54,00 zł
Tym razem przedstawiamy czeskie niesamowitości, plejadę świetnych autorów 19 i 20-wiecznych, jak Josef Jiří Kolár, Jakub Deml , Emanuel z Lešehradu, Ladislav Klíma Karel Hynek Mácha, Jiří Karásek ze Lvovic, Karel Čapek Jaroslav Seifert. Podstawą tomu jest książeczka "Czas i śmierć. Antologia czeskich opowiadań grozy" skomponowana i wydana w 1989 roku przez Andrzeja S. Jagodzińskiego. Wybór ten został znacznie poszerzony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 746
Projekt okładki
Frycz i Wicha
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Małgorzata Wiśniowska-Deluga
Korekta
Małgorzata Denys,
Maciej Korbasiński,
Renata Kuk,
Piotr Królak
Autor wyboru składa serdeczne podziękowania francuskiej bohemistce Erice Abrams oraz Jaroslavovi „Abbé” Libánskiemu za przesłanie kopii kilku trudno dostępnych tekstów, a także dyrektorowi Biblioteki Ziemi Morawskiej (Moravská zemská knihovna) prof. Tomášowi Kubíčkowi za pomoc w przeszukiwaniu zbiorów tej biblioteki.
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Opracowanie typograficzne: Agnieszka Malicka
ISBN 978-83-8196-746-4
Literatura czeska cieszy się w Polsce sporą popularnością. Takie nazwiska jak Milan Kundera, Ota Pavel, Josef Škvorecký, Bohumil Hrabal, Václav Havel nieobce są czytającym. Choć wymienieni twórcy bardzo się od siebie różnią, a każdy z nich ma własny, rozpoznawalny „charakter pisma”, to wszyscy mieszczą się w istniejącym u nas stereotypie czeskości i literatury czeskiej. Kiedy w 1924 roku w młodym wieku zmarł w Czechach Jiří Wolker, utalentowany poeta cieszący się w kraju sławą, trzech wpływowych krytyków literackich opublikowało artykuł Dość Wolkera – w proteście przeciwko bałwochwalczemu kultowi poety, który wypaczał prawdziwy i złożony obraz literatury tamtego okresu. „Dziś chciałoby się powiedzieć: dość propagowania jednostronnego obrazu czeskiej literatury jako przesyconej humorem, często z dodatkiem «specyficznym czeskim humorem», albo jako literatury opiewającej codzienność i «małego czeskiego człowieka». Pora odsłonić również jej mroczne oblicze, jakie zostało wyparte przez stereotypowe spojrzenie (…)”, pisze wojowniczo Joanna Goszczyńska we wstępie do książki Mroczne oblicze czeskiej literatury1. Choć nasza antologia nie stawia sobie tak poważnych celów, to jednak prezentowane tu teksty nawet czechofilom nie skojarzą się z wydawanym w Polsce „kanonem” czeskiej literatury.
Praga to jedno z miast, które prowokuje do tworzenia literatury pełnej tajemnic i zagadek. Czeską stolicę często nazywa się Złotą Pragą, a włoski bohemista Angelo Maria Ripellino – autor eseistycznego poematu o tym mieście – nazwał ją Pragą magiczną2. Przez wiele lat znajdowało się tu jedno ze światowych centrów alchemii, magii i wszelkich nauk tajemnych, rozwijane zwłaszcza w XVI i XVII wieku pod życzliwym patronatem czeskich królów. Niektórzy z nich – jak na przykład Rudolf II Habsburg, cesarz rzymski narodu niemieckiego, król Czech, Węgier i Chorwacji, arcyksiążę Austrii – osobiście zajmowali się poszukiwaniem kamienia filozoficznego czy eliksiru młodości. Stare kroniki czeskie, legendy i podania ludowe pełne są fantastycznych i niesamowitych opowieści. Niektóre z nich, wspólne dla Czechów i Niemców, po latach stały się źródłem inspiracji arcydzieł literatury światowej.
Kręte wąskie uliczki, ciemne zaułki i niewielkie domki pagórkowatej Malej Strany, a także podobny pejzaż dawnej zabudowy praskiego Starego czy Nowego Miasta stanowiły idealną scenerię dla krwawych horrorów prozy jarmarcznej, romantycznych opowieści grozy, literatury gotyckiej czy – kilkadziesiąt lat później – pełnej grozy twórczości modernistów i ekspresjonistów. Wszędzie bowiem w Pradze dało się wyczuć niezwykłą atmosferę miasta, którego ulicami przechadzał się doktor Faust czy sławny rabbi Jehuda Löw ben Becalel, twórca Golema. Ktoś powiedział, że wystarczy obejrzeć Złotą Uliczkę na Hradczanach, aby zrozumieć, że wielki Franz Kafka nie mógł pisać inaczej. Jest w tym trochę prawdy – a można przecież wspomnieć innych niemieckojęzycznych pisarzy praskich, jak choćby Gustava Meyrinka, którego niemal cała twórczość związana jest z Pragą jako miejscem magicznym, bliskiego przyjaciela Kafki – Franza Werfla, który choć mieszkał w Pradze tylko w latach wczesnej młodości, to jednak ten okres wywarł ogromne piętno na jego osobowości i twórczości, czy też innego praskiego pisarza z kręgu ekspresjonizmu – Johannesa Urzidila, a wreszcie Paula Wegenera, jednego z twórców filmu Student z Pragi z 1913 roku (oraz trzech wersji Golema), który choć w Pradze tylko bywał, to zainspirowała ona najlepsze jego filmy.
