On jest prawem. MYSTIC#3 - Kinga Litkowiec  - ebook

On jest prawem. MYSTIC#3 ebook

Litkowiec Kinga

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie wierzyłam, że Dylan odwzajemni moje uczucia. Postanowiłam więc o nim zapomnieć. Poznałam Paula. Zaręczyłam się i planowałam ślub jak z bajki.

 

Na wieczorze panieńskim dowiedziałam się, że narzeczony od dawna mnie zdradza. Mój świat rozpadł się na kawałki. Od tego momentu przestałam wierzyć w dobre zakończenia.

 

Znalazłam ukojenie w pracy. Szef powierzył mi odpowiedzialne zadanie. Miałam pojechać na targi mody do Londynu z… Dylanem. Uznałam to za mało zabawny żart losu. W najskrytszych marzeniach nie przypuszczałam, do czego dojdzie podczas pobytu w tym mieście.

 

Gorący romans to dopiero początek. Wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 256

Oceny
4,6 (80 ocen)
60
11
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Lubicie historie o trudnych wyborach i namiętnych relacjach? Kochani Kinga Litkowiec już dawno kupiła mnie swoim piórem ❤️‍🔥 Sukcesywnie gromadzę jej historie na półce i czytam zazwyczaj po nocach, ponieważ jej książki ciężko odłożyć i pójść jak człowiek o odpowiedniej godzinie spać. "On jest prawem" to trzeci i ostatni tom serii Mystic, która zabiera w świat pełen emocji, namiętności i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Kinga Litkowiec po raz kolejny udowadnia, że potrafi pisać niesamowite historie o miłości, związkach, które mogłoby się wydawać, że nie mają racji bytu. A robi to z pełnym szacunkiem i poszanowaniem granic. Jej bohaterowie są pełni sprzeczności, silni i charyzmatyczni. Mają zasady, których usilnie się trzymają. W tej części poznajemy historię Hazel, która po bolesnym rozczarowaniu związkiem z narzeczonym, zdradzającym ją na długo przed ich planowanym ślubem, stara się na nowo powrócić do rzeczywistości. Zraniona rzuca się w wir pracy, próbując zapomnieć o przeszłości. ...
00
Karolina380

Nie oderwiesz się od lektury

❣❣❣
00
SylviaIwanowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Za szybko się skończyła 😅
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna historia warta przeczytania Polecam
00
Iwolewoprawo123

Nie oderwiesz się od lektury

Cała trylogia super godna polecenia
00

Popularność




Autorka: Kinga Litkowiec

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Joanna Lisowska

eBook Atelier Du Châteaux

Zdjęcia na okładce: Shutterstock/Vasileios Karafillidis, SayHope; Dreamstime/Elena Nazarova, Kovac Mario; z archiwum Autorki (skrzydełko)

 

Redaktor prowadząca: Justyna Tomas

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Kinga Litkowiec

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2024

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-324-5

Rozdział pierwszy

Napraw­dę nie lu­bię po­nie­dzia­łków. Od kie­dy za­miesz­ka­łam z Pau­lem, naj­chęt­niej nie wy­cho­dzi­ła­bym z domu. Wła­śnie w po­nie­dzia­łki jest naj­go­rzej. W za­sa­dzie tyl­ko w week­en­dy je­ste­śmy ra­zem. Wów­czas mogę mieć go dla sie­bie, w ty­go­dniu pra­cu­je jako le­karz. Czym są jed­nak dwa krót­kie dni, sko­ro pięć po­zo­sta­łych spędza­my osob­no? Wi­dzi­my się wie­czo­rem, ale to wci­ąż za mało. Chy­ba wa­riu­ję. Wy­pusz­czam gło­śno po­wie­trze i zwle­kam się z łó­żka, obie­cu­jąc so­bie, że prze­sta­nę za­cho­wy­wać się jak za­ko­cha­na ma­ło­la­ta. Być może brak po­wa­żnych zwi­ąz­ków skrzy­wił mnie psy­chicz­nie?

Bio­rę szyb­ki prysz­nic i prze­cho­dzę do kuch­ni. Ro­bię śnia­da­nie i za­pa­rzam kawę – za­pach bu­dzi mo­je­go na­rze­czo­ne­go. Paul z sze­ro­kim uśmie­chem zbli­ża się do mnie i obej­mu­je moc­no w pa­sie.

– Dzień do­bry – mru­czy do mo­je­go ucha.

– Dzień do­bry. Usi­ądź, to­sty już są go­to­we.

Kie­dy zaj­mu­je miej­sce, sta­wiam przed nim ta­lerz i ku­bek, po czym sia­dam na­prze­ciw­ko. Naj­pierw upi­jam łyk go­rącej kawy, któ­ra po­bu­dza mnie za ka­żdym ra­zem.

– Za­po­mnia­łem ci po­wie­dzieć. Dziś będę pó­źniej, po­pro­szo­no mnie o asy­sto­wa­nie przy skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji – in­for­mu­je mnie mężczy­zna.

– Ope­ra­cji? – py­tam za­sko­czo­na. – Prze­cież nie pra­cu­jesz w szpi­ta­lu. Je­steś en­do­kry­no­lo­giem, przyj­mu­jesz pa­cjen­tów w swo­im ga­bi­ne­cie.

Nie wiem, po co mu to mó­wię, bo prze­cież do­sko­na­le wie, jaką ma spe­cja­li­za­cję. To chy­ba przez za­sko­cze­nie, bo po raz pierw­szy sły­szę o ja­kie­kol­wiek po­mo­cy w szpi­ta­lu.

– Kie­dyś chcia­łem po­ma­gać lu­dziom na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii. Co praw­da, nie wy­szło, ale mimo to wie­le się na­uczy­łem. Mój przy­ja­ciel ma prze­pro­wa­dzić bar­dzo wa­żną ope­ra­cję, po­trze­bu­je za­ufa­nej asy­sty. Po­pro­sił mnie o po­moc, a ja nie mo­głem od­mó­wić.

– I co tam będziesz ro­bił? – py­tam z za­in­te­re­so­wa­niem.

Paul uśmie­cha się w od­po­wie­dzi, jak­bym po­wie­dzia­ła coś głu­pie­go.

– Prze­cież nie będę ci tego tłu­ma­czył. To skom­pli­ko­wa­ne ter­mi­ny, któ­rych nie po­tra­fię prze­ło­żyć na mowę zwy­kłych lu­dzi.

Cza­sa­mi mnie dra­żni. To je­den z tych mo­men­tów. Choć rze­czy­wi­ście, kie­dy po­słu­cha­łam, jak roz­ma­wia z ko­le­gą ane­ste­zjo­lo­giem o pra­cy, od­nio­słam wra­że­nie, że zna­la­złam się w zu­pe­łnie in­nym kra­ju, któ­re­go języ­ka w ogó­le nie znam.

– W ta­kim ra­zie nie będę cze­kać z ko­la­cją.

– A ty? Masz dziś cie­ka­we za­jęcia?

Wy­da­je mi się, że mówi to tyl­ko dla­te­go, by nie było mi przy­kro. Po za­da­niu py­ta­nia do­ty­czące­go mo­jej pra­cy wy­gląda tak, jak­by się wy­łączał.

– Ja­mes zwo­łał wa­żne ze­bra­nie, a Ra­ven nie chce zdra­dzić, cze­go będzie do­ty­czyć, może być cie­ka­wie – stresz­czam wszyst­ko, by zdążył co­kol­wiek wy­ła­pać, nim za­cznę go nu­dzić.

– Może szy­ku­ją się zwol­nie­nia?

– Nie, to nie­mo­żli­we. Fir­ma się roz­wi­ja, wci­ąż przyj­mu­je­my no­wych pra­cow­ni­ków.

– Z ta­ki­mi jak Col­lins ni­g­dy nic nie wia­do­mo.

– Z ta­ki­mi jak Col­lins? Co chcesz przez to po­wie­dzieć? My­śla­łam, że go lu­bisz.

– Pry­wat­nie wy­da­je się w po­rząd­ku, ale to biz­nes­men, skar­bie. Śpi na for­sie i my­śli tyl­ko o tym, jak ją po­mno­żyć. Inni lu­dzie się dla nie­go nie li­czą.

