99,90 zł
Autobiografia jednego z największych myślicieli naszych czasów
Daniel C. Dennett, wybitny filozof i kognitywista, spędził swoje życie, rozważając najtrudniejsze i najbardziej fundamentalne tajemnice umysłu. Jego teorie w dużej mierze ukształtowały naszą epokę myśli filozoficznej. Motorem jego działań zawsze była niepohamowana ciekawość, dlatego chętnie próbował nowych rzeczy. Majstrował przy starych garbusach, wyrabiał cydr, grał na fortepianie w klubach jazzowych, rzeźbił i żeglował. Robiąc to wszystko – stale myślał, kwestionował rzeczywistość, zadawał pytania. I nigdy nie przestał się mylić.
Myślę, że życie jest cenne, właśnie dlatego, że nie ma żadnego życia po życiu. Nie schrzań więc tego. Masz tylko jedną szansę. Jestem tak bardzo wdzięczny, że ją dostałem.
Daniel C. Dennett, cytat z filmu Do Lobsters Have Free Will? (scenariusz i reżyseria: Karol Jałochowski)
Pamiętam też, jak zostałem kiedyś zapytany lekkomyślnie, czy naprawdę nie wierzę w istnienie jakiejś wszechogarniającej, transcendentalnej mocy kontrolującej Wszechświat i całe zanurzone w nim życie. „O tak, wierzę” – odpowiedziałem. „Naprawdę?” „Tak – odparłem. – Nazywam ją grawitacją”.
Daniel C. Dennett (z wywiadu zamieszczonego w książce Karola Jałochowskiego Heretycy, buntownicy, wizjonerzy. 22 podróże z największymi umysłami naszych czasów, CCPress 2019)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 677
Mojej rodzinie
WSTĘP
Tysiąc i jeden dennettów
Dwadzieścia książek, setki publikacji naukowych, niezliczone rozmowy – wiele imponujących liczebników określa dorobek Daniela C. Dennetta, lecz jednym z najwspanialszych jego osiągnięć – i to istniejącym w jednym tylko egzemplarzu – jest Leksykon filozoficzny[1].
Dan powołuje go do życia w roku 1969. Daje zaczyn, uzupełnia przez jakiś czas, po czym opiekę nad tym kluczowym dla dziejów filozofii dziele przekazuje innym. Leksykon, jak sama nazwa wskazuje, gromadzi terminy niezbędne każdej osobie pragnącej funkcjonować w świecie współczesnej nauki i nie narażać się na zarzut ignorancji.
Znajdziemy w nim, na przykład, castanedę. Rzeczownik ten oznacza skomplikowany instrument muzyczny, po poruszeniu wydający pogmatwany dźwięk (przykład użycia: „Oryginalny temat został zagłuszony dźwiękiem castanedy”). Dostrzeżemy derridę, słowo pochodzące z bezsensownej francuskiej przyśpiewki: „Hey nonny derrida, nonny nonny derrida I’alala”. Jest też foucalt, rzeczownik, synonim babola, szalonego błędu. Niedługo po nim następuje heidegger, czyli niezgrabne urządzenie do wiercenia przez grube warstwy substancji (do użycia choćby w następującym zdaniu: „To tkwi tak głęboko, że musimy użyć heideggera”). I tak dalej.
Bezpodstawne są podejrzenia, że w Leksykonie autor daje upust swojemu sceptycyzmowi wobec dorobku innych filozofów. Dennett jest – wbrew opiniom krytyków – osobą samokrytyczną. Oto przykłady z życia wzięte, dwa z wielu.
Wczesną jesienią roku 2015 wspólnie realizujemy poświęcony mu niedługi dokument Czy homary mają wolną wolę?[2]. Rok później proponuję, by rozwinąć go do formy pełnego portretu. „To wydaje się czymś potężnie narcystycznym, no i martwię się, że byłbym spętany projektem realizowanym poza moją kontrolą (a przecież nie powinien być pod moją kontrolą – to by było najgorsze!)”, odpowiada Dan. Skończył właśnie pracę nad Od bakterii do Bacha. O ewolucji umysłów[3]. Jej wątek pojawia się w dalszej części listu: „Może powinniśmy zaczekać i sprawdzić, czy moja nowa książka zostanie pochwalona, czy uznana za «jeden most za daleko»! Widzi mi się, że niektórzy ludzie uznają, że DCD wyskoczył za swoimi ideami za burtę, stając się karykaturą samego siebie”.
Parę miesięcy później do polskich kin dociera zrealizowany przez Pixar Animation Studios film W głowie się nie mieści (Inside Out). Jest to do łez wzruszająca historia dziewczynki imieniem Riley, z trudem żegnającej się z arkadią dzieciństwa. Większość akcji rozgrywa się na mostku kapitańskim jej umysłu, w którym trudną kohabitację uprawia pięć podstawowych uczuć – Radość, Smutek, Strach, Obrzydzenie oraz Złość – personifikowanych przez urokliwe animowane stworzenia. Ten pozornie niewinny obraz utrwala, niestety, uparcie obecną w powszechnych rozważaniach ideę teatru kartezjańskiego, z pasją demontowaną przez Dennetta.
„Najsilniejsza chyba i najbardziej uwodzicielska jest koncepcja, że gdzieś w naszych głowach ma miejsce jakiś wielki spektakl”, mówi przed kamerą[4]. „Kolory i kształty, dźwięki, swędzenia i mrowienia, wszystkie kłębią się na jakiejś wyjątkowej, prywatnej, subiektywnej scenie. A my jesteśmy publicznością, każdy z nas jest widzem tej zbitki zjawisk, pozorów i odwzorowań. To miejsce nie istnieje”, wyrokuje Dan. Przeznaczony dla dzieci film ogląda jednak z zainteresowaniem. „Jak wspomniałeś”, pisze potem w mailu, „to raczej brutalny manipulator uczuć. Choć objawiło mi się, że powinienem zastanowić się, czy aby nie jest tak, że kiedy to mnie uda się wymyślić jakąś frymuśną analogię czegoś złożonego zachodzącego w mózgu, to wtedy wszystko jest w porządku. Ale kiedy udaje się to komuś innemu, staję się niespokojny i hiperkrytyczny”.
Wracając do Leksykonu: uwzględnia on też hasło dennett. To, zdaniem autorów, czasownik oznaczający oddawanie się przyjemności wynajdywania sensu nazwisk, a także sztuczny enzym stosowany do warzenia mleka ludzkiej intencjonalności. Nuda, prawda? Spróbujmy więc to hasło przedefiniować.
Może w następujący sposób: dennett (przykład: w użyciu, nieformalnie, „polecieć dennettem” lub „zakończyć dennettem”) to rzeczownik oznaczający charakterystyczny zaśpiew, który w partyturze przybiera kształt organiczny, muszlopodobny, czasem podobny do wąsa czepnego winobluszczu. Akustycznie – antyteza dźwięku wydawanego przez castanedę.
Melodia dennetta wabi niczym syreni śpiew, ale prowadzi nie do zguby, a do oświecenia. Nie do ogłupienia, a do odczarowania. Dan używa go, by wzmacniać przekaz swoich teorii. Ale nie jak heideggera, a jak dłutka, którym Michał Anioł cyzelował szczegóły Piety. Język, którym się wysławia, jest – i był to efekt zamierzony – na tyle klarowny, że trafia i do specjalistów, i do laików („Och, wy filozofowie, jeśli będziecie rozmawiać tylko z innymi filozofami, to nigdy nie zmienicie swojego stereotypu mądrali, który nic nie wie!”[5]). Choćby do Scotta Johnsona.