Antologia zawiera opowiadania trzydziestu dwóch pisarzy tworzących po czesku w XIX i pierwszej połowie XX wieku, reprezentujących bardzo różne style i kierunki literackie. Jest wśród nich wielu klasyków, ale i twórcy uważani dziś za drugorzędnych, są literaci zapomniani nawet we własnym kraju i tacy, których odkrywa się na nowo po latach. Są tacy, dla których opowieści niesamowite stanowiły główną czy też istotną część dorobku twórczego, oraz tacy, którzy literaturą gatunkową zajmowali się tylko przy okazji czy dla zabawy (w kilku przypadkach prezentowane utwory to jedyne opowiadania grozy w dorobku autorów realistów).
Pierwsze drukowane tu teksty pochodzą z lat trzydziestych XIX wieku i powstały w czasach odrodzenia narodowego, czyli okresie kształtowania się nowoczesnego narodu i jego podmiotowości. Czesi walczyli wtedy co prawda z wpływami niemieckimi, ale też inspirowali się kulturą niemiecką. Dlatego w niektórych tekstach z tego okresu słychać wpływy tłumaczonej z niemieckiego i obficie publikowanej literatury jarmarcznej. W XIX stuleciu (nie tylko w Czechach) wciąż dosyć swobodnie podchodzono do kwestii praw autorskich i bez skrupułów pożyczano tematy i motywy albo wręcz całe fragmenty tekstów. Garściami czerpano z dawnych legend, ludowych opowieści czy pieśni kramarskich, krążących w nieznacznie różniących się wersjach po całej Europie. Warto o tym wspomnieć, uprzedzając zarzuty o brak oryginalności.
Nie ma zatem co kryć, że utwory Václava Radomila Krameriusa są mocno inspirowane literaturą kramarską, a Żelazna koszula przypomina Studnię i wahadło Poego, ale daty powstania utworów przekonują, że jest mało prawdopodobne, by czeski pisarz mógł podkraść pomysły Poego – zapewne obaj znali tę samą legendę lub jej warianty. Nieco późniejsze teksty najwybitniejszego poety romantycznego Karela Hynka Máchy, choć niewątpliwie inspirowane ówczesną literaturą angielską i niemiecką (a może i tekstami polskich romantyków, które czeski poeta czytywał w oryginale), odznaczają się oryginalnym ujęciem tematu. W jego tekstach znajdujemy typowe rekwizyty literatury romantycznej: noc, klasztor, las, wędrowiec, cmentarz, ciemne wąwozy, tajemnicze postaci, ale całość skomponowana jest w sposób osobny i mistrzowski, budzi niepokój i zachwyt.
„Drugi etap rozwoju czeskiego gotycyzmu literackiego przypada na drugą połowę XIX i początek XX wieku. To okres czeskiego odrodzenia politycznego”, pisze Patrycjusz Pająk3. Ta polityczna ofensywa nie przyniosła co prawda wielkich sukcesów (Czechom nie udało się uzyskać takiej samej pozycji w monarchii austro-węgierskiej jak Węgrom), ale stanowiła ogromny impuls dla rozwoju narodowej świadomości, a kultura odgrywała w tym procesie fundamentalną rolę. Pod koniec XIX wieku w Pradze zbudowano między innymi Muzeum Narodowe oraz Teatr Narodowy (drugi budynek w dużym stopniu ze składek społecznych) i zaczęto wydawać pierwsze encyklopedie (najpierw mniejszą, 14-tomową, a w latach 1888–1908 wielką, 27-tomową, liczącą ponad 140 000 haseł, która pozostała największą czeską encyklopedią przez następne sto lat!). Rozkwit dotyczył wszystkich dziedzin kultury. Literatura czeska drugiej połowy XIX wieku nie chciała dłużej pełnić funkcji służebnej wobec aspiracji narodowych, zaczęła zajmować się innymi wymiarami życia, coraz śmielej nawiązywała do twórczości europejskiej. Deklarowało to wyraźnie pokolenie debiutujące w latach sześćdziesiątych, skupione wokół literackiego almanachu „Máj”4. „Majowcy” odwoływali się do Máchy, bo spośród nieżyjących klasyków miał on najwięcej odwagi, by burzyć konwencjonalne mity na temat funkcji i charakteru tzw. poezji narodowej.