– Wierz mi, Ja­mes nie jest taki. Znam go już na tyle, by być tego pew­na. Zresz­tą prędzej czy pó­źniej ty też się prze­ko­nasz.

– Może – rzu­ca lek­ce­wa­żąco, ko­ńcząc dys­ku­sję.

Do­ja­dam tost i po­pi­jam go kawą, po czym szyb­ko prze­cho­dzę do ła­zien­ki, by zro­bić ma­ki­jaż. Wkła­dam przy­go­to­wa­ną wczo­raj czar­ną su­kien­kę i go­to­wa do wy­jścia że­gnam się z na­rze­czo­nym. Jesz­cze nie przy­wy­kłam do tego domu. Moja ka­wa­ler­ka była wiel­ko­ści na­szej sy­pial­ni, a o ja­kiej­kol­wiek wol­nej prze­strze­ni mo­głam po­ma­rzyć. Te­raz jest zu­pe­łnie ina­czej i chy­ba tro­chę mnie to przy­tła­cza. Nie twier­dzę, że to źle, bo jest wspa­nia­le, ale wszyst­ko dzia­ło się tak szyb­ko, że nie zdąży­łam się przy­zwy­cza­ić.

Wsia­dam do sa­mo­cho­du, kła­dę to­reb­kę na fo­tel pa­sa­że­ra i od­pa­lam sil­nik. To też no­wo­ść, do któ­rej mu­szę przy­wyk­nąć. Wła­sne auto. Co praw­da, ku­pi­łam je za swo­je pie­ni­ądze, gdy po­sta­no­wi­łam sprze­dać ka­wa­ler­kę i prze­stać oszczędzać na coś wi­ęk­sze­go, ale wcze­śniej ni­g­dy nie ma­rzy­łam, że kie­dy­kol­wiek do­ro­bię się ta­kie­go sa­mo­cho­du. Z uśmie­chem na twa­rzy po­ko­nu­ję uli­ce w dro­dze do pra­cy i my­ślę o tym, że na­resz­cie je­stem szczęśli­wa. Wszyst­ko za­czy­na się ukła­dać. Oczy­wi­ście nie jest ko­lo­ro­wo, bo to nie baj­ka, ale uwa­żam się za na­praw­dę szczęśli­wą ko­bie­tę. Na­resz­cie.

Wy­sia­dam na pod­ziem­nym par­kin­gu „New York News” i od razu do­strze­gam Dy­la­na. Sie­dzi w swo­im sa­mo­cho­dzie na­prze­ciw­ko mnie. Roz­ma­wia z kimś przez te­le­fon i nie wy­gląda to na miłą po­ga­węd­kę. Gdy wy­sia­da z auta, wy­krzy­ku­je jesz­cze kil­ka słów i ko­ńczy po­łącze­nie, a wte­dy do­strze­ga mnie.

– Ha­zel – rzu­ca jak­by za­kło­po­ta­ny. – Cze­ść.

– Cze­ść – od­po­wia­dam z uśmie­chem. – Kło­po­ty?

– Mo­żna tak po­wie­dzieć. Co­raz wi­ęcej pra­cy, co­raz mniej kom­pe­tent­nych osób.

Wspól­nie ru­sza­my w stro­nę win­dy znaj­du­jącej się na ko­ńcu par­kin­gu.

– Mogę ja­koś po­móc?

– Gdy­bym nie wie­dział, ile sama masz na gło­wie, pew­nie przy­jąłbym two­ją pro­po­zy­cję. Ja­mes pra­co­wał cały week­end – mówi zna­cząco, a ja już wiem, co mnie cze­ka.

– Po­wiedz mi… od­naj­dę swo­je biur­ko pod sto­sem pa­pie­rów?

– Oba­wiam się, że na­wet fo­tel będzie nimi za­wa­lo­ny – rzu­ca żar­to­bli­wie.

Wcho­dzi­my do win­dy, a gdy drzwi za­my­ka­ją się za nami, uno­szę gło­wę, by spoj­rzeć na mężczy­znę.

– Ostat­nio za­trud­ni­li­ście wie­lu lu­dzi. Jak to mo­żli­we, że pra­cy wca­le nie uby­wa?

– Jest jej za dużo. Trud­no o od­po­wied­nią po­moc. I nie za­po­mi­naj­my o sta­cji te­le­wi­zyj­nej, któ­rej te­raz Ja­mes po­świ­ęca wi­ęk­szo­ść swo­je­go cza­su.

– Cie­szę się, że w ko­ńcu się zde­cy­do­wał, by ją za­ło­żyć, ale mar­twi mnie to, jak bar­dzo bra­ku­je go w in­nych miej­scach.

Kie­dy Ra­ven i Dy­lan prze­ko­na­li Ja­me­sa do sko­ku na głębo­ką wodę, nikt chy­ba nie spo­dzie­wał się, że będzie to dla nas ta­kie trud­ne. Col­lins two­rzy swo­je im­pe­rium, ma lu­dzi, któ­rzy po­ma­ga­ją mu we wszyst­kim, ale nikt nie jest ro­bo­tem, on ta­kże.

– Za kil­ka ty­go­dni wszyst­ko się uspo­koi.

Win­da za­trzy­mu­je się na pi­ętrze Dy­la­na. Mężczy­zna po­sy­ła mi uśmiech na po­że­gna­nie i wy­cho­dzi, a ja ru­szam da­lej. Boję się tego, co zo­ba­czę za kil­ka se­kund. Te mi­ja­ją bły­ska­wicz­nie i już po chwi­li wi­dzę za­wa­lo­ne do­ku­men­ta­mi biur­ko, któ­re w pi­ątek zo­sta­wi­łam pu­ste. Wzdy­cham i pod­cho­dzę do nie­go. Przy­glądam się wszyst­kie­mu w głębo­kim za­my­śle­niu, nie wiem na­wet, od cze­go po­win­nam za­cząć. Bio­rę jed­ną kart­kę, pó­źniej dru­gą i od­kła­dam obie. Mam ocho­tę uciec. Na szczęście wbrew temu, co mó­wił Dy­lan, na moim fo­te­lu jest pu­sto. Sia­dam wy­god­nie i pró­bu­ję wzi­ąć się w ga­rść. Ja­koś to ogar­nę.

– Cze­ść! – Zza sto­su do­ku­men­tów wy­ła­nia się Emi­ly.

– Cze­ść – od­po­wia­dam na bez­de­chu. – Ale mnie prze­stra­szy­łaś. Mu­szę po­zbyć się tych pa­pie­rów, bo nie wi­dzę na­wet, kie­dy ktoś wcho­dzi. Jesz­cze za­cznę prze­kli­nać Ja­me­sa, kie­dy będzie obok.

– Bez obaw, nie będzie go dzi­siaj. Po­je­chał z Ra­ven pod­pi­sy­wać ja­kieś wa­żne do­ku­men­ty. Pó­źniej mają ko­la­cję w in­te­re­sach.

– A więc przy­szłaś do mnie? Jak wi­dzisz, nie będę mia­ła na­wet prze­rwy na lunch.

– Przy­szłam, żeby ci po­móc.

– Po­cze­kaj. Mie­si­ąc temu ode­szłaś z pra­cy.

– Tak, ale mogę ci po­móc. Ra­ven wspo­mi­na­ła, że Ja­mes nad­ro­bił pra­cę w week­end. Wi­dzę, że nie kła­ma­ła, mó­wi­ąc, że je­steś za­wa­lo­na.

– Tak – wzdy­cham. – Ale taka pra­ca. Po­dob­no nie­dłu­go ma być le­piej.

– Pój­dę tyl­ko po ja­kieś krze­sło i bio­rę się do ro­bo­ty.

– Emi­ly, na­praw­dę nie mu­sisz.

– Ale chcę. Mu­szę czy­mś za­jąć my­śli. Zac wa­riu­je, od­kąd po­li­cja tra­fi­ła na trop jego ojca, pró­bu­je go od­na­le­źć na wła­sną rękę, a mnie trzy­ma od wszyst­kie­go z da­le­ka.

