Autobiografia. Daniel C. Dennett - Daniel C. Dennett - ebook

Autobiografia. Daniel C. Dennett ebook

Daniel C. Dennett

0,0
99,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autobiografia jednego z największych myślicieli naszych czasów

Daniel C. Dennett, wybitny filozof i kognitywista, spędził swoje życie, rozważając najtrudniejsze i najbardziej fundamentalne tajemnice umysłu. Jego teorie w dużej mierze ukształtowały naszą epokę myśli filozoficznej. Motorem jego działań zawsze była niepohamowana ciekawość, dlatego chętnie próbował nowych rzeczy. Majstrował przy starych garbusach, wyrabiał cydr, grał na fortepianie w klubach jazzowych, rzeźbił i żeglował. Robiąc to wszystko – stale myślał, kwestionował rzeczywistość, zadawał pytania. I nigdy nie przestał się mylić.

Myślę, że życie jest cenne, właśnie dlatego, że nie ma żadnego życia po życiu. Nie schrzań więc tego. Masz tylko jedną szansę. Jestem tak bardzo wdzięczny, że ją dostałem.

Daniel C. Dennett, cytat z filmu Do Lobsters Have Free Will? (scenariusz i reżyseria: Karol Jałochowski)

Pamiętam też, jak zostałem kiedyś zapytany lekkomyślnie, czy naprawdę nie wierzę w istnienie jakiejś wszechogarniającej, transcendentalnej mocy kontrolującej Wszechświat i całe zanurzone w nim życie. „O tak, wierzę” – odpowiedziałem. „Naprawdę?” „Tak – odparłem. – Nazywam ją grawitacją”.

Daniel C. Dennett (z wywiadu zamieszczonego w książce Karola Jałochowskiego Heretycy, buntownicy, wizjonerzy. 22 podróże z największymi umysłami naszych czasów, CCPress 2019)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 677

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2024
Co­py­ri­ght © by Da­niel C. Den­nett, 2023 All ri­ghts re­se­rved
Ty­tuł ory­gi­nalnyI’ve been thin­king
Re­dak­cja ję­zy­kowaDa­riusz Nie­zgoda
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychMi­chał Du­ława
Zdję­cie na okładce© Ka­rol Ja­ło­chow­ski
SkładME­LES-DE­SIGN
Opieka re­dak­cyjnaSo­nia Kmie­cik
ISBN 978-83-7886-795-1
Wy­da­nie I
Kra­ków 2024
Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467 e-mail: re­dak­[email protected]
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jej ro­dzi­nie

WSTĘP

Ty­siąc i je­den den­net­tów

Dwa­dzie­ścia ksią­żek, setki pu­bli­ka­cji na­uko­wych, nie­zli­czone roz­mowy – wiele im­po­nu­ją­cych li­czeb­ni­ków okre­śla do­ro­bek Da­niela C. Den­netta, lecz jed­nym z naj­wspa­nial­szych jego osią­gnięć – i to ist­nie­ją­cym w jed­nym tylko eg­zem­pla­rzu – jest Lek­sy­kon fi­lo­zo­ficzny[1].

Dan po­wo­łuje go do ży­cia w roku 1969. Daje za­czyn, uzu­peł­nia przez ja­kiś czas, po czym opiekę nad tym klu­czo­wym dla dzie­jów fi­lo­zo­fii dziele prze­ka­zuje in­nym. Lek­sy­kon, jak sama na­zwa wska­zuje, gro­ma­dzi ter­miny nie­zbędne każ­dej oso­bie pra­gną­cej funk­cjo­no­wać w świe­cie współ­cze­snej na­uki i nie na­ra­żać się na za­rzut igno­ran­cji.

Znaj­dziemy w nim, na przy­kład, ca­sta­nedę. Rze­czow­nik ten ozna­cza skom­pli­ko­wany in­stru­ment mu­zyczny, po po­ru­sze­niu wy­da­jący po­gma­twany dźwięk (przy­kład uży­cia: „Ory­gi­nalny te­mat zo­stał za­głu­szony dźwię­kiem ca­sta­nedy”). Do­strze­żemy der­ridę, słowo po­cho­dzące z bez­sen­sow­nej fran­cu­skiej przy­śpiewki: „Hey nonny der­rida, nonny nonny der­rida I’alala”. Jest też fo­ucalt, rze­czow­nik, sy­no­nim ba­bola, sza­lo­nego błędu. Nie­długo po nim na­stę­puje he­ideg­ger, czyli nie­zgrabne urzą­dze­nie do wier­ce­nia przez grube war­stwy sub­stan­cji (do uży­cia choćby w na­stę­pu­ją­cym zda­niu: „To tkwi tak głę­boko, że mu­simy użyć he­ideg­gera”). I tak da­lej.

Bez­pod­stawne są po­dej­rze­nia, że w Lek­sy­ko­nie au­tor daje upust swo­jemu scep­ty­cy­zmowi wo­bec do­robku in­nych fi­lo­zo­fów. Den­nett jest – wbrew opi­niom kry­ty­ków – osobą sa­mo­kry­tyczną. Oto przy­kłady z ży­cia wzięte, dwa z wielu.

Wcze­sną je­sie­nią roku 2015 wspól­nie re­ali­zu­jemy po­świę­cony mu nie­długi do­ku­ment Czy ho­mary mają wolną wolę?[2]. Rok póź­niej pro­po­nuję, by roz­wi­nąć go do formy peł­nego por­tretu. „To wy­daje się czymś po­tęż­nie nar­cy­stycz­nym, no i mar­twię się, że był­bym spę­tany pro­jek­tem re­ali­zo­wa­nym poza moją kon­trolą (a prze­cież nie po­wi­nien być pod moją kon­trolą – to by było naj­gor­sze!)”, od­po­wiada Dan. Skoń­czył wła­śnie pracę nad Od bak­te­rii do Ba­cha. O ewo­lu­cji umy­słów[3]. Jej wą­tek po­ja­wia się w dal­szej czę­ści li­stu: „Może po­win­ni­śmy za­cze­kać i spraw­dzić, czy moja nowa książka zo­sta­nie po­chwa­lona, czy uznana za «je­den most za da­leko»! Wi­dzi mi się, że nie­któ­rzy lu­dzie uznają, że DCD wy­sko­czył za swo­imi ide­ami za burtę, sta­jąc się ka­ry­ka­turą sa­mego sie­bie”.

Parę mie­sięcy póź­niej do pol­skich kin do­ciera zre­ali­zo­wany przez Pi­xar Ani­ma­tion Stu­dios film W gło­wie się nie mie­ści (In­side Out). Jest to do łez wzru­sza­jąca hi­sto­ria dziew­czynki imie­niem Ri­ley, z tru­dem że­gna­ją­cej się z ar­ka­dią dzie­ciń­stwa. Więk­szość ak­cji roz­grywa się na mostku ka­pi­tań­skim jej umy­słu, w któ­rym trudną ko­ha­bi­ta­cję upra­wia pięć pod­sta­wo­wych uczuć – Ra­dość, Smu­tek, Strach, Obrzy­dze­nie oraz Złość – per­so­ni­fi­ko­wa­nych przez uro­kliwe ani­mo­wane stwo­rze­nia. Ten po­zor­nie nie­winny ob­raz utrwala, nie­stety, upar­cie obecną w po­wszech­nych roz­wa­ża­niach ideę te­atru kar­te­zjań­skiego, z pa­sją de­mon­to­waną przez Den­netta.

„Naj­sil­niej­sza chyba i naj­bar­dziej uwo­dzi­ciel­ska jest kon­cep­cja, że gdzieś w na­szych gło­wach ma miej­sce ja­kiś wielki spek­takl”, mówi przed ka­merą[4]. „Ko­lory i kształty, dźwięki, swę­dze­nia i mro­wie­nia, wszyst­kie kłę­bią się na ja­kiejś wy­jąt­ko­wej, pry­wat­nej, su­biek­tyw­nej sce­nie. A my je­ste­śmy pu­blicz­no­ścią, każdy z nas jest wi­dzem tej zbitki zja­wisk, po­zo­rów i od­wzo­ro­wań. To miej­sce nie ist­nieje”, wy­ro­kuje Dan. Prze­zna­czony dla dzieci film ogląda jed­nak z za­in­te­re­so­wa­niem. „Jak wspo­mnia­łeś”, pi­sze po­tem w ma­ilu, „to ra­czej bru­talny ma­ni­pu­la­tor uczuć. Choć ob­ja­wiło mi się, że po­wi­nie­nem za­sta­no­wić się, czy aby nie jest tak, że kiedy to mnie uda się wy­my­ślić ja­kąś fry­mu­śną ana­lo­gię cze­goś zło­żo­nego za­cho­dzą­cego w mó­zgu, to wtedy wszystko jest w po­rządku. Ale kiedy udaje się to ko­muś in­nemu, staję się nie­spo­kojny i hi­per­kry­tyczny”.

Wra­ca­jąc do Lek­sy­konu: uwzględ­nia on też ha­sło den­nett. To, zda­niem au­to­rów, cza­sow­nik ozna­cza­jący od­da­wa­nie się przy­jem­no­ści wy­naj­dy­wa­nia sensu na­zwisk, a także sztuczny en­zym sto­so­wany do wa­rze­nia mleka ludz­kiej in­ten­cjo­nal­no­ści. Nuda, prawda? Spró­bujmy więc to ha­sło przede­fi­nio­wać.

*

Może w na­stę­pu­jący spo­sób: den­nett (przy­kład: w uży­ciu, nie­for­mal­nie, „po­le­cieć den­net­tem” lub „za­koń­czyć den­net­tem”) to rze­czow­nik ozna­cza­jący cha­rak­te­ry­styczny za­śpiew, który w par­ty­tu­rze przy­biera kształt or­ga­niczny, musz­lo­po­dobny, cza­sem po­dobny do wąsa czep­nego wi­no­blusz­czu. Aku­stycz­nie – an­ty­teza dźwięku wy­da­wa­nego przez ca­sta­nedę.

Me­lo­dia den­netta wabi ni­czym sy­reni śpiew, ale pro­wa­dzi nie do zguby, a do oświe­ce­nia. Nie do ogłu­pie­nia, a do od­cza­ro­wa­nia. Dan używa go, by wzmac­niać prze­kaz swo­ich teo­rii. Ale nie jak he­ideg­gera, a jak dłutka, któ­rym Mi­chał Anioł cy­ze­lo­wał szcze­góły Piety. Ję­zyk, któ­rym się wy­sła­wia, jest – i był to efekt za­mie­rzony – na tyle kla­rowny, że tra­fia i do spe­cja­li­stów, i do la­ików („Och, wy fi­lo­zo­fo­wie, je­śli bę­dzie­cie roz­ma­wiać tylko z in­nymi fi­lo­zo­fami, to ni­gdy nie zmie­ni­cie swo­jego ste­reo­typu mą­drali, który nic nie wie!”[5]). Choćby do Scotta John­sona.