Darwin’s Dangerous Idea: Evolution and the Meanings of Life[6], książka wydana w roku 1995, rzuca tego zmarłego niedawno, znakomitego kompozytora amerykańskiego na kolana (sam tak to opisał). Odpowiada na wiele pytań, które on sam sobie zadaje, badając ewolucję muzyki[7]. Dlaczego jedne idee sztuki kwitną, a inne zamierają? W jaki sposób ludzie zbijają się w stada o podobnych poglądach? Ewolucja kultury, podobnie jak natury, to gra sił dziedziczenia rzeczy starych i wynajdywania nowych, odpowiadają zgodnie Johnson i Dennett.
A że ma Dennett nie lada dennetta, Scott to twórczo wykorzystuje. Już od lat 70. – jeszcze zanim Steve Reich uczynił z tego swój znak rozpoznawczy – eksperymentował z używaniem mowy ludzkiej jako centralnego motywu swoich kompozycji. „Głos Dennetta był wspaniałym generatorem melodii, być może najlepszym źródłem mowy do samplowania, na jaki kiedykolwiek się natknąłem”, mówi Scott[8].
Wplata więc dennettowskie zaśpiewy w muzykę do Czy homary mają wolną wolę?, a wykład filozofa na temat kolejnej jego książki – zatytułowanej Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne[9] – staje się fundamentem Mind out of Matter”, 74-minutowej medytacji, jak mówi Scott, „na temat ludzkiej świadomości zdolnej do stopniowego odsłaniania własnej genezy w fizycznym Wszechświecie”. Wykonanie orkiestry kameralnej Alarm Will Sound, jednej z najoryginalniejszych grup na amerykańskiej scenie muzyki współczesnej, zbiera fantastyczne recenzje[10].
Ale może dennett jest czymś innym?
W filmowym portrecie Dennett mówi, wyjątkowo esencjonalnie: „Gdybym miał dać nagrodę za najlepszy pomysł w historii, dostałby ją Darwin – przed Newtonem, Einsteinem i całą resztą. Darwinowska koncepcja selekcji naturalnej jednoczy świat przyczyny, materii, fizyki ze światem znaczenia, celu, świadomości. Całe spektrum życia zależy od połączenia ożywionego z nieożywionym, znaczącego z pozbawionym znaczenia, celowego z zaledwie mechanicznym i zaledwie fizycznym”.
Z wypowiedzi tej może płynąć wniosek, że dennetta rozumieć należy jako uniwersalną zasadę naczelną. Jakimi prawami rządzi się rozwój populacji pantofelka? Dennett (w sensie: dennett). Jaką regułą opisywany jest rozwój technologii? Dennett. Jak ciągi elektrycznych impulsów w sieciach neuronów generują świadomość? Dennett. Jak w ludzkich zbiorowiskach nieuchronnej polaryzacji ulegają poglądy na każdy niemal temat? Dennett. Lee Smolin, porównywany do Einsteina fizyk z kanadyjskiego Perimeter Institute, jest autorem teorii o ewolucji wieloświata kosmologicznego. Wiadomo, co za nią stoi. I ostatnie pytanie: Skąd bierze się wiara w byty nadprzyrodzone? Dennett.
Ta procesja pytań i odpowiedzi może na pierwszy rzut oka przypominać popularną niegdyś zabawę w pomidora. Gra w dennetta nie ma jednak na celu rozśmieszenie osoby zwanej pomidorem, a wzbudzenie zachwytu podszytą prostym prawem złożonością. Urzeczenie cudownością czy magicznością – Dan nie waha się używać takich słów – Wszechświata.
Niewykluczone jednak, że dennett nie jest zasadą, a miarą – wskaźnikiem autentyczności. Gdyby tylko wynaleziono stosowny test na człowieka, coś w kontrze do testu Turinga, który zdaje tylko maszyna nieodróżnialna od istoty ludzkiej, taki benchmark byłby jak znalazł. Danowi ten pomysł mógłby się spodobać.
Rodzą się bowiem niemal jednocześnie – on oraz matematyczna idea sztucznego neuronu, opisana przez Waltera Pittsa i Warrena McCullocha. Dorastają, rozwijają się wspólnie. Zasadniczy przedmiot zainteresowań Dana, umysł, jest przecież tym, co modelowały neuronauki obliczeniowe. Od wielu już lat zdaje sobie sprawę, że efektem tych dociekań będą algorytmy, których efekty działania staną się nieodróżnialne od sposobu, w jaki na zewnątrz manifestują się wewnętrzne światy człowieka. Mawia, że mamy duszę, zrobioną z mnóstwa maleńkich robotów – obdarzonych własną „tak jakby” agendą komórek, a wśród nich neuronów. Przewiduje od dawna, że duże modele AI będą „tak jakby” trochę myśleć i będą „tak jakby” trochę świadome. Wita te osiągnięcia z entuzjazmem, ale i – precyzyjnie zdefiniowanymi – obawami. Często się nimi dzieli, dekady przed tym, nim staje to się modne.
Przypomina słowa Erica Horvitza, szefa naukowego Microsoftu[11], o tym, że wkraczamy do świata postepistemicznego, w którym nikt nie wie, co się dzieje, bo potężne systemy sztucznej inteligencji pozwalają na tworzenie alternatywnych rzeczywistości. Alternatywnych i pozbawionych fundamentu, który zwie się zaufaniem. To ono bowiem sprawia, że nie musimy wiedzieć wszystkiego, bo możemy wierzyć na słowo tym, którzy w danej dziedzinie wiedzą lepiej. To ono spaja thatcherowskie wolne elektrony jednostek w społeczeństwa. Tymczasem „zaufanie jest dziś poważnie zagrożone przez replikacyjną moc AI i przez fałszywe interakcje”, mówi Dan w jednym z ostatnich wywiadów[12]. Ignorowanie tego faktu byłoby z naszej strony nie błahym foucaltem, a potencjalnie śmiertelnym zaniedbaniem.
Gdyby więc ludzka prawdziwość, rozumiana literalnie, była mierzalna, można by ją podawać w dennettach. W skali od 1 dla termostatu do 100.
A może – to niezwykle prawdopodobna interpretacja – dennett jest jednostką dobrze, do cna przeżytego życia? Ziemskie bytowanie większości z nas, ludzi można by powiedzieć szeregowych, składa się na ułamek jednego dennetta, ba, wręcz mikrodennetta. Jednostkom wybitnym, takim jak Albert Einstein lub Cameron Diaz (wyjaśnienie znajdziecie w autobiografii), udaje się osiągnąć osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent tej jednostki. Tylko Dennettowi udaje się wyżyć jednego dennetta, a może nawet ciut więcej.