Po tych sło­wach od­cho­dzi, a ja prze­sta­ję na­rze­kać na swój los. To tyl­ko pra­ca, w ko­ńcu wyj­dę z tych za­le­gło­ści. Emi­ly na­to­miast żyje w stra­chu od kil­ku mie­si­ęcy. Hugo po­zo­sta­je nie­uchwyt­ny, choć wszyst­ko mia­ło pó­jść spraw­nie. Po­li­cja już nie­mal go zła­pa­ła, ale on wci­ąż jest o krok przed nią. Na­wet nie chcę my­śleć, jak czu­je się Zac, wie­dząc, że jego psy­chicz­nie cho­ry oj­ciec w ka­żdej chwi­li może za­ata­ko­wać. Jest ta­kże mat­ka Emi­ly, któ­ra na­dal stoi mu­rem za swo­im na­rze­czo­nym, choć ten na­wet się z nią nie skon­tak­to­wał. Oska­rża wszyst­kich, ale nie uko­cha­ne­go, któ­re­go wina jest prze­cież ewi­dent­na. Na­praw­dę dzi­wię się Za­co­wi, że nie ka­zał tej ko­bie­cie opu­ścić ho­te­lu, któ­re­go stał się wła­ści­cie­lem. Zresz­tą te­raz wszyst­ko, co nie­gdyś na­le­ża­ło do Huga, jest jego. To tak, jak­by jego oj­ciec zgi­nął, a prze­cież on ucie­kł i pew­nie czai się, cze­ka­jąc na ide­al­ny mo­ment do ata­ku. Na samą myśl prze­cho­dzą mnie zim­ne dresz­cze. Na szczęście wra­ca Emi­ly i od­ry­wam się od prze­ra­ża­jących roz­my­ślań.

– To od cze­go za­czy­na­my? – pyta z en­tu­zja­zmem, któ­re­go jej za­zdrosz­czę.

– Od usta­le­nia tego, od cze­go po­win­ny­śmy za­cząć – od­pie­ram po­nu­ro. – Zwy­kle Ja­mes zo­sta­wia mi ja­sne wy­tycz­ne, ale tym ra­zem o tym za­po­mniał. Chy­ba że li­stę naj­wa­żniej­szych spraw scho­wał gdzieś pod spodem.

– Do­brze, za­cznij­my więc od po­se­gre­go­wa­nia pa­pie­rów na ró­żne ka­te­go­rie. Za­wsze ro­bię tak w klu­bie. Szcze­gól­nie gdy nie ma Zaca i wszyst­ko mu­szę za­ła­twić sama.

W od­po­wie­dzi ki­wam gło­wą i od razu za­bie­ram się do pra­cy. Ka­te­go­rii jest wie­le, aż ci­ężko uwie­rzyć, że Ja­mes zro­bił to wszyst­ko w je­den week­end. Pod­pi­sa­ne przez nie­go do­ku­men­ty i za­twier­dzo­ne pro­jek­ty lądu­ją na pierw­szym sto­sie. To najła­twiej­sze za­da­nie, mu­szę je­dy­nie po­wkła­dać je do od­po­wied­nich se­gre­ga­to­rów i prze­ka­zać kon­kret­nym dzia­łom. Resz­ta jed­nak jest znacz­nie trud­niej­sza, pa­nu­jący w do­ku­men­tach cha­os nie po­lep­sza i tak już złej sy­tu­acji. Po­moc Emi­ly oka­zu­je się cen­niej­sza, niż mo­głam się spo­dzie­wać.

– Za­bio­rę te pro­jek­ty – pro­po­nu­je dziew­czy­na, si­ęga­jąc po przy­go­to­wa­ną prze­ze mnie tecz­kę. – Za­ła­twię to w pół go­dzi­ny.

– Ja­sne. Prze­każ, pro­szę, dzia­ło­wi mody, że ar­ty­kuł o wio­sen­nych ko­lo­rach do no­we­go nu­me­ru mu­si­my mieć jesz­cze dzi­siaj.

– Do­brze. A w dro­dze po­wrot­nej za­ła­twię nam dwa ogrom­ne kub­ki kawy – od­po­wia­da z uśmie­chem i ru­sza w stro­nę win­dy.

Emi­ly jest nie­za­wod­na. Je­stem jej wdzi­ęcz­na za po­moc, bo sama sie­dzia­ła­bym z tym przy­naj­mniej do pó­łno­cy. Nie lu­bię dzie­lić pra­cy na dwa dni, więc nie od­pu­ści­ła­bym, do­pó­ki ostat­ni pa­pie­rek z mo­je­go biur­ka nie tra­fi­łby na swo­je miej­sce.

Na szczęście stop­nio­wo ze wszyst­kim so­bie ra­dzi­my, a go­dzi­nę przed za­ko­ńcze­niem pra­cy je­stem na­praw­dę dum­na z tego, co uda­ło nam się zro­bić. Zo­sta­ły już tyl­ko fi­nan­se, z któ­rych mu­szę przy­go­to­wać spra­woz­da­nie i za­nie­ść je pro­sto na biur­ko Dy­la­na. Wy­ko­ńczo­na Emi­ly sia­da na­prze­ciw­ko mnie i po­sy­ła mi sku­pio­ne spoj­rze­nie. Od­kła­dam pa­pie­ry, bo wiem, że za­raz coś po­wie lub o coś za­py­ta. Po jej mi­nie wnio­sku­ję, że dłu­go się do tego zbie­ra­ła.

– Nie sądzisz, że ten ślub jest za szyb­ko?

– Ja…

– Nie zro­zum mnie źle. Twój na­rze­czo­ny jest chy­ba faj­ny. Mó­wię chy­ba, bo roz­ma­wia­łam z nim może pięć razy i to nie były roz­mo­wy, pod­czas któ­rych mo­gła­bym go po­znać. Ty wy­da­jesz się szczęśli­wa, choć mimo wszyst­ko mar­twi mnie to, że wszyst­ko idzie tak bły­ska­wicz­nie.

– Wiesz…

– Ra­ven i Ja­mes zna­ją się dłu­żej, ale nie pla­nu­ją jesz­cze ślu­bu, dla­te­go się mar­twię. Nie bądź zła, ja tyl­ko…

– Emi­ly! – pod­no­szę głos, bo tyl­ko tak je­stem w sta­nie ją uci­szyć. – Masz ra­cję, wszyst­ko dzie­je się szyb­ko, ale w ogó­le mi to nie prze­szka­dza. – Wzru­szam ra­mio­na­mi, po­sy­ła­jąc jej szcze­ry uśmiech. – Paul jest re­we­la­cyj­nym mężczy­zną. Dzi­ęki nie­mu za­po­mnia­łam o kimś, z kim nie mo­głam ni­g­dy być, i czu­ję się dużo le­piej. Nie zna­cie się, ale to dla­te­go, że dużo pra­cu­je i zwy­kle nie ma cza­su. Po­sta­ram się to zmie­nić. Może uda nam się wy­sko­czyć gdzieś na cały week­end? Ja­kaś po­trój­na rand­ka czy coś w tym sty­lu?

– Brzmi do­brze – od­po­wia­da nie­co nie­pew­nie, po czym marsz­czy czo­ło. – A więc mi­ło­ść do Dy­la­na wy­ga­sła?

– Wy­ga­sła – od­po­wia­dam na bez­de­chu.

– Je­steś pew­na?

By­wa­ją mo­men­ty, w któ­rych mam ocho­tę ją udu­sić. To wła­śnie je­den z nich.

– Na­wet je­śli nie, co to zmie­nia? Mam umrzeć sa­mot­nie? Wzdy­cha­jąc do mężczy­zny, któ­ry le­d­wo mnie za­uwa­ża? Tak wła­śnie po­win­nam sko­ńczyć?

– Nie. Prze­pra­szam. Pój­dę już. Mu­szę przy­go­to­wać wie­czór pa­nie­ński. – Pusz­cza do mnie oczko, da­jąc mi tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że będę tego ża­ło­wać.