Dar­win’s Dan­ge­rous Idea: Evo­lu­tion and the Me­anings of Life[6], książka wy­dana w roku 1995, rzuca tego zmar­łego nie­dawno, zna­ko­mi­tego kom­po­zy­tora ame­ry­kań­skiego na ko­lana (sam tak to opi­sał). Od­po­wiada na wiele py­tań, które on sam so­bie za­daje, ba­da­jąc ewo­lu­cję mu­zyki[7]. Dla­czego jedne idee sztuki kwitną, a inne za­mie­rają? W jaki spo­sób lu­dzie zbi­jają się w stada o po­dob­nych po­glą­dach? Ewo­lu­cja kul­tury, po­dob­nie jak na­tury, to gra sił dzie­dzi­cze­nia rze­czy sta­rych i wy­naj­dy­wa­nia no­wych, od­po­wia­dają zgod­nie John­son i Den­nett.

A że ma Den­nett nie lada den­netta, Scott to twór­czo wy­ko­rzy­stuje. Już od lat 70. – jesz­cze za­nim Steve Re­ich uczy­nił z tego swój znak roz­po­znaw­czy – eks­pe­ry­men­to­wał z uży­wa­niem mowy ludz­kiej jako cen­tral­nego mo­tywu swo­ich kom­po­zy­cji. „Głos Den­netta był wspa­nia­łym ge­ne­ra­to­rem me­lo­dii, być może naj­lep­szym źró­dłem mowy do sam­plo­wa­nia, na jaki kie­dy­kol­wiek się na­tkną­łem”, mówi Scott[8].

Wplata więc den­net­tow­skie za­śpiewy w mu­zykę do Czy ho­mary mają wolną wolę?, a wy­kład fi­lo­zofa na te­mat ko­lej­nej jego książki – za­ty­tu­ło­wa­nej Od­cza­ro­wa­nie. Re­li­gia jako zja­wi­sko na­tu­ralne[9] – staje się fun­da­men­tem Mind out of Mat­ter”, 74-mi­nu­to­wej me­dy­ta­cji, jak mówi Scott, „na te­mat ludz­kiej świa­do­mo­ści zdol­nej do stop­nio­wego od­sła­nia­nia wła­snej ge­nezy w fi­zycz­nym Wszech­świe­cie”. Wy­ko­na­nie or­kie­stry ka­me­ral­nej Alarm Will So­und, jed­nej z naj­ory­gi­nal­niej­szych grup na ame­ry­kań­skiej sce­nie mu­zyki współ­cze­snej, zbiera fan­ta­styczne re­cen­zje[10].

Ale może den­nett jest czymś in­nym?

*

W fil­mo­wym por­tre­cie Den­nett mówi, wy­jąt­kowo esen­cjo­nal­nie: „Gdy­bym miał dać na­grodę za naj­lep­szy po­mysł w hi­sto­rii, do­stałby ją Dar­win – przed New­to­nem, Ein­ste­inem i całą resztą. Dar­wi­now­ska kon­cep­cja se­lek­cji na­tu­ral­nej jed­no­czy świat przy­czyny, ma­te­rii, fi­zyki ze świa­tem zna­cze­nia, celu, świa­do­mo­ści. Całe spek­trum ży­cia za­leży od po­łą­cze­nia oży­wio­nego z nie­oży­wio­nym, zna­czą­cego z po­zba­wio­nym zna­cze­nia, ce­lo­wego z za­le­d­wie me­cha­nicz­nym i za­le­d­wie fi­zycz­nym”.

Z wy­po­wie­dzi tej może pły­nąć wnio­sek, że den­netta ro­zu­mieć na­leży jako uni­wer­salną za­sadę na­czelną. Ja­kimi pra­wami rzą­dzi się roz­wój po­pu­la­cji pan­to­felka? Den­nett (w sen­sie: den­nett). Jaką re­gułą opi­sy­wany jest roz­wój tech­no­lo­gii? Den­nett. Jak ciągi elek­trycz­nych im­pul­sów w sie­ciach neu­ro­nów ge­ne­rują świa­do­mość? Den­nett. Jak w ludz­kich zbio­ro­wi­skach nie­uchron­nej po­la­ry­za­cji ule­gają po­glądy na każdy nie­mal te­mat? Den­nett. Lee Smo­lin, po­rów­ny­wany do Ein­ste­ina fi­zyk z ka­na­dyj­skiego Pe­ri­me­ter In­sti­tute, jest au­to­rem teo­rii o ewo­lu­cji wie­lo­świata ko­smo­lo­gicz­nego. Wia­domo, co za nią stoi. I ostat­nie py­ta­nie: Skąd bie­rze się wiara w byty nad­przy­ro­dzone? Den­nett.

Ta pro­ce­sja py­tań i od­po­wie­dzi może na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­nać po­pu­larną nie­gdyś za­bawę w po­mi­dora. Gra w den­netta nie ma jed­nak na celu roz­śmie­sze­nie osoby zwa­nej po­mi­do­rem, a wzbu­dze­nie za­chwytu pod­szytą pro­stym pra­wem zło­żo­no­ścią. Urze­cze­nie cu­dow­no­ścią czy ma­gicz­no­ścią – Dan nie waha się uży­wać ta­kich słów – Wszech­świata.

*

Nie­wy­klu­czone jed­nak, że den­nett nie jest za­sadą, a miarą – wskaź­ni­kiem au­ten­tycz­no­ści. Gdyby tylko wy­na­le­ziono sto­sowny test na czło­wieka, coś w kontrze do te­stu Tu­ringa, który zdaje tylko ma­szyna nie­odróż­nialna od istoty ludz­kiej, taki bench­mark byłby jak zna­lazł. Da­nowi ten po­mysł mógłby się spodo­bać.

Ro­dzą się bo­wiem nie­mal jed­no­cze­śnie – on oraz ma­te­ma­tyczna idea sztucz­nego neu­ronu, opi­sana przez Wal­tera Pit­tsa i War­rena McCul­lo­cha. Do­ra­stają, roz­wi­jają się wspól­nie. Za­sad­ni­czy przed­miot za­in­te­re­so­wań Dana, umysł, jest prze­cież tym, co mo­de­lo­wały neu­ro­nauki ob­li­cze­niowe. Od wielu już lat zdaje so­bie sprawę, że efek­tem tych do­cie­kań będą al­go­rytmy, któ­rych efekty dzia­ła­nia staną się nie­odróż­nialne od spo­sobu, w jaki na ze­wnątrz ma­ni­fe­stują się we­wnętrzne światy czło­wieka. Ma­wia, że mamy du­szę, zro­bioną z mnó­stwa ma­leń­kich ro­bo­tów – ob­da­rzo­nych wła­sną „tak jakby” agendą ko­mó­rek, a wśród nich neu­ro­nów. Prze­wi­duje od dawna, że duże mo­dele AI będą „tak jakby” tro­chę my­śleć i będą „tak jakby” tro­chę świa­dome. Wita te osią­gnię­cia z en­tu­zja­zmem, ale i – pre­cy­zyj­nie zde­fi­nio­wa­nymi – oba­wami. Czę­sto się nimi dzieli, de­kady przed tym, nim staje to się modne.

Przy­po­mina słowa Erica Ho­rvitza, szefa na­uko­wego Mi­cro­so­ftu[11], o tym, że wkra­czamy do świata po­ste­pi­ste­micz­nego, w któ­rym nikt nie wie, co się dzieje, bo po­tężne sys­temy sztucz­nej in­te­li­gen­cji po­zwa­lają na two­rze­nie al­ter­na­tyw­nych rze­czy­wi­sto­ści. Al­ter­na­tyw­nych i po­zba­wio­nych fun­da­mentu, który zwie się za­ufa­niem. To ono bo­wiem spra­wia, że nie mu­simy wie­dzieć wszyst­kiego, bo mo­żemy wie­rzyć na słowo tym, któ­rzy w da­nej dzie­dzi­nie wie­dzą le­piej. To ono spaja that­che­row­skie wolne elek­trony jed­no­stek w spo­łe­czeń­stwa. Tym­cza­sem „za­ufa­nie jest dziś po­waż­nie za­gro­żone przez re­pli­ka­cyjną moc AI i przez fał­szywe in­te­rak­cje”, mówi Dan w jed­nym z ostat­nich wy­wia­dów[12]. Igno­ro­wa­nie tego faktu by­łoby z na­szej strony nie bła­hym fo­ucal­tem, a po­ten­cjal­nie śmier­tel­nym za­nie­dba­niem.

Gdyby więc ludzka praw­dzi­wość, ro­zu­miana li­te­ral­nie, była mie­rzalna, można by ją po­da­wać w den­net­tach. W skali od 1 dla ter­mo­statu do 100.

*

A może – to nie­zwy­kle praw­do­po­dobna in­ter­pre­ta­cja – den­nett jest jed­nostką do­brze, do cna prze­ży­tego ży­cia? Ziem­skie by­to­wa­nie więk­szo­ści z nas, lu­dzi można by po­wie­dzieć sze­re­go­wych, składa się na uła­mek jed­nego den­netta, ba, wręcz mi­kro­den­netta. Jed­nost­kom wy­bit­nym, ta­kim jak Al­bert Ein­stein lub Ca­me­ron Diaz (wy­ja­śnie­nie znaj­dzie­cie w au­to­bio­gra­fii), udaje się osią­gnąć osiem­dzie­siąt, dzie­więć­dzie­siąt pro­cent tej jed­nostki. Tylko Den­net­towi udaje się wy­żyć jed­nego den­netta, a może na­wet ciut wię­cej.

„Że­gnaj, wind­sur­fingu – ko­cha­łem cię, do­póki tylko mo­głem”, pi­sze Dan w Au­to­bio­gra­fii, ale tę samą de­kla­ra­cję mógłby praw­do­po­dob­nie po­czy­nić w sto­sunku do wielu in­nych hap­tycz­nych spo­so­bów in­te­rak­cji ze świa­tem. Do rzeź­bie­nia („w mo­ich ar­ty­stycz­nych wy­sił­kach do­sze­dłem do punktu, w któ­rym po­ka­zy­wa­łem swoje prace w ga­le­riach, bra­łem udział w kon­kur­sach i cał­kiem nie­źle mi szło, ale od­kry­łem, że nie zno­szę światka ar­ty­stycz­nego”, mówi[13]). Do gry na for­te­pia­nie w klu­bach jaz­zo­wych (z dużo póź­niej­szym, ma­low­ni­czym, opi­sa­nym w trzy­ma­nej przez Was książce epi­zo­dem im­pro­wi­za­cji z Do­ugiem Ho­fstad­te­rem i Ma­rvi­nem Min­skym). Do że­glo­wa­nia, któ­remu od­daje się z iście so­kra­tej­ską pa­sją. Do wy­robu cy­dru. Do maj­stro­wa­nia przy sta­rych gar­bu­sach („Uwiel­biam rze­mio­sło i po­my­sło­wość wiel­kich rę­ko­dziel­ni­ków z XIX wieku, two­rzą­cych na­rzę­dzia pre­cy­zyjne”, nie bez po­wodu wy­znaje w au­to­bio­gra­fii). Klu­czem fran­cu­skim po­słu­guje się rów­nie spraw­nie jak na­rzę­dziami wy­obraźni.

