99,90 zł
Jeden z najwybitniejszych współczesnych filozofów przedstawia nową koncepcję początków świadomego umysłu.
Z jakiej przyczyny istnieją umysły? I jak to możliwe, że umysły mogą zadawać to pytanie i na nie odpowiadać?
Do zrozumienia naszych świadomych umysłów wiedzie kręta ścieżka, prowadząca przez dżunglę nauki i filozofii, począwszy od początkowego, podstawowego założenia, że ludzie są obiektami fizycznymi, posłusznymi prawom fizyki. Ścieżka jest najeżona trudnościami, zarówno empirycznymi, jak i konceptualnymi, a wielu ekspertów spiera się gorąco, jak radzić sobie z tymi problemami. Ponad pięćdziesiąt lat przedzierałem się przez te gąszcze i bagniska. Znalazłem ścieżkę, która prowadzi nas do zadowalającej — i dającej zadowolenie — koncepcji, jak „magia” umysłu urzeczywistnia się bez żadnej magii, ale ścieżka ta nie jest ani prosta, ani łatwa. Nie jest to jedyna proponowana droga, ale chcę pokazać, że jest na razie najlepsza i najbardziej obiecująca.
Daniel C. DennettNiesłychanie przyjemna, wciągająca lektura, łącząca 50 lat rozmyślań o pochodzeniu i funkcjonowaniu umysłów… Dennett zasłużył na reputację jednego z najłatwiejszych w lekturze, intelektualnie zręcznych i obytych naukowo filozofów, co pokazuje ta subtelna, mądra książka. Niezmiernie pouczająca i zajmująca. - „Nature”
Dan Dennett jest dziś naszym najlepszym filozofem. Jest następnym Bertrandem Russellem. W przeciwieństwie do filozofów tradycyjnych, Dan zna się na neurologii, językoznawstwie, sztucznej inteligencji, informatyce i psychologii. Przedefiniowuje i zmienia rolę filozofa. - Marvin Minsky
Jeden z najbardziej oryginalnych myślicieli naszych czasów. - „Science”
Najbystrzejszy, najsprytniejszy i obdarzony najlepszym stylem badacz kwestii, jak ludzka świadomości splata się dziś z teorią ewolucyjną. - „Philadelphia Inquirer”
W dniach 21 – 24 października Autor odwiedzi Polskę z wykładami – Lublin, Kraków.
Daniel C. Dennett – amerykański filozof i kognitywista, kierujący Center for Cognitive Studies na Tufts University. Specjalizuje się w filozofii umysłu, sztucznej inteligencji oraz teorii ewolucji. Autor m.in. książek Dźwignie wyobraźni i inne narzędzia do myślenia (CCPress 2015), Świadomość (CCPress 2016) i współautor Filozofii dowcipu (CCPress 2015)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 661
Brandonowi, Samuelowi, Abigail i Arii
Wstęp
Zacząłem poważnie myśleć o ewolucji ludzkiego umysłu, kiedy byłem doktorantem w Oksfordzie w 1963 roku i prawie nic nie wiedziałem ani o ewolucji, ani o ludzkim umyśle. W owych czasach nie oczekiwano, że filozofowie będą cokolwiek wiedzieć o nauce. Nawet najbardziej wybitni filozofowie umysłu w dużej mierze nie znali prac z zakresu psychologii, neuroanatomii i neurofizjologii (na terminy „kognitywistyka” i „neuronauka” trzeba było jeszcze poczekać dziesięć lat). Raczkujący projekt nazwany „sztuczną inteligencją” przez Johna McCarthy’ego w 1956 roku przyciągał uwagę, ale niewielu filozofów kiedykolwiek tknęło komputera, szumiącego tajemniczo w klimatyzowanych, strzeżonych przez techników więzieniach. Była to więc doskonała pora, by zupełni amatorzy, tacy jak ja, wykształcili się w tych wszystkich dziedzinach. Filozof zadający dobre pytania dotyczące ich pracy (a nie mówiący im, dlaczego te projekty są co do zasady niemożliwe) był najwyraźniej odświeżającą nowością. Dlatego błyskotliwa grupa pionierów mnie przyjęła, szkoliła w sposób nieformalny, a także radziła, kogo brać poważnie i co czytać. Jednocześnie bardziej wspaniałomyślnie wybaczano mi moje naiwne błędy niż wtedy, gdybym był jednym z ich kolegów czy doktorantów.
Dzisiaj są dziesiątki, setki młodych filozofów, którzy mają solidne interdyscyplinarne wykształcenie w kognitywistyce, neuronauce i informatyce. Słusznie stawia się im wyżej poprzeczkę niż mnie w przeszłości. Niektórzy z nich to moi studenci, a nawet studenci studentów, ale inni filozofowie mojego pokolenia (często z wyższym wykształceniem niż moje) rzucili się na głęboką wodę i mają dużą grupę własnych, wybitnych uczniów, stojących na czele postępu czy to jako interdyscyplinarni filozofowie, czy to jako filozoficznie wykształceni naukowcy dysponujący własnymi laboratoriami. Są profesjonalistami, a ja nadal amatorem, ale teraz już dobrze poinformowanym amatorem, który bywa zapraszany na wykłady, uczestniczy w warsztatach i odwiedza laboratoria na całym świecie, gdzie kontynuuje naukę. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że życie akademickie może dawać tyle uciechy.
Uważam, że ta książka jest między innymi próbą spłacenia czesnego za tę naukę. Tego właśnie się dowiedziałem – wiele z tego nadal ma status hipotezy, jest spekulacją filozoficzną, niekiedy bardzo śmiałą. Twierdzę, że to szkic, kręgosłup najlepszej dotychczas teorii naukowej mówiącej o tym, jak powstały nasze umysły, jak działają nasze mózgi, które potrafią zdziałać cuda, a zwłaszcza tego, jak myśleć o umysłach i mózgach, nie wpadając w kuszące filozoficzne pułapki. Oczywiście jest to kontrowersyjna teza i z niecierpliwością oczekuję reakcji zarówno naukowców, jak i filozofów, a także amatorów, którzy często mają najbardziej przenikliwe komentarze ze wszystkich.
Wiele osób pomogło mi w pracy nad książkami, ale skupię się tutaj na podziękowaniach tym, którzy pomogli mi w szczególności w pracy nad tą książką i oczywiście nie ponoszą odpowiedzialności za błędy, z których nie zdołali mnie wyprowadzić. Dotyczy to uczestników grupy roboczej z Santa Fe Institute zorganizowanej przeze mnie wokół problematyki ewolucji kulturowej w maju 2014 roku. Są to Sue Blackmore, Rob Boyd, Nicolas Claidière, Joe Henrich, Olivier Morin, Pete Richerson, Peter Godfrey-Smith, Dan Sperber i Kim Sterelny, a także inni z SFI: zwłaszcza Chris Wood, Tanmoy Bhattacharya, David Wolpert, Cris Moore, Murray Gell-Mann i David Krakauer. Chciałbym również wyrazić wdzięczność Louisowi Godboutowi z Fundacji Sibylli Hesse za sfinansowanie warsztatów.
Studenci i słuchacze z Tufts University, którzy uczestniczyli w seminarium wiosną 2015 roku, przeczytali większość rozdziałów w ich pierwszych wersjach: Alicia Armijo, Edward Beuchert, David Blass, Michael Dale, Yufei Du, Brendan Fleig-Goldstein, Laura Friedman, Elyssa Harris, Justis Koon, Runeko Lovell, Robert Mathai, Jonathan Moore, Savannah Pearlman, Nikolai Renedo, Tomas Ryan, Hao Wan, Chip Williams, Oliver Yang oraz Daniel Cloud, który pojawił się jako gość seminarium, aby przedyskutować swoją nową książkę. Muszę też wspomnieć o grupie z Uniwersytetu w Gironie, w skład której wchodzili między innymi Joan Vergés-Gifra, Eric Schliesser, Pepa Toribio i Mario Santos Sousa. Spędziłem intensywny tydzień w maju jako wykładowca wizytujący w Katedrze Myśli Współczesnej im. Ferratera Mory. Książka wykuwała się także w ogniu krytyki Anthony’ego Graylinga oraz wykładowców i studentów, których zebrał on w New College of the Humanities w Londynie, gdzie w ciągu ostatnich czterech lat wypróbowywałem pewne wersje idei z mojej publikacji.