Że­gnam się z nią, po czym wra­cam do pra­cy. Na szczęście spra­woz­da­nie zaj­mu­je mi mniej cza­su, niż za­kła­da­łam. Wrzu­cam wszyst­ko do tecz­ki, ła­pię to­reb­kę i ru­szam w stro­nę win­dy. Nie za­mie­rzam tu dziś wra­cać. Od­nio­sę tyl­ko do­ku­men­ty i jadę pro­sto do domu.

Pu­kam do ga­bi­ne­tu Dy­la­na i wcho­dzę, gdy tyl­ko sły­szę za­pro­sze­nie. Sie­dzi przed swo­im biur­kiem i nie wy­gląda naj­le­piej.

– Przy­nio­słam spra­woz­da­nie fi­nan­so­we. Jest też bu­dżet na ko­lej­ny mie­si­ąc.

– Dzi­ęki – od­po­wia­da zmęczo­nym gło­sem.

Pod­cho­dzę do biur­ka, kła­dę tecz­kę i przy­glądam się stra­pio­ne­mu mężczy­źnie.

– Może jed­nak po­trze­bu­jesz po­mo­cy?

– Sama masz co ro­bić.

– Wła­ści­wie nie. Sko­ńczy­łam.

– Sko­ńczy­łaś? – Uno­si brew. – Wszyst­ko? Je­steś nie­sa­mo­wi­ta.

– Po­mo­gła mi Emi­ly. A więc ja chęt­nie po­mo­gę to­bie. Po­wiedz tyl­ko, co mam ro­bić.

– Nie chcę cię za­trzy­my­wać, ale gdy­byś mo­gła po dro­dze do domu wstąpić do ban­ku, by­łbym ci cho­ler­nie wdzi­ęcz­ny. Za­raz za­my­ka­ją, a ja ugrzęzłem w do­ku­men­tach.

Bie­rze z biur­ka zie­lo­ną tecz­kę i wręcza mi ją.

– Ja­sne. Pro­sto do kie­row­ni­ka?

– Tak.

– Za­ła­twio­ne.

– Dzi­ęku­ję. Je­stem ci zo­bo­wi­ąza­ny.

– To nic ta­kie­go. Mu­sisz od­po­cząć albo zna­le­źć ko­goś do po­mo­cy. Za­nim sy­tu­acja się unor­mu­je, wy­ko­ńczysz się.

Wy­cho­dzę z ga­bi­ne­tu, wra­cam do win­dy i zje­żdżam pro­sto na par­king pod­ziem­ny. Bank jest kil­ka prze­cznic da­lej, mi­jam go w dro­dze do domu, więc szyb­ko to za­ła­twię. Ja­dąc, pró­bu­ję do­dzwo­nić się do Pau­la, ale pew­nie ma pa­cjen­ta, bo nie od­bie­ra. Ten ty­dzień za­czął się na­praw­dę źle. Po­cie­sza­jące jest to, że nie może być już go­rzej.

Po za­nie­sie­niu do­ku­men­tów do ban­ku prze­cho­dzę na dru­gą stro­nę uli­cy. Mie­ści się tam re­stau­ra­cja, któ­ra sły­nie z eks­pre­so­we­go przy­go­to­wy­wa­nia dań. Za­ma­wiam obiad na wy­nos i już po pi­ęt­na­stu mi­nu­tach wy­cho­dzę z tor­bą go­rące­go je­dze­nia.

W domu jem, a po po­si­łku bio­rę szyb­ki prysz­nic i kła­dę się do łó­żka. Wy­star­czy kil­ka mi­nut, bym za­snęła.

Rozdział drugi

Kolej­ny dzień nie­wie­le ró­żni się od po­przed­nie­go. Je­stem jed­nak zbyt za­jęta my­śle­niem o ty­si­ącach spraw, by za­sta­no­wić się nad wła­snym ży­ciem. To do­brze. Te­raz czas sku­pić się na pra­cy. Punk­tu­al­nie sia­dam przy swo­im biur­ku i za­czy­nam prze­glądać do­ku­men­ty, któ­re zo­sta­wił mi Ja­mes. Sądząc po krzy­kach do­bie­ga­jących z jego ga­bi­ne­tu, jest już tu od daw­na i chy­ba nie wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem. Sły­szę dźwi­ęk win­dy, a chwi­lę pó­źniej za­uwa­żam Ra­ven nio­sącą dwie duże kawy. Nie wy­gląda naj­le­piej. Uśmie­cha się i sta­je na­prze­ciw­ko mo­je­go biur­ka.

– Ci­ężka noc? – py­tam, od­kła­da­jąc do­ku­men­ty.

– Na­wet nie py­taj. W pew­nym mo­men­cie za­częłam ża­ło­wać, że na­mó­wi­łam Ja­me­sa na tę sta­cję.

Na­gle sły­szy­my wi­ązan­kę so­czy­stych prze­kle­ństw, wy­krzy­cza­ną przez mężczy­znę. Ścia­na i drzwi nie są w sta­nie za­blo­ko­wać żad­ne­go sło­wa.

– On chy­ba też – rzu­cam pod no­sem.

– Cho­dzi o stro­nę in­ter­ne­to­wą. Szy­ku­ją się duże zmia­ny.

– Jak to?

– Chce­my stwo­rzyć jed­ną fir­mę, co nie po­do­ba się by­łe­mu wła­ści­cie­lo­wi Gos­sip. Ja­me­so­wi uda­ło się go tro­chę uspo­ko­ić, ale po­ja­wi­li się inni, któ­rzy mają z tym ogrom­ny pro­blem. Głów­nie re­kla­mo­daw­cy, ale ta­kże pra­cow­ni­cy. Ja­mes przy­sze­dł tu o świ­cie, by wy­pi­sać trzy wy­po­wie­dze­nia pra­cy.

– Na­praw­dę? – py­tam z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. – Tak bar­dzo za­szli mu za skó­rę czy jest po pro­stu zmęczo­ny i roz­dra­żnio­ny?

– Gdy­by cho­dzi­ło o to dru­gie, z pew­no­ścią bym go po­wstrzy­ma­ła. Nie­ste­ty, nie­któ­rzy po­trak­to­wa­li zmia­nę na­zwy wi­try­ny jak coś oso­bi­ste­go. Nie ro­zu­miem, dla­cze­go tak bar­dzo im to prze­szka­dza.

– Czy Ja­mes nie za­pew­nił przy­pad­kiem by­łe­go wła­ści­cie­la Gos­sip, że ni­ko­go nie zwol­ni?

– Za­pew­nił i mamy tego efek­ty.

Drzwi ga­bi­ne­tu otwie­ra­ją się gwa­łtow­nie, o mały włos nie ude­rza­jąc w ra­mię Ra­ven. Za­bra­kło do­słow­nie kil­ku cen­ty­me­trów. Col­lins sta­je w pro­gu z miną, któ­ra mro­zi mi krew w ży­łach. Uspo­ka­ja się nie­co, gdy wi­dzi za­nie­po­ko­jo­ną twarz Ra­ven.

– Idę do Dy­la­na – rzu­ca chłod­no, bio­rąc ku­bek kawy od ko­bie­ty.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Tak, ko­cha­nie. Wszyst­ko w po­rząd­ku.

Po tych sło­wach wy­cho­dzi, a ja pa­trzę na Ra­ven, któ­ra nie wy­gląda na uspo­ko­jo­ną.

– Za­cho­wu­je się jak wa­riat – szep­czę. – Mó­wię to z tro­ski. Wiesz, za­wsze miał hu­mo­ry i by­wał nie­obli­czal­ny, ale te­raz… Jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam go ta­kie­go.

– Nie śpi, pra­wie nie je. Nie jest w sta­nie po pro­stu od­po­cząć. Pró­bu­je, ale te­le­fo­ny się ury­wa­ją, a on nie może po­zwo­lić so­bie na to, by nie ode­brać.

– Dy­lan wspo­mi­nał, że nie­dłu­go wszyst­ko się uspo­koi.