Jest w sto­sunku do ży­cia – zjed­no­cze­nia ma­te­rii i fi­zyki ze zna­cze­niem i świa­do­mo­ścią – żar­łoczny. Li­te­ral­nym do­wo­dem tego ape­tytu mo­głoby być wchło­nię­cie, ku mo­jemu prze­ra­że­niu, mon­stru­al­nych roz­mia­rów kaczki po ży­dow­sku, po­da­wa­nej przy lu­bel­skim rynku (wy­da­rze­nie miało miej­sce pod­czas wi­zyty w Pol­sce w roku 2017, kiedy to okrzyk­nięto go „Bel­ze­bu­bem”[14]). Ale pew­nie lep­szą eg­zem­pli­fi­ka­cją bę­dzie to, jak prze­mie­rza­jąc ogród krzy­żu­ją­cych się ście­żek wie­dzy, łą­czy lu­dzi, spaja in­sty­tu­cje, na­kłada na sie­bie roz­dzie­lone wcze­śniej śro­do­wi­ska, sta­jąc się wę­złem roz­le­głej, wie­lo­wy­mia­ro­wej sieci. Tylko w ten spo­sób może wie­dzieć wię­cej.

*

Nie­wy­klu­czone jed­nak – i to już ostat­nia pro­po­zy­cja, jaka przy­cho­dzi mi do głowy – że jest jesz­cze lep­sze wy­ja­śnie­nia ha­sła den­nett. Dan sam pod­suwa tę in­ter­pre­ta­cję. W 2008 roku pi­sze wspo­mniane już wy­żej Od­cza­ro­wa­nie. Nie robi tego z po­trzeby serca. We wspo­mnie­niach no­tuje: „Była to praca z obo­wiązku, i wiele mnie kosz­to­wała w naj­waż­niej­szej wa­lu­cie ży­cia: cza­sie”.

W paź­dzier­niku roku 2015, sie­dząc w sa­lo­nie, któ­rego wiel­kie jak ściana okno wy­cho­dziło na wody ob­le­wa­jące Lit­tle Deer Isle, mówi: „My­ślę, że ży­cie jest cenne, wła­śnie dla­tego, że nie ma żad­nego ży­cia po ży­ciu. Nie schrzań więc tego. Masz tylko jedną szansę. Je­stem tak bar­dzo wdzięczny, że ją do­sta­łem”[15]. Su­san, z którą Dan przez 62 lata trzy­mał rzadko wśród par spo­ty­kaną sztamę obej­mu­jącą ab­so­lut­nie wszyst­kie sfery ży­cia, z pew­no­ścią sły­szy te wy­zna­nia nie po raz pierw­szy, ale i tak się uśmie­cha.

Może więc den­nett jest jed­nostką tej wła­śnie wa­luty. In­nej jed­nak niż ta­lar, do­lar, ru­pia, peso czy stan­dar­dowe kre­dyty ga­lak­tyczne[16] – bo je­dy­nej w swoim ro­dzaju: bez­cen­nej i nie­wy­mie­nial­nej.

Ka­rol Ja­ło­chow­ski

PRO­LOG

SZCZĘ­ŚCIARZ DAN

Przez całe ży­cie mia­łem tyle szczę­ścia, że pra­wie uwie­rzy­łem w prze­zna­cze­nie.

– Tom Stop­pard, 1986, w li­ście do matki

Ni­gdy nie uwa­ża­łem się za szczę­ścia­rza, je­stem tchó­rzem. Dla­tego nie mógł­bym być ha­zar­dzi­stą. Ale ciężko pra­cuję. Im cię­żej pra­cuję, tym wię­cej mam szczę­ścia!

– Alex Bird (słynny bry­tyj­ski „ty­per”, czyli ha­zar­dzi­sta)

W dniu 24 paź­dzier­nika 2006 roku ka­retka po­go­to­wia prze­wio­zła mnie bły­ska­wicz­nie z mo­jego ga­bi­netu na Uni­wer­sy­te­cie Tu­fts na ostry dy­żur do Kli­niki La­hey, gdzie le­ka­rze od­kryli, w czym tkwił pro­blem: we­wnętrzna i ze­wnętrzna war­stwa mo­jej aorty roz­dzie­liły się – na­zywa się to roz­war­stwie­niem aorty – i mo­głem umrzeć w każ­dej chwili, gdyby tylko krew z mo­jego serca eks­plo­do­wała do jamy klatki pier­sio­wej. Dzień wcze­śniej by­łem w Za­toce Ma­kreli na Wy­spie Ła­bę­dzia w Ma­ine, na mo­jej ża­glówce Xan­thippe. Był to ostatni rejs se­zonu, a to­wa­rzy­szył mi mój przy­ja­ciel ze Szwe­cji, Bo Dahl­bom, i jego syn Fre­de­rik, a gdy wolno wy­cią­ga­łem ciężką ko­twicę, po­czu­łem słaby ból w klatce pier­sio­wej, przy­po­mi­na­jący ból, który po­czu­łem sie­dem lat wcze­śniej, gdy mia­łem „ci­chy za­wał serca”, po któ­rym wsz­cze­piono mi trzy baj­pasy. Z sil­nym wia­trem czo­ło­wym po­pły­nę­li­śmy z po­wro­tem do Blue Hill, za­cu­mo­wa­li­śmy łódź, zdję­li­śmy cięż­kie ża­gle, umo­co­wa­li­śmy dmu­chany pon­ton na da­chu mo­jego sa­mo­chodu i wró­ci­li­śmy na farmę, za­nim uda­łem się na krótką wy­cieczkę do miej­sco­wego szpi­tala, gdzie po­wie­dziano mi, że nie mia­łem ataku serca, ale po­wi­nie­nem umó­wić się z moim kar­dio­lo­giem tak szybko, jak to tylko moż­liwe. Dzień póź­niej po­je­cha­li­śmy do Tu­fts, gdzie za­py­ta­łem wy­dzia­łową se­kre­tarkę, czy ma pa­ra­ce­ta­mol, a ona za­miast tego roz­sąd­nie za­dzwo­niła po ka­retkę.

Jed­nym ze mniej zna­nych skut­ków ubocz­nych ope­ra­cji na otwar­tym sercu są mi­kro­udary, spo­wo­do­wane za­tka­niem na­czyń krwio­no­śnych w mó­zgu przez resztki ma­te­riału wy­ko­rzy­sta­nego pod­czas ope­ra­cji, a mój kar­dio­log wy­raź­nie ostrzegł ze­spół ope­ra­cyjny, że skoro mój umysł to moje ży­cie, to po­winni po­sta­rać się, aby nie uczy­nić ze mnie ko­lej­nej „pom­po­głowy” [ang. pum­phead] – to brzyd­kie okre­śle­nie uży­wane przez kar­dio­chi­rur­gów w pry­wat­nych roz­mo­wach w od­nie­sie­niu do osób, któ­rych mó­zgi zo­stały uszko­dzone przez sztuczne płuco-serce. Po ope­ra­cji, za­nim odłą­czyli mnie od ma­szyny, od­wró­cili kie­ru­nek prze­pływu krwi do mo­jego mó­zgu, wy­sy­ła­jąc ją do żył z tęt­nic, li­cząc na to, że wy­płu­czą w ten spo­sób cały ma­te­riał ope­ra­cyjny, który mógłby uszko­dzić moją res co­gi­tans, moją rzecz my­ślącą (czyli mój mózg, a nie, jak chciał Kar­te­zjusz, od­rębną i nie­ma­te­rialną sub­stan­cję). Tak więc, cał­kiem do­słow­nie, prze­sze­dłem pra­nie mó­zgu. Czy od­nio­sło za­mie­rzony sku­tek? Gdy tylko mo­głem już usiąść po ope­ra­cji na szpi­tal­nym łóżku, się­gną­łem po mo­jego sta­rego do­brego lap­topa i na­pi­sa­łem krótki tekst, aby prze­ko­nać się, czy nie bra­kuje mi pią­tej klepki. Uka­zał się na Edge.org, gdzie zwró­cił uwagę wielu czy­tel­ni­ków. I jak my­ślisz?

Do­brze się stało! (2 li­sto­pada 2006 roku)

W oko­pach nie ma ate­istów, jak głosi stare, choć dys­ku­syjne po­wie­dze­nie, ist­nieją jed­nak aneg­do­tyczne i prze­ma­wia­jące za nim prze­słanki, w po­staci słyn­nych ate­istów, któ­rzy do­świad­czyli wła­snej śmierci, aby na­stęp­nie ob­wie­ścić wszem i wo­bec, że zmie­nili zda­nie. Sto­sun­kowo świe­żym przy­kła­dem jest tu­taj bry­tyj­ski fi­lo­zof sir A.J. Ayer, który zmarł w 1989 roku. A oto ko­lejna aneg­dota do roz­wa­że­nia.

Dwa ty­go­dnie temu ka­retka za­wio­zła mnie po­śpiesz­nie do szpi­tala, gdzie po ba­da­niu to­mo­gra­fem kom­pu­te­ro­wym stwier­dzono, że mam „roz­war­stwie­nie aorty” – wy­ściółka głów­nego na­czy­nia krwio­no­śnego, przez które prze­pływa krew z mo­jego serca, zo­stała ro­ze­rwana, wsku­tek czego w miej­scu prze­wodu jed­no­ko­mo­ro­wego po­wstał prze­wód dwu­ko­mo­rowy. Mia­łem szczę­ście dla­tego, że po­mo­sto­wa­nie aor­talno-wień­cowe, które prze­sze­dłem sie­dem lat temu, praw­do­po­dob­nie oca­liło mi ży­cie, gdyż plą­ta­nina blizn, któ­rymi, ni­czym blusz­czem, po­kryło się moje serce w ciągu kilku lat po tej ope­ra­cji, wzmoc­niła aortę, za­po­bie­ga­jąc ka­ta­stro­fal­nemu w skut­kach wy­cie­kowi z po­wsta­łego w niej roz­dar­cia. Po dzie­wię­cio­go­dzin­nej ope­ra­cji, pod­czas któ­rej cał­ko­wi­cie za­trzy­mano moje serce, a moje ciało i mój mózg schło­dzono do około 45 stopni [Fah­ren­he­ita, tj. ok. 7 stopni Cel­sju­sza – przyp. tłum.], aby za­po­biec uszko­dze­niu mó­zgu spo­wo­do­wa­nemu bra­kiem tlenu, do­póki nie uru­cho­miono sztucz­nego płuco-serca, je­stem te­raz dum­nym po­sia­da­czem no­wej aorty, cią­gną­cej się aż do łuku aorty, wy­ko­na­nej z trwa­łego da­kronu, wszy­tej na swoje miej­sce i we wła­ści­wym kształ­cie przez chi­rurga, a na­stęp­nie pod­pię­tej do mo­jego serca wraz z za­wo­rem z włókna wę­glo­wego, który z każ­dym ude­rze­niem mo­jego serca wy­daje z sie­bie pod­no­szące na du­chu klik­nię­cie.