Brudnopis czytali również, zmieniając moje zdanie, dostrzegając błędy i zmuszając mnie do większej klarowności: Sue Stafford, Murray Smith, Paul Oppenheim, Dale Peterson, Felipe de Brigard, Bryce Huebner, Enoch Lambert, Amber Ross, Justin Junge, Rosa Cao, Charles Rathkopf, Ronald Planer, Gill Shen, Dillon Bowen i Shawn Simpson. Dalsze dobre rady dawali też: Steve Pinker, Ray Jackendoff, David Haig, Nick Humphrey, Paul Seabright, Matt Ridley, Michael Levin, Jody Azzouni, Maarten Boudry, Krzysztof Dołęga, Frances Arnold i John Sullivan.
Podobnie jak w przypadku mojej poprzedniej książki, Dźwignie wyobraźni i inne narzędzia do myślenia, redaktorzy Drake McFeely i Brendan Curry z wydawnictwa Norton zmusili mnie, abym ujął coś jaśniej, uprościł, streścił, rozwinął, wyjaśnił, a czasem skreślił, dzięki czemu gotowa książka stała się znacznie bardziej jednolita i przystępniejsza w lekturze. Ich rady były bezcenne. John Brockman i Katinka Matson jak zawsze byli idealnymi agentami literackimi – doradzali, zachęcali, bawili i oczywiście sprzedawali autora w kraju i za granicą. Teresa Salvato, koordynator programu w Centrum Studiów Kognitywnych, od lat zajmuje się logistyką mojego życia akademickiego, dzięki czemu zyskuję tysiące godzin w najlepszej porze na pisanie i prowadzenie badań. Odgrywała także bardziej bezpośrednią rolę przy tej książce, wyszukując publikacje i artykuły w bibliotekach oraz porządkując bibliografię.
W końcu moja żona Susan, która jest moją ostoją, doradcą, krytykiem i najlepszym przyjacielem od ponad półwiecza i umie idealnie utrzymać nasze uczucie mimo wszystkich wzlotów i upadków, całkowicie zasługuje na wyróżnienia za wkład w nasze wspólne przedsięwzięcie.
Daniel Dennett
North Andover, MA
28 marca 2016 r.
Część I
Odkrywanie
1. Wprowadzenie
Witaj w dżungli
Z jakiej przyczyny istnieją umysły? I jak to możliwe, że umysły mogą zadawać to pytanie i na nie odpowiadać? Krótka odpowiedź jest taka: umysły wyewoluowały i stworzyły narzędzia do myślenia, które w rezultacie pozwoliły umysłom na poznanie umysłu, a nawet poznanie, w jaki sposób narzędzia te umożliwiły im poznanie umysłu. Jakie narzędzia do myślenia? Najprostszym, od którego wszystkie inne zależą tak czy inaczej, jest mowa, a następnie czytanie, pisanie i arytmetyka, także nawigacja i kartografia, praktyka rzemieślnicza i wszystkie konkretne, wynalezione przez nas urządzenia do wydobywania informacji i ich obróbki: kompas, teleskop, mikroskop, aparat fotograficzny, komputer, Internet i tak dalej. Te z kolei wypełniają nasze życie techniką i nauką, pozwalając nam poznać wiele rzeczy nieznanych żadnym innym gatunkom. Wiemy, że istnieją bakterie; psy, delfiny, szympansy tego nie wiedzą. Nawet bakterie nie wiedzą, że istnieją bakterie. Nasze umysły są inne. Do zrozumienia, czym są bakterie, potrzebne są narzędzia do myślenia, a my jesteśmy jedynym gatunkiem (do tej pory) wyposażonym w skomplikowany zestaw narzędzi do myślenia.
Ta krótka odpowiedź, sprowadzona do ogólników, nie powinna być sporna, ale szczegóły mogą kryć zaskakujące, a nawet wstrząsające konsekwencje, które jeszcze nie są dobrze rozumiane ani doceniane. Do zrozumienia naszych świadomych umysłów wiedzie kręta ścieżka, prowadząca przez dżunglę nauki i filozofii, począwszy od początkowego, podstawowego założenia, że ludzie są obiektami fizycznymi, posłusznymi prawom fizyki. Ścieżka jest najeżona trudnościami, zarówno empirycznymi, jak i konceptualnymi, a wielu ekspertów spiera się zażarcie, jak radzić sobie z tymi problemami. Ponad pięćdziesiąt lat przedzierałem się przez te gąszcze i bagniska. Znalazłem ścieżkę, która prowadzi nas do zadowalającej – i dającej zadowolenie – koncepcji, jak „magia” umysłu urzeczywistnia się bez żadnej magii, ale ścieżka ta nie jest ani prosta, ani łatwa. Nie jest to jedyna proponowana droga, lecz chcę pokazać, że na razie jest najlepsza i najbardziej obiecująca. Od wszystkich wędrowców wymaga odrzucenia niektórych cenionych intuicji, a mimo to sądzę, że w końcu odkryłem, jak sprawić, żeby pozbycie się „oczywistych prawd” było nie tylko znośne, ale wręcz przyjemne: poniekąd wywraca głowy na opak, dając w ten sposób spektakularny nowy punkt widzenia na rzeczywistość. Trzeba jednak zrezygnować z pewnych często cenionych idei. Wybitni myśliciele od lat nie zgadzają się z moimi propozycjami i spodziewam się, że niektórzy będą nadal uznawać moje nowe pomysły za równie skandaliczne jak wcześniejsze, lecz na drodze spotykam już dobre towarzystwo, nowe wsparcie moich idei i nowe uzasadnienia różnych osobliwych odwróceń rozumowania, do których zachęcam. Niektóre z nich będą znane tym, którzy przeczytali moje wcześniejsze prace, ale idee te zostały poprawione, wzmocnione i nieco przeprojektowane, aby mogły zrealizować trudniejsze zadania niż wcześniej. Nowe idee są początkowo tak samo nieintuicyjne jak poprzednie, a docenić ich bez podążania moją zawiłą ścieżką prawdopodobnie nie sposób, o czym przez lata przekonały mnie bezskuteczne próby ich wycinkowej obrony. Oto częściowa lista zagrożeń (dla wygodnickiego myślenia), przed którymi ostrzegam na mojej drodze. Nie sądzę, żeby przy pierwszym spotkaniu można było je „złapać” wszystkie:
1. Osobliwe odwrócenie rozumowania u Darwina
2. Racje bez podmiotów mających racje
3. Umieć, lecz nie rozumieć
4. Osobliwe odwrócenie rozumowania u Turinga
5. Informacje jako projekt, który warto skraść
6. Darwinizm wobec darwinizmu
7. Zdziczałe neurony
8. Słowa walczące o reprodukcję
9. Ewolucja ewolucji kulturowej
10. Osobliwe odwrócenie rozumowania u Hume’a
11. Świadomość jako złudzenie użytkownika
12. Era postinteligentnego projektu
„Informacje jako projekt, który warto skraść? Nie znasz matematycznej teorii informacji Shannona?” „Zdziczałe neurony? W odróżnieniu od czego, neuronów udomowionych?” „To na poważnie? Świadomość jako złudzenie? Żartujesz?”