– Mam na­dzie­ję, że się nie myli, bo przy­si­ęgam, że osza­le­ję. – Upi­ja łyk kawy, po czym po­chy­la się w moją stro­nę. – Wczo­raj wie­czo­rem dzwo­ni­ła do mnie Emi­ly. Cho­dzi o twój wie­czór pa­nie­ński.

– Nie. Pro­szę – mó­wię prze­ra­żo­na. – Ko­cham Emi­ly, ale boję się jej po­my­słów.

– Spo­koj­nie. Będzie w mia­rę grzecz­nie.

– W mia­rę? – Uno­szę brew.

– Wy­bi­łam jej z gło­wy wszyst­kie nie­bez­piecz­ne po­my­sły. Za­ufaj mi.

– Zdra­dzisz co­kol­wiek? Nie chcę chy­ba znać wszyst­kich szcze­gó­łów dla wła­sne­go zdro­wia psy­chicz­ne­go, ale do­brze by­ło­by wie­dzieć, na co mam być przy­go­to­wa­na.

– Zac udo­stęp­ni nam swój klub. Obec­nie my­śli­my nad li­stą go­ści, a pó­źniej…

– Mogę mieć pro­śbę?

– Ja­sne.

– Chcia­ła­bym, że­by­śmy były tyl­ko we trzy. I wca­le nie mu­si­my wy­naj­mo­wać do tego klu­bu. Może być tyl­ko sto­lik. Nie chcę świ­ęto­wać z ni­kim in­nym. Poza tym… – Bio­rę wdech i pa­trzę jej pro­sto w oczy. – Stres i al­ko­hol mogą spra­wić, że po­wiem za dużo, więc tym bar­dziej wo­la­ła­bym być tyl­ko z wami.

Wy­gląda na to, że Ra­ven do­sko­na­le wie, o czym mó­wię. Oczy­wi­ście, że boję się po­wie­dzieć za dużo na te­mat Dy­la­na. Nie ufam wi­ęk­szo­ści dziew­czyn pra­cu­jących tu­taj. A na­wet je­śli ufam, nie chcę, żeby wie­dzia­ły zbyt wie­le.

– Prze­ka­żę to Emi­ly.

– Dzi­ęku­ję – mó­wię z ogrom­ną wdzi­ęcz­no­ścią i ulgą.

– To jej pierw­szy wie­czór pa­nie­ński. Chce wszyst­ko zor­ga­ni­zo­wać sama i może ją tro­chę po­nie­ść, ale spo­koj­nie. Pa­nu­ję nad nią.

– Wiem. Może tro­chę prze­sa­dzam, ale im bli­żej ślu­bu, tym bar­dziej wa­riu­ję.

– To zro­zu­mia­łe. – Uśmie­cha się, po czym ła­pie za klam­kę do ga­bi­ne­tu. – Pój­dę już. Mam spo­ro do za­ła­twie­nia. W chwi­li prze­rwy chy­ba się po­mo­dlę, by to wszyst­ko jak naj­szyb­ciej się sko­ńczy­ło. Od­no­szę wra­że­nie, że ta ner­wo­wa at­mos­fe­ra wpły­wa na wszyst­kich.

– To nie­ste­ty praw­da, ale spo­koj­nie, wie­rzę, że nie­dłu­go będzie jak kie­dyś.

Gdy Ra­ven zni­ka, opa­dam na opar­cie fo­te­la, roz­my­śla­jąc o sy­tu­acji w fir­mie. Ja­mes wie­le za­ry­zy­ko­wał, za co go po­dzi­wiam, jed­nak oba­wiam się, że to wszyst­ko po­chło­nie wie­le ofiar.

Wra­cam do pra­cy i czas za­czy­na pły­nąć szyb­ciej. Po­chło­ni­ęta obo­wi­ąz­ka­mi, nie za­uwa­żam na­wet, że na­de­szła pora lun­chu. Kie­dy się orien­tu­ję, jest już za pó­źno, by gdzie­kol­wiek wy­jść. Zo­sta­ło tyl­ko dzie­si­ęć mi­nut do ko­ńca prze­rwy. Trud­no. Naj­wy­żej będę zwężać su­kien­kę. Czu­ję jed­nak co­raz wi­ęk­szy głód. By od­ci­ągnąć my­śli, si­ęgam po te­le­fon i wy­bie­ram nu­mer na­rze­czo­ne­go. Wiem, że te­raz ma okien­ko mi­ędzy pa­cjen­ta­mi. Od­bie­ra do­pie­ro po pi­ęciu sy­gna­łach.

– Tak, skar­bie?

– Czy ty dy­szysz? – py­tam za­sko­czo­na.

– Tak. Wbie­głem na czwar­te pi­ętro.

– Win­dy nie dzia­ła­ją?

– Dzia­ła­ją, ale uzna­łem, że tak będę szyb­ciej. To był błąd. Mu­szę chy­ba po­pra­co­wać nad kon­dy­cją przed nocą po­ślub­ną.

Czu­ję, że się ru­mie­nię.

– Py­ta­nie tyl­ko, czy znaj­dziesz na to czas.

– Ja­koś dam radę. W ko­ńcu mam za­pla­no­wa­ny urlop. Jesz­cze tyl­ko ty­dzień pra­cy.

– Nie wie­rzę, że nasz ślub jest co­raz bli­żej.

– A więc uwierz, bo za chwi­lę będziesz moją żoną. Ko­cha­nie, dzwo­nisz z ja­kie­goś po­wo­du?

– Nie. Po­my­śla­łam tyl­ko, że masz te­raz wol­ne.

– Tak, ale za chwi­lę mu­szę wy­jść. Mam wa­żną roz­mo­wę z dy­rek­to­rem szpi­ta­la. Za­po­mnia­łem ci o tym po­wie­dzieć.

– Wa­żną roz­mo­wę? Coś się sta­ło?

– Nie. Na pew­no nic złe­go. Chy­ba chce za­ofe­ro­wać mi pra­cę.

– Ale prze­cież masz już pra­cę. Je­śli za­czniesz pra­co­wać jesz­cze w szpi­ta­lu, nie będzie­my się w ogó­le wi­dzieć.

– To ra­czej kil­ka go­dzin ty­go­dnio­wo. Na ra­zie o tym nie my­ślę. Sam nie wiem, co za­mie­rza mi za­pro­po­no­wać. Nie przej­muj się. Kie­dy sko­ńczę, dam ci znać. A te­raz mu­szę już iść. Ko­cham cię.

– Ja cie­bie… – Nie zdąży­łam sko­ńczyć, bo roz­łączył się, nie za­cze­kaw­szy na moją od­po­wie­dź. – Przy­naj­mniej stra­ci­łam ape­tyt – szep­czę pod no­sem.

Kie­dy się po­zna­li­śmy i za­częli­śmy się spo­ty­kać, miał znacz­nie wi­ęcej cza­su. A te­raz? Od­no­szę wra­że­nie, że z ty­go­dnia na ty­dzień li­sta jego za­jęć się wy­dłu­ża. Jesz­cze tro­chę, a będzie­my się wi­dy­wać je­dy­nie w week­en­dy. Chy­ba że ofer­ta dy­rek­to­ra spra­wi, że na­wet tych dwóch dni nie będzie miał wol­nych.

W złym hu­mo­rze wra­cam do swo­ich za­jęć. Wy­jąt­ko­wo szyb­ko so­bie z nimi ra­dzę. Nie ry­zy­ku­ję pu­ka­nia do Ja­me­sa. Wolę po­sie­dzieć na swo­im miej­scu i po­cze­kać, niż py­tać, czy mogę wy­jść wcze­śniej. Ko­rzy­sta­jąc z wol­nej chwi­li, prze­glądam In­ter­net. Ostat­nio często to ro­bię. Wcho­dzę na stro­ny ze ślub­ny­mi in­spi­ra­cja­mi, aby uła­twić so­bie wy­bór mo­ty­wu we­se­la. W za­sa­dzie już o tym zde­cy­do­wa­łam, ale na­wyk po­zo­stał.

– Sko­ńczy­łaś?

Pro­stu­ję się na dźwi­ęk gło­su Col­lin­sa. Nie­mal rzu­cam smart­fon i pa­trzę na sto­jące­go przede mną mężczy­znę. Wci­ąż jest tak bar­dzo spi­ęty, że nie mam po­jęcia, jak z nim roz­ma­wiać, aby czy­mś go nie roz­wście­czyć.