Te­raz, gdy wkra­czam w de­li­katny okres re­kon­wa­le­scen­cji, mam sporo rze­czy do prze­my­śle­nia, do­ty­czą­cych za­równo tego wstrzą­sa­ją­cego prze­ży­cia, jak i mo­rza wy­ra­zów wspar­cia, które do­sta­łem, gdy ro­ze­szła się wieść o mo­jej ostat­niej przy­go­dzie. Przy­ja­ciele z nie­po­ko­jem chcieli do­wie­dzieć się, czy mia­łem do­świad­cze­nie śmierci, a je­śli tak, to jak wpły­nęło ono na mój dłu­go­trwały już i gło­szony pu­blicz­nie ate­izm. Czy mia­łem epi­fa­nię? Czy za­mie­rza­łem pójść w ślady Ay­era (który od­zy­skał wiarę we wła­sne siły i kilka dni póź­niej stwier­dził zde­cy­do­wa­nie, że „po­wi­nie­nem był po­wie­dzieć, że moje do­świad­cze­nie osła­biło nie moje prze­ko­na­nie, że nie ist­nieje ży­cie po śmierci, lecz moje nie­ugięte sta­no­wi­sko wzglę­dem tego prze­ko­na­nia”), a może mój ate­izm po­zo­stał nie­tknięty i nie­zmie­niony?

Tak, mia­łem epi­fa­nię. Do­strze­głem, wy­raź­niej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej w moim ży­ciu, że gdy mó­wię: „Do­brze się stało!” [ang. Thank go­od­ness], to nie jest to je­dy­nie eu­fe­mizm na „Dzięki Bogu!” (My ate­iści nie wie­rzymy, że ist­nieje ja­kiś Bóg, któ­remu można po­dzię­ko­wać). Na­prawdę mam na my­śli, że do­brze się stało! Na tym świe­cie jest mnó­stwo do­bra, a każ­dego dnia jest go jesz­cze wię­cej, i tak na­prawdę to ta wspa­niała, stwo­rzona przez czło­wieka i do­sko­nała struk­tura spra­wiła, że wciąż żyję. Owa do­sko­nała struk­tura jest wła­ści­wym ad­re­sa­tem wdzięcz­no­ści, którą dziś czuję, i chciał­bym za­chwa­lić ten fakt tu i te­raz.

Wo­bec kogo mam więc te­raz dług wdzięcz­no­ści? Wo­bec kar­dio­loga, który przez lata utrzy­my­wał mnie przy ży­ciu i na cho­dzie i który szybko i pew­nie od­rzu­cił pierw­szą dia­gnozę, zgod­nie z którą mia­łem co naj­wy­żej za­pa­le­nie płuc. Wo­bec chi­rur­gów, neu­ro­lo­gów, ane­ste­zjo­lo­gów i per­fu­zjo­ni­sty, któ­rzy utrzy­my­wali moje układy w ru­chu w ar­cy­trud­nych oko­licz­no­ściach. Wo­bec około tu­zina asy­sten­tów me­dycz­nych oraz wo­bec pie­lę­gnia­rek, fi­zjo­te­ra­peu­tów, tech­ni­ków ra­dio­lo­gów i ma­łej ar­mii fle­bo­to­mi­stów tak zręcz­nych, że po­bie­ra­nie krwi było nie­mal nie­zau­wa­żalne, a także wo­bec lu­dzi, któ­rzy po­da­wali mi po­siłki, utrzy­my­wali mój po­kój w czy­sto­ści, ro­bili ogromne ilo­ści pra­nia, czego wy­ma­gał tak pa­skudny przy­pa­dek, wo­zili mnie na wózku na prze­świe­tle­nia, i tak da­lej. Lu­dzie ci po­cho­dzili z Ugandy, Ke­nii, Li­be­rii, Ha­iti, Fi­li­pin, Chor­wa­cji, Ro­sji, Chin, Ko­rei, In­dii – a także, oczy­wi­ście, ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych – i ni­gdy jesz­cze nie wi­dzia­łem bar­dziej im­po­nu­ją­cego wza­jem­nego sza­cunku, gdy po­ma­gali so­bie na­wza­jem i na­wza­jem spraw­dzali swoją pracę. Lecz mimo ca­łej ich pracy ze­spo­ło­wej ta lo­kalna ekipa nie mo­głaby wy­ko­nać swo­ich obo­wiąz­ków bez ogrom­nego i po­zo­sta­ją­cego w tle wspar­cia in­nych. Z wdzięcz­no­ścią się­gam pa­mię­cią do mo­jego zmar­łego przy­ja­ciela i ko­legi z Tu­fts, fi­zyka Al­lana Cor­macka, który był jed­nym z lau­re­atów Na­grody No­bla za wy­na­le­zie­nie to­mo­grafu kom­pu­te­ro­wego. Al­lan – po­śmiert­nie oca­li­łeś ko­lejne ży­cie, ale kto bę­dzie w sta­nie je wszyst­kie zli­czyć? Świat jest lep­szy dzięki two­jej pracy. Do­brze się stało. Idąc da­lej, mamy cały sys­tem me­dyczny, za­równo na­ukę, jak i tech­no­lo­gię, bez któ­rego na­wet po­dej­mo­wane z naj­lep­szymi in­ten­cjami wy­siłki jed­no­stek by­łyby, ogól­nie rzecz bio­rąc, bez­u­ży­teczne. Dla­tego też je­stem wdzięczny ra­dom re­dak­cyj­nym i re­cen­zen­tom, tak by­łym, jak i obec­nym, „Science”, „Na­ture”, „Jo­ur­nal of the Ame­ri­can Me­di­cal As­so­cia­tion”, „Lan­cet” i wszyst­kim in­nym in­sty­tu­cjom na­uki i me­dy­cyny, które nie­ustan­nie wpro­wa­dzają ko­lejne udo­sko­na­le­nia, a także wy­kry­wają i po­pra­wiają błędy.

Czy ota­czam kul­tem me­dy­cynę? Czy na­uka jest moją re­li­gią? Oczy­wi­ście, że nie; nie ma żad­nego aspektu współ­cze­snej me­dy­cyny czy na­uki, który zwol­nił­bym z ko­niecz­no­ści pod­da­nia się naj­bar­dziej dro­bia­zgo­wej ana­li­zie, i z ła­two­ścią mogę wska­zać wiele po­waż­nych pro­ble­mów, które wciąż na­leży roz­wią­zać. Rzecz ja­sna, bę­dzie to ła­twe dla­tego, że światy me­dy­cyny i na­uki już te­raz za­an­ga­żo­wane są w naj­bar­dziej ob­se­syjne, in­ten­sywne i po­korne pro­cesy sa­mo­oceny, z ja­kimi ludz­kie in­sty­tu­cje miały kie­dy­kol­wiek stycz­ność, a wy­niki owej sa­mo­oceny ogła­szane są pu­blicz­nie i re­gu­lar­nie. Co wię­cej, to wła­śnie ta bez­po­śred­nia, ra­cjo­nalna kry­tyka, mimo wszyst­kich swych nie­do­sko­na­ło­ści, sta­nowi se­kret za­dzi­wia­ją­cych suk­ce­sów owych przed­się­wzięć czło­wieka. Każ­dego dnia do­ko­nuje się mie­rzalny po­stęp. Gdyby moja aorta ro­ze­rwała się de­kadę temu, nie miał­bym naj­mniej­szych szans na prze­ży­cie. Rów­nież i dzi­siaj nie zda­rza się to by­naj­mniej ru­ty­nowo, ale moje szanse na prze­ży­cie były wła­ści­wie cał­kiem nie­złe (obec­nie około 33% osób, u któ­rych do­szło do roz­war­stwie­nia aorty, umiera w ciągu pierw­szych dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin po tym zda­rze­niu, je­śli nie zo­stali pod­dani wła­ści­wemu le­cze­niu, a z każdą ko­lejną go­dziną ich szanse ma­leją jesz­cze bar­dziej).

Jedna rzecz szcze­gól­nie mnie ude­rzyła, gdy po­rów­na­łem świat me­dy­cyny, od któ­rego za­le­żało te­raz moje ży­cie, z in­sty­tu­cjami re­li­gij­nymi, które w ostat­nich la­tach do­kład­nie ba­da­łem. Je­den z bar­dziej sub­tel­nych i po­zy­tyw­nych wąt­ków po­ja­wia­ją­cych się w każ­dej re­li­gii (o ile mi wia­domo) to idea, zgod­nie z którą tak na­prawdę li­czy się to, co masz w sercu: je­śli masz szczytne za­miary i je­śli sta­rasz się czy­nić to, co (we­dług Boga) jest słuszne, nie można od cie­bie wy­ma­gać wię­cej. W przy­padku me­dy­cyny jest ina­czej! Je­śli się my­lisz – a zwłasz­cza, gdy po­wi­nie­neś do­my­ślić się, że się my­lisz – twoje szczytne za­miary nie­mal w ogóle się nie li­czą. A pod­czas gdy dzia­ła­nie mo­ty­wo­wane wiarą, bez do­kład­nego roz­wa­że­nia wszyst­kich do­stęp­nych moż­li­wo­ści, jest czę­sto przed­mio­tem po­chwały re­li­gij­nej, w me­dy­cy­nie uwa­żane jest ono za „grzech ciężki”. Le­karz, któ­rego gor­liwa wiara we wła­sne ob­ja­wie­nia do­ty­czące po­stę­po­wa­nia w przy­padku roz­war­stwie­nia aorty spo­wo­do­wa­łaby roz­po­czę­cie przez niego nie­za­twier­dzo­nych eks­pe­ry­men­tów na lu­dziach, otrzy­małby su­rową re­pry­mendę, a być może na­wet zo­stałby wy­da­lony z za­wodu. Oczy­wi­ście, zda­rzają się wy­jątki. To­le­ruje się kilku zu­chwa­łych i po­dej­mu­ją­cych ry­zyko pio­nie­rów, któ­rzy (je­śli mają ra­cję) są na­wet na­gra­dzani, lecz mogą to być je­dy­nie rzad­kie wy­jątki od stan­dardu sys­te­ma­tycz­nego uczo­nego, skru­pu­lat­nie eli­mi­nu­ją­cego al­ter­na­tywne teo­rie, za­nim za­sto­suje wła­sną. Szczytne za­miary i in­spi­ra­cja po pro­stu nie wy­star­czą.

In­nymi słowy, pod­czas gdy re­li­gie mogą słu­żyć przy­zwo­itym ce­lom, po­zwa­la­jąc wielu lu­dziom czuć się kom­for­towo z ta­kim stan­dar­dem mo­ral­nym, który są w sta­nie osią­gnąć, żadna re­li­gia nie wy­maga od swo­ich wy­znaw­ców po­stę­po­wa­nia zgod­nego z wy­so­kimi stan­dar­dami od­po­wie­dzial­no­ści mo­ral­nej, które na­rzuca świecki świat me­dy­cyny i na­uki! I nie mam tu­taj na my­śli je­dy­nie tych stan­dar­dów, które obo­wią­zują „na sa­mym szczy­cie” – wśród chi­rur­gów i le­ka­rzy, któ­rzy każ­dego dnia po­dej­mują de­cy­zje do­ty­czące czy­je­goś ży­cia lub śmierci. Mam na my­śli stan­dardy su­mien­no­ści apro­bo­wane rów­nież przez tech­ni­ków la­bo­ra­to­ryj­nych oraz osoby przy­go­to­wu­jące po­siłki. Tra­dy­cja ta po­kłada wiarę w ni­czym nie­ogra­ni­czone za­sto­so­wa­nie ro­zumu i ba­dań em­pi­rycz­nych, nie­ustan­nego spraw­dza­nia oraz w na­wyk cią­głego za­py­ty­wa­nia: „A je­śli się mylę?”. Od­wo­ła­nia do wiary lub przy­na­leż­no­ści do ja­kie­goś klubu ni­gdy nie są to­le­ro­wane. Wy­obraź so­bie, z jaką re­ak­cją spo­tkałby się na­uko­wiec, który twier­dziłby, że inni nie mogą od­two­rzyć wy­ni­ków jego ba­dań po pro­stu dla­tego, że nie po­dzie­lają wiary lu­dzi pra­cu­ją­cych w jego la­bo­ra­to­rium! I, wra­ca­jąc do mo­jego głów­nego wątku, do­bru tej wła­śnie tra­dy­cji ro­zumu i nie­skrę­po­wa­nych do­cie­kań dzię­kuję dziś za to, że żyję.

Co jed­nak po­wiem tym moim wie­rzą­cym przy­ja­cio­łom (tak, mam cał­kiem sporo wie­rzą­cych przy­ja­ciół), któ­rzy byli na tyle od­ważni i szcze­rzy, że po­wie­dzieli mi, iż mo­dlili się o mnie? Z przy­jem­no­ścią im wy­ba­czy­łem, gdyż nie­wiele sy­tu­acji iry­tuje mnie bar­dziej niż brak moż­li­wo­ści przyj­ścia z bez­po­śred­nią po­mocą tym, któ­rych ko­chamy. Przy­znaję, że ża­ło­wa­łem, iż nie mo­głem mo­dlić się (szcze­rze) za mo­ich przy­ja­ciół i człon­ków ro­dziny, gdy tego po­trze­bo­wali, dla­tego też do­ce­niam tę po­trzebę, mimo że w pełni zdaję so­bie sprawę z jej da­rem­no­ści. Z ła­two­ścią tłu­ma­czę uwagi mo­ich wie­rzą­cych przy­ja­ciół na tę czy inną wer­sję słów za­sły­sza­nych od in­nych świa­tłych [ang. bri­ghts] (słowo, które ja, a także i inni pró­bu­jemy roz­po­wszech­nić jako ter­min od­no­szący się do nie­wie­rzą­cych; zo­bacz roz­dział 27): „my­śla­łem o to­bie i z ca­łego serca ży­czy­łem ci – ko­lejny nie­sku­teczny przy­kład braku umiaru, któ­remu jed­nak trudno się oprzeć – abyś wy­szedł z tego cało”. Fakt, że ci moi dro­dzy przy­ja­ciele my­śleli o mnie w ten spo­sób i pod­jęli wy­si­łek po­wie­dze­nia mi o tym, sam w so­bie, bez po­trzeby do­da­wa­nia do niego wątku nad­przy­ro­dzo­nego, wspa­niale pod­nosi na du­chu. W moim przy­padku te wia­do­mo­ści spły­wa­jące od człon­ków ro­dziny i od przy­ja­ciół z ca­łego świata do­słow­nie krze­piły serce i je­stem wdzięczny za owo pod­nie­sie­nie mo­jego mo­rale, do któ­rego się przy­czy­niły (oba­wiam się, że w do­prawdy osza­ła­mia­ją­cym stop­niu!). Lecz nie żar­tuję już, gdy po­wiem, że mu­sia­łem wy­ba­czyć moim przy­ja­cio­łom, któ­rzy po­wie­dzieli, że mo­dlili się za mnie. Opar­łem się po­ku­sie, aby od­po­wie­dzieć im: „Dzięki, do­ce­niam to, ale czy zło­ży­łeś też w ofie­rze ko­zła?”. Czuję się w ta­kich sy­tu­acjach tak samo, jak czuł­bym się, gdyby któ­ryś z nich po­wie­dział: „Wła­śnie za­pła­ci­łem ka­pła­nowi vo­odoo, aby rzu­cił czar, który ma cię uzdro­wić”. Ja­każ by­łaby to na­iwna strata pie­nię­dzy, które można by­łoby prze­zna­czyć na waż­niej­sze cele! Nie ocze­kuj ode mnie wdzięcz­no­ści ani na­wet obo­jęt­no­ści. Do­ce­niam uczu­cie i wiel­ko­dusz­ność, które cię mo­ty­wo­wały, lecz chciał­bym, abyś zna­lazł bar­dziej roz­sądny spo­sób na ich wy­ra­że­nie.

Czy aby nie je­stem zbyt su­rowy? Z pew­no­ścią prze­cież ni­komu nie dzieje się krzywda, gdy ci, któ­rzy są to w sta­nie szcze­rze uczy­nić, mo­dlą się za mnie! Nie, wcale nie je­stem tego taki pe­wien. Po pierw­sze, je­śli na­prawdę chcie­liby zro­bić coś przy­dat­nego, to mo­gliby ten czas i wy­si­łek, które prze­zna­czyli na mo­dli­twę, prze­zna­czyć na ja­kieś nie­cier­piące zwłoki przed­się­wzię­cie, w przy­padku któ­rego mogą coś uczy­nić. Po dru­gie, mamy te­raz dość so­lidne prze­słanki (np. opu­bli­ko­wane ostat­nio ba­da­nie Ben­sona z Ha­rvardu), aby stwier­dzić, że mo­dli­twa wsta­wien­ni­cza po pro­stu nie działa. Każdy, kto w swej prak­tyce wzru­sza ra­mio­nami na ta­kie ba­da­nia, sub­tel­nie pod­waża sza­cu­nek wzglę­dem do­bra, wo­bec któ­rego je­stem wdzięczny. Je­śli na­le­gasz, aby utrzy­mać przy ży­ciu mit o sku­tecz­no­ści mo­dli­twy, to w świe­tle tych prze­sła­nek wi­nien nam je­steś uza­sad­nie­nie. W ocze­ki­wa­niu na ta­kie uza­sad­nie­nie wy­ba­czę ci to, że po­stę­pu­jesz zgod­nie ze swą tra­dy­cją; wiem, jak wiel­kie po­cie­sze­nie zna­leźć można w tra­dy­cji. Chciał­bym jed­nak, abyś zwró­cił uwagę, jak w naj­lep­szym przy­padku mo­ral­nie pro­ble­ma­tyczne jest to, co czy­nisz. Je­śli przy­naj­mniej roz­wa­żył­byś po­zew o po­peł­nie­nie błędu me­dycz­nego skie­ro­wany prze­ciwko le­ka­rzowi, który po­my­lił się, gdy cię le­czył, lub po­zew prze­ciwko fir­mie far­ma­ceu­tycz­nej, która nie prze­pro­wa­dziła wszyst­kich wy­ma­ga­nych te­stów, za­nim sprze­dała ci lek, który ci za­szko­dził, to mu­sisz za­uwa­żyć, że mil­cząco do­ce­niasz wy­so­kie stan­dardy ra­cjo­nal­nych ba­dań, które wy­zna­cza so­bie świat me­dy­cyny, a mimo to wciąż od­da­jesz się prak­tyce, dla któ­rej nie spo­sób zna­leźć ja­kie­go­kol­wiek ra­cjo­nal­nego uza­sad­nie­nia, a w do­datku uwa­żasz, że coś w ten spo­sób wno­sisz. (Spró­buj wy­obra­zić so­bie swe obu­rze­nie, gdyby firma far­ma­ceu­tyczna w od­po­wie­dzi na twój po­zew stwier­dziła bez­tro­sko: „Prze­cież mo­dli­li­śmy się długo i żar­liwe, aby ten lek za­dzia­łał! Czego jesz­cze chcesz?”).

Naj­lep­sze w mó­wie­niu „do­brze się stało” za­miast „dzięki Bogu” jest to, że jest na­prawdę wiele spo­so­bów na spła­ce­nie długu wo­bec do­bra – po­przez pod­ję­cie się trudu wy­two­rze­nia go w jesz­cze więk­szej ilo­ści, tak aby inni mo­gli sko­rzy­stać z niego w przy­szło­ści. Do­bro ist­nieje w wielu for­mach, nie tylko me­dy­cyny i na­uki. Do­brze się stało, że ist­nieje mu­zyka, po­wiedzmy, Randy’ego New­mana, która nie mo­głaby ist­nieć bez wszyst­kich tych wspa­nia­łych for­te­pia­nów i stu­diów na­gra­nio­wych, nie wspo­mi­na­jąc już o mu­zycz­nym do­robku wszyst­kich wiel­kich kom­po­zy­to­rów, od Ba­cha przez Wa­gnera po Scotta Jo­plina i Be­atle­sów. Do­brze się stało, że woda z kranu na­daje się do pi­cia i że mamy co po­ło­żyć na stole. Do­brze się stało, że są uczciwe wy­bory i rze­telne dzien­ni­kar­stwo. Je­śli chcesz wy­ra­zić swą wdzięcz­ność do­bru, to mo­żesz za­sa­dzić drzewo, na­kar­mić sie­rotę, ku­pić książki dziew­czyn­kom wy­cho­wu­ją­cym się w is­lam­skim świe­cie lub też na ty­siąc róż­nych spo­so­bów przy­czy­nić się do wy­raź­nej po­prawy ja­ko­ści ży­cia na tej pla­ne­cie, te­raz i w nie­od­le­głej przy­szło­ści.

Albo też mo­żesz po­dzię­ko­wać Bogu – lecz po­mysł spłaty długo wo­bec Boga jest w swej isto­cie nie­do­rzeczny. Jaki po­ży­tek mia­łaby wszech­wie­dząca i wszech­po­tężna Istota (Czło­wiek, Który Ma Wszystko) z twej mi­zer­nej spłaty? (A poza tym, zgod­nie z chrze­ści­jań­ską tra­dy­cją, Bóg umo­rzył już ów dług aż po wsze czasy, po­świę­ca­jąc wła­snego syna. Spró­buj spła­cić taki kre­dyt!). Tak, wiem, tych kwe­stii nie na­leży ro­zu­mieć do­słow­nie; mają wy­miar sym­bo­liczny. Przy­znaję to, ale w ta­kiej sy­tu­acji po­mysł, zgod­nie z któ­rym dzię­ku­jąc Bogu, tak na­prawdę czy­nisz do­bro, rów­nież musi być ro­zu­miany sym­bo­licz­nie. Praw­dziwe do­bro przed­kła­dam nad do­bro sym­bo­liczne.

Mimo to wy­ba­czam tym, któ­rzy mo­dlą się za mnie. Po­strze­gam ich ni­czym nie­ustę­pli­wych na­ukow­ców, któ­rzy opie­rają się do­wo­dom prze­ma­wia­ją­cym za nie­lu­bia­nymi przez nich teo­riami jesz­cze długo po tym, gdy na­le­ża­łoby z gra­cją ustą­pić. Chylę czoła wa­szej wier­no­ści wzglę­dem zaj­mo­wa­nego przez was sta­no­wi­ska – lecz pa­mię­taj­cie: wier­ność tra­dy­cji nie wy­star­czy. Mu­si­cie za­py­tać sa­mych sie­bie: „A je­śli się mylę?”. My­ślę, że na dłuż­szą metę od lu­dzi wie­rzą­cych można ocze­ki­wać za­cho­wa­nia zgod­nego z tym sa­mym stan­dar­dem mo­ral­nym, który do­ty­czy osób świec­kich, które zaj­mują się na­uką i me­dy­cyną.