„Trzeba nam dziś przede wszystkim nauczyć się dogłębnie poznawać ludzi i ich życie, prawdziwie oddawać ich smutki, radości i dążenia […]. Trzeba nam wiernych obrazów życia, przykładów doświadczeń niewymyślonych i rzeczywistych”, pisał w 1859 roku w artykule programowym Jan Neruda5, jeden z liderów. „Majowców” określano czasem jako „wczesnych realistów” albo „prekursorów realizmu”, ale nieobce im były mroczne strony życia. Dotyczy to zarówno Nerudy, który dziś uważany jest za ojca nowoczesnych opowiadań czeskich, jak i związanego z „Májem” Jakuba Arbesa, nazywanego ojcem czeskiej fantastyki. Pierwszy z nich – błyskotliwy felietonista i autor czytanej do dziś krótkiej prozy z życia Pragi – potrafił napełnić swoje realistyczne utwory aurą napięcia i niepokoju, przeczuciem śmierci. Arbes także zajmował się publicystyką i prozą o tematyce społecznej, ale to właśnie jego romanetta (zob. biogram tego autora) nadal cieszą się powodzeniem.
Lata osiemdziesiąte XIX wieku to w Czechach czas literatury realistycznej, a potem naturalistycznej. W prozie dominuje tematyka psychologiczna i społeczna, powstają kilkutomowe kroniki i historyczne sagi. Popularnością cieszy się piszący „ku pokrzepieniu serc” Alois Jirásek, autor powieści, których akcja toczy się w ważnych okresach czeskiej historii i w których widać inspirację twórczością Henryka Sienkiewicza i Lwa Tołstoja, a także starymi podaniami i legendami. Prezentujemy jego dwa opowiadania, w których atmosferę budują przede wszystkim opisy niesamowitych miejsc i odległej przeszłości. Pełne tajemnic opowieści tworzyli w tym czasie inni realiści: Ignát Herrmann, František Herites, Josef Karel Šlejhar czy Amálie Vrbová (publikująca pod pseudonimem Jiří Sumín). Oko Herrmanna to klasyczny horror, pastiszowe Stróżowanie przy trupie było zapewne inspirowane miejską legendą, Duch Sumína jest misterną, trzymającą w napięciu historią o nieudanej napaści, natomiast Chiromancja Heritesa fascynuje narastającym niepokojem i niemożnością dotarcia do prawdy. Niektórzy pisarze tego okresu – Karel Švanda ze Semčic czy Josef Jiří Kolár – to ówcześni klasycy literatury grozy, dziś już całkiem zapomniani. Być może dlatego, że w ich utworach nazbyt wyraźnie widać źródła inspiracji: w przypadku pierwszego – E.T.A. Hoffmannem, w przypadku drugiego – duetem Émile Erckmann–Alexandre Chatrian.
„Trzeci, awangardowy (ekspresjonistyczno-surrealistyczny) etap rozwoju grozy gotyckiej w Czechach przypada na pierwszą połowę XX wieku. Awangardyści tacy jak Ladislav Klíma, Jakub Deml, Josef Váchal czy Vítězslav Nezval pogłębiają – zapoczątkowane przez Arbesa i Karáska – estetyzację i intelektualizację gotycyzmu, poddając go metatekstualnemu eksperymentowi. Z jednej strony zachowują dystans do omawianej konwencji, z drugiej zaś dostrzegają w niej walory poetyckie”6. Modernizm wkroczył na czeską scenę literacką pod koniec XIX wieku. Jednym z pierwszych jego krzewicieli był wspomniany Jiří Karásek ze Lvovic – założyciel czasopisma „Moderní revue” (1894), prezentującego twórczość czeskich oraz francuskich dekadentów i szokującego konserwatywną opinię publiczną swobodą głoszonych idei oraz sposobem ich przedstawiania. Pisarz był polonofilem, przyjaźnił się ze Stanisławem Przybyszewskim, który regularnie zaopatrywał go w teksty okultystyczne. Ślady tych lektur widać zarówno w poezji, jak i w prozie Karáska – także w prezentowanych tu opowiadaniach. Z pismem „Moderní revue” związani byli dwaj inni autorzy tej antologii: anarchistyczny burzyciel (a później nacjonalistyczny pisarz i działacz polityczny) Viktor Dyk oraz symbolista Jan Opolský. Do pokolenia anarchistów należał też impresjonista Jiří Mahen. Wszyscy trzej imponują impresjonistycznymi obrazami oraz tworzeniem niezwykłego i niepokojącego nastroju, który budzi większą grozę niż opisywane wydarzenia.
Kolejny kierunek, który na początku XX wieku zaistniał w Czechach, to ekspresjonizm. „(…) ekspresjonizmu [w literaturze] nie da się zdefiniować w kategoriach stylu, (…) jest mozaiką stylów (…); klimatem duchowym, który powstał w latach poprzedzających pierwszą wojnę światową i w którym tworzyło wielu pisarzy i artystów”, pisał czeski krytyk i teoretyk literatury Jindřich Chalupecký7. Zaliczył on do twórców ekspresjonistycznych pisarzy mocno różniących się od siebie, spośród których w naszej antologii znalazło się trzech: Jakub Deml, Ladislav Klíma i Richard Weiner. Utwory pierwszego z nich – katolickiego księdza – to przetworzone zapisy snów, operujące oniryczną logiką i wzbogacone filozoficzną refleksją. Drukowane tu utwory Weinera są chyba najbliższe poetyki ekspresjonizmu i przerażają mnogością twarzy śmierci. Ladislav Klíma – „czeski Witkacy”, pisarz i filozof przez wiele lat zapomniany – środkami, jakimi posługuje się horror, kreśli parabolę ludzkich ograniczeń i człowieczego zagubienia. „Klíma (…) wykorzystuje większość modelowych elementów powieści gotyckiej. Sięga nie tylko do rekwizytorni motywów gotyckich, ale jego utwory zdradzają fascynację gotycką estetyką. W przestrzeni jednej tylko (…) minipowieści Cierpienia księcia Sternenhocha nagromadzona jest artystyczna reprezentacja zła, przemocy, okrucieństwa, potworności, brzydoty”, pisze Joanna Goszczyńska8. Cała trójka pisarzy – w okresie międzywojennym, a zwłaszcza po 1945 roku głównie ze względów politycznych spychana na margines czy wręcz pomijana – dopiero od niedawna zaczyna zajmować należne jej miejsce. Jakub Deml – pisarz osobny – zaliczany był do twórców czeskiej moderny katolickiej. Prócz niego umieszczano w tej grupie innych autorów naszej antologii – Jaroslava Durycha i Jana Čepa, a miał z nią wiele wspólnego Karel Schulz. Wszyscy oni czasem pisali opowiadania grozy.
Karel Čapek odegrał ogromną rolę w życiu literackim okresu międzywojennego, uznawany jest za jednego z pionierów czeskiej fantastyki. Publikujemy opowiadania z wczesnego okresu twórczości Čapka, w których autor eksploruje tajemnice ludzkiej duszy i rozważa rolę przypadku w życiu. Nastrój grozy buduje niezwykle oszczędnymi środkami. Klasykiem fantastyki jest także Jan Weiss, obecny tu dwoma opowiadaniami, dzięki którym możemy odbyć halucynacyjną podróż w przestrzeni i czasie. Inna znacząca postać literatury międzywojennej (i ważny reżyser filmowy) Vladislav Vančura – eksperymentator zafascynowany poszukiwaniem nowych środków wyrazu, początkowo tworzący pod wpływem ekspresjonizmu – nie ma w dorobku typowych utworów grozy, ale nie zabrakło go w naszym wyborze dzięki zabawnemu pastiszowi literackiemu.
Antologia obejmuje utwory z XIX i pierwszej połowy XX wieku. Cezura ta ma oczywiste uzasadnienie – przemiany polityczne po drugiej wojnie światowej sprawiły, że kultura czeska na lata straciła kontakt z kulturą światową i przestała się rozwijać w sposób harmonijny9. Sześćdziesiąt cztery opowiadania trzydziestu dwóch autorek i autorów stanowią jednak dość rozległą panoramę czeskich niesamowitości. Dają one świadectwo, że przez bez mała sto pięćdziesiąt lat, jakie obejmuje nasza antologia, groza, magia i mistyka były w literaturze czeskiej mocno eksploatowane, niezależnie od epoki, literackiej mody czy światopoglądu pisarza. Po 1989 roku literatura czeska nabrała nowego oddechu, odżyła i ta tematyka, ale to już całkiem inna historia.
przełożył
Jacek Illg
Václav Rodomil Kramerius(1792–1861)
Dziennikarz, wydawca i tłumacz, niezwykle płodny prozaik. Syn Matěja Václava Krameriusa, tłumacza i wydawcy, właściciela wydawnictwa, księgarni i antykwariatu w Pradze (Česká expedice), centrum czeskiego odrodzenia narodowego. Inspirację dla jego twórczości stanowiła niemiecka i angielska literatura kramarska oraz powieści gotyckie. Stworzył czeski pierwowzór współczesnej literatury sensacyjno-kryminalnej i uchodzi za jednego z ojców horroru oraz fantasy. Mimo ogromnej liczby wydanych książek i broszurek (ponad 320 pozycji) nie miał szczęścia do interesów i zmarł w nędzy w przytułku. Opowiadanie Żelazna koszula ukazało się jako samodzielny druk (Wydawnictwo Aloizyus Jozef Landfras, Jindřichův Hradec 1831), a Kościotrup pod podłogą pochodzi z tomu Nástiny temné půlnoci (1861, Cienie mrocznej północy). Autor w Polsce nieznany.
Zamek księcia Tolfi stał na wierzchołku stromej i daleko w morze sterczącej skały, nad bezdenną przepaścią zwaną Scyllą. Widok, jaki roztaczał się z zamku na piękną wyspę sycylijską, był przeuroczy. Tutaj w dawnych czasach, kiedy wojny domowe pustoszyły urodzajną ziemię italską, ukrywali się tacy więźniowie, za których wyznaczona była wysoka nagroda. Tu również zamknięte były w lochach, w twardej skale z wielkim trudem ciosanych, owe nieszczęsne ofiary, które prześladowała i dosięgła zemsta – mroczna, dzika zemsta nieczułych serc.
Szlachetnie urodzony Vivenzio, nieustraszony w boju, ozdoba Neapolu w złotych czasach kwitnącego pokoju, tenże młody, mężny i dumny Vivenzio pojmany został przez swego podstępnego i nieprzejednanego wroga. Był więźniem Tolfiego i marniał w odosobnionym lochu skalnym, którego drzwi nigdy nie otwarły się dwukrotnie przed żadną żywą istotą. Więzienie to przypominało przestronną klatkę: jego strop, podłoga i ściany z kutego żelaza solidnie wykonane były. Na wysokim stropie, wypukłym niczym sklepienie, widniało siedem okien, zakratowanych mocnymi żelaznymi prętami, przez które powietrze i światło do lochu dostać się mogło. Oprócz tych okien i ściśle przylegających drzwi nie było wokół ani jednej szparki, ani jednej szczelinki w tych czarnych, gładkich i zimnych żelaznych ścianach. Żelazne łoże z wiązką słomy stało w jednym kącie, a obok niego dzban wody i nędzne naczynie z jeszcze nędzniejszym jadłem.
Nieustraszony Vivenzio zadrżał przecież, kiedy po wejściu do owego więzienia usłyszał, jak jego milczący przewodnik ciężkie drzwi za nim na trzy spusty zamyka. Milczenie dozorcy jak gdyby zwiastowało mu, że żywcem do grobu swego zstępuje. Pogróżki i prośby Vivenzia, domagającego się przesłuchania w majestacie prawa, jego trwożne wypytywanie o zamysły nieprzyjaciela – wszystko okazało się daremne. Przewodnik słyszał, lecz nie odpowiadał – akurat właściwy pomocnik, który winien być niemy. Jakże straszny był odgłos jego oddalających się kroków! Kiedy ich milknące echo dobiegło jeszcze uszu więźnia, opanowało Vivenzia dręczące przeczucie, że nigdy więcej nie usłyszy już ludzkich kroków ani głosu człowieka. Chyba po raz ostatni istotę ludzką widział. Rozmyślając tak, spojrzał w górę, w stronę jasnego nieba, i przypomniał sobie ziemię piękną, ach, świat wspaniały, który tak kochał i przez który tak był kochany! A tu żywota swego dokonać miał – żywota, co go dopiero zaczął był używać. Jakimże sposobem? Zostanie potajemnie otruty czy może napadnięty? Nie – przecież po to nie trzeba by go było wlec aż tutaj. Albo zamorzony głodem? Śmierć to po stokroć gorsza od innych! Okropną była myśl o wieloletnim więzieniu w tak strasznej samotności, gdzie dusza ludzka, wszelkich kontaktów ze światem pozbawiona, musiałaby w szaleństwo albo w zwierzęce otępienie popaść.
Nawet najmniejszej nadziei na ucieczkę! Chyba żeby w gołych rękach spoczywała siła Samsona, która by potężne żelazne ściany tego więzienia z posad wyrwać mogła. Nie można się też było spodziewać, żeby kiedykolwiek jego nieubłagany wróg zechciał go ułaskawić. Rychłe uśmiercenie Vivenzia – choćby w najokrutniejszy sposób – nie było zamysłem Tolfiego; przecież już się to stać mogło, a nie stało się. Z pewnością czekał go los straszliwy, lecz jakąż to zemstę wymyślił sobie ów piekielnik? Powolną śmierć głodową? Czy jeszcze powolniejszą – w samotnym więzieniu, w którym ostatnia iskierka życia pomału zgaśnie; gdzie duch pierwej zniknie, ciało zaś dopiero potem w proch się obróci.
Był już wieczór, kiedy Vivenzio wszedł do więzienia swego, i teraz rąbek nocy coraz ciemniej i gęściej zakrywał grozę tego miejsca. Więzień, zatopiony w tych ponurych rozmyślaniach, spacerował tam i z powrotem po swoim lochu. Ani dzwon na zamku, ani też z pobliskiego kościoła nie obwieszczał biedakowi upływu godzin. O jakże często przystawał, nasłuchując ludzkiego głosu! Wszak samotność tej pustelni, panująca wokół grobowa cisza – to wszystko nie było jeszcze tak ciche i opuszczone, jak smętny był ów stan, w jakim się znajdował. Upadł na duchu; omdlały, osunął się na słomiane posłanie. Tutaj senność z wolna przyćmiła litościwie jego świadomość i słodkie sny ukołysały ducha wspomnieniami tego, co było mu znajome, lecz co dla wszystkich więźniów Tolfiego stawało się z czasem coraz bardziej obce i smutne.
Kiedy się Vivenzio obudził, było już jasno; nie wiedział wszakże, jak długo spał. Mógł to być wczesny ranek lub wieczór; nie znał innego rozróżnienia czasu niż następowanie po sobie kolejno światła i ciemności. We śnie czuł się taki szczęśliwy – był pośród swych krewnych, którzy go kochali, ach, wśród swoich najbliższych, miłujących go bardziej, goręcej niźli najlepszy przyjaciel. Sen ów był taki przyjemny, że nieszczęśnik, ocknąwszy się ponownie, poczuł gorycz pierwszego, strasznego momentu przebudzenia.
Niepewnie i ze zdziwieniem rozglądał się dokoła. Wziął potem niby od niechcenia garść słomy z posłania, jak gdyby się pytał, co to ma znaczyć. Jednakże pamięć – ta wierna służebnica ducha – rychło uchyliła rąbka przeszłości, a ciemniejsze jeszcze, potworne widmo niepewnej przyszłości wynurzało się z otchłani bezdennej. Wstrząsnęło nim to i głośno biadał Vivenzio nad utraconym snem, jakby był on rzeczywistością.
Uciszywszy się wreszcie, spokojnie i uważnie rozglądał się po swym więzieniu. Ach, jaśniejsze światło dzienne utwierdziło go jedynie w tym przeświadczeniu, jakiego doznał w szarości zmierzchu poprzedniego dnia: o niemożliwości ucieczki. Wszakże gdy tylko powiódł dokoła wzrokiem, znowu dwie rzeczy uwagę jego zwróciły i ciekawość wzbudziły. Jedno mogło być złudzeniem, pomyłką, lecz drugiemu nie można było zaprzeczyć. Dzban i naczynie z jedzeniem – w czasie gdy spał – zostały bliżej ku drzwiom posunięte. A gdyby był nawet w to wątpił, dzban był z pewnością innego kształtu i koloru, i pożywienie było inne, lepsze niż wczoraj. Ktoś zatem odwiedził go w nocy? Ale którędy ów nieznajomy mógł się tutaj dostać? Czyż Vivenzio tak twardo spał, że go łoskot rygli i zamków w ciężkich żelaznych drzwiach nie obudził? A gdyby i temu chciał zaprzeczyć, wówczas tym bardziej niewiarygodny był inny, pozornie niemożliwy sposób, w jaki się ktoś tu przedostał. Nie miał więc umrzeć z głodu? Z tajemniczego sposobu dostarczania jedzenia mógł się domyślać, iż ma być od wszelkiej ludzkiej społeczności odseparowany. Tym, co w nie mniejszym stopniu zwracało jego uwagę, było pozorne zniknięcie jednego z siedmiu zakratowanych okien w sklepieniu więzienia; pamiętał dokładnie, że się im przyglądał i policzył je, zaś ich obecna liczba i przedziwne rozmieszczenie w niejednakowej od siebie odległości teraz tym bardziej rzucały mu się w oczy. Wszak o wiele bardziej prawdopodobne było, że się mylił, niż żeby się była ta ogromna żelazna masa poruszyła. Myśl ta uspokoiła go.
Vivenzio spożył posiłek bez obawy. Gdyby nawet była to trucizna, i tak przecież przed morderczym zamysłem Tolfiego ujść nie mógł, a rychła śmierć była tym, czego najbardziej pożądał. Powoli i w smutku dzień ów mijał. Miał tę nadzieję, że czuwając bezustannie przez całą noc, w końcu przecież przydybie nieznajomego, który mu może znów – jak przedtem – jedzenie i picie przyniesie. Ta jedna jedyna myśl o pojawieniu się żywej istoty, która, być może, powie, jaki los go czeka, dodała mu otuchy. A gdyby ten człowiek przyszedł sam jeden – czyby go nie mógł w desperackiej furii pokonać albo litość w nim wzbudzić i obietnicą hojnej nagrody do otwarcia więzienia nakłonić? A jeśliby nawet był uzbrojony i wobec wszelkich próśb i siły samej nieugięty – cóż by mogło Vivenzia gorszego spotkać niż oczekiwana i upragniona śmiertelna rana? Słodki to los w porównaniu z czekającym go zupełnym zapomnieniem!
Nastała noc – Vivenzio czuwał. Przyszedł dzień i Vivenzio zdumiał się, grozą przejęty. A więc omdlałego jednak sen zaskoczył. Stał przed nim nowy dzban z wodą i nowe naczynie z jedzeniem. Na tym nie koniec: kiedy spojrzał w górę, zobaczył – wielkie nieba! – tylko pięć okien! Nie mogło być mowy o złudzeniu! Cóż to wszak mogło znaczyć? Do jakiej to dziwnej i tajemniczej nory został wtrącony? Bacznie rozglądał się wokoło, aż mu się ćmiło w oczach, lecz nigdzie nie znalazł śladu, który by mógł ten fakt jakoś wytłumaczyć. Badał drzwi, sprawdzając, czy były otwierane, ale dzięki pewnemu drobiazgowi przekonał się, że nikt nawet nimi nie poruszył. Wiązka słomy, którą poprzedniego wieczora niedbale pod drzwiami porzucił, leżała w tym samym miejscu; a przecież musiałaby przy najmniejszym uchyleniu drzwi dalej zostać posunięta. Czyżby owa tajemnica kryła się w ścianach? Zdawały się być jednym, potężnym, żeliwnym blokiem. Jeszcze raz, a potem jeszcze, wszystko wokół dokładnie zbadał, także podłogę, strop oraz zwieńczenie owych upiornych okien, ale nigdzie nie znalazł ani śladu, który mógłby wyjaśnić tę tajemnicę. Wydawało mu się natomiast, że więzienie jakby się nieco zmniejszyło, lecz i to było zapewne złudzeniem, dzięki niespodziewanemu zniknięciu dwóch okien bardzo łatwo wytłumaczalnym.
Z potwornym lękiem oczekiwał Vivenzio najbliższej nocy. Noc nadeszła, ale zdradliwy sen nie zaskoczy go tym razem. Postanowił aż do świtu po więzieniu spacerować i wytężając wszystkie zmysły, nieustannie w ciemności każdy przejaw tego zdumiewającego zjawiska śledzić. Jakieś dwie godziny po północy (liczył od tej chwili aż do świtu) poczuł słabe drganie podłogi – obserwował je z zapartym tchem. Trwało to może minutę, było jednak tak delikatne, że i to drganie złudzeniem mu się wydawało. Wtem poczuł chłodny powiew wiatru nad głową, a rzuciwszy się tam, skąd wiatr zdawał się dochodzić, potknął się o coś, co wziął za swój dzban z wodą. Podniósłszy się, jął obserwować dalej, lecz przez całą noc nic więcej się nie działo. Zaczynało świtać, rozwidniło się. Ze zgrozą spojrzał Vivenzio w górę na okna – widział tylko cztery. Patrzył i liczył, ale naliczył jedynie cztery; piąte okno widocznie coś jeszcze zakrywało. Światło dnia odsłoniło każdy kącik jego więzienia i znowu inne przedmioty rzuciły mu się w oczy. Na podłodze leżały skorupy wczorajszego dzbana, a nieopodal, tuż obok ściany, stał na nowo napełniony dzbanek i naczynie z jedzeniem. Stukał we wszystkie ściany – dotychczas sprawiały wrażenie jednolitego, pewnego i niewzruszonego muru. Walił w nie mocno i gwałtownie, lecz nic nie wskazywało na to, żeby gdzieś mogły być wydrążone. Z niepokojem znów spojrzał w górę – piąte okno rzeczywiście zniknęło bez śladu. Nie mógł też dłużej wątpić w to, że więzienie naprawdę się zmniejszyło. Strop obniżył się, a przeciwległe ściany zbliżyły się do siebie o tyle, ile miejsca zajmowały trzy brakujące okna. Myśli plątały się w głowie Vivenzia. Jakiś arcyokrutny zamysł, jakaś piekielna męka kryły się za tymi okropnymi przygotowaniami.
Taką to troską i okrutną niepewnością swego losu dręczony, siedział, milcząc, w zamyśleniu, a godziny jedna za drugą biegnące trwożyły ducha jego straszliwymi obrazami. W końcu zerwał się z obłędem w oczach.
– Tak! – zawołał strasznym głosem. – Tak jest i tak być musi! Diable! Nieludzki piekielniku, czy taka jest twoja zemsta?
W obłąkaniu zwalił się na ziemię, łzy popłynęły mu z oczu i zimny pot wystąpił na czoło. W dzikiej rozpaczy rwał sobie włosy z głowy i ogarnięty wściekłością, gryzł żelazną podłogę. Lżył i przeklinał Tolfiego, a zaraz potem znowu pokornie się modlił. Gdy zaś nagły przypływ cierpienia i lęku odrobinę zelżał, rzucił się na ziemię i płakał jak dziecko.
Wieczorna szarość odchodzącego dnia jeszcze go w takiej rozpaczy zastała. Nie jadł tego dnia ani łyżki strawy, ani kropla wody nie zwilżyła jego wyschniętych ust i przez dwie noce nawet oka nie zmrużył. Wreszcie jednak głód i zmęczenie zmogły go. Skosztował jadła, z nieposkromioną łapczywością wodę z dzbana wypił i upadł jak pijany na swe łoże, gdzie go okrutny strach także we śnie koszmarnymi obrazami dręczył. Nagle z bolesnym lamentem zerwał się ze snu i wyciągniętymi ramionami chciał jak gdyby walące się pomieszczenie podeprzeć; ale oprzytomniawszy – czując, że dość ma jeszcze przestrzeni, by móc swobodnie oddychać – usnął na nowo i okropne sny go dręczyły.