– Tak, już ja­kiś czas temu – od­po­wia­dam szyb­ko lek­ko drżącym gło­sem.

– Idź do domu. Na dziś już nic dla cie­bie nie mam.

Po tych sło­wach od­wra­ca się na pi­ęcie i ru­sza w stro­nę win­dy. Gdy przed nią sta­je, zer­ka w moją stro­nę. Uda­ję, że zbie­ram swo­je rze­czy, choć oprócz te­le­fo­nu nie mam tu ni­cze­go, co mo­gła­bym spa­ko­wać do to­reb­ki. Ro­bię wszyst­ko, byle tyl­ko nie mu­sieć zje­żdżać z nim na dół. Na szczęście szyb­ko zni­ka. Z jego ga­bi­ne­tu wy­cho­dzi te­raz Ra­ven.

– Jak sy­tu­acja na fron­cie? – py­tam lek­ko roz­ba­wio­na.

– Daj spo­kój – wzdy­cha. – Wszyst­ko stoi na gło­wie. Za­dzwo­ni­łam do Emi­ly z pro­śbą o po­moc. Będzie tu przez kil­ka dni.

– Szko­da, że zre­zy­gno­wa­ła z pra­cy u cie­bie.

– Ro­zu­miem ją. Zac jest tak bar­dzo za­jęty spra­wą ojca, że wszyst­kie for­mal­no­ści zwi­ąza­ne z klu­bem spa­da­ją na nią. Ale może, kie­dy to wszyst­ko się sko­ńczy, zmie­ni zda­nie.

– Bar­dzo mo­żli­we, lubi to miej­sce.

– Też tak my­ślę. W ko­ńcu tro­chę tu prze­ży­ła.

Bio­rę to­reb­kę i idę za nią do win­dy.

– Nie wra­casz z Ja­me­sem?

– Nie. Po­je­chał za­ła­twić kil­ka spraw, a ja wra­cam do domu. Po­trze­bu­ję dłu­giej go­rącej kąpie­li.

Kil­ka mi­nut pó­źniej wy­je­żdżam z par­kin­gu i kie­ru­ję się pro­sto do domu. Boję się naj­bli­ższych dni w pra­cy. A naj­gor­sze jest to, że wzi­ęłam dwa ty­go­dnie urlo­pu przed ślu­bem i dwa ty­go­dnie po nim. Mam na­dzie­ję, że Ja­mes da so­bie radę beze mnie. Choć nie uwa­żam się za ko­goś, kogo nie mo­żna za­stąpić, wiem, że moja obec­no­ść w pra­cy jest wa­żna. Dbam, aby wszyst­ko było na czas. Tym bar­dziej te­raz, kie­dy NYN się roz­ra­sta. Może Emi­ly zgo­dzi się mnie za­stąpić? Je­śli nie będzie mia­ła zbyt wie­le pra­cy w klu­bie, może uda jej się po­móc ta­kże u nas.

W domu bio­rę szyb­ki prysz­nic i przy­go­to­wu­ję ko­la­cję. Paul przy­cho­dzi nie­co pó­źniej, ale ostat­nio to nor­ma. Wita się ze mną, si­ęga po bu­tel­kę wina, roz­le­wa je do kie­lisz­ków, po czym sia­da do sto­łu.

– Ci­ężki dzień? – py­tam, wi­dząc zmęcze­nie na twa­rzy uko­cha­ne­go.

– By­wa­ło le­piej, ale nie na­rze­kam.

– A co z roz­mo­wą z dy­rek­to­rem?

W pierw­szej chwi­li pa­trzy na mnie tak, jak­by nie wie­dział, o czym mó­wię, ale po se­kun­dzie jego wy­raz twa­rzy się zmie­nia.

– Za­pro­po­no­wał mi kil­ka go­dzin pra­cy w szpi­ta­lu. Nie roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze o szcze­gó­łach, ale wy­na­gro­dze­nie, ja­kie mi za­ofe­ro­wał, wy­da­je się uczci­we.

– Po­wiedz mi, czy to ko­niecz­ne? Prze­cież dużo za­ra­biasz. Ja zresz­tą też nie mogę na­rze­kać, bo Col­lins pła­ci na­praw­dę do­brze. Nie po­trze­bu­jesz chy­ba do­dat­ko­wej go­tów­ki?

– Ha­zel… Nie chcia­łem ci o tym mó­wić, bo to tyl­ko ta­kie ma­rze­nia, ale ostat­nio sta­ły się jed­nak re­al­ne. Ma­rzę o za­ło­że­niu wła­snej kli­ni­ki. Je­śli­by mi się uda­ło, mó­głbym pra­co­wać mniej, a pie­ni­ądze same by się mno­ży­ły.

Opie­ram się na krze­śle i przy­glądam w mil­cze­niu mężczy­źnie. Nie spo­dzie­wa­łam się, że Paul ma tak wiel­kie am­bi­cje. Nie mogę prze­cież mu po­wie­dzieć, że mi się to nie po­do­ba. Na­wet je­że­li wi­zja jego bra­ku obok mnie jest dla mnie cho­ler­nie bo­le­sna, mu­szę go wspie­rać.

– Dla­cze­go ni­g­dy wcze­śniej mi o tym nie mó­wi­łeś?

– Nie wiem. – Wzru­sza ra­mio­na­mi i bie­rze łyk wina. – Chy­ba ni­g­dy nie wie­rzy­łem, że to może się udać. Oszczęd­no­ści za­wsze były zbyt małe, by tak na­praw­dę o tym po­my­śleć. W ostat­nim cza­sie za­cząłem jed­nak za­ra­biać znacz­nie wi­ęcej. Do­dat­ko­we go­dzi­ny w re­no­mo­wa­nym szpi­ta­lu to ko­lej­ny krok do suk­ce­su.

– A więc do­brze. Ale chcia­ła­bym wi­dy­wać cię częściej niż przez kil­ka go­dzin w ty­go­dniu.

Kła­dzie dłoń na mo­jej i po­sy­ła mi ten swój cza­ru­jący uśmiech.

– Dziś kil­ka go­dzin pró­bo­wa­łem usta­lić gra­fik, któ­ry po­mo­że mi się zor­ga­ni­zo­wać. Ja rów­nież nie chcę, by moja pra­ca od­bi­ja­ła się na na­szym zwi­ąz­ku. Zro­bię wszyst­ko, byś była za­do­wo­lo­na.

Wie­rzę mu. Roz­wiał wszyst­kie moje wąt­pli­wo­ści i nie­co się uspo­ko­iłam. Po­zo­sta­je mi już tyl­ko mieć na­dzie­ję, że uda mu się po­go­dzić tyle obo­wi­ąz­ków.

Rozdział trzeci

Dni mi­ja­ły, a w fir­mie ro­bi­ło się co­raz spo­koj­niej. Ja­mes mógł w ko­ńcu sku­pić się na pra­cy bez nie­po­trzeb­nych kon­flik­tów, co bar­dzo mnie cie­szy­ło. W ko­ńcu wszyst­ko wra­ca do nor­my, choć nie wiem, ja­kie są szan­se na to, żeby było tak samo jak jesz­cze nie tak daw­no temu. Nie mar­twię się tym jed­nak. Je­stem w pra­cy ostat­ni dzień przed urlo­pem i czu­ję się z tym tro­chę nie­swo­jo. Ni­g­dy nie bra­łam wol­ne­go na wi­ęcej niż trzy dni, a te­raz ma mnie nie być przez cały mie­si­ąc. Urlop ni­g­dy nie za­po­wia­dał się tak pra­co­wi­cie…

Na szczęście Emi­ly zgo­dzi­ła się mnie za­stąpić. Ale dziś wy­jąt­ko­wo ci­ężko się z nią do­ga­dać. Wiem, że ma na gło­wie wie­czór pa­nie­ński, któ­ry ma się od­być już dziś. Uzna­ła, że sko­ro nie po­trze­bu­je­my ca­łe­go klu­bu, nie będzie­my du­sić się w tłu­mie w week­end. Nie pro­te­sto­wa­łam, choć im­pre­za za­raz po pra­cy nie była spe­łnie­niem mo­ich ma­rzeń.