„Żegnaj, windsurfingu – kochałem cię, dopóki tylko mogłem”, pisze Dan w Autobiografii, ale tę samą deklarację mógłby prawdopodobnie poczynić w stosunku do wielu innych haptycznych sposobów interakcji ze światem. Do rzeźbienia („w moich artystycznych wysiłkach doszedłem do punktu, w którym pokazywałem swoje prace w galeriach, brałem udział w konkursach i całkiem nieźle mi szło, ale odkryłem, że nie znoszę światka artystycznego”, mówi[13]). Do gry na fortepianie w klubach jazzowych (z dużo późniejszym, malowniczym, opisanym w trzymanej przez Was książce epizodem improwizacji z Dougiem Hofstadterem i Marvinem Minskym). Do żeglowania, któremu oddaje się z iście sokratejską pasją. Do wyrobu cydru. Do majstrowania przy starych garbusach („Uwielbiam rzemiosło i pomysłowość wielkich rękodzielników z XIX wieku, tworzących narzędzia precyzyjne”, nie bez powodu wyznaje w autobiografii). Kluczem francuskim posługuje się równie sprawnie jak narzędziami wyobraźni.
Jest w stosunku do życia – zjednoczenia materii i fizyki ze znaczeniem i świadomością – żarłoczny. Literalnym dowodem tego apetytu mogłoby być wchłonięcie, ku mojemu przerażeniu, monstrualnych rozmiarów kaczki po żydowsku, podawanej przy lubelskim rynku (wydarzenie miało miejsce podczas wizyty w Polsce w roku 2017, kiedy to okrzyknięto go „Belzebubem”[14]). Ale pewnie lepszą egzemplifikacją będzie to, jak przemierzając ogród krzyżujących się ścieżek wiedzy, łączy ludzi, spaja instytucje, nakłada na siebie rozdzielone wcześniej środowiska, stając się węzłem rozległej, wielowymiarowej sieci. Tylko w ten sposób może wiedzieć więcej.
Niewykluczone jednak – i to już ostatnia propozycja, jaka przychodzi mi do głowy – że jest jeszcze lepsze wyjaśnienia hasła dennett. Dan sam podsuwa tę interpretację. W 2008 roku pisze wspomniane już wyżej Odczarowanie. Nie robi tego z potrzeby serca. We wspomnieniach notuje: „Była to praca z obowiązku, i wiele mnie kosztowała w najważniejszej walucie życia: czasie”.
W październiku roku 2015, siedząc w salonie, którego wielkie jak ściana okno wychodziło na wody oblewające Little Deer Isle, mówi: „Myślę, że życie jest cenne, właśnie dlatego, że nie ma żadnego życia po życiu. Nie schrzań więc tego. Masz tylko jedną szansę. Jestem tak bardzo wdzięczny, że ją dostałem”[15]. Susan, z którą Dan przez 62 lata trzymał rzadko wśród par spotykaną sztamę obejmującą absolutnie wszystkie sfery życia, z pewnością słyszy te wyznania nie po raz pierwszy, ale i tak się uśmiecha.
Może więc dennett jest jednostką tej właśnie waluty. Innej jednak niż talar, dolar, rupia, peso czy standardowe kredyty galaktyczne[16] – bo jedynej w swoim rodzaju: bezcennej i niewymienialnej.
Karol Jałochowski
PROLOG
SZCZĘŚCIARZ DAN
Przez całe życie miałem tyle szczęścia, że prawie uwierzyłem w przeznaczenie.
– Tom Stoppard, 1986, w liście do matki
Nigdy nie uważałem się za szczęściarza, jestem tchórzem. Dlatego nie mógłbym być hazardzistą. Ale ciężko pracuję. Im ciężej pracuję, tym więcej mam szczęścia!
– Alex Bird (słynny brytyjski „typer”, czyli hazardzista)
W dniu 24 października 2006 roku karetka pogotowia przewiozła mnie błyskawicznie z mojego gabinetu na Uniwersytecie Tufts na ostry dyżur do Kliniki Lahey, gdzie lekarze odkryli, w czym tkwił problem: wewnętrzna i zewnętrzna warstwa mojej aorty rozdzieliły się – nazywa się to rozwarstwieniem aorty – i mogłem umrzeć w każdej chwili, gdyby tylko krew z mojego serca eksplodowała do jamy klatki piersiowej. Dzień wcześniej byłem w Zatoce Makreli na Wyspie Łabędzia w Maine, na mojej żaglówce Xanthippe. Był to ostatni rejs sezonu, a towarzyszył mi mój przyjaciel ze Szwecji, Bo Dahlbom, i jego syn Frederik, a gdy wolno wyciągałem ciężką kotwicę, poczułem słaby ból w klatce piersiowej, przypominający ból, który poczułem siedem lat wcześniej, gdy miałem „cichy zawał serca”, po którym wszczepiono mi trzy bajpasy. Z silnym wiatrem czołowym popłynęliśmy z powrotem do Blue Hill, zacumowaliśmy łódź, zdjęliśmy ciężkie żagle, umocowaliśmy dmuchany ponton na dachu mojego samochodu i wróciliśmy na farmę, zanim udałem się na krótką wycieczkę do miejscowego szpitala, gdzie powiedziano mi, że nie miałem ataku serca, ale powinienem umówić się z moim kardiologiem tak szybko, jak to tylko możliwe. Dzień później pojechaliśmy do Tufts, gdzie zapytałem wydziałową sekretarkę, czy ma paracetamol, a ona zamiast tego rozsądnie zadzwoniła po karetkę.
Jednym ze mniej znanych skutków ubocznych operacji na otwartym sercu są mikroudary, spowodowane zatkaniem naczyń krwionośnych w mózgu przez resztki materiału wykorzystanego podczas operacji, a mój kardiolog wyraźnie ostrzegł zespół operacyjny, że skoro mój umysł to moje życie, to powinni postarać się, aby nie uczynić ze mnie kolejnej „pompogłowy” [ang. pumphead] – to brzydkie określenie używane przez kardiochirurgów w prywatnych rozmowach w odniesieniu do osób, których mózgi zostały uszkodzone przez sztuczne płuco-serce. Po operacji, zanim odłączyli mnie od maszyny, odwrócili kierunek przepływu krwi do mojego mózgu, wysyłając ją do żył z tętnic, licząc na to, że wypłuczą w ten sposób cały materiał operacyjny, który mógłby uszkodzić moją res cogitans, moją rzecz myślącą (czyli mój mózg, a nie, jak chciał Kartezjusz, odrębną i niematerialną substancję). Tak więc, całkiem dosłownie, przeszedłem pranie mózgu. Czy odniosło zamierzony skutek? Gdy tylko mogłem już usiąść po operacji na szpitalnym łóżku, sięgnąłem po mojego starego dobrego laptopa i napisałem krótki tekst, aby przekonać się, czy nie brakuje mi piątej klepki. Ukazał się na Edge.org, gdzie zwrócił uwagę wielu czytelników. I jak myślisz?
Dobrze się stało! (2 listopada 2006 roku)
W okopach nie ma ateistów, jak głosi stare, choć dyskusyjne powiedzenie, istnieją jednak anegdotyczne i przemawiające za nim przesłanki, w postaci słynnych ateistów, którzy doświadczyli własnej śmierci, aby następnie obwieścić wszem i wobec, że zmienili zdanie. Stosunkowo świeżym przykładem jest tutaj brytyjski filozof sir A.J. Ayer, który zmarł w 1989 roku. A oto kolejna anegdota do rozważenia.