Gdyby nie rosnące szeregi podobnie myślących teoretyków, kompetentnych naukowców i filozofów, którzy zgadzają się przynajmniej z dużą częścią mojej wizji i wnieśli w nią swój wkład, bez wątpienia straciłbym pewność siebie i uznałbym, że to ja w końcu miałem w głowie groch z kapustą. No, oczywiście nasza śmiała społeczność entuzjastów może się wzajemnie łudzić, ale przynajmniej zobaczmy tę wizję, zanim wydamy werdykt. Wiem, jak łatwe, jak kuszące jest zignorowanie tych dziwacznych pomysłów lub odrzucenie ich bez dłuższego zastanowienia, bo sam tak często robiłem, kiedy po raz pierwszy się z nimi zetknąłem. Przypominają mi te wszystkie zagadki, których rozwiązanie okazuje się oczywiste dopiero później, a na początku błyskawicznie się je odrzuca: „To nie może być to”, lub nawet nie bierze się ich pod uwagę, bo wydają się beznadziejne[1]. Często oskarżałem innych, że mylą niedostatki własnej wyobraźni z poznaniem konieczności, więc tym bardziej jestem zażenowany, zauważając, iż sam błądziłem, lecz znalazłszy nowe metody ujęcia tych zagadnień (lub poznawszy je dzięki cierpliwości innych), postaram się przekazać moje najnowsze rozwiązania wielkich zagadek o umyśle. Przedstawię te wszystkie dwanaście idei oraz ich podstawy, dzięki którym będą strawniejsze, mniej więcej w kolejności podanej powyżej. Mniej więcej, bo okazało się, że niektóre z nich nie mogą być bronione w normalny sposób: nie można ich ocenić, dopóki nie widać, jak są użyteczne, ale nie można ich użyć, zanim się ich nie doceni, więc muszę je najpierw zarysować częściowo, a potem wrócić do nich, kiedy będzie już widać, jak się sprawują, aby wreszcie wyłożyć argument do końca.
Argumentacja zawarta w książce składa się z trzech intensywnych ćwiczeń wyobraźni:
odwrócenie świata do góry nogami, wzorem Darwina i Turinga;
ewolucja ewolucji w inteligentny projekt;
a wreszcie wywrócenie umysłu na opak.
Fundament musi być ostrożnie zabezpieczony w pierwszych pięciu rozdziałach, jeśli ma przygotować wyobraźnię do drugiego kroku. Następujące po nich osiem rozdziałów wchodzi w empiryczne szczegóły ewolucji umysłów i języka z naszej odwróconej perspektywy. Pozwala nam to na postawienie nowych pytań i naszkicowanie nowych odpowiedzi, co przygotuje grunt na najtrudniejsze odwrócenie: ujrzenie świadomości z nowego punktu widzenia.
To trudna trasa, ale są obszary, gdzie przywołuję znane fakty, aby czytający książkę mogli za mną podążać. Ci, którzy znają te tematy lepiej niż ja, mogą przeskoczyć do przodu, jeśli chcą, albo mogą sprawdzić, jak opisałem te fakty, aby ocenić, czy są w stanie mi zaufać w sprawach, o których wiedzą mniej. Zaczynajmy.
Podróż z lotu ptaka
Życie ewoluowało na tej planecie około czterech miliardów lat. Pierwsze dwa miliardy lat (mniej więcej) trwała optymalizacja podstawowej maszynerii przetrwania, pobierania energii i rozmnażania, a jedynymi żywymi istotami były stosunkowo proste, jednokomórkowe istoty – bakterie lub ich krewni, archeony: prokarionty. Potem wydarzyła się niesamowita rzecz: dwa różne prokarionty, każdy mający własne umiejętności i nawyki powstałe w wyniku miliardów lat niezależnej ewolucji, zderzyły się. Zderzenia tego rodzaju prawdopodobnie następowały niezliczoną ilość razy, ale (co najmniej) raz jedna komórka pochłonęła drugą, a zamiast ją zniszczyć i wykorzystać jako paliwo lub budulec (innymi słowy, zamiast ją pożreć), pozwoliła jej dalej żyć, zaś łutem szczęścia okazała się lepiej przystosowana – umiała robić to, co istotne – niż gdyby nieskrępowanie działała w pojedynkę.
To był chyba pierwszy udany przypadek transferu technologii, przypadek dwóch różnych zbiorów umiejętności, doskonalonych przez całe epoki niezależnych prac badawczo-rozwojowych, włączonych w coś większego i lepszego. Czytamy niemal codziennie, jak Google, Amazon czy General Motors pożerają jakiś mały start-up, aby dostać w swoje ręce jego innowacje techniczne i pomysły, osiągnięcia badawczo-rozwojowe, które łatwiej powstają w małych organizacjach niż gigantycznych korporacjach, ale to pierwotne wykorzystanie tej taktyki dało ewolucji pierwszego wielkiego kopa. Przypadkowe fuzje nie zawsze się tak kończą. W rzeczywistości prawie nigdy się tak nie kończą, lecz ewolucja to proces, który zależy od ulepszania tego, co prawie nigdy się nie zdarza. Na przykład mutacje w DNA prawie nigdy nie występują – mniej niż raz na miliard przypadków kopiowania – ale ewolucja zależy od nich. Ponadto zdecydowana większość mutacji jest szkodliwa lub neutralna; przypadkowa „dobra” mutacja prawie nigdy się nie zdarza. Ewolucja jednak zależy od tych najrzadszych zdarzeń.
Specjacja – proces, w którym powstaje nowy gatunek, gdy niektórzy przedstawiciele tegoż gatunku zostają odizolowani od populacji „rodzicielskiej” i oddalają się od niej w genetycznej przestrzeni, tworząc nową pulę genową – jest niezwykle rzadkim wydarzeniem, ale miliony lub miliardy gatunków, które istniały na tej planecie, wszystkie zaczęły się od specjacji. Każde narodziny w każdej linii rodowej mają potencjał wywołania zdarzenia specjacji, lecz ta prawie nigdy się nie zdarza, rzadziej niż na milion urodzeń. W przypadku, który rozważamy, rzadkie ulepszenie w wyniku przypadkowego zderzenia bakterii i archeonu miało przełomowy ciąg dalszy. Lepiej przystosowany duet reprodukował się skuteczniej niż konkurenci, a za każdym razem, kiedy dzielił się na dwa (bakteryjny typ reprodukcji), obie komórki potomne zawierały potomstwo pierwotnego gościa. Odtąd ich losy złączyły się (symbioza) w jednym z najbardziej owocnych okresów w historii ewolucji. Była to endosymbioza, gdyż jeden z partnerów był dosłownie wewnątrz drugiego, w przeciwieństwie do ektosymbiozy żyjących samodzielnie amfiprionów i ukwiałów oraz grzybów i glonów w porostach. Tak narodziła się komórka eukariotyczna, która, mając więcej działających części, była bardziej wszechstronna niż jej przodkowie, proste komórki prokariotyczne, takie jak bakterie[2]. Z biegiem czasu te eukarionty znacznie się rozrosły, wiele się nauczyły, stały się bardziej złożone, lepsze (przedrostek „eu-” w słowie „eukariotyczny” ma takie samo znaczenie jak „eu-” w słowach „eufonia”, „eulogia” i „eugenika” – oznacza dobry). Eukarionty były kluczem do powstania wszelakich wielokomórkowych form życia. W pierwszym przybliżeniu każda żywa istota widoczna gołym okiem jest eukariontem wielokomórkowym. Jesteśmy eukariontami, tak jak rekiny, ptaki, drzewa, grzyby, owady, robaki i wszystkie inne rośliny i zwierzęta, bezpośredni potomkowie pierwotnej komórki eukariotycznej.