– To jest jed­na z naj­wa­żniej­szych te­czek. – Uno­szę ją wy­so­ko, by zwró­cić uwa­gę ko­bie­ty. – Wszyst­ko, co do­ty­czy wy­dat­ków, lądu­je tu­taj, a pó­źniej w ksi­ęgo­wo­ści.

Emi­ly w od­po­wie­dzi na mój nie­co prze­sad­nie po­wa­żny ton prze­wra­ca ocza­mi.

– Ha­zel, pra­co­wa­łam tu. Po­ma­ga­łam ci. Wiem, co to za tecz­ka i do cze­go słu­ży.

– Wy­bacz. Chy­ba za bar­dzo się de­ner­wu­ję.

– Nie­po­trzeb­nie. Gdy­bym cze­goś nie wie­dzia­ła, mogę prze­cież za­dzwo­nić. Przy­naj­mniej do­pó­ki nie wy­je­dziesz w pod­róż po­ślub­ną. Ale to, co tłu­ma­czysz mi te­raz, mam w ma­łym pal­cu. Wiem, na czym po­le­ga pro­wa­dze­nie „New York News”. Je­steś tu cho­ler­nie wa­żna i nie uda mi się cie­bie za­stąpić, ale mo­żesz być pew­na, że ni­cze­go nie spie­przę.

Opa­dam na krze­sło, po­sy­ła­jąc ko­bie­cie skru­szo­ne spoj­rze­nie.

– To dla mnie no­wo­ść.

– Nie zmie­niasz ca­łe­go ży­cia. Bie­rzesz je­dy­nie ślub.

– A więc tro­chę zmie­niam.

– Za­le­ży, jak na to spoj­rzeć. Jed­ne­go dnia mo­żesz mieć męża, a dru­gie­go już nie. Gdy­by cię wku­rzył i po­trze­bo­wa­ła­byś ali­bi na czas jego za­gi­ni­ęcia, słu­żę po­mo­cą.

Mój śmiech po­nió­sł się echem po ca­łej prze­strze­ni.

– Dzi­ęku­ję, Emi­ly. Do­brze mieć ta­kie wspar­cie.

– Nie dzi­ękuj, tyl­ko się zbie­raj. Mu­sisz się przy­go­to­wać na swój wie­czór pa­nie­ński.

– Mam jesz­cze trzy go­dzi­ny pra­cy.

– Wy­ko­rzy­stasz je na re­ge­ne­ra­cyj­ną drzem­kę przed im­pre­zą. Ra­ven za­ła­twi­ła to z Ja­me­sem.

– Je­ste­ście nie­mo­żli­we – szep­czę pod no­sem i zbie­ram się do wy­jścia. – Wi­dzi­my się za pięć go­dzin, tak?

– Zga­dza się. Od­pocz­nij, przy­go­tuj się i ru­szaj na pod­bój mia­sta.

– Zo­sta­je­my w klu­bie. – Uno­szę pa­lec.

– Ra­ven mó­wi­ła to samo. Do­brze, niech wam będzie. Nie umie­cie się ba­wić! – krzy­czy, gdy pod­cho­dzę do win­dy.

– Ty nad­ra­biasz za nas!

W bar­dzo do­brym hu­mo­rze zje­żdżam na par­king pod­ziem­ny. Dzwo­nię do Pau­la, by po­wie­dzieć mu, że będę wcze­śniej w domu, ale nie od­bie­ra. Wy­sy­łam więc SMS-a. Mia­łam na­dzie­ję, że jemu ta­kże uda się wy­rwać, choć wiem, że to mało praw­do­po­dob­ne. Jego urlop za­czy­na się do­pie­ro za ty­dzień. Z tru­dem go uzy­skał, więc mimo wszyst­ko się cie­szę, ale faj­nie by­ło­by spędzić jak naj­wi­ęcej cza­su ra­zem, za­nim wró­ci­my do pra­cy. Jako mąż i żona… Wci­ąż nie mogę się do tego przy­zwy­cza­ić.

Po po­wro­cie do domu ro­bię to, co za­le­ci­ła Emi­ly. Kła­dę się do łó­żka, na wszel­ki wy­pa­dek na­sta­wiam bu­dzik, żeby za­dzwo­nił za dwie go­dzi­ny, i za­my­kam oczy. Je­stem wy­ko­ńczo­na ca­łym ty­go­dniem w pra­cy, więc za­sy­piam za­ska­ku­jąco szyb­ko.

Bu­dzi mnie znie­na­wi­dzo­ny dźwi­ęk. Z gry­ma­sem na twa­rzy uno­szę się i wy­łączam bu­dzik, moje prze­kle­ństwo. By do­dać so­bie ener­gii, ro­bię moc­ną kawę, po czym wska­ku­ję pod prysz­nic. Nie wiem, czy po­trze­bu­ję na to aż tyle cza­su, ale za­czy­nam przy­go­to­wy­wać się do wy­jścia. To ide­al­na oka­zja, by zro­bić so­bie moc­ny ma­ki­jaż, któ­re­go nie wy­pa­da mi no­sić w pra­cy. Emi­ly ka­za­ła mi ku­pić bia­łą sek­sow­ną su­kien­kę, więc oczy­wi­ście jej po­słu­cha­łam – przy oka­zji się upew­ni­łam, że moja aser­tyw­no­ść leży. Ob­ci­sła, krót­ka, z dość du­żym de­kol­tem, ale wci­ąż nie na tyle krzy­kli­wa, bym czu­ła się w niej źle. Wy­da­łam na nią spo­ro go­tów­ki, więc mam na­dzie­ję, że po dzi­siej­szym wie­czo­rze będzie nada­wa­ła się jesz­cze do no­sze­nia.

Go­to­wa wy­cho­dzę z domu, przed któ­rym cze­ka już na mnie tak­sów­ka. Po­da­ję kie­row­cy na­zwę klu­bu, po czym wy­sy­łam wia­do­mo­ść do dziew­czyn, że je­stem w dro­dze. Je­śli nie będzie kor­ków, do­ja­dę nie­co przed cza­sem, dla­te­go le­piej, żeby o tym wie­dzia­ły. Czu­ję, że nie­spo­dzian­ki mogą się cza­ić na mnie na ka­żdym kro­ku. W ko­ńcu to Emi­ly wszyst­kim za­rządza. Od­kąd odży­ła po tym, co ją spo­tka­ło, sta­ła się taka jak kie­dyś. Ko­cham jej prze­bo­jo­wy styl ży­cia, ale przy­zna­ję, że cza­sa­mi mnie prze­ra­ża. Ufam jej jed­nak na tyle, by się nie bać.

Kwa­drans pó­źniej je­stem już na miej­scu. Na­wet dziś jest spo­ra ko­lej­ka do we­jścia. Ten klub stał się naj­mod­niej­szym punk­tem w Up­per East Side, o czym swo­je­go cza­su pi­sa­no na­wet w „New York News”. Mi­jam wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy rzu­ca­ją mi wro­gie spoj­rze­nia, i pod­cho­dzę do dwóch ochro­nia­rzy. Ci uśmie­cha­ją się na mój wi­dok. Do­brze jest mieć za przy­ja­ciół wła­ści­cie­li klu­bu noc­ne­go.

– Cze­ść, Ha­zel. Wie­czór pa­nie­ński czas za­cząć? – za­ga­du­je De­rek.

– Cze­ść, chło­pa­ki. Tak. Mam na­dzie­ję, że go prze­ży­ję.

– Emi­ly py­ta­ła, czy nie chce­my zo­stać strip­ti­ze­ra­mi – śmie­je się Tom.

– Boże. – Kła­dę dłoń na czo­le. – Ist­nie­je więc praw­do­po­do­bie­ństwo, że nie będzie strip­ti­zu. Bo nie zgo­dzi­li­ście się, praw­da?