Dwa tygodnie temu karetka zawiozła mnie pośpiesznie do szpitala, gdzie po badaniu tomografem komputerowym stwierdzono, że mam „rozwarstwienie aorty” – wyściółka głównego naczynia krwionośnego, przez które przepływa krew z mojego serca, została rozerwana, wskutek czego w miejscu przewodu jednokomorowego powstał przewód dwukomorowy. Miałem szczęście dlatego, że pomostowanie aortalno-wieńcowe, które przeszedłem siedem lat temu, prawdopodobnie ocaliło mi życie, gdyż plątanina blizn, którymi, niczym bluszczem, pokryło się moje serce w ciągu kilku lat po tej operacji, wzmocniła aortę, zapobiegając katastrofalnemu w skutkach wyciekowi z powstałego w niej rozdarcia. Po dziewięciogodzinnej operacji, podczas której całkowicie zatrzymano moje serce, a moje ciało i mój mózg schłodzono do około 45 stopni [Fahrenheita, tj. ok. 7 stopni Celsjusza – przyp. tłum.], aby zapobiec uszkodzeniu mózgu spowodowanemu brakiem tlenu, dopóki nie uruchomiono sztucznego płuco-serca, jestem teraz dumnym posiadaczem nowej aorty, ciągnącej się aż do łuku aorty, wykonanej z trwałego dakronu, wszytej na swoje miejsce i we właściwym kształcie przez chirurga, a następnie podpiętej do mojego serca wraz z zaworem z włókna węglowego, który z każdym uderzeniem mojego serca wydaje z siebie podnoszące na duchu kliknięcie.
Teraz, gdy wkraczam w delikatny okres rekonwalescencji, mam sporo rzeczy do przemyślenia, dotyczących zarówno tego wstrząsającego przeżycia, jak i morza wyrazów wsparcia, które dostałem, gdy rozeszła się wieść o mojej ostatniej przygodzie. Przyjaciele z niepokojem chcieli dowiedzieć się, czy miałem doświadczenie śmierci, a jeśli tak, to jak wpłynęło ono na mój długotrwały już i głoszony publicznie ateizm. Czy miałem epifanię? Czy zamierzałem pójść w ślady Ayera (który odzyskał wiarę we własne siły i kilka dni później stwierdził zdecydowanie, że „powinienem był powiedzieć, że moje doświadczenie osłabiło nie moje przekonanie, że nie istnieje życie po śmierci, lecz moje nieugięte stanowisko względem tego przekonania”), a może mój ateizm pozostał nietknięty i niezmieniony?
Tak, miałem epifanię. Dostrzegłem, wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej w moim życiu, że gdy mówię: „Dobrze się stało!” [ang. Thank goodness], to nie jest to jedynie eufemizm na „Dzięki Bogu!” (My ateiści nie wierzymy, że istnieje jakiś Bóg, któremu można podziękować). Naprawdę mam na myśli, że dobrze się stało! Na tym świecie jest mnóstwo dobra, a każdego dnia jest go jeszcze więcej, i tak naprawdę to ta wspaniała, stworzona przez człowieka i doskonała struktura sprawiła, że wciąż żyję. Owa doskonała struktura jest właściwym adresatem wdzięczności, którą dziś czuję, i chciałbym zachwalić ten fakt tu i teraz.
Wobec kogo mam więc teraz dług wdzięczności? Wobec kardiologa, który przez lata utrzymywał mnie przy życiu i na chodzie i który szybko i pewnie odrzucił pierwszą diagnozę, zgodnie z którą miałem co najwyżej zapalenie płuc. Wobec chirurgów, neurologów, anestezjologów i perfuzjonisty, którzy utrzymywali moje układy w ruchu w arcytrudnych okolicznościach. Wobec około tuzina asystentów medycznych oraz wobec pielęgniarek, fizjoterapeutów, techników radiologów i małej armii flebotomistów tak zręcznych, że pobieranie krwi było niemal niezauważalne, a także wobec ludzi, którzy podawali mi posiłki, utrzymywali mój pokój w czystości, robili ogromne ilości prania, czego wymagał tak paskudny przypadek, wozili mnie na wózku na prześwietlenia, i tak dalej. Ludzie ci pochodzili z Ugandy, Kenii, Liberii, Haiti, Filipin, Chorwacji, Rosji, Chin, Korei, Indii – a także, oczywiście, ze Stanów Zjednoczonych – i nigdy jeszcze nie widziałem bardziej imponującego wzajemnego szacunku, gdy pomagali sobie nawzajem i nawzajem sprawdzali swoją pracę. Lecz mimo całej ich pracy zespołowej ta lokalna ekipa nie mogłaby wykonać swoich obowiązków bez ogromnego i pozostającego w tle wsparcia innych. Z wdzięcznością sięgam pamięcią do mojego zmarłego przyjaciela i kolegi z Tufts, fizyka Allana Cormacka, który był jednym z laureatów Nagrody Nobla za wynalezienie tomografu komputerowego. Allan – pośmiertnie ocaliłeś kolejne życie, ale kto będzie w stanie je wszystkie zliczyć? Świat jest lepszy dzięki twojej pracy. Dobrze się stało. Idąc dalej, mamy cały system medyczny, zarówno naukę, jak i technologię, bez którego nawet podejmowane z najlepszymi intencjami wysiłki jednostek byłyby, ogólnie rzecz biorąc, bezużyteczne. Dlatego też jestem wdzięczny radom redakcyjnym i recenzentom, tak byłym, jak i obecnym, „Science”, „Nature”, „Journal of the American Medical Association”, „Lancet” i wszystkim innym instytucjom nauki i medycyny, które nieustannie wprowadzają kolejne udoskonalenia, a także wykrywają i poprawiają błędy.
Czy otaczam kultem medycynę? Czy nauka jest moją religią? Oczywiście, że nie; nie ma żadnego aspektu współczesnej medycyny czy nauki, który zwolniłbym z konieczności poddania się najbardziej drobiazgowej analizie, i z łatwością mogę wskazać wiele poważnych problemów, które wciąż należy rozwiązać. Rzecz jasna, będzie to łatwe dlatego, że światy medycyny i nauki już teraz zaangażowane są w najbardziej obsesyjne, intensywne i pokorne procesy samooceny, z jakimi ludzkie instytucje miały kiedykolwiek styczność, a wyniki owej samooceny ogłaszane są publicznie i regularnie. Co więcej, to właśnie ta bezpośrednia, racjonalna krytyka, mimo wszystkich swych niedoskonałości, stanowi sekret zadziwiających sukcesów owych przedsięwzięć człowieka. Każdego dnia dokonuje się mierzalny postęp. Gdyby moja aorta rozerwała się dekadę temu, nie miałbym najmniejszych szans na przeżycie. Również i dzisiaj nie zdarza się to bynajmniej rutynowo, ale moje szanse na przeżycie były właściwie całkiem niezłe (obecnie około 33% osób, u których doszło do rozwarstwienia aorty, umiera w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin po tym zdarzeniu, jeśli nie zostali poddani właściwemu leczeniu, a z każdą kolejną godziną ich szanse maleją jeszcze bardziej).