Ta rewolucja eukariotyczna utorowała drogę kolejnemu wielkiemu przejściu, kambryjskiej „eksplozji” ponad pół miliarda lat temu, w wyniku której „nagle” pojawiło się mnóstwo nowych form życia. Potem nastąpiło coś, co nazywam „eksplozją MacCready’ego”, na cześć nieżyjącego już wielkiego inżyniera i wizjonera Paula MacCready’ego (i twórcy mięśniolotu Gossamer Albatross, oprócz innych znakomitych ekologicznych wynalazków). W przeciwieństwie do dywersyfikacji kambryjskiej, która trwała ponad kilka milionów lat około 530 milionów lat temu (Gould 1989), eksplozja MacCready’ego trwała zaledwie około 10 000 lat, czyli 500 ludzkich pokoleń. Według obliczeń MacCready’ego (1999) u zarania ludzkiego rolnictwa, 10 000 lat temu, ludzka populacja na całym świecie, włączając jej zwierzęta gospodarskie i domowe, stanowiła ledwie około 0,1% biomasy kręgowców lądowych. (Pomijamy owady, inne bezkręgowce i wszystkie zwierzęta morskie.) Dzisiaj według jego szacunków jest to 98%! (Większość to bydło.) Warto przypomnieć jego refleksje nad tym niezwykłym rozwojem:
Przez miliardy lat na wyjątkowej sferze przypadek naniósł cienką warstwę życia – złożoną, nieprawdopodobną, cudowną i delikatną. Nagle my, ludzie, [...] staliśmy się potężni pod względem liczebności populacji, techniki i inteligencji: teraz to my jesteśmy twórcami. (MacCready 1999, s. 19)
Na naszej planecie następowały inne stosunkowo nagłe zmiany, masowe wymieranie, na przykład kredowo-paleogeńskie około 66 milionów lat temu, które doprowadziło do wyginięcia dinozaurów, ale eksplozja MacCready’ego jest z pewnością jedną z najszybciej postępujących biologicznych zmian na Ziemi. Nadal trwa i przyspiesza. Możemy uratować planetę lub wyniszczyć całe życie na niej, czego inny gatunek nie może sobie nawet wyobrazić. Być może wydaje się oczywiste, że należy odwrócić kolejność trzech czynników – populacji, techniki i inteligencji u MacCready’ego: najpierw ludzka inteligencja stworzyła technikę (w tym rolnictwo), która następnie umożliwiła eksplozję demograficzną, ale jak zobaczymy, ewolucja jest zazwyczaj splotem pętli i skrętów koewolucyjnych: nasza tak zwana wrodzona inteligencja zależy zaskakująco od naszej techniki i od naszej liczebności.
Nasze ludzkie umysły uderzająco różnią się od umysłów wszystkich innych gatunków, wielokrotnie silniejszych i bardziej wszechstronnych. Zaczyna się wyłaniać długa odpowiedź na pytanie, skąd mamy takie niezwykłe umysły. Brytyjski biolog D’Arcy Thompson (1917) jest twórcą znanego powiedzenia: „Wszystko jest takie, jakie jest, ponieważ takie się stało”. Wiele zagadek (albo „tajemnic” czy „paradoksów”) ludzkiej świadomości znika, gdy zadamy pytanie, jak te zagadki mogłyby się zrodzić – i faktycznie postaramy się na to pytanie odpowiedzieć! Wspominam o tym, ponieważ niektórzy zdumiewają się pytaniem, a następnie „odpowiadają” nań, mówiąc: „To nieprzenikniona tajemnica!” lub „Bóg tak chciał!”. Właściwie mogą mieć, oczywiście, rację, ale biorąc pod uwagę mnóstwo narzędzi do myślenia niedawno oddanych do naszej dyspozycji i jeszcze mało używanych, jest to uderzająco przedwczesna kapitulacja. Może nie być defetystyczna; może być defensywna. Niektórzy chcieliby przekonać ciekawskich, aby nie odkrywali uwielbianych przez nich tajemnic, nie zdając sobie sprawy, że rozwiązana tajemnica jest nawet bardziej porywająca niż ignoranckie fantazje, które zastępuje. Są tacy, którzy naukowe wyjaśnienia traktują krytycznie i nie zgadzają się z nimi: na ich gust starożytne mity ognistych rydwanów, wojowniczy bogowie, światy wylęgające się z wężowych jaj, klątwy i czarodziejskie ogrody są przyjemniejsze i godniejsze uwagi niż jakakolwiek ścisła, predykcyjna koncepcja naukowa. Nie sposób zadowolić wszystkich.
Naszej wyobraźni będzie przeszkadzać nie tylko uwielbienie tajemnicy, gdy będziemy podążali drogą ku odpowiedzi na pytanie, skąd wzięły się umysły, a jak już wcześniej ostrzegałem, nasza droga będzie musiała kilka razy zatoczyć koło, by wrócić do odłożonych pytań, na które nie można było odpowiedzieć, dopóki nie mieliśmy zakreślonego tła, niedostępnego bez nowych narzędzi. Te narzędzia zaś nie mogły być rzetelne, dopóki nie dowiedzieliśmy się, skąd pochodzą. W taki kolisty sposób stopniowo uzupełnimy szczegóły szkicu, który nie będzie przekonujący, dopóki nie dojdziemy do miejsca, z którego możemy spojrzeć wstecz i zobaczyć, jak wszystko pasuje do siebie.
Książka Douglasa Hofstadtera I Am a Strange Loop (2007) opisuje umysł tworzący się w zapętlonym przetwarzaniu, które przebiega koliście i modyfikuje siebie, budując spektakularne reakcje na refleksje nad przypomnieniami o konieczności ponownej oceny, co generuje nowe struktury: pomysły, fantazje, teorie oraz, rzecz jasna, narzędzia do myślenia, pozwalające stworzyć jeszcze więcej. Polecam lekturę; to istna kolejka górska dla wyobraźni, a przy okazji można poznać wiele zaskakujących prawd. Moja opowieść w tej książce jest większym, dziwnym zapętlonym procesem (złożonym z procesów składających się z procesów), które generowały umysły, takie jak umysł Hofstadtera (oraz Bacha i Darwina), z niczego innego niż molekuły (złożone z atomów, złożonych z...). Ponieważ zadanie jest cykliczne, musimy zacząć gdzieś w środku i kilka razy zatoczyć krąg. Zadanie utrudnia cecha, której nie mają inne badania naukowe procesów (na przykład kosmologia, geologia, biologia i historia): ludziom tak bardzo zależy na samych odpowiedziach, że z ogromną trudnością obiektywnie rozważają inne potencjalne odpowiedzi.
Na przykład niektórzy czytelnicy mogą już w milczeniu kręcić głową, czytając tezę, którą głoszę: nasze ludzkie umysły uderzająco różnią się od umysłów wszystkich innych gatunków, wielokrotnie silniejszych i bardziej wszechstronnych. Czy naprawdę jestem aż tak stronniczy? Czy jestem „szowinistą gatunkowym”, rzeczywiście sądzącym, że ludzkie umysły są o wiele cudowniejsze niż umysły delfinów, słoni, wron, szympansów karłowatych i innych mądrych gatunków, których poznawcze talenty niedawno zostały odkryte i które są chwalone? Czyż nie jest to bezczelny przykład błędu wnioskowania o „ludzkiej wyjątkowości”? Niektórzy czytelnicy mogą chcieć rzucić książką na drugą stronę pokoju, a inni mogą po prostu być zaniepokojeni moim politycznie niepoprawnym potknięciem. To zabawne (przynajmniej dla mnie), że wyjątkowość człowieka wywołuje równie wielkie oburzenie z zupełnie przeciwnych powodów. Niektórzy naukowcy i wielu miłośników zwierząt traktują ją jako grzech intelektualny najgorszego rodzaju, jako niezgodne ze stanem wiedzy naukowej plugawe resztki przeszłości, kiedy to ludzie zwykle uważali, że wszystkie „głupie” zwierzęta powstały na tej planecie ku ich rozrywce i na ich pożytek. Nasze mózgi powstały z tych samych neuronów co mózgi ptaków, a niektóre mózgi zwierzęce są równie duże (i równie inteligentne, w sposób swoisty dla tych gatunków) jak nasze. Im bardziej badamy faktyczne okoliczności i zachowania zwierząt na wolności, tym bardziej doceniamy ich błyskotliwość. Inni teoretycy, zwłaszcza z dziedziny sztuki i nauk humanistycznych oraz nauk społecznych, uważają zaprzeczenie wyjątkowości człowieka za krótkowzroczny, doktrynerski scjentyzm w jego najgorszym wydaniu: oczywiście, nasze umysły są wiele rzędów wielkości potężniejsze niż najsprytniejsze umysły zwierząt! Żadne zwierzę nie tworzy sztuki, nie pisze poezji, nie opracowuje teorii naukowych, nie buduje statków kosmicznych, nie nawiguje po oceanach, a nawet nie opanowuje ognia. To wywołuje replikę: a co z altankami elegancko zdobionymi przez altanniki, co z polityczną subtelnością szympansów, zdolnościami nawigacyjnymi wielorybów i słoni oraz migrujących ptaków, wirtuozowską piosenką słowika, językiem kotawców sawannowych, a nawet pszczół miodnych? To wywołuje odzew, że te zwierzęce fenomeny to nic w porównaniu z geniuszem ludzkich artystów, inżynierów i naukowców. Jakiś czas temu[3] wymyśliłem terminy romantyk i malkontent[1*] na określenie stron tego intensywnego pojedynku w sprawie umysłów zwierząt, a jedno z moich ulubionych wspomnień o tej dwubiegunowej reakcji na twierdzenia o inteligencji zwierząt pochodzi z międzynarodowych warsztatów naukowych na ten temat, gdzie pewien wybitny badacz potrafił namiętnie grać zarówno rolę romantyka, jak i malkontenta: „Ha! Myślisz, że owady są takie głupie! Pokażę ci, jakie są inteligentne. Rozważ ten wynik...!”. Później tego samego dnia: „Więc myślisz, że pszczoły są tak mądre? Pokażę, jakie są naprawdę durnowate! Są malutkimi, bezmyślnymi robotami!”.