– Nie. I wca­le nie dla­te­go, że nie chcie­li­śmy. Zac da­łby nam nie­źle po­pa­lić – od­po­wia­da roz­ba­wio­ny Tom.

Wpusz­cza­ją mnie do środ­ka, więc wcho­dzę do klu­bu i kie­ru­ję się pro­sto do loży VIP-ów, za­re­zer­wo­wa­nej dla Spark­sa i jego przy­ja­ciół. Tam cze­ka­ją już na mnie dziew­czy­ny. Z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy wi­ta­ją się ze mną i ci­ągną mnie od razu na ka­na­pę, przed któ­rą stół ugi­na się od bu­te­lek al­ko­ho­lu.

– Jed­no małe py­ta­nie – mó­wię nie­co za­sko­czo­na. – Pla­nu­je­cie coś do je­dze­nia? Oba­wiam się, że po kil­ku kie­lisz­kach za­ba­wa się sko­ńczy.

– Spo­koj­nie. Ra­ven o tym po­my­śla­ła. Je­dze­nia nam nie za­brak­nie. Nie­dłu­go do­star­czą na­sze ulu­bio­ne bur­ge­ry, za dwie go­dzi­ny doj­dzie su­shi, a na ko­niec piz­za – od­po­wia­da od razu Emi­ly.

– A je­śli to nam nie wy­star­czy, Zac czu­wa – do­da­je Ra­ven, wska­zu­jąc mężczy­znę za ba­rem.

– Zac bawi się w przy­rządza­nie drin­ków? – Pa­trzę za­sko­czo­na na Emi­ly.

– Twier­dzi, że chce po­móc, bo jed­na z bar­ma­nek skręci­ła nogę, ale ob­sta­wiam, że chce mieć mnie na oku. Na­wet nie mia­ło go tu dzi­siaj być.

– Za­zdro­sny Zac – śmie­je się Ra­ven. – Kto by po­my­ślał, że do­ży­ję ta­kie­go wi­do­ku.

Po­czątek spo­tka­nia jest za­ska­ku­jąco spo­koj­ny. Po dwóch to­a­stach je­den z pra­cow­ni­ków Spark­sa do­star­cza nam ham­bur­ge­ry. Zja­da­my je w eks­pre­so­wym tem­pie – chy­ba nie tyl­ko ja nie mia­łam cza­su na po­si­łek. Po­tem wra­ca­my do pi­cia. Bar­man­ka przy­go­to­wu­je nam drin­ki i gdy tyl­ko je do­sta­je­my, od­zy­wa się Emi­ly:

– Paul za­czy­na urlop za ty­dzień, tak?

– Tak.

– A więc mu­si­my się umó­wić, w ko­ńcu obie­ca­łaś nam po­trój­ną rand­kę.

– Po­sta­ram się to zor­ga­ni­zo­wać, choć pew­nie będzie ci­ężko. Oba­wiam się, że do­pie­ro po pod­ró­ży po­ślub­nej uda nam się spo­tkać. Te całe przy­go­to­wa­nia… – Bio­rę duży łyk al­ko­ho­lu. – Nie spo­dzie­wa­łam się, że to będzie tak trud­ne. Przy­miar­ki suk­ni, do­gląda­nie sali, wy­bie­ra­nie menu, znów do­gląda­nie sali, roz­mo­wy z mi­lio­nem lu­dzi, któ­rzy są wa­żni w dniu na­sze­go ślu­bu.

– To pa­ni­ka, przej­dzie – uspo­ka­ja mnie Ra­ven. – W ko­ńcu pierw­szy raz wy­cho­dzisz za mąż.

– Tak. Przy ko­lej­nych ślu­bach ner­wy będą mniej­sze.

– Emi­ly!

Wi­dok pod­mi­no­wa­nej Ra­ven wy­wo­łu­je uśmiech na mo­jej twa­rzy. Je­stem prze­ko­na­na, że przed moim przy­jściem od­by­ły po­wa­żną roz­mo­wę, o czym mo­żna mó­wić, a co le­piej prze­mil­czeć. Do­sko­na­le wiem, że Emi­ly nie jest za­chwy­co­na moim wy­bo­rem, i nie za­mie­rzam się o to zło­ścić. Wręcz prze­ciw­nie. Cie­szę się, że mam ko­goś, kto za­wsze mówi, co my­śli.

– Li­czę na to, że to będzie mój ostat­ni ślub, ale do­brze wie­dzieć, że pó­źniej jest ła­twiej – mó­wię roz­ba­wio­na. – Swo­ją dro­gą… mam na­dzie­ję, że nie pla­nu­je­cie po­ka­zu strip­ti­ze­rów.

– Nie w moim klu­bie. – Zac sta­je za nami. – Wy­bacz, je­śli czu­jesz się za­wie­dzio­na. – Pusz­cza do mnie oczko, po czym po­sy­ła prze­ni­kli­we spoj­rze­nie swo­jej dziew­czy­nie.

– Sko­ro za­bro­ni­łeś nam tej roz­ryw­ki, może sam wy­ko­nasz dla nas mały po­kaz? – pro­po­nu­je Emi­ly.

– Bła­gam, nie! – od razu od­zy­wa się Ra­ven. – Nie chcę na to pa­trzeć!

Zac się śmie­je i wra­ca za bar. Cze­kam, aż Emi­ly od­pro­wa­dzi uko­cha­ne­go wzro­kiem.

– Mi­ło­ść – ko­men­tu­ję pod no­sem.

– Sama nie wiem, jak to się sta­ło. Ale do­brze mi z tym i wła­śnie za to się na­pi­ję.

Z ka­żdym ko­lej­nym drin­kiem ba­wię się co­raz le­piej. Gdy wy­bi­ja pó­łnoc, je­stem prze­ko­na­na, że nie­wie­le będę pa­mi­ętać z tego wie­czo­ru. Mimo je­dze­nia i ru­chu na par­kie­cie al­ko­hol co­raz bar­dziej ude­rza mi do gło­wy. Re­zy­gnu­ję więc z ko­lej­ne­go drin­ka, by nie­co otrze­źwieć, choć chy­ba jest już za pó­źno. Sama nie wiem, czy chcę spać, czy opo­wia­dać dziew­czy­nom o swo­ich lękach zwi­ąza­nych ze ślu­bem. Na szczęście żywo ze sobą roz­ma­wia­ją, a to daje mi czas na zro­zu­mie­nie, że nie po­win­nam nic mó­wić. Pa­trzą na mnie, a po chwi­li ich wzrok si­ęga nie­co wy­żej, tuż nad moim ra­mie­niem. Od­ru­cho­wo się od­wra­cam i wi­dzę dziw­ne­go mężczy­znę. Jest ubra­ny na czar­no, a na gło­wie ma kap­tur. Nie­wie­le świa­tła pada na jego twarz, przez co nie mam po­jęcia, czy w ogó­le go znam. Kie­dy już my­ślę, że Emi­ly po­sta­wi­ła na swo­im i za­trud­ni­ła strip­ti­ze­ra, nie­zna­jo­my wy­ci­ąga rękę w moją stro­nę. W dło­ni trzy­ma podłu­żne czar­ne pu­de­łko ze wstążką w tym sa­mym ko­lo­rze. Nie­pew­nie po nie si­ęgam i gdy tyl­ko je chwy­tam, mężczy­zna od­cho­dzi. Pa­trzę na dziew­czy­ny, któ­re wy­gląda­ją na rów­nie za­sko­czo­ne, jak ja. W ci­ągu se­kun­dy sia­da­ją przy mnie.

– Otwórz! Może to pre­zent od two­je­go na­rze­czo­ne­go! – krzy­czy Emi­ly.

Szcze­rze wąt­pię. Paul nie wpa­dłby na coś ta­kie­go. Chy­ba. Tak na­praw­dę nie znam go na tyle do­brze, by to wie­dzieć. Ale w ko­ńcu mamy przed sobą całe ży­cie.

Bar­dzo wol­no otwie­ram wiecz­ko. Na gó­rze jest kart­ka zło­żo­na wpół. Wy­ci­ągam ją i do­strze­gam czar­ny ma­te­riał. Coś mi jed­nak mówi, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej