli wzrokiem po aktach, choć właściwie już samo zdjęcie dobitnie informowało, z kim mają do czynienia.

– Kajetan Klich – odezwała się Aleksandra.

– O, idealnie – skwitowała Chyłka. – Od czasu gościa, który na Woli zabił i poćwiartował lektorkę włoskiego, a potem spakował kawałki ciała i przewiózł je taksówką do siebie, to imię świetnie się kojarzy.

– Nie bardzo mnie interesuje, jak się kojarzy – odparła Zamojska. – Za to interesuje mnie, że niewinny człowiek od dwóch dekad siedzi w więzieniu.

Joanna i Oryński wymienili krótkie, pełne powątpiewania spojrzenia, po czym wrócili do przeglądania akt. Potencjalna klientka przez moment czekała cierpliwie, aż zapoznają się z materiałem, po czym najwyraźniej uznała, że jej czas jest zbyt cenny.

– Może streszczę wam najistotniejsze informacje – rzuciła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Kajetan został oskarżony o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, a…

– Nasz ulubiony typ kwalifikowany – wtrącił Zordon.

– Zdecydowanie – poparła go Chyłka.

Kiedy Aleksandra zawahała się przed podjęciem wątku, oboje podnieśli na nią wzrok, sugerując, że od teraz może liczyć na ich niepodzielną uwagę.

– Rankiem szóstego października dwa tysiące czwartego roku oficer dyżurny komisariatu policji w podwarszawskim Józefowie otrzymał zgłoszenie – oznajmiła Zamojska. – Dzwonił mężczyzna w średnim wieku, zamieszkały przy ulicy Sonaty, który wyprowadzając psa, zauważył, że drzwi do jednego z domów obok są otwarte, a na ganku widać ślady krwi.

– Zaczyna się jak truecrime’owy podcast – pochwaliła ją Joanna.

– Marcin Myszka drży – dodał Oryński.

– Olga Herring już szuka nowej roboty.

– A Justyna Mazur podejmuje decyzję o trwałym przekwalifikowaniu się na lifestyle.

Jeśli Aleksandra była jakkolwiek zaskoczona sposobem, w jaki duet prawników przyjmował u siebie potencjalną klientkę, nie dała tego po sobie poznać.

– Na miejscu stawił się patrol lokalnej policji – kontynuowała. – W domu odnaleźli zwłoki dwóch osób. Trzydziestosześcioletniej kobiety oraz jej męża, którzy zostali brutalnie zamordowani za pomocą młota wyburzeniowego.

– Że co? – jęknęła Chyłka.

– Inaczej młota udarowego. Takiego, którego używa się na budowach. Ciała były kompletnie zmasakrowane. Krew, kawałki organów i kości znajdowały się na ścianach, na meblach, nawet na suficie.

Żadne z prawników się nie odzywało.

– Rozumiem, że to dla was nie nowość?

– Cóż… – odparł Kordian.

– Broniliście państwo wielu prawdziwych zwyrodnialców. W tym także Sadysty z Mokotowa.

W innych okolicznościach przez ich twarze przemknąłby choćby nikły uśmiech, bo od kiedy Paderborn zrobił z tym człowiekiem to, co należało, z przyjemnością wzmiankowali Langera i przypominali sobie o jego losie tak często, jak tylko było to możliwe.

Teraz jednak nie było im do śmiechu.

– W każdym razie była to krwawa jatka, jakich często się nie ogląda – podjęła Zamojska. – Na miejscu od razu stawił się śledczy z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, oficerowie z wydziału kryminalnego i technicy. Narzędzia zbrodni nie znaleziono, w domu odkryto za to liczne ślady genetyczne i daktyloskopijne nienależące do małżeństwa.

– Niech zgadnę – wpadła jej w słowo Chyłka. – Pasowały do Kajetana Klicha.

– Tak.

– Zaczyna się wprost wybornie.

– Śledczy uznali to za wystarczający dowód na to, że to on był sprawcą zabójstwa – kontynuowała spokojnie Aleksandra.

– Niemożliwe. Ciekawe dlaczego?

– Sytuację pogarszał fakt, że dorabiał sobie na budowach, także w okolicy. Niemal od samego początku prokuratura działała więc z założeniem, że ma właściwego człowieka, i wszystko, co odkryto później, dopasowywano do tej wersji.

Kordian krótkim ruchem poprawił krawat.

– Wszystko? – spytał. – Czyli co konkretnie?

– Przede wszystkim znalazł się świadek, który widział, jak w przeddzień zabójstwa, późnym wieczorem, Kajetan opuszczał dom tamtego małżeństwa.

– Pechowo – oceniła Joanna.

– Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo.

Oryński był przekonany, że Aleksandra zaraz przedstawi im jakiś dowód na niewinność tego człowieka, przekonujący kontrargument wobec tego, co dotychczas wyłożyła. Do tej pory bowiem sprawa wydawała się boleśnie jednoznaczna i oczywista.

– W dodatku wyszło na jaw, że Kajetan Klich miał romans z kobietą, która tamtej nocy padła ofiarą zbrodni – ciąg­nęła Zamojska.

– Romans? – spytał Kordian.

– Dość gorący. I dość zakazany, bo Kajetan był jej studentem.

– Pięknie.

– W przeddzień zabójstwa spotkali się w Parku Natolińskim, gdzie kochanka oświadczyła mu, że kończy ich znajomość. Doszło między nimi do sprzeczki, Klich podkreślał, że nie mogą rezygnować z tego, co między nimi jest, że to prawdziwa miłość, że nie chce bez niej żyć. Na niewiele się to zdało, kobieta bowiem trwała przy swoim. W końcu zaczął grozić, że powie o wszystkim jej mężowi, zniszczy jej życie i tak dalej.

– Jeszcze piękniej.

– Ten był wtedy w delegacji – kontynuowała jednostajnym tonem Aleksandra. – Aby więc wyciszyć nieco Kajetana, kobieta zaproponowała, by dał sobie czas na ochłonięcie i wieczorem przyjechał do niej, do Józefowa. Mieli na spokojnie porozmawiać, ustalić szczegóły, rozstać się w pokoju. Przynajmniej wedle jej zamiarów. Pech chciał, że mąż dał znać, iż wraca wcześniej z delegacji. Jego żona odwołała więc spotkanie w ostatniej chwili.

– Może na moment pani przerwę – wtrącił się Zordon. – Słyszała pani kiedyś o trójcy dowodowej?

– Myślałam, że od razu zrezygnowaliśmy z tych formułek grzecznościowych.

Oryński potwierdził krótkim skinieniem głowy, świadomy, że o ile Chyłce przychodziło to jakoś naturalnie, on potrzebuje choćby minimalnego potwierdzenia, by przejść na ty z klientami.

– W systemach anglosaskich to zbieg pewnych elementów, które sprawiają, że osoba podejrzana staje się pewniakiem do miana oskarżonej – dodał. – A te elementy to motyw, sposobność i umiejętność. W tym wypadku wszystkie trzy ewidentnie wystąpiły. Klich miał powód, by dokonać zabójstwa: zawód miłosny. Miał też okazję, bo wiedział, gdzie i kiedy znajdować będą się ofiary, w dodatku jego obecność na miejscu zdarzenia została potwierdzona. I ewidentnie miał też odpowiednie umiejętności, skoro pracował na budowie i mógł skorzystać z tamtejszych sprzętów.

Aleksandra Zamojska się nie odzywała, ale nie było w jej milczeniu niczego, co można by poczytać na niekorzyść człowieka, którego sylwetkę przedstawiała. Przeciwnie, sprawiała wrażenie, jakby żadna ze wzmiankowanych rzeczy nie świadczyła o jego winie.

– Coś jeszcze? – rzuciła Chyłka.

– To zasadniczo najważniejsze fakty.

– Była apelacja? – zapytał Oryński.

– Tak. Utrzymano wyrok sądu pierwszej instancji.

– Kasacja?

– Oddalona jako niemająca uzasadnionych podstaw.