Basta! Zobaczymy, że obie strony mają czasem rację, a czasem się mylą. Nie jesteśmy boskimi geniuszami, za których czasami próbujemy uchodzić, ale zwierzęta nie są znowu aż tak inteligentne, a mimo to zarówno ludzie, jak i inne zwierzęta są znakomicie przygotowani do „błyskotliwego” radzenia sobie z wieloma wyzwaniami rzucanymi przez trudny, jeśli nie zawsze okrutny, świat. Nasze ludzkie umysły mają wyjątkowe umiejętności, które możemy zacząć rozumieć dopiero wtedy, gdy zobaczymy, jak je zdobyły.
Dlaczego tak bardzo nam zależy? To jedno z wielu pytań, które wymagają odpowiedzi, ale nie teraz. Ograniczę się do telegraficznego skrótu. Podczas gdy procesy, które dały początek naszym ocenom, trwały tysiące lat, a pod pewnymi względami nawet miliony czy nawet miliardy lat, po raz pierwszy stały się tematem – czymś, o czym należy myśleć i na czym powinno zależeć – u zarania współczesnej nauki w XVII wieku, więc to właśnie tam rozpocznę tę wersję opowieści.
Kartezjańska rana
Si, abbiamo un anima.
Ma è fatta di tanti piccoli robot!
(Tak, mamy duszę, ale jest złożona
z mnóstwa małych robotów!)
Nagłówek wywiadu ze mną autorstwa Giulia Giorella w „Corriere della Sera”, Mediolan, 1997 r.
René Descartes, francuski naukowiec i filozof z XVII wieku, słusznie pozostawał pod wrażeniem własnego umysłu. Nazywał go swą res cogitans, czyli rzeczą myślącą, a po namyśle uderzyło go, jak cudowne ma ona umiejętności. Jeśli ktokolwiek miał prawo odczuwać szacunek wobec własnego umysłu, to właśnie Kartezjusz. Był niewątpliwie jednym z największych naukowców wszech czasów. Zajmował się głównie matematyką, optyką, fizyką i fizjologią; był wynalazcą jednego z najcenniejszych narzędzi do myślenia w dziejach ludzkości – układu „kartezjańskich współrzędnych”, który pozwala nam tłumaczyć algebrę na geometrię i z powrotem, co utorowało drogę do rachunku różniczkowego i do wykresów przedstawiających wszystko, co chcemy zbadać, od abakanów do żyzności. Kartezjusz zaproponował pierwszą teorię wszystkiego, prototypową teorię wielkiej unifikacji, którą wydał pod nieskromnym tytułem Le Monde (Świat). Miała rzekomo wyjaśnić wszystko, od orbit planet i natury światła po przypływy, od wulkanów po magnesy, dlaczego woda tworzy sferyczne krople, jak ogień jest krzesany przez krzemień i wiele, wiele więcej. Jego teoria była niemal kompletnie błędna, ale okazała się zaskakująco spójna i jest osobliwie przekonująca nawet z dzisiejszej perspektywy. Dopiero sir Isaac Newton wymyślił lepszą fizykę, w swych słynnych Matematycznych zasadach filozofii przyrody jednoznacznie obalając teorię Kartezjusza.
Kartezjusz nie uważał, że tylko jego umysł jest wspaniały; sądził, że wszystkie normalne ludzkie umysły są cudowne, zdolne do rzeczy, których żadne zwierzę nie dokona, rzeczy poza zasięgiem jakiegokolwiek wyobrażalnego mechanizmu, choćby najbardziej wyrafinowanego i skomplikowanego. Doszedł więc do wniosku, że umysły podobne do jego (i naszych) nie są materialnymi bytami, takimi jak płuca czy mózgi, ale składają się z substancji jakiegoś drugiego rodzaju, która nie musi przestrzegać praw fizyki – formułując pogląd znany pod nazwą dualizmu, a często też kartezjańskiego dualizmu. Idea, że umysł nie jest materią, a materia nie może być umysłem, nie została wymyślona przez Kartezjusza. Przez tysiące lat wydawało się oczywiste, że nasze umysły nie przypominają umeblowania „zewnętrznego” świata. Doktryna, że każdy z nas ma niematerialną (i nieśmiertelną) duszę, która zamieszkuje i kontroluje materialne ciało, długo uchodziła za zdrowy rozsądek dzięki nauczaniu Kościoła. To jednak właśnie Kartezjusz wydobył kwintesencję tego domyślnego założenia w postaci pozytywnej „teorii”: niematerialny umysł, świadoma rzecz myśląca, którą znamy blisko przez introspekcję, komunikuje się jakoś z materialnym mózgiem, dostarczającym wszystkich danych wejściowych, ale bez zrozumienia ani doświadczenia.
Problem z dualizmem, znany już od czasów Kartezjusza, polega na tym, że nikt nigdy nie potrafił stworzyć przekonującej koncepcji tych zakładanych oddziaływań między umysłem i ciałem bez naruszania praw fizyki. Współczesne propozycje stawiają przed nami wybór między tak radykalną rewolucją w nauce, że nie sposób jej opisać (co jest wygodne, ponieważ krytycy gotowi są ją zaatakować), a deklaracją, że pewne rzeczy po prostu są tajemnicami przekraczającymi ludzkie rozumienie (co jest wygodne, jeśli nie ma się żadnych pomysłów i chce się szybko wyjść). Jeśli jednak nawet, jak zauważyłem wiele lat temu, dualizm uważa się za przepaść, do której spycha się przeciwników,[2*] to niewciągnięci w przepaść mają wiele do zrobienia, jeśli chcą stworzyć teorię, która nie jest dualizmem w przebraniu. Tajemnicze powiązanie między „umysłem a materią” było polem bitwy naukowców i filozofów od XVII wieku.
Francis Crick, nieżyjący już współodkrywca struktury DNA, był jednym z największych naukowców w dziejach, a jego ostatnim ważnym dziełem była Zdumiewająca hipoteza, czyli nauka w poszukiwaniu duszy (1994/1997), w której bronił tezy, że dualizm jest fałszywy; umysł po prostu jest mózgiem, organem materialnym, który nie ma żadnych tajemniczych dodatkowych właściwości, niewystępujących w innych żywych organizmach. Bynajmniej nie on pierwszy tak odrzucał dualizm; to przeważająca – ale nie jednomyślna – opinia zarówno naukowców, jak i filozofów przez większą część zeszłego stulecia. W rzeczywistości wielu z nas, pracujących w tej dziedzinie, miało sporo do zarzucenia tytułowi książki. Nie było nic zdumiewającego w tej hipotezie; to było nasze robocze założenie od dziesięcioleci! To jej zaprzeczenie byłoby zadziwiające, podobnie gdyby powiedziano, że złoto nie składa się z atomów albo że prawo grawitacji nie obowiązuje na Marsie. Dlaczego ktoś miałby spodziewać się, że świadomość drastycznie rozpoławia wszechświat, skoro nawet życie i reprodukcja mogły zostać wyjaśnione w kategoriach fizykochemicznych? Crick jednak nie pisał swojej książki dla naukowców i filozofów. Wiedział, że laików dualizm wciąż ogromnie pociąga. Wydawało się im nie tylko oczywiste, że ich prywatne myśli i przeżycia są jakoś przenoszone w pewnym medium, dodatkowym wobec ciągów impulsów nerwowych, które naukowcy odkryli w mózgach, ale perspektywa negacji dualizmu groziła również strasznymi konsekwencjami: jeśli „jesteśmy tylko maszynami”, co z wolną wolą i odpowiedzialnością? Jak życie w ogóle mogłoby mieć sens, jeśli jesteśmy tylko wielkimi gromadami białek i innych cząsteczek pracujących zgodnie z prawami chemii i fizyki? Jeśli moralne zalecenia nie są niczym innym jak naciskiem wytwarzanym przez hordy mikrobiologicznych nanomaszyn między naszymi uszami, to jakim cudem mogłyby one czynić istotną różnicę?
Crick dołożył wszelkich starań, aby „zdumiewająca hipoteza” była nie tylko zrozumiała, ale i strawna dla szerokiej publiczności. Pomimo jasnego i energicznego stylu oraz niezrównanego autorytetu nie udała mu się ta sztuka. Stało się tak w dużej mierze dlatego, że mimo efekciarskiego tytułu książki nie docenił wcale emocjonalnego niepokoju, jaki wywołuje ten pomysł. Crick znakomicie popularyzował naukę, lecz problemy pedagogiczne na tej arenie nie sprowadzają się do przyciągania i utrzymywania uwagi na wpół zdumionych i onieśmielonych niefachowców oraz do zachęcania ich do pracy przez liźnięcie matematyki. Kiedy mowa o świadomości, trudnym zadaniem jest rozwianie niepokojów i podejrzeń, które lęgną się w wielu głowach, także głowach naukowców, prowadząc do zniekształcania wiedzy i prewencyjnych ataków na niebezpieczne, chociaż ledwie rozumiane idee. Co więcej, w tym przypadku każdy jest ekspertem. Ludzie spokojnie czekają, żeby poznać właściwości chemiczne wapnia lub mikrobiologiczne szczegóły dotyczące raka, ale uważają, że dysponują niepodważalną, osobistą znajomością swoich własnych świadomych przeżyć, podważającą każdą hipotezę, jakiej nie chcą przyjąć.
Crick nie jest sam. Wielu innych próbowało uleczyć to, co jeden z najlepszych spośród nich, Terrence Deacon, nazwał „kartezjańską raną, która oddzieliła umysł od ciała podczas narodzin współczesnej nauki” (2011, s. 544). Ich wysiłki są częstokroć fascynujące, pouczające i elokwentne, ale nikt nie był jeszcze w pełni przekonujący. Poświęciłem pół wieku, całe moje życie akademickie, temu projektowi w postaci kilkunastu książek i setek artykułów na temat różnych aspektów zagadki; nie zdołałem jednak zbyt wielu czytelniczek i czytelników odwieść od nieufnego agnostycyzmu, tworząc w nich spokojne przeświadczenie. Niezrażony, próbuję jeszcze raz i tym razem przedstawię całą historię.
Dlaczego sądzę, że warto spróbować? Ponieważ, po pierwsze, myślę, że ogromny postęp naukowy nastąpił w ciągu ostatnich dwudziestu lat; wiele dawniejszych, niejasnych przeczuć można teraz zastąpić dobrze zbadanymi szczegółami. Mam zamiar opierać się mocno na sporej liczbie prac eksperymentalnych i teoretycznych wykonanych niedawno przez innych. Po drugie, myślę, że teraz lepiej rozumiem rozmaite nieprzeparte skrupuły, które pętają wyobraźnię; zamierzam więc demaskować je i dezawuować po kolei, aby sceptycy mogli po raz pierwszy poważnie potraktować perspektywę naukowej, materialistycznej teorii własnych umysłów.
Grawitacja kartezjańska
Całe lata, miotając się na polu bitwy w tę i we w tę, uczestnicząc w wielu potyczkach, stopniowo dostrzegłem, że potężne czynniki zaburzają wyobraźnię – także i moją – ciągnąc nas raz w jedną, a raz w drugą stronę. Kto też nauczy się je dostrzegać, ten przekona się, że nagle wszystko zaczyna się układać. Można zrozumieć siły zniekształcające myśl, a następnie nastawić alarmy ostrzegawcze i przygotować bufory ochronne, aby im się skutecznie oprzeć, jednocześnie wykorzystując je, ponieważ nie tylko zniekształcają; potrafią również wzbogacać wyobraźnię, wprowadzając myślenie na nową orbitę.
W pewną mroźną, gwiaździstą noc ponad trzydzieści lat temu patrzyłem z kilkoma moimi studentami z Tufts University w niebo, podczas gdy mój przyjaciel, filozof nauki Paul Churchland, instruował nas, jak zobaczyć płaszczyznę ekliptyki, czyli spojrzeć na inne widoczne planety na niebie i wyobrazić sobie je – i nas samych – poruszających się wokół Słońca na tej samej niewidzialnej płaszczyźnie. Warto po prostu przechylić głowę i przypomnieć sobie, gdzie musi być Słońce, daleko za nami. Nagle orientacja zaczyna działać i hokus-pokus, widzisz![4] Oczywiście, wszyscy od lat wiedzieli, że takie jest położenie naszej planety w Układzie Słonecznym, ale dopóki Paul nam tego nie pokazał, była to raczej martwa wiedza. Zainspirowany jego przykładem przedstawię sposoby na otwarcie oczu (a w rzeczywistości umysłu), które, mam nadzieję, pokażą myśleniu nowe i wspaniałe rejony.
Pierwotna siła zniekształcająca, którą nazywam grawitacją kartezjańską, faktycznie rodzi kilka innych sił, które raz po raz będę demaskował w jej różnych przebraniach, dopóki czytający również nie zobaczą ich wyraźnie. Ich najbardziej „widoczne” przejawy są już znane większości – wręcz aż nazbyt dobrze znane, ponieważ często uważamy, że już wyrobiliśmy sobie o nich zdanie. Nie doceniamy ich. Musimy spojrzeć głębiej, a także poza nie, aby zobaczyć, jak kształtują nasze myślenie.
Zacznijmy od spojrzenia na „zdumiewającą hipotezę” Cricka. Ci z nas, którzy twierdzą, że bynajmniej nie jest zdumiewająca, pewność swoją opierają na przypomnieniu kolosalnej liczby poprawnie rozwiązywanych zagadek, dobrze zbadanych odkryć, dobrze potwierdzonych teorii nowoczesnej, materialistycznej nauki, którą wszyscy obecnie traktujemy jako coś oczywistego. Kiedy jednak o tym mowa, to niesamowite, jak wiele ludzie odkryli w ciągu kilku wieków dzielących nas od czasów Kartezjusza.