W ciągu szes­na­stu lat po tam­tej ope­ra­cji opu­bli­ko­wa­łem sie­dem ksią­żek i dzie­siątki ar­ty­ku­łów, a w cza­sie do­dat­ko­wym, który otrzy­ma­łem dzięki tym, któ­rzy byli wo­kół mnie, prze­ży­łem tak wiele przy­gód na ca­łym świe­cie, że można by nimi wy­peł­nić nie­jedno ży­cie. Ileż można mieć szczę­ścia?

Uczest­ni­czy­łem kie­dyś w week­en­do­wym spo­tka­niu nie­zwy­kle by­strych uczniów szkół śred­nich w Se­at­tle, zor­ga­ni­zo­wa­nym, aby za­in­spi­ro­wać ich do wiel­kich osią­gnięć. Były wśród nas same gwiazdy, w tym kilku lau­re­atów Na­grody No­bla, po­wie­ścio­pi­sarka Amy Tan, chło­paki z Go­ogle, Ser­gey Brin i Larry Page, rzeź­biarz w szkle Dale Chi­huly i inni no­ta­ble. W pięt­na­sto­mi­nu­to­wych wy­stą­pie­niach, które każdy z nas przy­go­to­wał dla tej uważ­nej mło­dzieży, ude­rzyło mnie to, że więk­szość z nich kon­cen­tro­wała się na roli szczę­ścia: po pro­stu udało nam się być w od­po­wied­nim miej­scu i w od­po­wied­nim cza­sie, mie­li­śmy wła­ści­wych men­to­rów, pod­ję­li­śmy w ciemno kilka uda­nych de­cy­zji. Owa duża skrom­ność miała ich uspo­koić, ale czy nie miała nie­po­żą­da­nego skutku ubocz­nego? „Nie myśl, że ist­nieje nie­za­wodna ścieżka do wiel­ko­ści. Po pro­stu im­pro­wi­zuj, a je­śli ci się uda, skoń­czysz tak jak my!”. Czy był to tylko zjazd osób, które wy­grały los na lo­te­rii i które po­wta­rzały in­nym, że za ich suk­ce­sem nie kryje się żadna ta­jem­nica?

Nie­dawno do­sta­łem ma­ila od Pe­tera God­freya-Smi­tha, wiel­kiego fi­lo­zofa, nurka i ba­da­cza ośmior­nic:

Cześć, Dan,

czy­tam wła­śnie stos prac Mike’a Le­vina, „mo­jego ko­legi z Tu­fts, z któ­rym nie­dawno na­pi­sa­łem ar­ty­kuł”.

Jak Ty to ro­bisz, że za­wsze tak szybko zwra­casz uwagę na to, co sza­le­nie in­te­re­su­jące??

Ro­bisz tak już od wielu de­kad.

Z naj­lep­szymi ży­cze­niami,

Pe­ter

Tak się składa, że roz­my­śla­łem nad pewną wer­sją tego sa­mego py­ta­nia, gdy kom­po­no­wa­łem ni­niej­sze wspo­mnie­nia. Szczę­ście, rzecz ja­sna, od­grywa dużą rolę, zwłasz­cza na po­czątku, gdy czę­ściowo po­lega na prze­ku­ciu po­cząt­ko­wego szczę­ścia w jesz­cze wię­cej szczę­ścia – bo­gaci stają się jesz­cze bo­gatsi, jak to się mówi. Py­ta­nie Pe­tera – szczę­śli­wie dla mnie – su­ge­ro­wało od­po­wiedź, którą do­piero nie­dawno w pełni do­ce­ni­łem: nie pyta o to, w jaki spo­sób wy­my­śli­łem sza­le­nie in­te­re­su­jące rze­czy; pyta, w jaki spo­sób tak szybko zwró­ci­łem na nie uwagę. Je­stem zbie­ra­czem, sroką, która za­wsze po­szu­kuje przy­dat­nych cie­ka­wo­stek. „To kie­dyś może się przy­dać”, my­ślę so­bie, gdy do mo­jej nie­ustan­nie po­więk­sza­ją­cej się ko­lek­cji róż­no­ści, ga­dże­tów i na­rzę­dzi prze­cho­wy­wa­nych w moim do­mo­wym warsz­ta­cie do­daję po­rzu­cone przez ko­goś urzą­dze­nie lub kor­bo­wód, lub inną ma­szy­ne­rię. Moja ma­szyna my­śląca – mój mózg – jest w po­dobny spo­sób wy­po­sa­żony w wiele uży­tecz­nych rze­czy, na które zwró­ci­łem uwagę. Prze­gląd po­nad sie­dem­dzie­się­ciu z nich prze­pro­wa­dzi­łem w Dźwi­gniach wy­obraźni i in­nych na­rzę­dziach do my­śle­nia (2015). Uwiel­biam na­pra­wiać różne rze­czy, uży­wa­jąc do tego wszyst­kiego, co tylko moż­liwe, i przez wszyst­kie te de­kady za­wsze chcia­łem do­wie­dzieć się, w jaki spo­sób dzieją się te „czary”. Lu­bię w tym miej­scu cy­to­wać frag­ment wspa­nia­łej książki Lee Sie­gela o ulicz­nej ma­gii in­dyj­skiej pt. Net of Ma­gic: Won­ders and De­cep­tions in In­dia (1991):

„Pi­szę książkę o cza­rach”, tłu­ma­czę i sły­szę py­ta­nie: „O praw­dzi­wych cza­rach?”. Przez praw­dziwe czary lu­dzie mają na my­śli cuda, czar­no­księ­stwo i moce nad­przy­ro­dzone. „Nie”, od­po­wia­dam, „O sztucz­kach ma­gicz­nych, a nie o praw­dzi­wych cza­rach”. Praw­dziwe czary, in­nymi słowy, od­no­szą się do cza­rów, któ­rych tak na­prawdę nie ma, pod­czas gdy czary, które są, ta­kie, któ­rymi na­prawdę można się zaj­mo­wać, nie są praw­dzi­wymi cza­rami (s. 425).

Wiele osób, w ten czy w inny spo­sób, gor­li­wie broni „praw­dzi­wych cza­rów” i wiele z nich uważa zaj­mo­wa­nie się fi­lo­zo­fią za ide­alny za­wód dla ko­goś, kto chce pod­jąć się tego przed­się­wzię­cia. Po­wie­dział­bym, że jest to wy­róż­nia­jąca się ce­cha w przy­padku pew­nego ro­dzaju fi­lo­zo­fów. Lecz ist­nieją rów­nież an­ty­fi­lo­zo­fo­wie, któ­rzy wi­dzą ba­ła­gan zo­sta­wiony przez in­nych i mó­wią do sie­bie, „Do dia­bła! Spró­buję to wszystko wy­ja­śnić!”. Mo­imi prze­wod­ni­kami i bo­ha­te­rami byli lu­dzie – na­ukowcy i fi­lo­zo­fo­wie – któ­rzy mieli prze­czu­cia, w jaki spo­sób wy­ko­ny­wane są owe triki, w jaki spo­sób po­wstają te ilu­zje. Nie są to je­dy­nie scep­tycy i de­ma­ska­to­rzy, lecz rów­nież kon­struk­tywni in­ter­pre­ta­to­rzy, któ­rzy po omacku szu­kają mo­deli i teo­rii bę­dą­cych w sta­nie za­stą­pić przy­jęte z góry prawdy fi­lo­zo­fów ta­kimi po­my­słami, które można spraw­dzić.

Już w mo­jej roz­pra­wie dok­tor­skiej z 1965 roku do­strze­głem, że naj­lep­sza – i je­dyna – droga do zro­zu­mie­nia umy­słu i świa­do­mo­ści wie­dzie przez dzia­ła­jącą na wielu po­zio­mach ewo­lu­cję drogą do­boru na­tu­ral­nego. Za­czą­łem wtedy kre­ślić wy­ja­śnie­nia, w jaki spo­sób mo­głoby to wy­glą­dać. A fi­lo­zo­ficzne sprzeczki zo­sta­wi­łem w tle. Moje po­dej­ście ude­rzyło w czułą strunę uczo­nych w kilku róż­nych dys­cy­pli­nach. Zro­zu­mieli to, w ten czy w inny spo­sób, i za­uwa­żyli, jak mo­gliby do­dać kilka ele­men­tów do mo­jego ob­razu, który wła­śnie po­wsta­wał, a także jak mo­gliby na­pra­wić parę błę­dów w ich wła­snej pracy. Za­pro­sili mnie jako przy­jaź­nie na­sta­wio­nego roz­mówcę. Nie mu­sia­łem do nich iść, wcie­la­jąc się w rolę fi­lo­zofa, i py­tać, czy mogę im coś na siłę do­ra­dzić; sami mnie zna­leźli.

W ja­kiś spo­sób udało mi się stwo­rzyć (lub, do­kład­niej rzecz bio­rąc, prze­wod­ni­czyć w two­rze­niu) in­te­lek­tu­al­nego ma­gnesu, który po pro­stu wcią­gał w moją or­bitę su­per­in­te­li­gent­nych lu­dzi[1]. Przy­zwy­cza­iłem się do tego, że je­stem oto­czony ludźmi, któ­rzy wie­dzą znacz­nie wię­cej ode mnie, i za­wsze z za­do­wo­le­niem uczy­łem się od nich, zwłasz­cza gdy się z nimi nie zga­dza­łem. Nie­które z mo­ich ulu­bio­nych ar­gu­men­tów i przy­kła­dów wy­ku­łem w go­rą­cych spo­rach z my­śli­cie­lami, któ­rych sta­no­wi­ska co do za­sady od­rzu­cam, z po­wo­dów, które te­raz ro­zu­miem le­piej niż wtedy, gdy zo­sta­łem z nimi skon­fron­to­wany po raz pierw­szy. Fi­zyk Wol­fgang Pauli w słyn­nych sło­wach zdys­kwa­li­fi­ko­wał po­my­sły in­nego fi­zyka, twier­dząc, że „na­wet nie są błędne”, a ja opor­tu­ni­stycz­nie sta­ra­łem się po­pra­wić nie­które błędne po­my­sły au­tor­stwa, mię­dzy in­nymi, fi­zyka Ro­gera Pen­rose’a, lin­gwi­sty No­ama Chom­sky’ego, neu­ro­bio­loga Chri­stofa Ko­cha i bio­lo­gów ewo­lu­cyj­nych Ste­phena Jaya Gou­lda i Da­vida Slo­ana Wil­sona. Idąc da­lej, mamy moje dłu­go­trwałe już spory z in­nymi fi­lo­zo­fami, ta­kimi jak Tho­mas Na­gel, Jerry Fo­dor, John Se­arle i Da­vid Chal­mers. Gdzie był­bym te­raz, gdyby nie te ge­nialne błędy, które mo­głem po­pra­wić, za po­mocą mo­ich na­rzę­dzi do my­śle­nia? (Przy­kła­dowo, wspa­niałą „Grę w ży­cie” Johna Hor­tona Con­waya wy­ko­rzy­sta­łem do tego, aby od­na­leźć kom­pro­mis po­mię­dzy nie­atrak­cyj­nym „re­ali­zmem o prze­my­sło­wej sile” Fo­dora i rów­nie nie­prze­ko­nu­ją­cym „eli­mi­na­ty­wi­zmem” Paula Chur­chlanda w Real Pat­terns [1991]). Nie mam tu­taj miej­sca, aby roz­wo­dzić się nad wszyst­kimi istot­nymi szcze­gó­łami, lecz w przy­pi­sach koń­co­wych znaj­dują się od­nie­sie­nia, z któ­rych można sko­rzy­stać, aby rzu­cić okiem na moje po­prawki i wy­ro­bić so­bie o nich opi­nię[2].

(Do tej pory) wio­dłem ży­cie speł­nione i nad­zwy­czaj ob­fite w przy­gody, znacz­nie wy­kra­cza­jące poza naj­śmiel­sze na­wet ma­rze­nia z mo­jej mło­do­ści – a by­łem nie­zwy­kle wręcz pew­nym sie­bie mło­dym czło­wie­kiem o nie­po­ha­mo­wa­nej am­bi­cji. Jak to się stało? Czy mia­łem po pro­stu szczę­ście lub „ko­nek­sje”, czy też mogę przy­pi­sać so­bie tro­chę za­sługi za to, że zna­la­złem się w moim obec­nym, szczę­śli­wym sta­nie? Czy w ja­kimś sen­sie za­słu­guję na do­bro­dziej­stwa, któ­rych te­raz do­świad­czam?

Wie­rzę w wolną wolę, w tym nie­ma­gicz­nym sen­sie, który tak na­prawdę się li­czy. My­ślę, że ci, któ­rzy czy­nią w świe­cie do­bro, za­słu­gują na po­chwałę i na­grody, a ci, któ­rzy czy­nią zło, za­słu­gują na kary, je­śli tylko są ludźmi kom­pe­tent­nymi, ob­da­rzo­nymi sa­mo­kon­trolą. Wie­rzę rów­nież, że temu ro­dza­jowi wol­nej woli nie za­graża de­ter­mi­nizm, a obro­nie tego po­cząt­kowo kontr­in­tu­icyj­nego twier­dze­nia po­świę­ci­łem trzy książki i dzie­siątki ar­ty­ku­łów. De­ter­mi­nizm to teza, zgod­nie z którą „w każ­dym mo­men­cie ist­nieje tylko jedna moż­liwa przy­szłość”, lecz nie po­ciąga to za sobą nie­uchron­no­ści[3]. My, tak jak i inne pod­mioty au­to­no­miczne, każ­dego dnia uni­kamy pew­nych rze­czy. De­ter­mi­nizm nie „wiąże ci rąk” ani też nie unie­moż­li­wia ci po­dej­mo­wa­nia, a póź­niej po­now­nego roz­pa­try­wa­nia de­cy­zji, roz­po­czę­cia no­wego roz­działu, ucze­nia się na wła­snym błę­dach. De­ter­mi­nizm nie jest lal­ka­rzem, który spra­wuje nad tobą kon­trolę. Je­śli je­steś ty­pową osobą do­ro­słą, to masz wy­star­cza­jącą sa­mo­kon­trolę, aby za­cho­wać swą au­to­no­mię i co za tym idzie – od­po­wie­dzial­ność, w świe­cie peł­nym po­kus i dys­trak­cji. Lecz na­wet je­śli mam ra­cję, gdy twier­dzę, że de­ter­mi­nizm nie za­graża od­po­wie­dzial­no­ści czy au­to­no­mii, to nie roz­strzyga to jesz­cze kwe­stii, czy je­stem czy też nie je­stem osobą ob­da­rzoną nie­na­tu­ral­nym wręcz szczę­ściem, któ­rej udało się w pełni wy­ko­rzy­stać wła­sną po­myśl­ność.

Wła­ści­wie to nie udało mi się go w pełni wy­ko­rzy­stać. Ktoś o sil­niej­szym cha­rak­te­rze mógłby uczy­nić znacz­nie wię­cej. Mam w so­bie tro­chę le­nia, je­stem nie­zdy­scy­pli­no­wa­nym czy­tel­ni­kiem, któ­rego ła­two roz­pro­szyć, i mam nie­ogra­ni­czony wręcz ape­tyt na mar­no­tra­wie­nie czasu, czy­ta­jąc ko­miksy w ga­ze­tach, roz­wią­zu­jąc krzy­żówki, gra­jąc w Scrab­ble (i w coś jesz­cze lep­szego: Fri­gate Bird, dy­na­miczną grę, w któ­rej używa się pły­tek ze Scrab­ble, ale bez plan­szy), w su­doku i ukła­da­jąc kostkę Ru­bika. Mój ge­nialny przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa tak uza­leż­nił się od bry­dża, że wy­le­ciał ze stu­diów, a i ze mną mo­gło być tak samo, gdy­bym w złym mo­men­cie zna­lazł do­brego part­nera. Na Ha­rvar­dzie pra­wie po­peł­ni­łem błąd po­le­ga­jący na nie­za­pi­sa­niu się na za­ję­cia, które prze­szka­dza­łyby mi w mo­jej przed­po­łu­dnio­wej se­sji bi­lar­do­wej, od­by­wa­ją­cej się w póź­nych go­dzi­nach po­ran­nych w Ha­sty Pud­ding Club! Co ja so­bie wtedy my­śla­łem?!

Gdy wra­cam pa­mię­cią do mo­men­tów, gdy w ostat­niej chwili udało mi się wyjść cało z opre­sji, za­sługę za to przy­pi­suję tej wła­śnie skłon­no­ści do re­flek­sji, która nie­rzadko i w samą porę mnie oca­lała. Jej, a także mo­jej go­to­wo­ści zmie­rze­nia się z trud­nym dy­le­ma­tem mo­ral­nym po­pro­sze­nia i po­kie­ro­wa­nia się ra­dami mo­ich przy­ja­ciół, a przede wszyst­kim Su­san, która od sześć­dzie­się­ciu lat jest moją żoną.

Są pewne wnio­ski, które można wy­cią­gnąć z tego, w jaki spo­sób po­ra­dzi­łem so­bie z wła­snym wy­kształ­ce­niem i w jaki spo­sób zo­sta­łem tak do­brym my­śli­cie­lem. (Fi­lo­zof Don Ross po­wie­dział kie­dyś o mnie: „Dan uważa, że skrom­ność to cnota, którą na­leży za­cho­wać na wy­jąt­kowe oka­zje”). Nie pi­sał­bym tej książki, gdy­bym nie my­ślał, że mam coś po­ży­tecz­nego do prze­ka­za­nia moim czy­tel­ni­kom – taj­niki mo­jego suk­cesu, moje uży­teczne sztuczki i za­sady, moje spo­soby ra­dze­nia so­bie z ludźmi i pro­ble­mami. Ist­nieje wielu mą­drzej­szych ode mnie fi­lo­zo­fów, znacz­nie lep­szych ode mnie uczo­nych, bar­dziej bły­sko­tli­wych w ar­gu­men­ta­cji, znacz­nie spraw­niej­szych ode mnie w tech­nicz­nych za­bie­gach, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla fi­lo­zo­fów. Oni sami ci tak po­wie­dzą, a ja się z nimi zgo­dzę. Lecz, jak po­wie­dział kie­dyś mo­jemu ko­le­dze Gil­bert Ryle, pro­mo­tor mo­jego dok­to­ratu na Oks­for­dzie, gdy jesz­cze w la­tach 60. w Sal­zburgu sie­dzie­li­śmy przy pi­wie: „Są znacz­nie mą­drzejsi fa­ceci od Den­netta, ale on ma w so­bie ten en­tu­zjazm”. Już od po­nad pół wieku wspie­ram się tymi sło­wami.

Jak wi­dzisz, nie je­stem skromny, lecz nie je­stem rów­nież zbyt pewny sie­bie, jak nie­któ­rzy ze zna­nych mi my­śli­cieli. John Se­arle, je­den z mo­ich naj­za­cie­klej­szych kry­ty­ków, jest w grun­cie rze­czy bar­dzo po­dobny do mnie: pewny sie­bie, znie­cier­pli­wiony fi­lo­zo­fami cze­pia­ją­cymi się szcze­gó­łów, skłonny pięt­no­wać sza­no­wane szkoły my­śle­nia, okre­śla­jąc je nie­do­rzecz­nymi. Gdy na­tra­fia na ar­gu­ment fi­lo­zo­ficzny lub sta­no­wi­sko, które trudno mu zro­zu­mieć, pa­ra­fra­zuje je, uży­wa­jąc wła­snych ter­mi­nów – ter­mi­nów, które on sam ro­zu­mie. Sam ro­bię do­kład­nie tak samo. Lecz gdy owa pa­ra­fraza Se­arle’a okaże się dla niego ab­sur­dalna, w ten wła­śnie spo­sób ją okre­śla, i to sta­now­czo. Ja tak nie ro­bię. Po­wstrzy­muję się przed wy­da­niem sądu. Za­sta­na­wiam się: ci lu­dzie, któ­rzy bro­nią tego po­glądu, nie wy­dają się głup­cami; może źle ich zro­zu­mia­łem. Wra­cam do ich prac, aby spraw­dzić, czy mogę zna­leźć lep­szą wer­sję ich po­glądu. Nie­kiedy nie mogę tego zro­bić i wtedy staję się kry­ty­kiem tak su­ro­wym, jak Se­arle. Ale nie­kiedy – a wła­ści­wie to zwy­kle – znaj­duję lep­szą wer­sję am­bit­nego po­my­słu i sam się cze­goś uczę. Świat Se­arle’a pe­łen jest fi­lo­zo­ficz­nych ma­toł­ków; mój pe­łen jest fi­lo­zo­fów, któ­rzy są uczeni, in­te­li­gentni, pra­co­wici, lecz czę­sto nie­umie­jęt­nie wy­ja­śniają oni swe wła­sne i to naj­lep­sze na­wet po­my­sły. Czy kto­kol­wiek chciałby zo­stać fi­lo­zo­fem, je­śli fi­lo­zo­fo­wie, co do za­sady, są tak głupi, jak zdaje się my­śleć Se­arle? (Sir Karl Pop­per to inny fi­lo­zof, któ­rego nie­po­chlebna opi­nia na te­mat tych, któ­rzy się z nim nie zga­dzają, skło­niła mnie do za­sta­no­wie­nia się, jak zno­sił on to, że jest fi­lo­zo­fem).