Jedna rzecz szczególnie mnie uderzyła, gdy porównałem świat medycyny, od którego zależało teraz moje życie, z instytucjami religijnymi, które w ostatnich latach dokładnie badałem. Jeden z bardziej subtelnych i pozytywnych wątków pojawiających się w każdej religii (o ile mi wiadomo) to idea, zgodnie z którą tak naprawdę liczy się to, co masz w sercu: jeśli masz szczytne zamiary i jeśli starasz się czynić to, co (według Boga) jest słuszne, nie można od ciebie wymagać więcej. W przypadku medycyny jest inaczej! Jeśli się mylisz – a zwłaszcza, gdy powinieneś domyślić się, że się mylisz – twoje szczytne zamiary niemal w ogóle się nie liczą. A podczas gdy działanie motywowane wiarą, bez dokładnego rozważenia wszystkich dostępnych możliwości, jest często przedmiotem pochwały religijnej, w medycynie uważane jest ono za „grzech ciężki”. Lekarz, którego gorliwa wiara we własne objawienia dotyczące postępowania w przypadku rozwarstwienia aorty spowodowałaby rozpoczęcie przez niego niezatwierdzonych eksperymentów na ludziach, otrzymałby surową reprymendę, a być może nawet zostałby wydalony z zawodu. Oczywiście, zdarzają się wyjątki. Toleruje się kilku zuchwałych i podejmujących ryzyko pionierów, którzy (jeśli mają rację) są nawet nagradzani, lecz mogą to być jedynie rzadkie wyjątki od standardu systematycznego uczonego, skrupulatnie eliminującego alternatywne teorie, zanim zastosuje własną. Szczytne zamiary i inspiracja po prostu nie wystarczą.
Innymi słowy, podczas gdy religie mogą służyć przyzwoitym celom, pozwalając wielu ludziom czuć się komfortowo z takim standardem moralnym, który są w stanie osiągnąć, żadna religia nie wymaga od swoich wyznawców postępowania zgodnego z wysokimi standardami odpowiedzialności moralnej, które narzuca świecki świat medycyny i nauki! I nie mam tutaj na myśli jedynie tych standardów, które obowiązują „na samym szczycie” – wśród chirurgów i lekarzy, którzy każdego dnia podejmują decyzje dotyczące czyjegoś życia lub śmierci. Mam na myśli standardy sumienności aprobowane również przez techników laboratoryjnych oraz osoby przygotowujące posiłki. Tradycja ta pokłada wiarę w niczym nieograniczone zastosowanie rozumu i badań empirycznych, nieustannego sprawdzania oraz w nawyk ciągłego zapytywania: „A jeśli się mylę?”. Odwołania do wiary lub przynależności do jakiegoś klubu nigdy nie są tolerowane. Wyobraź sobie, z jaką reakcją spotkałby się naukowiec, który twierdziłby, że inni nie mogą odtworzyć wyników jego badań po prostu dlatego, że nie podzielają wiary ludzi pracujących w jego laboratorium! I, wracając do mojego głównego wątku, dobru tej właśnie tradycji rozumu i nieskrępowanych dociekań dziękuję dziś za to, że żyję.
Co jednak powiem tym moim wierzącym przyjaciołom (tak, mam całkiem sporo wierzących przyjaciół), którzy byli na tyle odważni i szczerzy, że powiedzieli mi, iż modlili się o mnie? Z przyjemnością im wybaczyłem, gdyż niewiele sytuacji irytuje mnie bardziej niż brak możliwości przyjścia z bezpośrednią pomocą tym, których kochamy. Przyznaję, że żałowałem, iż nie mogłem modlić się (szczerze) za moich przyjaciół i członków rodziny, gdy tego potrzebowali, dlatego też doceniam tę potrzebę, mimo że w pełni zdaję sobie sprawę z jej daremności. Z łatwością tłumaczę uwagi moich wierzących przyjaciół na tę czy inną wersję słów zasłyszanych od innych światłych [ang. brights] (słowo, które ja, a także i inni próbujemy rozpowszechnić jako termin odnoszący się do niewierzących; zobacz rozdział 27): „myślałem o tobie i z całego serca życzyłem ci – kolejny nieskuteczny przykład braku umiaru, któremu jednak trudno się oprzeć – abyś wyszedł z tego cało”. Fakt, że ci moi drodzy przyjaciele myśleli o mnie w ten sposób i podjęli wysiłek powiedzenia mi o tym, sam w sobie, bez potrzeby dodawania do niego wątku nadprzyrodzonego, wspaniale podnosi na duchu. W moim przypadku te wiadomości spływające od członków rodziny i od przyjaciół z całego świata dosłownie krzepiły serce i jestem wdzięczny za owo podniesienie mojego morale, do którego się przyczyniły (obawiam się, że w doprawdy oszałamiającym stopniu!). Lecz nie żartuję już, gdy powiem, że musiałem wybaczyć moim przyjaciołom, którzy powiedzieli, że modlili się za mnie. Oparłem się pokusie, aby odpowiedzieć im: „Dzięki, doceniam to, ale czy złożyłeś też w ofierze kozła?”. Czuję się w takich sytuacjach tak samo, jak czułbym się, gdyby któryś z nich powiedział: „Właśnie zapłaciłem kapłanowi voodoo, aby rzucił czar, który ma cię uzdrowić”. Jakaż byłaby to naiwna strata pieniędzy, które można byłoby przeznaczyć na ważniejsze cele! Nie oczekuj ode mnie wdzięczności ani nawet obojętności. Doceniam uczucie i wielkoduszność, które cię motywowały, lecz chciałbym, abyś znalazł bardziej rozsądny sposób na ich wyrażenie.
Czy aby nie jestem zbyt surowy? Z pewnością przecież nikomu nie dzieje się krzywda, gdy ci, którzy są to w stanie szczerze uczynić, modlą się za mnie! Nie, wcale nie jestem tego taki pewien. Po pierwsze, jeśli naprawdę chcieliby zrobić coś przydatnego, to mogliby ten czas i wysiłek, które przeznaczyli na modlitwę, przeznaczyć na jakieś niecierpiące zwłoki przedsięwzięcie, w przypadku którego mogą coś uczynić. Po drugie, mamy teraz dość solidne przesłanki (np. opublikowane ostatnio badanie Bensona z Harvardu), aby stwierdzić, że modlitwa wstawiennicza po prostu nie działa. Każdy, kto w swej praktyce wzrusza ramionami na takie badania, subtelnie podważa szacunek względem dobra, wobec którego jestem wdzięczny. Jeśli nalegasz, aby utrzymać przy życiu mit o skuteczności modlitwy, to w świetle tych przesłanek winien nam jesteś uzasadnienie. W oczekiwaniu na takie uzasadnienie wybaczę ci to, że postępujesz zgodnie ze swą tradycją; wiem, jak wielkie pocieszenie znaleźć można w tradycji. Chciałbym jednak, abyś zwrócił uwagę, jak w najlepszym przypadku moralnie problematyczne jest to, co czynisz. Jeśli przynajmniej rozważyłbyś pozew o popełnienie błędu medycznego skierowany przeciwko lekarzowi, który pomylił się, gdy cię leczył, lub pozew przeciwko firmie farmaceutycznej, która nie przeprowadziła wszystkich wymaganych testów, zanim sprzedała ci lek, który ci zaszkodził, to musisz zauważyć, że milcząco doceniasz wysokie standardy racjonalnych badań, które wyznacza sobie świat medycyny, a mimo to wciąż oddajesz się praktyce, dla której nie sposób znaleźć jakiegokolwiek racjonalnego uzasadnienia, a w dodatku uważasz, że coś w ten sposób wnosisz. (Spróbuj wyobrazić sobie swe oburzenie, gdyby firma farmaceutyczna w odpowiedzi na twój pozew stwierdziła beztrosko: „Przecież modliliśmy się długo i żarliwe, aby ten lek zadziałał! Czego jeszcze chcesz?”).
Najlepsze w mówieniu „dobrze się stało” zamiast „dzięki Bogu” jest to, że jest naprawdę wiele sposobów na spłacenie długu wobec dobra – poprzez podjęcie się trudu wytworzenia go w jeszcze większej ilości, tak aby inni mogli skorzystać z niego w przyszłości. Dobro istnieje w wielu formach, nie tylko medycyny i nauki. Dobrze się stało, że istnieje muzyka, powiedzmy, Randy’ego Newmana, która nie mogłaby istnieć bez wszystkich tych wspaniałych fortepianów i studiów nagraniowych, nie wspominając już o muzycznym dorobku wszystkich wielkich kompozytorów, od Bacha przez Wagnera po Scotta Joplina i Beatlesów. Dobrze się stało, że woda z kranu nadaje się do picia i że mamy co położyć na stole. Dobrze się stało, że są uczciwe wybory i rzetelne dziennikarstwo. Jeśli chcesz wyrazić swą wdzięczność dobru, to możesz zasadzić drzewo, nakarmić sierotę, kupić książki dziewczynkom wychowującym się w islamskim świecie lub też na tysiąc różnych sposobów przyczynić się do wyraźnej poprawy jakości życia na tej planecie, teraz i w nieodległej przyszłości.
Albo też możesz podziękować Bogu – lecz pomysł spłaty długo wobec Boga jest w swej istocie niedorzeczny. Jaki pożytek miałaby wszechwiedząca i wszechpotężna Istota (Człowiek, Który Ma Wszystko) z twej mizernej spłaty? (A poza tym, zgodnie z chrześcijańską tradycją, Bóg umorzył już ów dług aż po wsze czasy, poświęcając własnego syna. Spróbuj spłacić taki kredyt!). Tak, wiem, tych kwestii nie należy rozumieć dosłownie; mają wymiar symboliczny. Przyznaję to, ale w takiej sytuacji pomysł, zgodnie z którym dziękując Bogu, tak naprawdę czynisz dobro, również musi być rozumiany symbolicznie. Prawdziwe dobro przedkładam nad dobro symboliczne.
Mimo to wybaczam tym, którzy modlą się za mnie. Postrzegam ich niczym nieustępliwych naukowców, którzy opierają się dowodom przemawiającym za nielubianymi przez nich teoriami jeszcze długo po tym, gdy należałoby z gracją ustąpić. Chylę czoła waszej wierności względem zajmowanego przez was stanowiska – lecz pamiętajcie: wierność tradycji nie wystarczy. Musicie zapytać samych siebie: „A jeśli się mylę?”. Myślę, że na dłuższą metę od ludzi wierzących można oczekiwać zachowania zgodnego z tym samym standardem moralnym, który dotyczy osób świeckich, które zajmują się nauką i medycyną.
W ciągu szesnastu lat po tamtej operacji opublikowałem siedem książek i dziesiątki artykułów, a w czasie dodatkowym, który otrzymałem dzięki tym, którzy byli wokół mnie, przeżyłem tak wiele przygód na całym świecie, że można by nimi wypełnić niejedno życie. Ileż można mieć szczęścia?
Uczestniczyłem kiedyś w weekendowym spotkaniu niezwykle bystrych uczniów szkół średnich w Seattle, zorganizowanym, aby zainspirować ich do wielkich osiągnięć. Były wśród nas same gwiazdy, w tym kilku laureatów Nagrody Nobla, powieściopisarka Amy Tan, chłopaki z Google, Sergey Brin i Larry Page, rzeźbiarz w szkle Dale Chihuly i inni notable. W piętnastominutowych wystąpieniach, które każdy z nas przygotował dla tej uważnej młodzieży, uderzyło mnie to, że większość z nich koncentrowała się na roli szczęścia: po prostu udało nam się być w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, mieliśmy właściwych mentorów, podjęliśmy w ciemno kilka udanych decyzji. Owa duża skromność miała ich uspokoić, ale czy nie miała niepożądanego skutku ubocznego? „Nie myśl, że istnieje niezawodna ścieżka do wielkości. Po prostu improwizuj, a jeśli ci się uda, skończysz tak jak my!”. Czy był to tylko zjazd osób, które wygrały los na loterii i które powtarzały innym, że za ich sukcesem nie kryje się żadna tajemnica?
Niedawno dostałem maila od Petera Godfreya-Smitha, wielkiego filozofa, nurka i badacza ośmiornic:
Cześć, Dan,
czytam właśnie stos prac Mike’a Levina, „mojego kolegi z Tufts, z którym niedawno napisałem artykuł”.
Jak Ty to robisz, że zawsze tak szybko zwracasz uwagę na to, co szalenie interesujące??
Robisz tak już od wielu dekad.
Z najlepszymi życzeniami,
Peter
Tak się składa, że rozmyślałem nad pewną wersją tego samego pytania, gdy komponowałem niniejsze wspomnienia. Szczęście, rzecz jasna, odgrywa dużą rolę, zwłaszcza na początku, gdy częściowo polega na przekuciu początkowego szczęścia w jeszcze więcej szczęścia – bogaci stają się jeszcze bogatsi, jak to się mówi. Pytanie Petera – szczęśliwie dla mnie – sugerowało odpowiedź, którą dopiero niedawno w pełni doceniłem: nie pyta o to, w jaki sposób wymyśliłem szalenie interesujące rzeczy; pyta, w jaki sposób tak szybko zwróciłem na nie uwagę. Jestem zbieraczem, sroką, która zawsze poszukuje przydatnych ciekawostek. „To kiedyś może się przydać”, myślę sobie, gdy do mojej nieustannie powiększającej się kolekcji różności, gadżetów i narzędzi przechowywanych w moim domowym warsztacie dodaję porzucone przez kogoś urządzenie lub korbowód, lub inną maszynerię. Moja maszyna myśląca – mój mózg – jest w podobny sposób wyposażony w wiele użytecznych rzeczy, na które zwróciłem uwagę. Przegląd ponad siedemdziesięciu z nich przeprowadziłem w Dźwigniach wyobraźni i innych narzędziach do myślenia (2015). Uwielbiam naprawiać różne rzeczy, używając do tego wszystkiego, co tylko możliwe, i przez wszystkie te dekady zawsze chciałem dowiedzieć się, w jaki sposób dzieją się te „czary”. Lubię w tym miejscu cytować fragment wspaniałej książki Lee Siegela o ulicznej magii indyjskiej pt. Net of Magic: Wonders and Deceptions in India (1991):
„Piszę książkę o czarach”, tłumaczę i słyszę pytanie: „O prawdziwych czarach?”. Przez prawdziwe czary ludzie mają na myśli cuda, czarnoksięstwo i moce nadprzyrodzone. „Nie”, odpowiadam, „O sztuczkach magicznych, a nie o prawdziwych czarach”. Prawdziwe czary, innymi słowy, odnoszą się do czarów, których tak naprawdę nie ma, podczas gdy czary, które są, takie, którymi naprawdę można się zajmować, nie są prawdziwymi czarami (s. 425).
Wiele osób, w ten czy w inny sposób, gorliwie broni „prawdziwych czarów” i wiele z nich uważa zajmowanie się filozofią za idealny zawód dla kogoś, kto chce podjąć się tego przedsięwzięcia. Powiedziałbym, że jest to wyróżniająca się cecha w przypadku pewnego rodzaju filozofów. Lecz istnieją również antyfilozofowie, którzy widzą bałagan zostawiony przez innych i mówią do siebie, „Do diabła! Spróbuję to wszystko wyjaśnić!”. Moimi przewodnikami i bohaterami byli ludzie – naukowcy i filozofowie – którzy mieli przeczucia, w jaki sposób wykonywane są owe triki, w jaki sposób powstają te iluzje. Nie są to jedynie sceptycy i demaskatorzy, lecz również konstruktywni interpretatorzy, którzy po omacku szukają modeli i teorii będących w stanie zastąpić przyjęte z góry prawdy filozofów takimi pomysłami, które można sprawdzić.
Już w mojej rozprawie doktorskiej z 1965 roku dostrzegłem, że najlepsza – i jedyna – droga do zrozumienia umysłu i świadomości wiedzie przez działającą na wielu poziomach ewolucję drogą doboru naturalnego. Zacząłem wtedy kreślić wyjaśnienia, w jaki sposób mogłoby to wyglądać. A filozoficzne sprzeczki zostawiłem w tle. Moje podejście uderzyło w czułą strunę uczonych w kilku różnych dyscyplinach. Zrozumieli to, w ten czy w inny sposób, i zauważyli, jak mogliby dodać kilka elementów do mojego obrazu, który właśnie powstawał, a także jak mogliby naprawić parę błędów w ich własnej pracy. Zaprosili mnie jako przyjaźnie nastawionego rozmówcę. Nie musiałem do nich iść, wcielając się w rolę filozofa, i pytać, czy mogę im coś na siłę doradzić; sami mnie znaleźli.
W jakiś sposób udało mi się stworzyć (lub, dokładniej rzecz biorąc, przewodniczyć w tworzeniu) intelektualnego magnesu, który po prostu wciągał w moją orbitę superinteligentnych ludzi[1]. Przyzwyczaiłem się do tego, że jestem otoczony ludźmi, którzy wiedzą znacznie więcej ode mnie, i zawsze z zadowoleniem uczyłem się od nich, zwłaszcza gdy się z nimi nie zgadzałem. Niektóre z moich ulubionych argumentów i przykładów wykułem w gorących sporach z myślicielami, których stanowiska co do zasady odrzucam, z powodów, które teraz rozumiem lepiej niż wtedy, gdy zostałem z nimi skonfrontowany po raz pierwszy. Fizyk Wolfgang Pauli w słynnych słowach zdyskwalifikował pomysły innego fizyka, twierdząc, że „nawet nie są błędne”, a ja oportunistycznie starałem się poprawić niektóre błędne pomysły autorstwa, między innymi, fizyka Rogera Penrose’a, lingwisty Noama Chomsky’ego, neurobiologa Christofa Kocha i biologów ewolucyjnych Stephena Jaya Goulda i Davida Sloana Wilsona. Idąc dalej, mamy moje długotrwałe już spory z innymi filozofami, takimi jak Thomas Nagel, Jerry Fodor, John Searle i David Chalmers. Gdzie byłbym teraz, gdyby nie te genialne błędy, które mogłem poprawić, za pomocą moich narzędzi do myślenia? (Przykładowo, wspaniałą „Grę w życie” Johna Hortona Conwaya wykorzystałem do tego, aby odnaleźć kompromis pomiędzy nieatrakcyjnym „realizmem o przemysłowej sile” Fodora i równie nieprzekonującym „eliminatywizmem” Paula Churchlanda w Real Patterns [1991]). Nie mam tutaj miejsca, aby rozwodzić się nad wszystkimi istotnymi szczegółami, lecz w przypisach końcowych znajdują się odniesienia, z których można skorzystać, aby rzucić okiem na moje poprawki i wyrobić sobie o nich opinię[2].
(Do tej pory) wiodłem życie spełnione i nadzwyczaj obfite w przygody, znacznie wykraczające poza najśmielsze nawet marzenia z mojej młodości – a byłem niezwykle wręcz pewnym siebie młodym człowiekiem o niepohamowanej ambicji. Jak to się stało? Czy miałem po prostu szczęście lub „koneksje”, czy też mogę przypisać sobie trochę zasługi za to, że znalazłem się w moim obecnym, szczęśliwym stanie? Czy w jakimś sensie zasługuję na dobrodziejstwa, których teraz doświadczam?
Wierzę w wolną wolę, w tym niemagicznym sensie, który tak naprawdę się liczy. Myślę, że ci, którzy czynią w świecie dobro, zasługują na pochwałę i nagrody, a ci, którzy czynią zło, zasługują na kary, jeśli tylko są ludźmi kompetentnymi, obdarzonymi samokontrolą. Wierzę również, że temu rodzajowi wolnej woli nie zagraża determinizm, a obronie tego początkowo kontrintuicyjnego twierdzenia poświęciłem trzy książki i dziesiątki artykułów. Determinizm to teza, zgodnie z którą „w każdym momencie istnieje tylko jedna możliwa przyszłość”, lecz nie pociąga to za sobą nieuchronności[3]. My, tak jak i inne podmioty autonomiczne, każdego dnia unikamy pewnych rzeczy. Determinizm nie „wiąże ci rąk” ani też nie uniemożliwia ci podejmowania, a później ponownego rozpatrywania decyzji, rozpoczęcia nowego rozdziału, uczenia się na własnym błędach. Determinizm nie jest lalkarzem, który sprawuje nad tobą kontrolę. Jeśli jesteś typową osobą dorosłą, to masz wystarczającą samokontrolę, aby zachować swą autonomię i co za tym idzie – odpowiedzialność, w świecie pełnym pokus i dystrakcji. Lecz nawet jeśli mam rację, gdy twierdzę, że determinizm nie zagraża odpowiedzialności czy autonomii, to nie rozstrzyga to jeszcze kwestii, czy jestem czy też nie jestem osobą obdarzoną nienaturalnym wręcz szczęściem, której udało się w pełni wykorzystać własną pomyślność.
Właściwie to nie udało mi się go w pełni wykorzystać. Ktoś o silniejszym charakterze mógłby uczynić znacznie więcej. Mam w sobie trochę lenia, jestem niezdyscyplinowanym czytelnikiem, którego łatwo rozproszyć, i mam nieograniczony wręcz apetyt na marnotrawienie czasu, czytając komiksy w gazetach, rozwiązując krzyżówki, grając w Scrabble (i w coś jeszcze lepszego: Frigate Bird, dynamiczną grę, w której używa się płytek ze Scrabble, ale bez planszy), w sudoku i układając kostkę Rubika. Mój genialny przyjaciel z dzieciństwa tak uzależnił się od brydża, że wyleciał ze studiów, a i ze mną mogło być tak samo, gdybym w złym momencie znalazł dobrego partnera. Na Harvardzie prawie popełniłem błąd polegający na niezapisaniu się na zajęcia, które przeszkadzałyby mi w mojej przedpołudniowej sesji bilardowej, odbywającej się w późnych godzinach porannych w Hasty Pudding Club! Co ja sobie wtedy myślałem?!
Gdy wracam pamięcią do momentów, gdy w ostatniej chwili udało mi się wyjść cało z opresji, zasługę za to przypisuję tej właśnie skłonności do refleksji, która nierzadko i w samą porę mnie ocalała. Jej, a także mojej gotowości zmierzenia się z trudnym dylematem moralnym poproszenia i pokierowania się radami moich przyjaciół, a przede wszystkim Susan, która od sześćdziesięciu lat jest moją żoną.