Wiemy, jaką strukturę mają atomy, jak oddziałują pierwiastki chemiczne, jak rozmnażają się rośliny i zwierzęta, jak rozwijają się i rozprzestrzeniają drobnoustroje chorobotwórcze, jak dryfują kontynenty, jak powstają huragany, i wiele, wiele więcej. Wiemy, że nasze mózgi składają się z tych samych składników co wszystkie inne rzeczy, które wyjaśniliśmy, i wiemy, że należą do ewolucyjnej linii, którą można prześledzić do zarania życia. Jeśli potrafimy wyjaśnić autoregenerację bakterii, oddychanie kijanek i trawienie u słoni, dlaczego świadome myślenie u Homo sapiens miałoby nie ujawnić tajników działania coraz lepszemu, poprawiającemu się samoistnie, naukowemu molochowi?
To pytanie retoryczne, a warto pielęgnować zwyczaj odpowiadania na pytania retoryczne[3*] zamiast ulegania ich presji. Czy więc świadomość mogłaby być większym wyzwaniem niż autoregeneracja, oddychanie lub trawienie, a jeśli tak, to dlaczego? Być może dlatego, że wydaje się tak odmienna, tak prywatna, tak łatwo dostępna każdemu w odróżnieniu od jakiegokolwiek innego zjawiska zachodzącego w żywych ciałach. W dzisiejszych czasach nietrudno sobie wyobrazić, jak działa oddychanie, nawet jeśli nie zna się szczegółów: wdycha się powietrze, które jest, jak wiemy, mieszaniną różnych gazów, i wydycha coś, czego nie możemy wykorzystać – dwutlenek węgla, co większość ludzi też wie. W jakiś sposób płuca muszą odfiltrować i wychwycić to, co jest potrzebne (tlen), i odrzucić produkt uboczny (dwutlenek węgla). Nietrudno zrozumieć to w zarysie. Zjawisko wąchania ciastka i nagłego przypomnienia sobie wydarzenia z dzieciństwa wydaje się natomiast w ogóle niemechaniczne. „Zbuduj mi maszynę do nostalgii!” „Co? Jakie części mogłyby być w ogóle potrzebne?” Nawet najbardziej doktrynerscy materialiści przyznają, że mają tylko mgliste i programowe pomysły, jakie czynności mózgu mogą prowadzić do nostalgii, rzewności lub niezdrowej ciekawości.
Nie tyle zdumiewająca hipoteza, wielu może przyznać, ile hipoteza wprawiająca w osłupienie, hipoteza, w przypadku której pozostają tylko spekulacje i nadzieje. Mimo to jest wygodnym stanowiskiem i kuszące jest diagnozowanie tych, którzy się z nią nie zgadzają – samozwańczych obrońców świadomości przed nauką – jako cierpiących z powodu takiego lub innego żałosnego niedomagania: narcyzmu („Nie zgadzam się, żeby mój chwalebny umysł był w sidłach nauki!”), strachu („Jeśli umysł jest tylko mózgiem, nie będę miał kontroli, życie nie będzie miało znaczenia!”) lub pogardy („Ci prostaccy scjentystyczni redukcjoniści! Nie mają pojęcia, jak nieudane są ich marne usiłowania, by zrozumieć świat znaczenia!”).
Te diagnozy są często uzasadnione. Nie brakuje żałosnej paplaniny wydobywającej się z ust obrońców, lecz obawy, które ich motywują, nie są czczymi fantazjami. Ci, którzy uważają, że hipoteza Cricka jest nie tylko zdumiewająca, ale i głęboko odrażająca, rozumieją coś ważnego, a nie brak także antydualistycznych filozofów i naukowców, którzy jeszcze nie pogodzili się z materializmem i szukają czegoś pośredniego, czegoś, co faktycznie może się przyczynić do postępów w nauce o świadomości, nie będąc ani jednym, ani drugim. Sęk w tym, że zwykle błędnie to opisują, rozdmuchując to jako coś głębokiego i metafizycznego[5][4*].
Odczuwają pewien sposób myślenia, przeuczony nawyk, tak dobrze zakorzeniony w naszej psychice, że zaprzeczenie mu lub porzucenie go jest dosłownie niewyobrażalne. Jedną z oznak tego jest to, że naukowa postawa pewności wyrażana przez „drugą stronę” zaczyna drżeć, im bliżej naukowcy zmierzają do pewnego zbioru zagadnień związanych ze świadomością, a wkrótce i oni, wbrew samym sobie, przyjmują lękliwą perspektywę obrońców. Opiszę ten dynamiczny proces metaforycznie na samym początku, dając proste ramy do budowy mniej metaforycznego, bardziej wyraźnego i rzeczywistego zrozumienia tego, co się dzieje.
Załóżmy, że niedoszła adeptka wyjaśniania psychiki zacznie od swego własnego umysłu. Stoi w domu, na planecie Kartezjusz, rozmyślając nad tym zadaniem i patrząc na zewnętrzny wszechświat z „pierwszoosobowego punktu widzenia”. Z tego punktu widzenia wykorzystuje całe znane umeblowanie umysłu, aby utrzymać orientację, a grawitacja kartezjańska jest siłą, która przyciąga ją do tego egocentrycznego punktu widzenia „od środka”. Jej monolog wewnętrzny może przypominać Kartezjusza: „Oto ja, świadoma rzecz myśląca, blisko znająca idee we własnym umyśle, które znam lepiej niż ktokolwiek inny tylko dlatego, że są moje”. Nie ma wyjścia, musi być obrońcą własnego domu. Tymczasem z daleka przychodzi naukowy badacz świadomości, zbliżając się do planety Kartezjusz uzbrojony w instrumenty, mapy, modele oraz teorie, i zabiera się do zwycięskiego podboju. Im bliżej jest, tym bardziej czuje się ona nieswojo. Przyciąga ją położenie, którego, jak wie, musi unikać, ale siła jest zbyt wielka. Kiedy wylądowała na planecie Kartezjusz, okazuje się, że nagle jest w orientacji pierwszoosobowej, stąpając mocno po ziemi, ale jakoś nie może sięgnąć po narzędzia, które przyniosła, aby skończyć pracę. Grawitacja kartezjańska jest jednakże nieodparta, kiedy ktoś tak zbliży się do powierzchni planety Kartezjusz. Skąd się ona tam wzięła i do czego doszło w trakcie tego mylącego odwrócenia w ostatnim momencie? (Osobliwe odwrócenia będą głównym tematem tej książki.) Wydaje się, że istnieją dwie konkurencyjne orientacje: pierwszoosobowy punkt widzenia obrońców i trzecioosobowy punkt widzenia naukowców, podobnie jak dwa sposoby widzenia ulubionych złudzeń filozofów – kaczkozająca i sześcianu Neckera. Nie można przyjąć obu orientacji jednocześnie.
Problem związany z grawitacją kartezjańską nazywany jest czasem „luką eksplanacyjną” (Levine 1983), ale dyskusje toczące się z użyciem tego terminu uderzają mnie jako dosyć bezowocne, ponieważ uczestnicy postrzegają ją zwykle jako przepaść, a nie feler ich wyobraźni. Może odkryli „lukę”, lecz nie widzą, czym ona jest, gdyż nie pytali, skąd się ona wzięła. Zmieniając obraz luki jako dynamicznego czynnika zniekształcającego wyobraźnię, powstałego z ważnych powodów, możemy nauczyć się, jak bezpiecznie ją przekroczyć albo – co wychodzi na to samo – zasypać ją.
Rysunek 1.1: Kaczkozając
Grawitacja kartezjańska, w przeciwieństwie do grawitacji znanej z fizyki, nie działa na rzeczy proporcjonalnie do ich masy i bliskości do innych przedmiotów mających masę; działa ona na idee lub reprezentacje rzeczy proporcjonalnie do ich bliskości co do treści z innymi ideami, które odgrywają uprzywilejowaną rolę w przetrwaniu istoty żywej. (Mam nadzieję, że stopniowo stanie się jasne, co to znaczy – a wtedy możemy odłożyć te metaforyczne wyrażenia na bok jako drabinę, na którą się wspięliśmy i już jej nie potrzebujemy.) Przedstawiona na razie idea grawitacji kartezjańskiej jest tylko metaforą, ale zjawisko, które nazywam tym metaforycznym mianem, jest całkowicie realną, destrukcyjną siłą, pętającą (a czasami wspomagającą) naszą wyobraźnię, zaś w przeciwieństwie do grawitacji fizycznej samo zjawisko ewoluowało. Aby je zrozumieć, musimy zapytać, jak i dlaczego powstało na Ziemi.