Nie za­wsze by­łem tak pewny sie­bie jak dzi­siaj w od­nie­sie­niu do za­gad­nień, któ­rymi się zaj­muję. W grun­cie rze­czy prze­cho­dzi­łem dłu­gie i straszne okresy, gdy za­sta­na­wia­łem się, czy w ogóle na­daję się do tej pracy, i na po­waż­nie roz­wa­ża­łem po­rzu­ce­nie fi­lo­zo­fii i po­trak­to­wa­nie rzeź­biar­stwa jako cze­goś wię­cej niż tylko hobby. Póź­niej opo­wiem tro­chę o tych okre­sach prze­stoju. Te­raz, za­nim za­cznę opo­wieść o mo­jej aka­de­mic­kiej dro­dze, chcę wy­po­wie­dzieć dwa ogól­niki na te­mat fi­lo­zo­fów. Każdy, kto jest fi­lo­zo­fem i ni­gdy nie miał żad­nych au­ten­tycz­nych wąt­pli­wo­ści, czy to mą­dry wy­bór ży­ciowy, nie jest bar­dzo do­brym fi­lo­zo­fem. Każdy, kto ni­gdy nie wątpi we wła­sne fi­lo­zo­ficzne umie­jęt­no­ści, nie jest bar­dzo do­brym fi­lo­zo­fem. Tak, są dzie­siątki, setki, „sza­no­wa­nych” fi­lo­zo­fów, któ­rzy nie prze­ja­wiają (we­dług mnie) naj­mniej­szych na­wet oznak ta­kich nie­pew­no­ści, lecz moim zda­niem ich do­ko­na­nia są na ogół po­wierz­chowne i tylko z po­zoru war­to­ściowe – to osza­ła­mia­jące roz­strzy­gnię­cia do­ty­czące kwe­stii po­zba­wio­nych więk­szego zna­cze­nia. Na­zy­wam to do­cho­dze­niem do „prawd wyż­szego rzędu o szma­chach”[4]. „Szma­chy” to moje okre­śle­nie na pewną wa­ria­cję na te­mat sza­chów, w przy­padku któ­rej król może po­ru­szyć się o dwa pola w każ­dym kie­runku. Praw­do­po­dob­nie nikt w nią jesz­cze nie za­grał i praw­do­po­dob­nie nie warto w nią za­grać, i na­wet nie warto tego spraw­dzać. Do­cho­dze­nie do prawd o szma­chach to bez wąt­pie­nia wy­zwa­nie nie mniej­sze niż do­cho­dze­nie do prawd o sza­chach, ale jest też znacz­nie mniej istotne. Ni­kogo to nie ob­cho­dzi ani też nie po­winno to ni­kogo ob­cho­dzić. Neu­rop­sy­cho­log Do­nald Hebb za­uwa­żył kie­dyś: „Je­śli nie warto się tym zaj­mo­wać, to nie warto się tym zaj­mo­wać do­brze”. Wiele za­po­mnia­nych za­kąt­ków uczelni – nie tylko fi­lo­zo­fii – wy­lud­ni­łoby się, gdyby sta­now­czo za­sto­so­wano za­sadę Hebba, ale sta­now­czo twier­dzę, że nikt nie ma kom­pe­ten­cji, aby roz­strzy­gnąć, któ­rych in­te­lek­tu­al­nych dą­żeń nie warto to­le­ro­wać ani na­wet fi­nan­so­wać, więc naj­le­piej po­go­dzić się z tym, że uczel­nia jest w ja­kiś stop­niu nie­sły­cha­nie zbyt­kow­nym przed­się­wzię­ciem, utrzy­mu­ją­cym przy ży­ciu ty­siące pro­jek­tów, które ni­gdy w wi­doczny spo­sób „na sie­bie nie za­ro­bią”. Nie mo­żemy po­zwo­lić, aby uczel­nia stała się po pro­stu ko­lej­nym po­li­go­nem, na któ­rym przy­szli pra­cow­nicy będą ćwi­czyć to, co może być od nich wy­ma­gane w przy­szło­ści. Niech roz­kwit­nie ty­siąc kwia­tów, ale pa­mię­taj, że wiele z nich zmar­nieje lub uschnie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy koń­cowe

Wstęp
[1]The Phi­lo­so­phi­cal Le­xi­con jest czę­ścią za­so­bów Tu­fts Di­gi­tal Li­brary.
[2]Do Lob­sters Have Free Will? obej­rzeć można na YouTube lub Vi­meo na pro­filu au­tora tych słów.
[3] Książka Od bak­te­rii do Ba­cha. O ewo­lu­cji umy­słów (From Bac­te­ria to Bach and Back) w tłu­ma­cze­niu Mar­cina Mił­kow­skiego wy­dana zo­stała przez Co­per­ni­cus Cen­ter Press w roku 2017.
[4]Do Lob­sters Have Free Will?
[5] Cy­tat z książki, którą czy­ta­cie.
[6] Ta kla­syczna po­zy­cja nie do­cze­kała się (jesz­cze) pol­skiego prze­kładu.
[7] Za­pi­sem wy­bra­nych wnio­sków jest esej The co­un­ter­po­int of spe­cies z roku 1997, do zna­le­zie­nia na stro­nie Ka­lvos & Da­mian New Mu­sic Ba­zaar.
[8] Frag­ment ar­cy­cie­ka­wej roz­mowy Scott John­son: The Cul­tu­ral Ver­sion of DNA Mi­xing, którą Frank J. Oteri prze­pro­wa­dził dla New Mu­sic USA.
[9] Pol­skie tłu­ma­cze­nie Bre­aking the Spell: Re­li­gion as a Na­tu­ral Phe­no­me­non miało dwa wy­da­nia – z roku 2008 i 2013. Oba za­wdzię­czamy Pań­stwo­wemu In­sty­tu­towi Wy­daw­ni­czemu.
[10] Za­pis kon­certu wy­dała wy­twór­nia pły­towa Tza­dik w roku 2018.
[11] Pu­bli­ka­cja Ho­rvitza za­ty­tu­ło­wana On the ho­ri­zon: In­te­rac­tive and com­po­si­tio­nal de­ep­fa­kes znaj­duje się m.in. w ba­zie arXiv.
[12] Roz­mowa How to live a happy life, from a le­ading athe­ist uka­zała się w „New York Ti­me­sie” 25 sierp­nia 2023 roku.
[13]Do Lob­sters Have Free Will?
[14]Spo­wiedź Bel­ze­buba – na­sza roz­mowa po­świę­cona m.in. temu wy­da­rze­niu uka­zała się w ty­go­dniku „Po­li­tyka” w paź­dzier­niku roku 2017.
[15] Cy­tat z filmu Do Lob­sters Have Free Will?
[16] Ofi­cjalna, kon­tro­lo­wana przez neu­tralny Bank Ga­lak­tyczny, wa­luta Re­pu­bliki Ga­lak­tycz­nej, Im­pe­rium Ga­lak­tycz­nego, No­wej Re­pu­bliki i Ga­lak­tycz­nej Fe­de­ra­cji Nie­za­leż­nych So­ju­szów.
Pro­log
[1] Każdy, kto zaj­muje się ko­gni­ty­wi­styką, bę­dzie zie­lony z za­zdro­ści, gdy zo­ba­czy, kim byli moi do­radcy, kry­tycy i współ­pra­cow­nicy. Są wśród z nich, z grub­sza w ko­lej­no­ści, w ja­kiej zna­leźli się w moim ży­ciu: Do­nald Mac­Kay, Mi­chael Ar­bib, Mi­chael Gaz­za­niga, Ri­chard Gre­gory, Ma­rvin Min­sky, Ste­ven Pin­ker, Al­len Ne­well, John McCar­thy, Do­uglas Ho­fstad­ter, Oli­ver Sel­fridge, Ri­chard Daw­kins, Geo­rge Wil­liams, John Hol­land, Lynn Mar­gu­lis, An­thony Mar­cel, Mar­cel Kins­bo­urne, Ni­cho­las Hum­ph­rey, Ray Jac­ken­doff, Owen Fla­na­gan, Pa­tri­cia i Paul Chur­chlan­do­wie, Dan Lloyd, Ulric Ne­is­ser, Jo­na­than Mil­ler, Da­vid Pre­mack, Rod­ney Bro­oks, Ruth Mil­li­kan, Kim Ste­relny, Sta­ni­slas De­ha­ene, Jean-Pierre Chan­geux, Dan Sper­ber, Da­vid Haig, Ter­rence De­acon, Deb Roy, Tho­mas Met­zin­ger, Ad­rian Owen, Mi­chael Le­vin, Anil Seth, Sean Car­roll i cała ekipa z Santa Fe In­sti­tute. Na­stęp­nie są to osoby, które pra­co­wały ze mną w Cen­trum Ba­dań nad Po­zna­niem w Tu­fts: Ka­th­leen Akins, Ce­ci­lia Heyes, Evan Thomp­son, Alva Noë, Ryan McKay, Diana Raf­f­man, Rosa Cao, Bryce Hu­eb­ner i Krys Do­lega oraz wielu in­nych. Je­śli w ta­kim to­wa­rzy­stwie nie znaj­dziesz cze­goś ul­tra­in­te­re­su­ją­cego, to zna­czy, że po pro­stu nie uwa­żasz!

[2] W do­datku do tych przy­pi­sów koń­co­wych do­stępne jest ar­chi­wum z opcją wy­szu­ki­wa­nia, w któ­rym znaj­dują się linki do po­nad trzy­dzie­stu wy­wia­dów na­gra­nych na wi­deo, które prze­pro­wa­dził ze mną Enoch Lam­bert, mój post­dok, w któ­rych za­głę­biam się bar­dziej w wątki i mo­tywy obecne w mo­ich ba­da­niach, co za­in­te­re­suje przede wszyst­kim fi­lo­zo­fów i ko­gni­ty­wi­stów. Strona in­ter­ne­towa (https://si­tes.tu­fts.edu/cog­stud/ive-been-thin­king-ar­chive/) po­daje rów­nież linki do:

na­gra­nego przeze mnie do­ku­mentu, któ­rego ni­gdy nie wy­emi­to­wano, przed­sta­wia­ją­cego sym­po­zjum na te­mat SI i ewo­lu­cji, z udzia­łem Ma­rvina Min­sky’ego, Sey­mo­ura Pa­perta, Mur­raya Gell-Manna, Da­vida Ha­iga, Johna Hol­landa, Karla Simsa, Pat­tie Maes, Sherry Tur­kle, Ke­vina Kelly’ego, Rod­ney’a Bro­oksa, Oli­vera Sel­fridge’a, i Bruce’a Ma­zli­sha;

Mo­on­li­ght Waltz (mo­jej wer­sji Brahmsa w stylu co­un­try; zo­bacz roz­dział 2);

dzie­siąt­ków na­grań wi­deo z wy­stą­pie­niami i wy­wia­dami;

wszyst­kich mo­ich ar­ty­ku­łów, które uka­zały się w XXI wieku.

W do­datku do mo­ich opu­bli­ko­wa­nych prac moja ko­re­spon­den­cja, za­równo tra­dy­cyjna poczta, jak i ma­ilowa, po­cząw­szy od roku 1965 aż do chwili obec­nej, jest zar­chi­wi­zo­wana na Tu­fts i za moją zgodą jest do­stępna dla ba­da­czy.

[3] P. van In­wa­gen, An Es­say on Free Will, Cla­ren­don Press, Oxford 1983, s. 3.
[4] D. Den­nett, Dźwi­gnie wy­obraźni i inne na­rzę­dzia do my­śle­nia, Co­per­ni­cus Cen­ter Press, Kra­ków 2015, roz­dział 76.