Zordon kątem oka zauważył, że Joanna lekko się uśmiecha.

– To wszystko brzmi jak naprawdę niezły żart – zauważyła. – Tylko jakoś brakuje mi puenty, żebym z czystym sercem mogła się roześmiać.

– Puenta polega na tym, że Kajetan jest niewinny.

– Aha.

Zamojska uprzejmie się uśmiechnęła, a potem oparła ręce na stole i przyjrzała się dwójce prawników.

– Były jakieś błędy formalne w trakcie postępowania? – zapytał Kordian.

– Nie.

– Niewłaściwa reprezentacja ze strony obrońcy?

– Również nie.

– Wadliwy skład sądu?

– Nie.

Oryński naraz poczuł, że tracą tutaj czas, a ta kobieta po prostu pewnego dnia uznała, że jej się nudzi i zrobi psikus tej kancelarii.

– W takim razie na jakiej podstawie chciałaby pa… chciałabyś wzruszyć decyzję sądu?

– Nie wiem.

Chyłka odchyliła się na krześle, sycząc przy tym cicho, jakby jej kręgosłup właśnie ją poinformował, że nie zniesie nawet najmniejszych zmian pozycji.

– Od tego jesteście wy, prawda? – dodała Aleksandra. – I jestem gotowa zapłacić wam podwójną stawkę za to, byście znaleźli powód.

– Cóż, to nie do końca…

– Potrójną.

– To naprawdę nic…

– Nie zrozumcie mnie źle – ucięła Zamojska. – Kajetan Klich jest zupełnie niewinny. To wiem na pewno. Nie mam za to pojęcia, jak działają meandry polskiego prawa i w jaki sposób można wznowić takie postępowanie.

– W żaden – oznajmiła Joanna.

– W porządku. Może w takim razie poczwórna stawka godzinowa sprawi, że zastanowicie się nad tym nieco poważniej.

Kordian zmrużył oczy, przypatrując się tej kobiecie. Nawet ich normalna stawka była mocno przesadzona, nie miał co do tego najmniejszych złudzeń. Przy tak dużej sprawie, jaka mogła się z tego zrobić, i liczbie godzin, którą należało na nią poświęcić, taka propozycja właściwie mogła opłacić całą edukację siedzącego w brzuchu Chyłki intruza.

Nawet nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, że pomyślała o tym samym. Kątem oka jednak dostrzegł, że Joanna odchyliła się jeszcze bardziej.

– To, że srasz pieniędzmi, nie znaczy, że możesz w kiblu wypatrywać cudów – oznajmiła. – A to…

– Może powinnam doprecyzować – przerwała jej Zamojska. – Płatność nie będzie uzależniona od powodzenia obrony.

– Hę?

– Żadnych bonusów za wygraną, żadnych warunkowych płatności. Wszystko dostajecie z góry, a potem kasujecie tylko za godziny poświęcone na sprawę.

Chyłka i Oryński milczeli.

– Czy przegracie, czy wygracie, cała należność i tak do was trafi.

– To w czym tkwi haczyk? – zapytał Kordian.

– W niczym.

Joanna jeszcze przez moment dała odetchnąć plecom, po czym na tyle, na ile było to możliwe, pochyliła się w stronę rozmówczyni.

– Tak po prostu uznałaś, że chcesz wyrzucać pieniądze w błoto? – spytała.

– Z mojego punktu widzenia to dobra inwestycja.

– Bo?

– Zakładam fundację.

– Wsparcia finansowego dla prawniczek w ciąży?

Przez twarz Zamojskiej prześlizgnął się krótki uśmiech, który zdawał się świadczyć o tym, że daleko jej do jakich­kolwiek pobudek natury charytatywnej.

– Jej nazwa to „Domniemanie niewinności”, czyli dokładnie to, czego zabrakło w trakcie postępowań prokuratorskich i sądowych wobec zatrważającej liczby ludzi w Polsce. W jej ramach będziemy starali się wyciągnąć z więzień tych, którzy niesłusznie się tam znaleźli – wyjaśniła. – Pierwszą z tych osób ma być właśnie Kajetan Klich.

– Więc masz jakiś dowód na jego niewinność? – zapytał Oryński.

– Nie.

– Żadnego?

– Żadnego.

– W takim razie dlaczego myślisz, że nie popełnił tego zabójstwa?

– Po prostu to wiem.

– Na jakiej podstawie? – rzuciła Chyłka.

Aleksandra zawahała się, przez moment wodząc wzrokiem za prawnikami przechodzącymi korytarzem, a potem wzruszyła ramionami.

– Mam dobrą intuicję – oznajmiła.

– Gówno prawda.

– Zapewniam, że nie pomnożyłabym obrotów firmy ojca, gdyby nie…

– W intuicję nie wątpię – sprecyzowała Joanna. – Tylko w twoją prawdomówność.

Zamojska nie wyglądała na urażoną. Właściwie sprawiała wrażenie, jakby dokładnie takiej reakcji ze strony prawniczki się spodziewała.

Wszyscy przez chwilę milczeli.

– Twoje pobudki doskonale ogarniam – odezwała się w końcu Chyłka. – Po tych lewych inwestycjach masz kiepską prasę, chcesz więc, żeby Zambud Development narobił sobie trochę dobrego PR-u. Obejrzałaś ten film czy serial na podstawie historii Tomasza Komendy albo przeczytałaś książkę i zamarzyło ci się, żeby mieć swojego niewinnego, którego wyciągniesz z więzienia.

Kordian czekał na zaprzeczenie, ale najwyraźniej nie docenił, jak bezpośrednia kobieta siedzi naprzeciw nich.

– To prawda – przyznała. – Chodzi o pokazanie społecznej odpowiedzialności biznesu, narobienie nieco pozytywnego szumu marketingowego. Ale motywacje ukierunkowane na wymierne efekty nie przekreślają chyba dobroczynności, prawda? Gdyby było inaczej, WOŚP nie przyjmowałby setek tysięcy złotych od jakiegoś youtubera, który przy okazji robi show. Ja robię podobną rzecz. Wykładam na stół kasę, by najlepsi prawnicy w Warszawie zajęli się sprawą, do której w przeciwnym wypadku nawet by się nie zbliżyli.

– Mniejsza z tymi motywacjami – odparła Chyłka. – Bez uchybień formalnych i nowych dowodów ta sprawa jest po prostu nie do wzruszenia.

Zamojska się uśmiechnęła.

– Och, wydaje mi się, że znajdziecie sposób, by to zrobić.

Kordian lekko się skrzywił, zamknął leżącą na stole teczkę z aktami, a potem odsunął ją w kierunku Zamojskiej.

– Nie ma tu nic, co mogłoby dać chociaż cień szansy na wznowienie postępowania.

– Jesteś pewien?

– Sprawa jest jasna jak dupa Żelaznego – skwitowała Chyłka.

Oryński machinalnie obrócił się w kierunku przeszklonej ściany odgradzającej ich od korytarza, myśląc o tym, że nawet gdyby imienny partner zaczaił się gdzieś obok, szyby były na tyle grube, by dźwięk nie przedostawał się na zewnątrz.

– Mam podnieść stawkę jeszcze bardziej? – zapytała Aleksandra.

– Nie ma po co – odparł Kordian. – Żadne pieniądze nie zmienią tego, że to przegrane przedsięwzięcie.

– Tym bardziej powinniście się go podjąć.

Chyłka głośno westchnęła, jakby w ten sposób próbowała pozbyć się jakiegoś ciężaru egzystencjalnego, a nie upartej, skłonnej do marnotrawienia kasy klientki.

– Słuchaj – rzuciła. – Wyobraziłaś sobie głośną medialną sprawę, która postawi cię w korzystnym świetle, ale to bzdura. Jedyne, co na siebie sprowadzisz, to ulewa czarnego PR-u.

– W jakim sensie?

– Takim, że będziesz postrzegana jako ktoś, kto stara się wyciągnąć z pierdla jebanego psychopatę.

– Chyba że wykażemy jego niewinność – zauważyła Zamojska.

– Na podstawie czego? Twojej intuicji?

– Jestem pewna, że coś znajdziecie.

Zanim zdążyli odpowiedzieć, deweloperka się podnios­ła, a Kordian automatycznie zrobił to samo. Chwycił teczkę i wyciągnął ją w kierunku kobiety.

– Zachowajcie – poradziła. – I jak już ją przeglądniecie, zadzwońcie do mnie. W środku jest numer.

Zapięła żakiet, a potem posłała dwójce prawników poprawny uśmiech i skierowała się ku wyjściu. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Chyłka obróciła się do Oryńskiego w sposób, który ostatnimi czasy stał się dla niej dość charakterystyczny – jakby miała unieruchomione całe ciało od szyi w dół.

– Co myślisz? – rzuciła.

– Że to wariatka.

– W takim razie panuje wśród nas małżeńska zgoda, Zordon.

Nie zanosiło się na to, by w tej materii cokolwiek miało się zmienić.

Mimo to wieczorem tego samego dnia Chyłka była już pewna, że podejmie się obrony.

 

3

 

Coffeedesk, ul. Wilcza

 

 

Kordian siedział w kącie z laptopem na kolanach i tartaletką na stoliku, czując się jak najgorszy skurwiel. Dybał na to konkretne miejsce, świadomy, że w całej kafejce to właśnie ono jest najbezpieczniejsze. Mógł usiąść tutaj tak, by absolutnie nikt nie mógł spojrzeć na to, co znajdowało się na ekranie komputera.

A znajdowało się na nim coś, co było aktem zdrady.

Okno konwersacji w Telegramie. Zainstalowanym tylko na jego macbooku i telefonie, z wyłączonymi powiadomieniami i wszystkim, przez co ta rozmowa mogłaby trafić w niepowołane ręce jego żony.

Oryński miał świadomość, że nie powinien jej prowadzić. Wiedział, że najlepiej było zakończyć ją, zanim się zaczęła.

Osoba wpisana jednak do kontaktów jako „Szarada” nalegała, że muszą się rozmówić. Muszą ustalić, co konkretnie wydarzyło się w ConspiRacji i dlaczego. Oraz razem zastanowić nad tym, jak z tego wybrnąć.

Przez kilka miesięcy był spokój. Spotkali się raz, niedługo po tym incydencie między nimi, na parkingu w Złotych Tarasach. Rozmowa była krótka, oboje bowiem niewiele pamiętali.

Właściwie to Zordon miał mniej luk i potrafił przywołać więcej szczegółów.

Było jasne, że kiedy dotarł do klubu, w którym przesiadywali Julian Brencz i jego ludzie, ci dodali mu coś do drinka. Dość szybko zwaliło go to z nóg, wprawiło w jakiś wpółświadomy, psychodeliczny stan, w którym nie wiedział, co się dzieje.

Wlewali w niego jeszcze więcej i więcej. Mimo że się bronił, próbował wypluć alkohol, zwymiotować, okazali się górą. Doprowadzili go do stanu, kiedy nie wiedział już, co jest prawdziwe, a co stanowi wytwór jego wyobraźni.

Po tym, jak urwał mu się film, trafił do szpitala. Lekarze twierdzili, że mogło być dużo gorzej, traktowali go niemal jak kogoś, kto chciał targnąć się na swoje życie. Szczęśliwie dzięki kilku znajomościom udało się zamieść tę sprawę pod dywan. Złożyć ją na karb pełnego stresów prawniczego żywota.

Nie to było jednak najgorsze. Prawdziwa tragedia wydarzyła się wcześniej, kiedy leżał na podłodze VIP roomu w ConspiRacji półprzytomny, pijany i naćpany. Ni stąd, ni zowąd zjawiła się tam ona.

Szarada.

Nawet nie potrafił określać jej prawdziwym imieniem. Pseudonim ukuł Kormak, kiedy Oryński w końcu uznał, że jeśli nie powie komuś, co zaszło, straci rozum. Przyjaciel był jedyną właściwą do wtajemniczenia osobą – ale nie przyjął tego lekko.

Po początkowym szoku opierdolił go z góry na dół, przede wszystkim za to, że tak długo zwlekał. Ale też za to, że robi jakieś szarady, zamiast powiedzieć mu wprost, o kogo chodzi.

Określenie przylgnęło, Kordian zaś postarał się zrelacjonować mu z grubsza wszystko, co pamiętał.

To, jak Szarada nagle znalazła się obok niego. Jak zaczęła się do niego dobierać, jak początkowo się bronił, potem jednak stało się coś dziwnego i nabrał przekonania, że to Chyłka. Że odpycha nie jakąś inną kobietę, ale tę, którą kocha. Tę, dla której zrobiłby wszystko.

Potem znalazła się na nim, wykonywała ruchy w przód i w tył, ona miała podwiniętą spódnicę, on rozpięte i zsunięte spodnie i bokserki.

– Podać coś jeszcze? – rozległ się głos kelnerki, który wyrwał Kordiana z uporczywego stuporu.

Szybko spojrzał na pusty kubek po kawie. Nie powinien pić drugiej, nie o tej porze. W domu jednak z pewnością nie znajdzie ani grama niczego, co miałoby kofeinę, Chyłka bowiem dość fundamentalnie podeszła do swojej drugiej ciąży i niczym największy radykał wyeliminowała ze swojego otoczenia wszystko, co mogło w jakikolwiek sposób negatywnie na nią wpłynąć.

Kelnerka wciąż czekała na odpowiedź, nie dając po sobie poznać, że liczyła na większą dynamikę w podejmowaniu decyzji.

– Może jeszcze raz ten gwatemalski przelew z chemexa.

– Jasne, robi się.

Oryński podziękował bladym uśmiechem, a potem na powrót skupił się na oknie konwersacji. Wiadomość, która została wysłana wczoraj o drugiej w nocy, wciąż pozostawała bez odpowiedzi.

 

Szarada

Musimy się spotkać

 

Nie wiedział, co odpisać. Nie miał pojęcia, dlaczego po kilku miesiącach wyskoczyła z taką propozycją. I nie był w stanie stwierdzić, jak powinna brzmieć jego odpowiedź.

W kancelarii nie mógł się skupić, w domu nie potrafił się nawet nad tym zastanawiać. Dlatego przyszedł tutaj, niczym jakiś pieprzony Jo Nesbø, który by móc pisać kolejne książki o Harrym Hole, siada w kafejce gdzieś w Oslo i pochyla się nad laptopem.

Zabębnił palcami o aluminiową obudowę, nabrał tchu i dotknął palcami klawiszy. Nie naciskał ich, jakby z obawą, że jeśli pozwoli dłoniom oprzeć się na laptopie, będzie już za późno, by cokolwiek cofnąć.

Kilka łyków chemexa później wreszcie napisał wiadomość.

 

Kordian

Coś się stało?

 

Odpowiedź przyszła natychmiast.

 

Szarada

Coś sobie przypomniałam.

 

Co konkretnie?

 

Coś z tamtej nocy.

 

To znaczy?

 

Powiem ci, jak się zobaczymy.

 

Oryński poczuł, że przełyk mu się zwęża, zupełnie jakby w gwatemalskiej kawie znalazło się coś, co wywołało u niego niespodziewaną reakcję alergiczną.

 

Naprawdę nie możesz tego napisać?

 

Naprawdę.

 

Zawahał się, wciąż walcząc z przemożną potrzebą, by po prostu napisać jej, że czas skończyć z tą całą – nomen omen – konspiracją. Pora powiedzieć o wszystkim Chyłce, wyłożyć karty na stół, przyznać się do tego, co zaszło.

Niejednokrotnie miał zamiar to zrobić. Parę razy nawet zaczynał, próbował to z siebie wydusić. Nie umiał jednak postawić ostatniego kroku, a im więcej dni minęło, tym bardziej wydawało się to niewykonalne.