Rysunek 1.2: Sześcian Neckera
Odpowiedź na to pytanie wymaga kilkukrotnego opowiedzenia tej samej historii, z różnymi szczegółami akcentowanymi za każdym razem. Często lekceważymy siły, które zniekształcają wyobraźnię, zwłaszcza gdy spotyka się ona z niedającymi się pogodzić danymi, które są „niezaprzeczalne”. Nie dlatego, że nie można ich zanegować; dlatego, że nie chcemy ich zanegować, nawet nie staramy się ich zanegować. Ćwiczenie na siłach, które łatwo wskazać – szowinizm gatunkowy, ludzka wyjątkowość, seksizm – przygotowuje nas do rozpoznania aktywności sił bardziej subtelnych. W następnym rozdziale krótko zarysuję sam początek życia na naszej planecie. Wstępnie i ogólnikowo naszkicuję całą historię, a także zajmę się jednym z pierwszych zarzutów, które (jak przypuszczam) przyjdą do głowy osobom czytającym ten szkic. Opisuję procesy ewolucyjne jako procesy projektowania (procesy badawczo-rozwojowe lub badania i rozwój), a ta perspektywa adaptacjonistyczna inżynierii odwrotnej od dawna budzi nieuzasadnioną podejrzliwość. Jak zobaczymy, wbrew powszechnej opinii adaptacjonizm jest żywy i dobrze się miewa w biologii ewolucyjnej.
Dodatek
Kontekst problemowy
Pomysły i argumenty przedstawione w tej książce są podstawowym zbiorem argumentów budowanym przeze mnie od pół wieku. Starałem się napisać książkę tak, aby czytelnik nie musiał znać tych wcześniejszych prac. Z rzadka o nich wspominałem. Czytelnicy, zwłaszcza jeszcze nieprzekonani, mogą się zastanawiać, czy mam dalsze uzasadnienie tez, które tu podaję, a odpowiedź brzmi „tak”. Niektórzy czytelnicy mogą również chcieć poznać historię argumentów, aby prześledzić trajektorię w czasie różnych tez, które ewoluowały. Ten dodatek zawiera odniesienia do wszystkich prac uzasadniających, a także niektóre z najbardziej użytecznych prac krytycznych, które pojawiły się w odpowiedzi na nie.
Ale zanim przejdę do tych prac z drugiego planu, chcę dotrzymać obietnicy z przypisu 91, s. 393 dotyczącej Petera Carruthersa. Pora omówić głęboko istotną publikację, którą odkryłem, ale której jeszcze nie zdążyłem przetrawić i włączyć do tej książki. Oprócz pracy Carruthersa The Centered Mind i jego wcześniejszych dzieł chciałbym polecić książkę Murraya Shanahana Embodiment and the Inner Life (2010) oraz książki Radu Bogdana Our Own Minds: Sociocultural Grounds for Self-Consciousness (2010) i Mindvaults: Sociocultural Grounds for Pretending and Imagining (2013), Andy’ego Clarka Surfing Uncertainty (2015) i Oliviera Morina How Traditions Live and Die (2016). W idealnym świecie miałbym czas na uwzględnienie ich wszystkich w moich przygotowaniach i bez wątpienia moja książka byłaby lepsza, ale w pewnym momencie trzeba skończyć i skoncentrować się na pisaniu. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości skomentuję je wszystkie (i kolejne), prawdopodobnie na mojej witrynie internetowej.
Rozdział 1
[1*] pojęcia romantyk i malkontent. Pierwszy raz analizowałem przeciąganie liny między romantykami a malkontentami w odniesieniu do umysłów zwierząt w Intentional Systems in Cognitive Ethology: The Panglossian Paradigm Defended, moim artykule w czasopiśmie „Behavioral and Brain Sciences” (1983). Tam zapoczątkowałem również krytykę słynnego eseju o paradygmacie Panglossa autorstwa Goulda i Lewontina (1979/2011), która przez ponad kilkanaście lat przeistoczyła się w bardziej szczegółowy atak na błędne zaadresowanie krytycznych uwag przez Goulda. Zobacz na przykład mój rozdział poświęcony Gouldowi w książce Darwin’s Dangerous Idea (dalej oznaczona skrótem: DDI) (1995a) oraz późniejsze dyskusje z Gouldem w „New York Review of Books” (1997a, 1997b) i Dennett Darwinian Fundamentalism (1997).
[2*] przepaść, do której spycha się przeciwników. Opisałem tę przepaść w artykule Current Issues in the Philosophy of Mind (1978b).
[3*] próba odpowiedzi na pytania retoryczne. W sprawie pytań retorycznych jako wskaźników słabych punktów w argumentacji zobacz Dźwignie wyobraźni (dalej: DW) (2013a/2015).
[4*] rozdmuchując to jako coś głębokiego i metafizycznego. Humphrey i Dennett, Speaking for Our Selves (1989); przedruk w: Dennett, Brainchildren (1998a).
Przypisy
[1] Oto jedna z moich ulubionych: Cztery osoby docierają nocą do rzeki. Jest wąski most, który nie może unieść więcej niż dwóch osób jednocześnie. Mają jedną latarkę, a ponieważ jest noc, latarka musi zostać użyta przy przechodzeniu przez most. Osoba A może przejść most w minutę, B w dwie minuty, C w pięć minut, a D w osiem minut. Gdy dwie osoby przechodzą most razem, muszą poruszać się w tempie wolniejszej osoby. A teraz pytanie: czy wszyscy mogą przejść przez most w piętnaście minut lub mniej?
[2] Piszę o tym od jakichś dwudziestu lat; Lane (2015) przedstawia zaś fascynujące, najnowsze poprawki do opowieści o endosymbiotycznym pochodzeniu eukariontów, a także te opowieści systematyzuje. Jest już dosyć pewne, że to bakteria i archeon były Adamem i Ewą, a nie dwie różne bakterie, jak często twierdziłem.
[3] Ponieważ ta książka jest kulminacją półwiecza pracy nad tymi zagadnieniami, zwykła praktyka cytowania w książkach naukowych sprawiłaby, że na każdej stronie musiałyby pojawiać się przerywniki w stylu „(Dennett 1971, 1991a, 2013a)”, lecz tak liczne autocytowania mogłyby budzić błędne wrażenie. Moje myślenie zostało ukształtowane przez setki myślicieli. Starałem się podać kluczowe źródła wszystkich rozważanych pomysłów tam, gdzie o nich mowa, a jednocześnie w części Dodatek. Kontekst problemowy podałem informacje, gdzie sam na ten temat obszerniej się wypowiadałem, dla wygody tych osób, które ciekawi rozwój przedstawianej argumentacji.
[4] Churchland podaje instrukcje i diagram, który pozwala cieszyć się tym wspaniałym efektem, w swej książce z 1979 roku zatytułowanej Scientific Realism and the Plasticity of Mind.
[5] Pracując z Nickiem Humphreyem lata temu nad tym, co nazywano wówczas „osobowością wieloraką”, odkryłem niemal nieodpartą pokusę, nawet u Nicka i u siebie, aby przesadnie akcentować coś, co wydawało się zarówno ważne, jak i tajemnicze. Przypuszczam, że ilekroć ludzie napotykają coś naprawdę dziwnego i niepokojącego, ich własne opisy mają tendencję do przesady, być może z powodu podprogowych pragnień, aby wtłoczyć sobie do głowy nakaz, że to jest coś, co ku swojej zgubie ignorujemy, a co musimy zgłębić.