Są pewne wnioski, które można wyciągnąć z tego, w jaki sposób poradziłem sobie z własnym wykształceniem i w jaki sposób zostałem tak dobrym myślicielem. (Filozof Don Ross powiedział kiedyś o mnie: „Dan uważa, że skromność to cnota, którą należy zachować na wyjątkowe okazje”). Nie pisałbym tej książki, gdybym nie myślał, że mam coś pożytecznego do przekazania moim czytelnikom – tajniki mojego sukcesu, moje użyteczne sztuczki i zasady, moje sposoby radzenia sobie z ludźmi i problemami. Istnieje wielu mądrzejszych ode mnie filozofów, znacznie lepszych ode mnie uczonych, bardziej błyskotliwych w argumentacji, znacznie sprawniejszych ode mnie w technicznych zabiegach, charakterystycznych dla filozofów. Oni sami ci tak powiedzą, a ja się z nimi zgodzę. Lecz, jak powiedział kiedyś mojemu koledze Gilbert Ryle, promotor mojego doktoratu na Oksfordzie, gdy jeszcze w latach 60. w Salzburgu siedzieliśmy przy piwie: „Są znacznie mądrzejsi faceci od Dennetta, ale on ma w sobie ten entuzjazm”. Już od ponad pół wieku wspieram się tymi słowami.
Jak widzisz, nie jestem skromny, lecz nie jestem również zbyt pewny siebie, jak niektórzy ze znanych mi myślicieli. John Searle, jeden z moich najzacieklejszych krytyków, jest w gruncie rzeczy bardzo podobny do mnie: pewny siebie, zniecierpliwiony filozofami czepiającymi się szczegółów, skłonny piętnować szanowane szkoły myślenia, określając je niedorzecznymi. Gdy natrafia na argument filozoficzny lub stanowisko, które trudno mu zrozumieć, parafrazuje je, używając własnych terminów – terminów, które on sam rozumie. Sam robię dokładnie tak samo. Lecz gdy owa parafraza Searle’a okaże się dla niego absurdalna, w ten właśnie sposób ją określa, i to stanowczo. Ja tak nie robię. Powstrzymuję się przed wydaniem sądu. Zastanawiam się: ci ludzie, którzy bronią tego poglądu, nie wydają się głupcami; może źle ich zrozumiałem. Wracam do ich prac, aby sprawdzić, czy mogę znaleźć lepszą wersję ich poglądu. Niekiedy nie mogę tego zrobić i wtedy staję się krytykiem tak surowym, jak Searle. Ale niekiedy – a właściwie to zwykle – znajduję lepszą wersję ambitnego pomysłu i sam się czegoś uczę. Świat Searle’a pełen jest filozoficznych matołków; mój pełen jest filozofów, którzy są uczeni, inteligentni, pracowici, lecz często nieumiejętnie wyjaśniają oni swe własne i to najlepsze nawet pomysły. Czy ktokolwiek chciałby zostać filozofem, jeśli filozofowie, co do zasady, są tak głupi, jak zdaje się myśleć Searle? (Sir Karl Popper to inny filozof, którego niepochlebna opinia na temat tych, którzy się z nim nie zgadzają, skłoniła mnie do zastanowienia się, jak znosił on to, że jest filozofem).
Nie zawsze byłem tak pewny siebie jak dzisiaj w odniesieniu do zagadnień, którymi się zajmuję. W gruncie rzeczy przechodziłem długie i straszne okresy, gdy zastanawiałem się, czy w ogóle nadaję się do tej pracy, i na poważnie rozważałem porzucenie filozofii i potraktowanie rzeźbiarstwa jako czegoś więcej niż tylko hobby. Później opowiem trochę o tych okresach przestoju. Teraz, zanim zacznę opowieść o mojej akademickiej drodze, chcę wypowiedzieć dwa ogólniki na temat filozofów. Każdy, kto jest filozofem i nigdy nie miał żadnych autentycznych wątpliwości, czy to mądry wybór życiowy, nie jest bardzo dobrym filozofem. Każdy, kto nigdy nie wątpi we własne filozoficzne umiejętności, nie jest bardzo dobrym filozofem. Tak, są dziesiątki, setki, „szanowanych” filozofów, którzy nie przejawiają (według mnie) najmniejszych nawet oznak takich niepewności, lecz moim zdaniem ich dokonania są na ogół powierzchowne i tylko z pozoru wartościowe – to oszałamiające rozstrzygnięcia dotyczące kwestii pozbawionych większego znaczenia. Nazywam to dochodzeniem do „prawd wyższego rzędu o szmachach”[4]. „Szmachy” to moje określenie na pewną wariację na temat szachów, w przypadku której król może poruszyć się o dwa pola w każdym kierunku. Prawdopodobnie nikt w nią jeszcze nie zagrał i prawdopodobnie nie warto w nią zagrać, i nawet nie warto tego sprawdzać. Dochodzenie do prawd o szmachach to bez wątpienia wyzwanie nie mniejsze niż dochodzenie do prawd o szachach, ale jest też znacznie mniej istotne. Nikogo to nie obchodzi ani też nie powinno to nikogo obchodzić. Neuropsycholog Donald Hebb zauważył kiedyś: „Jeśli nie warto się tym zajmować, to nie warto się tym zajmować dobrze”. Wiele zapomnianych zakątków uczelni – nie tylko filozofii – wyludniłoby się, gdyby stanowczo zastosowano zasadę Hebba, ale stanowczo twierdzę, że nikt nie ma kompetencji, aby rozstrzygnąć, których intelektualnych dążeń nie warto tolerować ani nawet finansować, więc najlepiej pogodzić się z tym, że uczelnia jest w jakiś stopniu niesłychanie zbytkownym przedsięwzięciem, utrzymującym przy życiu tysiące projektów, które nigdy w widoczny sposób „na siebie nie zarobią”. Nie możemy pozwolić, aby uczelnia stała się po prostu kolejnym poligonem, na którym przyszli pracownicy będą ćwiczyć to, co może być od nich wymagane w przyszłości. Niech rozkwitnie tysiąc kwiatów, ale pamiętaj, że wiele z nich zmarnieje lub uschnie.
Przypisy końcowe
[2] W dodatku do tych przypisów końcowych dostępne jest archiwum z opcją wyszukiwania, w którym znajdują się linki do ponad trzydziestu wywiadów nagranych na wideo, które przeprowadził ze mną Enoch Lambert, mój postdok, w których zagłębiam się bardziej w wątki i motywy obecne w moich badaniach, co zainteresuje przede wszystkim filozofów i kognitywistów. Strona internetowa (https://sites.tufts.edu/cogstud/ive-been-thinking-archive/) podaje również linki do:
nagranego przeze mnie dokumentu, którego nigdy nie wyemitowano, przedstawiającego sympozjum na temat SI i ewolucji, z udziałem Marvina Minsky’ego, Seymoura Paperta, Murraya Gell-Manna, Davida Haiga, Johna Hollanda, Karla Simsa, Pattie Maes, Sherry Turkle, Kevina Kelly’ego, Rodney’a Brooksa, Olivera Selfridge’a, i Bruce’a Mazlisha;
Moonlight Waltz (mojej wersji Brahmsa w stylu country; zobacz rozdział 2);
dziesiątków nagrań wideo z wystąpieniami i wywiadami;
wszystkich moich artykułów, które ukazały się w XXI wieku.
W dodatku do moich opublikowanych prac moja korespondencja, zarówno tradycyjna poczta, jak i mailowa, począwszy od roku 1965 aż do chwili obecnej, jest zarchiwizowana na Tufts i za moją zgodą jest dostępna dla badaczy.