Z tyłu głowy wciąż rozbrzmiewał uporczywy, donośny głos, który powtarzał w kółko to samo: ciąża jest w tej chwili najważniejsza, a twoim zadaniem jest dbanie przede wszystkim o dobro dziecka. Nie masz prawa robić nic, co mogłoby narazić jedno lub drugie na szwank. Twoje wyrzuty sumienia nie mają pierwszeństwa. Nawet szczerość wobec Chyłki nie ma pierwszeństwa. Korzysta z niego teraz wyłącznie wasze dziecko, a twoim jedynym zadaniem jest zapewnienie mu warunków, by bezpiecznie przyszło na świat.

Im dłużej sobie to powtarzał, tym bardziej w to wierzył.

Tamte zdarzenia z ConspiRacji powoli zacierały się w umyśle, stawały się ledwie powidokiem jakiegoś koszmaru, którego nie można do końca się pozbyć. Zordon nie był już nawet pewien, czy wtedy, tam, to na pewno był on, a nie ktoś, kogo obserwował z boku. Ani czy to była ona, a nie zupełnie inna osoba.

Kiedy dni przeszły w tygodnie, a potem w miesiące, powiedzenie o czymkolwiek Chyłce stało się zadaniem niemożliwym. Nie potrafiłby wytłumaczyć jej nawet, dlaczego tak długo zwlekał.

Westchnął z bólem, a potem znów umieścił palce na klawiaturze.

Zanim jednak zdążył odpisać, kątem oka dostrzegł zbliżającą się postać. Natychmiast ją rozpoznawszy, zamknął nerwowo klapę laptopa.

Kormak obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem z góry, zanim usiadł po drugiej stronie stolika.

– Naprawdę musimy tu przyłazić? – mruknął.

Oryński uspokoił oddech.

– A co ci nie pasuje? – odparł.

– To, że jest daleko.

– To raptem dziesięć minut szybkim krokiem od nas.

– Piętnaście normalnym.

– Tak czy siak blisko.

– Jak dla kogo.

Odpowiedź była oczywista: dla tych, którym chciało się chodzić. Chyłka do tej grupy się nie kwalifikowała i chyba właśnie z tego powodu Kordian podświadomie wybrał ten lokal do rozmów z Kormakiem.

Zasłaniali się dobrą kawą, co właściwie nie mijało się z prawdą, obaj jednak w głębi duszy znali prawdziwy powód.

Chudzielec wskazał zamkniętą klapę laptopa, jakby chciał mu o nim przypomnieć.

– Prawie sobie coś przytrzasnąłeś – ocenił.

– Mhm.

Przyjaciel zawahał się, szukając odpowiedniej drogi, by wejść na temat, za którego sprawą w ogóle został tu wezwany.

– Pisała coś? – zapytał wprost.

– No.

– To znaczy?

– Że musimy pogadać, bo przypomniała sobie coś z tamtej nocy. Nie sprecyzowała, co konkretnie.

Kormak wyraźnie się skrzywił.

– Nie brzmi to najlepiej – ocenił.

– Co ty powiesz?

– Właściwie to prawie jak zapowiedź informacji o ciąży.

– Kurwa, Kormak…

– No co? – odparł pod nosem chudzielec. – Wątpię, żebyście w tamtej sytuacji pamiętali o zabezpieczeniu.

Ilekroć formułował takie uwagi, w głowie Oryńskiego całe to zajście się urealniało. I zdawał sobie sprawę, że przyjaciel nie robi tego bez powodu. Przeciwnie, świadomie rzuca podobne teksty, by Zordon wziął się w garść.

– Dalej uważam, że powinieneś jej powiedzieć – rzucił szczypior.

– Kormak…

– Weźmie to przecież na klatę – odparł szybko. – Nie będzie łatwo, wiadomo, ale to dźwignie. Kto, jak nie ona?

Kordian upił niewielki łyk kawy, postanawiając w duchu, że jeszcze dwa, może trzy, i odstawi kubek. W innym wypadku tej nocy będzie zasypiało mu się jeszcze trudniej.

– Nie mogę jej tego zrobić – powiedział, czując na sobie wzrok przyjaciela.

– Nie chcę cię martwić, stary, ale już to zrobiłeś. Teraz pozostaje tylko się z tym zmierzyć.

Oryński pociągnął jeszcze jeden łyk.

– Musi unikać stresu – zauważył. – Dobrze wiesz, że po poprzedniej ciąży ta jest narażona na…

– Trudno, żebym nie wiedział.

– Więc właśnie.

– Ale trudno też zignorować fakt, że to dla ciebie wymówka dla wygodnego uniku.

Zordon odwrócił się w kierunku okna wychodzącego na ulicę, nie umiejąc dłużej znieść wzroku, za pomocą którego Kormak przenosił na jego barki kolejne ciężary.

Kurwa mać, co za parszywa sytuacja.

Oddałby wszystko, by cofnąć czas. Nie poszedłby do ConspiRacji, nie rozmówiłby się z Brenczem. Nie wypiłby niczego, co mu tam serwowali. I zabrałby ze sobą kogoś, kogo nie ośmieliliby się odurzyć.

Prawdopodobnie z Chyłką przegraliby ówczesną sprawę w sądzie, ale jakie to miało znaczenie? Z dzisiejszej perspektywy było kompletnie nieistotne.

– Jest już za późno – rzucił pod nosem. – Gdybym jej w tej chwili powiedział, byłaby wściekła bardziej za samą zwłokę i trzymanie tego przed nią w tajemnicy niż za sam fakt.

– Niewątpliwie.

– Dzięki.

Przyjaciel wzruszył patyczakowatymi ramionami, jakby wyznawanie prawdy było dla niego istotniejsze niż mylnie pojmowana męska solidarność.

– Wiesz, jak to mówią – dodał.

– Nie. I chyba nie chcę wiedzieć.

Szczypior przyjął minę, która miała chyba imitować te robione przez pana Miyagi w Karate Kid.

– Pierwszy najlepszy moment na zasadzenie drzewa był dwadzieścia lat temu – oznajmił. – Drugi najlepszy jest dzisiaj.

– Spierdalaj.

– Okej – odparł zawiedziony Kormak. – Widzę, że wiele nie wskóram.

Zordon nie skwitował, wychodząc z założenia, że przyjaciel samodzielnie może potwierdzić tę ocenę.

– To po co mnie tu w ogóle ściągnąłeś?

– Żeby pogadać.

– O czym?

– O tym, co robić.

– To mówię ci dość jasno, co robić. Pójść do Chyłki…

– W sprawie Szarady – uciął Oryński. – Spotkać się z nią?

Chudzielec uniósł oczy i trwał w bezruchu aż do momentu, kiedy zorientował się, że wzrok przyjaciela znów się na nim skoncentrował.

– Cóż… jeżeli naprawdę dalej chcesz utrzymywać to w tajemnicy, chyba nie masz innego wyjścia – stwierdził. – Choć wiele zależy od tego, jak Szarada znosi odmowę.

– Hm?

– Jak dobrze ją znasz?

– Daj spokój…

– Nie próbuję ustalić, kim jest, tylko co o niej wiesz – zastrzegł Kormak. – Sporo?

– Trochę.

– Wystarczająco, żeby mieć pewność, że w przypadku odrzucenia jej propozycji dalej będzie zachowywała wszystko dla siebie?

Zordon milczał.

– Mam ci to przełożyć na prostsze?

– Poproszę.

– Nie wkurwi się i nie pójdzie do Chyłki, jeśli zaczniesz jej odmawiać?

Kordian chciał odpowiedzieć, ale przy stoliku znów znikąd zmaterializowała się kelnerka, po czym zapytała drugiego z klientów, czy podać mu to, co zawsze. Chudzielec pokręcił głową i oznajmił, że o tej porze pije już tylko alkohol.

Kiedy kobieta się oddaliła, Oryński mocno przesunął dłońmi po twarzy.

– Sama prosiła, żeby nic nie mówić Chyłce – odezwał się.

– Czyli to był jej pomysł. A przynajmniej tak chcesz się oszukiwać.

Zordon machnął nerwowo ręką i odsunął kubek z kawą, uznając, że wystarczy kofeiny na jeden dzień. Zamiast pobudzać jego umysł do działania, zdawała się wytrącać go z racjonalnych torów i wprowadzać na intelektualne koleiny.

– To się nie spotykaj – poradził Kormak. – Odetnij się, zapomnij o niej, usuń ją całkowicie ze swojego życia i przez kolejne lata przekonuj się w duchu, że nie zrobiłeś nic złego.

– Stary…

Chudzielec bezbronnie uniósł otwarte dłonie.

– Tylko mówię – zastrzegł.

Oryński spojrzał na zamkniętą klapę laptopa, myśląc o tym, co powiedział przyjaciel.

– O czymkolwiek chce pogadać, nie powinno mieć dla ciebie znaczenia – dodał ten.

– W sumie…

– No chyba że to ciąża.

– Nie jest w żadnej ciąży.

– Skąd wiesz? – spytał Kormak. – Widzieliście się w miarę niedawno?

– Ze dwa miesiące temu.

– I nie miała brzuszyska?

– Nie – odparł Zordon z napięciem w głosie świadczącym o tym, że tym samym kończy temat.

Szczypior rozpoznał to od razu i porzucił wątek, jak na dobrego kumpla przystało.

– No dobra – mruknął. – I jak to wasze spotkanie wyglądało?

– Normalnie.

– To znaczy?

– Porozmawialiśmy o tym, co pamiętamy, i tyle. Czy może raczej w większości o tym, czego nie.

– I nic od ciebie nie chciała?

– Nic.

– To może teraz jej się odmieniło i chce się z tobą zejść.

Oryński posłał mu najbardziej powątpiewające i krytyczne spojrzenie, na jakie w tej chwili było go stać.

– Dobra, dobra – rzucił Kormak. – Powtórzę to, co już ci powiedziałem: nie masz żadnego dobrego powodu, żeby się z nią widzieć. Czegokolwiek chce, olej to. Nie twoja sprawa.

Zasadniczo trudno było odmówić mu racji. Do kurwy nędzy, Kordian sam powinien od razu dojść do identycznego wniosku. Najwyraźniej jednak wciąż nie potrafił odnaleźć się w sytuacji, do której pod żadnym pozorem nigdy nie chciał dopuścić.

Otworzył klapę laptopa i szybko wrócił do okienka na Telegramie.

 

Kordian

To chyba nie najlepszy pomysł.

 

Spodziewał się, że będzie musiał trochę poczekać na odpowiedź, tymczasem nadeszła niemal natychmiast, jakby ta kobieta siedziała z komórką w dłoni, gotowa w każdej chwili odpisać.

 

Szarada

Dlaczego?

 

Po prostu nie jestem pewien, czy powinniśmy się spotykać.

 

Przecież nic się nie stanie.

 

Nie o to chodzi.

 

W takim razie o co?

 

Nie czuję się z tym dobrze.

 

A myślisz, że ja tak? Ciągnięcie tej chorej konspiracji to najgorsze, co mogę sobie wyobrazić, i sama nigdy nie dopuszczałam, że wezmę w czymś takim udział. Ale stało się to, co się stało. Nie cofniemy czasu, a z konsekwencjami musimy się jakoś zmierzyć.

 

Kordian uświadomił sobie, że z jego ust wydobyło się ciche westchnienie, które było jakby sprzężone zwrotnie z pytającym wzrokiem przyjaciela. Zignorował go i znów skupił się na ekranie.

 

Szarada

A te konsekwencje niestety są pewnym problemem.

 

Co konkretnie masz na myśli?

Naprawdę chcesz, żebym o tym pisała, zamiast powiedzieć ci prosto w oczy?

 

Tak będzie najłatwiej.

 

Odpowiedź przez moment nie nadchodziła, a siedzący naprzeciwko Kormak zaczynał się niecierpliwić, bezgłośnie domagając się update’u.

W końcu na monitorze pokazało się to, na co Oryński czekał. Było jednak także ostatnim, co chciał zobaczyć.

 

Szarada

Ktoś w tamtym klubie zrobił nam zdjęcie.

 

Co? Jakie zdjęcie?

 

Dostałam je na maila dzisiaj po południu. Przedstawia nas… kiedy… no wiesz.

 

Zordon powoli zamknął oczy i zwiesił głowę. Czuł się przygnieciony poczuciem winy, przekonaniem o nadchodzącej katastrofie i niemożnością ustrzeżenia przed tym Chyłki i dziecka.

Boże, powinien powiedzieć jej już dawno, na wcześniejszym etapie, kiedy ryzyko komplikacji zasadniczo było dużo mniejsze. Miał wrażenie, że im bliżej porodu byli, rosło ono w coraz większym tempie.

Zerknął na Kormaka, po czym wpisał krótką wiadomość na komunikatorze. Moment później dostał od Szarady maila.

Spojrzał na zdjęcie i ponownie znieruchomiał. Patrzył na dowód tego, co próbował zapomnieć, odepchnąć od siebie, uznać za niebyłe.

Treść wiadomości, którą dostała Szarada, była krótka.

„ul. Smolarzy, Rembertów.

Jutro, 16.16.

Przyjedź sama.

Nikogo nie informuj”.

 

4

 

ul. Argentyńska, Saska Kępa

 

 

Dźwięki kolejnych kawałków z płyty A Matter of Life and Death wypełniały mieszkanie, po którym Chyłka robiła już którąś z rzędu rundkę. Zapomniała o piosenkach, właściwie zapomniała też o balaście, który cały czas nadwerężał jej kręgosłup. Potrafiła skupiać się tylko na tym, co przeczytała w aktach sprawy Kajetana Klicha.

W końcu zatrzymała się przy balkonie, wyjrzała na zewnątrz i pozwoliła sobie na nieco wytchnienia, gospodarując dźwiękom nieco miejsca w umyśle, by te go wypełniły.

W drugim tygodniu ciąży wpadła na to, by całą tę wesołą przygodę spędzić z Iron Maiden. Płyt studyjnych było siedemnaście, wychodziły jej więc dwa tygodnie na każdy album. Idealnie. Musiała wprawdzie uwzględnić też te, na których nie śpiewał Bruce Dickinson, ale wzięła się na pewien sposób.

Zaczęła od słuchania płyt z Blaze’em Bayleyem, wychodząc z założenia, że pasożyt i tak jest zbyt mały, by cokolwiek odnotować, bo jeśli będzie cokolwiek słyszał, to dopiero od dwudziestego pierwszego tygodnia ciąży w górę. Potem odsłuchała dwie pierwsze z Paulem Di’Anno, nim zabrała się do właściwej roboty.

Była pewna, że w tej chwili do intruza docierają już wyraźnie wszystkie dźwięki. I przy odrobinie szczęścia jego muzyczne serce nasiąka tym, czym powinno.

Joanna położyła rękę na nabrzmiałym brzuchu i przez moment starała się skupić wyłącznie na tym, co naprawdę istotne.

Chwilę później rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i do mieszkania wszedł Kordian. Obejrzała się przez ramię, a potem obróciła i z poczuciem ulgi ciężko przysiadła na parapecie.

– Gdzieżeś łaził? – zapytała.

– Tu i tam.

– Hm.

– Co „hm”? – odparł, ściągając buty w korytarzu.

– Brzmi podejrzanie. Jakbyś co najmniej odwalił mi tu pod nosem Królikowskiego.

– Że co znowu?

– Znalazł w sąsiedztwie kogoś bezciążowego.

Oryński uśmiechnął się lekko, odstawił torbę, a potem ruszył w kierunku Chyłki. Kiedy przed nią stanął, położył ręce na jej talii, po czym powoli przesunął na brzuch i przez chwilę delikatnie go gładził.

– Ile razy mam ci, kurwa, powtarzać, że to nie lampa Aladyna?

– Do skutku – odparł pod nosem. – A byliśmy z Kormakiem w Coffeedesk przy Wilczej.

Joanna szybko wciągnęła powietrze nosem, mrużąc oczy.

– Żłopałeś kawę, zdrajco?

– Trochę.

– Ile?

– Kubek z kawałkiem.

– Jaką?

– Chemexa z Gwatemali.

Czyli większa porcja. I kawa, która pewnie miała znacznie niższą kwasowość niż te, które lubiła Chyłka. Smak zapewne łagodny, nuty jakichś orzechów albo czekolady, czyli generalnie jedyne, co Zordon mógł przyjąć bez hektolitrów dodatkowego mleka, bitej śmietany, cukru i syropów smakowych spod znaku wytworów kawopodobnych, budzących w Joannie abominację.

– Oczerniasz mnie w myślach? – spytał.

– Trochę.

Skinął głową, przyjmując to z godnością.

– Ale mam też zamiar cię chwalić – dodała.

– Z jakiej okazji?

– Takiej, że potrzebuję nastukać sobie u ciebie trochę punktów.

Kordian badawczo uniósł brwi, wyraźnie nie wiedząc, w czym rzecz.

– I na co chcesz te punkty potem wykorzystać?

– Na przekonanie cię, że powinniśmy wziąć sprawę Klicha.

Dłonie Oryńskiego powoli zsunęły się z jej brzucha, a ona poczuła, jakby darmozjad siedzący w środku krótko zaprotestował.

– Wracaj z tymi łapami.

– Ale…

– Nasciturus protestuje – ucięła szybko Joanna. – A już dzisiaj wystarczająco skopał moje organy wewnętrzne.

– Słuchaj…

– Kładź te, kurwa, badyle z powrotem.

Bez choćby krótkiego zastanowienia Zordon niemal automatycznie znów położył dłonie na właściwym miejscu.

– I tak ma być – pochwaliła go Chyłka. – Teraz zrób się jeszcze taki uległy w kwestii podjęcia obrony i sprawisz swojej ukochanej żonie piękny prezent, czyniąc ją najszczęśliwszą na świecie.

Nie zanosiło się na to, by taki argument poskutkował. Może dlatego, że Joanna nie potrafiła sformułować go bez nuty sarkazmu.

– Chyłka…

– No?

– To byłoby kompletne szaleństwo.

– Czyli coś, czym się zajmujemy zawodowo.

– Nie – odparł stanowczo. – Sama widziałaś dowody, są przytłaczające. Facet wpadł do tego domu, zagroził tym ludziom albo ich znokautował, a potem przytargał z samochodu młot pneumatyczny…

– Udarowy.

Oryński puścił to mimo uszu.

– …i zaczął rozwalać ciała ofiar na kawałki.

– To chyba nieodpowiednie słowo.

– Które?

– „Rozwalać” – odparła Joanna. – On raczej przerobił je na miazgę, rozłupał na okruchy, rozpierdolił na drobiny.

Kordian spojrzał na nią w sposób, który zdawał się sugerować, że sama wygłosiła dość przekonujący argument na poparcie jego stanowiska.

– Tyle że to nie on – dodała.

– Nie, pewnie, że nie. Ktoś inny akurat wtedy się tam znalazł. Jakiś przypadkowy przechodzień, który akurat poczuł zew krwi.

Chyłka zsunęła się z parapetu i ciężko westchnęła, po czym kołysząc się jak pingwin, skierowała się ku kuchni. Otworzyła jedną z szafek, wyjęła z niej zjedzoną do połowy białą czekoladę i usiadła z nią przy stole.

Cała ta eskapada trwała tak długo, że kiedy rozwijała papierek, Zordon już siedział po drugiej stronie.

– Chcesz? – rzuciła.

– Nie.

– No dawaj, zeżryj trochę.

Spojrzał krótko na czekoladę.

– Chętnie bym zeżarł – przyznał. – Ale potem będę musiał lecieć do żabki po kolejną.

– Nic nie będziesz musiał. Będziesz chciał.

Prychnął cicho, a potem ułamał sobie jedną kostkę, podczas gdy Joanna wrzuciła do ust cały rządek i zaczęła przeżuwać z zamkniętymi oczami. Kurwa, ale to było dobre. Jakim cudem wcześniej jej nie smakowało?

– Nidy ne znalzno naszdzia zbodni – wymamrotała.

– Co?

– Nigdy nie znaleziono narzędzia zbrodni, Zordon.

– Ale znaleziono wszystko inne.

– Mimo to…

– Nie oprzesz linii obrony na tym, że brakuje noża, kiedy masz podziurawionego faceta, ślady palców i DNA sprawcy, świadka i…

– A tam nie oprę.

Kordian dopiero teraz zrzucił z siebie marynarkę, jakby spodziewał się, że za moment zacznie robić mu się gorąco. Zawiesił ją na oparciu krzesła i sięgnął po kolejną kostkę czekolady.

Od razu naraził się na ostrzegawczy wzrok Joanny.

– Hola, señor.

– Przecież proponowałaś.

– Ale to był termin zawity, który właśnie minął.

Oryński splótł dłonie na blacie.

– Podobnie jak wszystkie te, które miały związek ze sprawą, w którą z jakiegoś powodu chce nas władować ta Zamojska – zauważył. – Nawet gdybyś znalazła w akcie oskarżenia jakieś luki…

Zawiesił głos, jednocześnie marszcząc brwi w sposób, który Chyłka doskonale znała.

– Znalazłaś?

– Nie.

– Znaczy prokuratura nie popełniła żadnych błędów?

– Na moje oko nie.

W odpowiedzi Kordian rozłożył ręce, jakby temat nie wymagał dalszej dyskusji. Joanna spokojnie poczekała, aż jego kończyny wrócą na swoje miejsce, w tak zwanym między­czasie skupiając się na tym, jak kawałki czekolady rozpuszczają jej się w ustach.

– Ale nawet gdyby – podjął Oryński – to i tak po dwudziestu latach nic z tym nie zrobisz. Ten wyrok jest nie do wzruszenia.

Spodziewał się jakiejś odpowiedzi, przez co cisza, która zaległa w kuchni, wydała się cięższa niż zwykle.

– Chyba że coś znalazłaś w samym postępowaniu sądowym – dodał. – Jakieś uchybienia proceduralne?

– Nie.

– Źle obsadzony skład?

– Też nie.

– To masz cokolwiek, co daje podstawy do wznowienia postępowania?

– Nie – przyznała Chyłka.

Gdyby nie fakt, że operowała lekkim, wręcz nonszalanckim tonem, cała ta rozmowa zapewne dawno przybrałaby inny kierunek. Zordon znał ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że skoro prowadzi ją w tym, musi coś mieć.

Było to założenie trochę na wyrost. Wynikające po części z ogólnego życiowego optymizmu Kordiana, a po części jego wiary w przenikliwość Chyłki.

– Nie znalazłam niczego, co okazałoby się pomocne – zadeklarowała.

– No to idealnie.

– Ale ktoś gdzieś kiedyś przekonał niewidzące osoby, że potrzebują okularów przeciwsłonecznych – oznajmiła Joanna. – Naprawdę wydaje ci się, że ja nie przekonam sądu, żeby wznowił postępowanie?

– Jeśliby chodziło tylko o twój urok osobisty, nie byłoby wątpliwości.

– Komplementy donikąd cię nie zawiodą, Bakłażanie.

– Ale może złagodzą to, co zamierzam teraz powiedzieć.

– I co to takiego?

– To, że nawet ty nie byłabyś w stanie tego zrobić.

Chyłka lekko się uśmiechnęła, traktując to nie jako przytyk, ale jako dość nęcące wyzwanie. Jedno z tych, którym naprawdę trudno się oprzeć.

– To nie żaden challenge – zastrzegł Zordon.

– A tak zabrzmiało.

– Daj spokój – zaapelował. – Świadek widział tego gościa, jak wychodził z domu w Józefowie. Był jasny motyw, była sposobność, były narzędzia. Ślady daktyloskopijne i genetyczne potwierdzają obecność sprawcy na miejscu zdarzenia. Jedyne, czego w tej sprawie brakowało prokuraturze do pełni szczęścia, to przyznanie się do winy.

– Narzędziem zbrodni też by nie pogardzili.

Dopiero teraz Joanna zerknęła na leżące na stole akta z logo Zambudu, a Oryński mimowolnie podążył za jej wzrokiem. Westchnął, jakby nie chciał nawet rozważać otwarcia tej teczki.

– Świadkowie się mylą, Zordon – podjęła. – A ślady były na miejscu, bo ofiara mogła zapraszać do siebie swojego kochanka. Fakt zaś, że pracował na budowie, nie znaczy, że latał po mieście z młotem udarowym, tylko czekając, aż będzie mógł ponapieprzać nim w czyjeś ciała.

Kordian przez moment zastanawiał się, na ile opłacalne jest wchodzenie w dyskusję. Koniec końców musiał uznać, że z tej drogi już nie zawróci, nawet jeśli będzie chciał.

– Świadkowie się mylą, to fakt – przyznał. – Ale w szczegółach. A ktoś widział tego faceta, jak wychodził z domu… ile? Kilkanaście godzin przed zabójstwem?

– Prawdopodobnie raczej kilka – odparła spokojnie Joanna.

– Jeszcze lepiej.

Kordian wyglądał, jakby miał za moment bezradnie się roześmiać.

– Jezu, Chyłka… – rzucił. – Tu nawet nie chodzi o to, czy można to wznowić i wygrać, czy nie. Ten facet po prostu to zrobił.

– Twoim zdaniem.

– I sądu. A właściwie sądów, bo trzy orzekły w sumie to samo.

– Najwyższy nie zajmował się…

– Mniejsza z SN – uciął. – Prawda jest taka, że Zamojska chce sobie zrobić darmową reklamę we wszystkich mediach. Odmaluje tego faceta jako niewinnego, siebie pokaże jako potencjalną wybawczynię i gówno ją będzie obchodził sam wyrok, bo marketing zrobiony. Ale w naszym wypadku będzie inaczej.

Joanna już otwierała usta, Zordon jednak tym razem nie miał zamiaru oddawać jej inicjatywy.

– To będzie gigantyczna medialna hucpa – ciągnął. – Mnóstwo dupogodzin w robocie, mnóstwo napięcia, mnóstwo stresu i obcowania z najgorszym elementem, przepychania się z prokuraturą i sędziami, a oprócz tego…

– Chcesz zasugerować, że jako amfibia się do tego nie nadaję?

– Tak.

– To się chyba dobrze nie zastanowiłeś.

Oryński zbliżył się lekko, patrząc jej prosto w oczy.

– Na tym etapie nie powinnaś już nawet chodzić do pracy – powiedział. – A jeśli koniecznie musisz, to tylko po to, żeby zajmować się jakimiś zasiedzeniami i wykazywaniem, że ta czy inna staruszka miała nieruchomość w posiadaniu przez ostatnie trzydzieści lat. Nie sprawami karnymi, które są z góry skazane na porażkę.

– Żadne takie nie są.

Oboje zamilkli, a Joanna musiała przyznać, że cała ta sytuacja jak zwykle dostarcza jej nieco satysfakcji. Lubiła prowadzić podobne rozmowy z Zordonem, było w nich coś, co kojarzyło jej się z tymi wszystkimi parami, które razem układały puzzle. Tyle że oni zamiast kawałków tektury starali się dopasować do siebie okoliczności prawne i faktyczne.

Była to ich odmiana wspólnego spędzania czasu, najwyraźniej.

– Powiesz mi wreszcie, o co tak naprawdę chodzi? – rzucił Kordian.

– Zależy.

– Od czego?

Wzruszyła lekko ramionami.

– Popijemy, zobaczymy.

– Hm?

– Rób herbę, Zordon.

Nie musiała mówić jaką, nie musiała dodawać ile. Chwilę później stał przed nią półlitrowy kubek z genmaichą, zieloną herbatą z prażonym ryżem, której specyficzny smak w jakiś sposób odpowiadał nawet jej szalejącym kubkom smakowym.

Upiła łyk, po czym otworzyła teczkę od Aleksandry, obróciła ją i przysunęła Oryńskiemu.

– Co to?

– Powiedź ślipiami po literkach.

Kordian krótko westchnął i przyjrzał się kartce, która znajdowała się nieomal na samym spodzie materiałów.

– Zakładam, że Zamojska specjalnie nie dała tego na front – odezwała się Chyłka. – Choć doskonale wiedziała, jaki efekt to wywoła.

– Ale co to jest?

– A czytać się oduczyłeś?

Opuścił oczy i szybko przebiegł nimi po tekście. Miał wyraźne problemy z rozszyfrowaniem jego znaczenia, ale wynikało to z prostego faktu, że była to sporządzona odręcznie notatka.

– Kto to pisał? – rzucił. – Lekarz podczas napadu epilepsji?

– Harry.

Kordian natychmiast podniósł wzrok.

– Co?

– Harry McVay, Zordon – wyjaśniła Chyłka i powoli odetchnęła.

W ciszy, która powróciła ze zdwojonym ciężarem, po chwili dał się słyszeć jedynie bulgoczący, głęboki odgłos, który dobył się z brzucha Joanny.

– Borborygmus zawsze wybiera dobry moment – mruknęła.

Oryński zignorował uwagę, starając się rozszyfrować to, co znajdowało się na kartce.

– Ale skąd on w tym wszystkim? – zapytał.

– Najwyraźniej został poproszony o konsultację przez adwokata, który prowadził tę sprawę.

– Czyli?

– Zygmunt jakiś tam. Nie wiem, nie znam. Facet ze Śródmieścia Południowego. Najwyraźniej albo odwalił kitę, albo dawno przepadł w zalewie nowych prawników. Jak zaczynał, w Warszawie pewnie było ze stu, a jak kończył, z pięć tysięcy.

Kordian uniósł lekko list, jakby nagle ten kawałek papieru stał się czymś, co należy hołubić. Jego oczy znów się zwęziły, przesuwając się po tekście.

– Mrużysz gały jak stara baba – oceniła Chyłka.

– Bo tego się nie da rozczytać.

– Jak się nie da?

Nie zdążył nawet oderwać wzroku od listu, nim Joanna go skonfiskowała, rozprostowała, a potem cicho odchrząknęła.

– „Drogi Zygmuncie” – odczytała głosem mającym imitować arystokratyczny ton. – „Dziękuję za dobre słowo i mam nadzieję, że kiedy jak co roku zobaczymy się na Mazurach, ta sprawa nie będzie uprzykrzała ci życia”.

– Ściemniasz – ocenił Kordian.

– Hę?

– Nikt nie byłby w stanie tego rozszyfrować.

Joanna pozwoliła sobie na lekki uśmiech.

– Gdybym nie potrafiła czytać tych kulfonów Harry’ego, nigdy nie skończyłabym aplikacji.

– Poważnie? Jesteś w stanie…

– Jestem.

– I co on tam jeszcze pisze?

– Generalnie dość uprzejme i nadęte rzeczy, jak to Brytyjczyk – odparła z pewnym rozrzewnieniem Chyłka. – Ale potem przechodzi do sedna, z którego wynika, że ten cały Zygmunt poprosił go o konsultacje w sprawie swojego klienta, Kajetana K.

Oryński wydał z siebie coś, co przy odrobinie korzystnej interpretacji mogłoby uchodzić za pomruk zainteresowania.

– Z treści wynika, że McVay dostał akta do przejrzenia i całkiem czule się nad nimi pochylił – ciągnęła Joanna. – Przytacza jakieś szczegóły z postępowania przygotowawczego, jest ewidentnie obeznany ze stanem faktycznym i…

– Nie wiedziałaś o tym? – wpadł jej w słowo Zordon. – Przecież to chyba było w czasie, kiedy blisko ze sobą współpracowaliście?

Chyłka krótko pokręciła głową.

– Nie byłam już wtedy jego aplikantką.

– Okej.

– W każdym razie Harry ewidentnie się zaangażował, ale raczej nieformalnie, bo w przeciwnym wypadku jakaś wieść faktycznie by do mnie dotarła. I zachowałaby się w archiwach kancelarii.

– Ciekawe.

– Ciekawe to się robi dalej, Zordon – odparła Joanna i wbiła wzrok w odpowiednie miejsce listu. – McVay twierdzi, że jego kumpel ma rację.

– W jakim sensie?

Chyłka wyprostowała się i uniosła lekko podbródek, nieświadomie przyjmując pozę zbliżoną do starego brytyjskiego adwokata.

– „Zgadzam się z tobą w ocenie materiału dowodowego” – odczytała znów niskim, dystyngowanym głosem. – „Przeanalizowałem całość, włącznie z opiniami biegłych, zeznaniami świadków i protokołami przesłuchań twojego klienta. Wniosek nasuwa się tylko jeden”.

Zrobiła na moment przerwę, by napić się genmaichy.

– „Uważam, i chciałbym to podkreślić z całą mocą, drogi Zygmuncie, że twój klient jest absolutnie niewinny, a prawdziwym sprawcą tego ohydnego czynu okaże się człowiek, o którym rozmawialiśmy”.

Kątem oka Joanna wychwyciła, że Oryński się ku niej nachylił. Potrzebował chwili, by przetrawić to, co usłyszał, a kiedy to się stało, posłał Chyłce ponaglające spojrzenie.

– No? – rzucił.

– Co „no”?

– O kim niby mowa?

Joanna przypuszczała, że odpowiedź dość wyraźnie rysuje się na jej twarzy. Nie próbowała nawet jej ukryć.

– Harry nie sprecyzował – odparła. – Zakładam, że nie chciał zostawiać żadnych pisemnych dowodów, na wypadek gdyby ten rzekomy sprawca kiedykolwiek chciał oskarżyć go o zniesławienie.

Kordian skrzyżował ręce na stole i się zgarbił.

– Więc to wszystko? – spytał. – McVay rzucił jakiemuś swojemu kumplowi, że jego zdaniem facet jest niewinny, a my teraz uznamy to za dowód w sprawie?

– Mnie to wystarcza, Zordon.

Wiedziała, że jemu także, nawet jeśli nie był gotów w tej chwili tego przyznać. Nie znał Harry’ego tak dobrze jak ona, ale z pewnością dostatecznie, by wiedzieć, że ten nie rzucał podobnych słów na wiatr. Jeśli uznawał kogoś za absolutnie niewinnego i podkreślał to z całą mocą, musiał mieć pewność.

– Wiesz, co jeszcze dodał McVay? – odezwała się Joanna.

– Nie.

Znów zupełnie bezwiednie przyjęła dość zasadniczą postawę, jakby trafiła na casting ekranizacji ich żywota, w której starała się o rolę Harry’ego.

– „Skłonny jestem przychylić się do twojej hipotezy, którą przedstawiłeś mi w Krakowie” – odczytała. – „A mianowicie, że to zabójstwo jest powiązane z pozostałymi”.

– Pozostałymi? Jakimi znowu pozostałymi?

– Mnie pytaj, a ja ciebie – odparła Chyłka. – Możemy tak do momentu, aż Słońce się wypali, nasza galaktyka zderzy się z Andromedą i w kosmosie zapanuje taka entropia, że moja szuflada z bielizną to przy tym wzór uporządkowania.

Kordian puścił to mimo uszu.

– Nie sprecyzował? – rzucił. – Nawet nie zasugerował, o co może chodzić?

– Nie.

Widziała, że Zordon chce dodać coś jeszcze, ale szczęśliwie jego myśli biegły w tempie szybszym niż słowa. Zanim ulepił z nich jakąkolwiek odpowiedź, musiał się zorientować, że Harry McVay nie pisałby o takich sprawach, gdyby nic nie było na rzeczy.

Klient tego nie zrobił.

Zabójcą jest ktoś inny.

I najwyraźniej mordował już wcześniej.

– To nie wszystko, co jest istotne w tych aktach, Zordon – dołożyła wisienkę na torcie Joanna.

– Jezu, to co jeszcze?

Przekartkowała na sam początek, gdzie znajdowała się kopia aktu oskarżenia, po czym obróciła go w stronę Oryńskiego i postukała palcem w miejsce, gdzie chciała, by skierował wzrok.

– Mówi ci to coś? – spytała.

– Niespecjalnie.

– To pora, żebyśmy poważnie pogadali – odparła Chyłka, po czym głośno zatrzasnęła teczkę.

 

5

 

ul. Zgierska, Grochów

 

 

Wieczorem Kordian spodziewał się właściwie najgorszego, usłyszawszy zapowiedź poważnej rozmowy. Ostatecznie sprowadziła się ona do wspomnień z początku lat dwu­tysięcznych, które Chyłka spędziła jako aplikantka Harry’ego McVaya.

To nie on był jednak głównym bohaterem tych opowieści, ale pewna prokuratorka.

Kamelia Eberhard.

Początkowo Oryński miał wrażenie, że się przesłyszał albo że Joanna świadomie przekręciła imię z Kamili lub czegoś w tym rodzaju. Stało się jednak jasne, że tak nie jest i prokuratorka naprawdę nazywa się tak, jak roślina o przeważnie czerwonawych kwiatach.

Brzmiało to dość niegroźnie, zdaniem Chyłki jednak tworzyło wrażenie całkowicie mylne. Kamelia Eberhard jej zdaniem była „wyliniałą hieną, najgorszą prokuratorską pijawką, prawniczym sępem i grającym bez żadnych zasad i honoru jebanym szakalem”.

Dalszych inwektyw nie zapamiętał, w dodatku przypuszczał, że przynajmniej częściowo wynikają z tego, że oskarżycielka okazała się górą w starciach z McVayem i Chyłką przynajmniej kilka razy.

Joanna niechętnie przyznawała, że Eberhard zdarzało się rozwalcować ich w sądzie na placek, w jej głosie jednak cały czas pobrzmiewała niewyraźna nuta uznania. Zupełnie jakby gdzieś w najdalszych, ukrytych przed światem odmętach duszy Chyłka w pewien sposób ją podziwiała.

Oryński dostał całą historię ich starć sądowych w pigułce, na koniec zaś informację, że kiedy w 2016 roku Kamelia przeszła w stan spoczynku, większość warszawskiej palestry odetchnęła z ulgą.

To ona dwie dekady temu skierowała akt oskarżenia przeciwko Kajetanowi Klichowi. I to ona doprowadziła do tego, że wymierzono mu dożywocie. Była bezwzględnym prawniczym taranem, który przebijał się przez linie obrony z mocą czołgu, rozrzucając wokół wióry i zostawiając za sobą dzieło całkowitego zniszczenia.

Kiedy następnego dnia stali przed jej domem na Grochowie, Zordon spodziewał się najgorszego.

Wodził półprzytomnym wzrokiem po budynku, typowym niewielkim klocku z lat sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych wciśniętym między kilka innych podobnych domów. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy oberwał z łokcia między żebra.

– Lękasz się, Zordon?

Oryński rzucił Chyłce krótkie, acz pełne rezerwy spojrzenie.

– Po tym, jak mi ją wczoraj nakreśliłaś, spodziewam się kogoś w rodzaju tych kreatur z podmorskich głębin – mruknął. – Wiesz, tych z wyłupiastymi oczami, wystającymi zębiskami, oślizgłymi łuskami i…

– Całkiem dobra analogia. Ale niewystarczająca.

Kordian się skrzywił.

– Może zostaniemy przy analizie akt?

– Nie – odparła Joanna. – Musimy przepytać starą strzykwę.

– Strzykwę?