Ranek czwartego dnia rozjaśniał się nad Vivenziem, był już jednak biały dzień, kiedy się z zamroczenia swego całkiem ocknął. Jakaż bolesna melancholia nieszczęśnikiem owładnęła, gdy tylko trzy pozostałe jeszcze okna ujrzał. Trzy tylko! Wyglądało na to, że oznaczają one liczbę dni, które mu jeszcze pozostały. W ciszy, przygotowany na wszystko, mierzył szerokość i wysokość swego przybytku i zrozumiał jasno, z przerażającą pewnością, co oznaczają obniżające się sklepienie i schodzące się ściany. Te zmiany były teraz widoczne, wręcz namacalne, nie można było uważać ich jedynie za wytwór chorej wyobraźni. Jakimże to wszak piekielnie tajemniczym sposobem ściany, strop i okna bez żadnego hałasu, ba, prawie niezauważalnie, rzec by można, kurczyły się i schodziły ku sobie? Było to dla niego niezrozumiałe, ale działo się naprawdę, a towarzyszyła temu najstraszliwsza trwoga w obliczu śmierci. Jakże chętnie byłby się najbardziej nieśmiałą choćby myślą o jakiejkolwiek możliwości oswobodzenia pocieszył, czyż jednak można było je sobie wyobrazić? Jakież to niebywałe okrucieństwo tak powoli, dzień po dniu ku tak potwornej śmierci nieszczęśnika przybliżać, bez żadnej pociechy religijnej, bez ludzkiej obecności, w osamotnieniu go pozostawić. W samotności miał umrzeć, w samotności oczekiwać zbliżającej się pomału śmierci, a najbardziej wymyślne katusze właśnie na owej powolności i samotności polegały!
– Nie boję się śmierci! – zawołał. – Lecz przygotować się do niej muszę, a gdyby nawet w tej chwili nadeszła w całej swej potworności, mógłbym jej, jak sądzę, czoło stawić! W jaki sposób wszakże do tej ostatniej chwili dzielność swą mam zachować? Czy wytrzymam jeszcze te trzy okropnie długie dni i noce? Żadna siła we mnie nie jest w stanie tego straszliwego koszmaru odpędzić. O, żebym tak bez czucia mógł w objęcia śmierci paść! Ach, cały świat bym oddał, by móc zasnąć twardo, na wieki.
Biadając tak, zauważył Vivenzio, że naczynie z jedzeniem i dzban z wodą jak zwykle wymienione zostały. W takiej rozpaczy przyszła mu do głowy myśl o jeszcze jednym sposobie uwolnienia. Postanowił więc, że w nocy, w momencie gdy poczuje owe drgania i powiew wiatru, głośnym wołaniem trwogę swą objawi. Musi być przecież ktoś w pobliżu w tej chwili, kiedy mu jadło podają. Może usłyszy go ludzkie ucho, może ucho na krzywdę ludzką wrażliwe. Cóż, w najgorszym razie się dowie, co go właściwie czeka; wolałby najokrutniejszą pewność aniżeli przyszłość mglistym wyobrażeniom i dręczącym snom pozostawioną.
Nadeszła noc i Vivenzio stał nieruchomo jak posąg, wstrzymując nawet oddech, by przez najlżejsze choćby poruszenie oczekiwane z upragnieniem przybycie człowieka uwadze jego nie uszło. Kiedy tak wszystkie siły fizyczne i duchowe wytężał, przyszło mu na myśl, że leżąc na podłodze, każdy ruch pod sobą jeszcze wyraźniej mógłby odczuć. Nie minęło wiele czasu, gdy wtem podłoga się pod nim poruszyła. Vivenzio zerwał się i krzyczał ile sił, wzywając pomocy. Potem nasłuchiwał w milczeniu. Powiewu wiatru nie poczuł, wokół panowała grobowa cisza – żadnej odpowiedzi. Wtedy wybuchnął żałosnym płaczem i na nowo trwogą przejęty, na ziemię upadłszy, biadał:
– Ach, Boże, Boże miłosierny! Tylko ty mi pomóc możesz, zechciej choć sił mi dodać na nadchodzącą próbę!
Znowu wstawał dzień nad biednym więźniem i z narastającą grozą spoglądał nań z góry niemy zwiastun jego rychłej zguby. Dwa okna, dwa dni – i będzie po wszystkim. Świeży napój, świeże jadło – jak co ranka. Doszło do potajemnych odwiedzin i Vivenzio nie został wysłuchany. Jakże makabryczna była ta niema odpowiedź na błagalne jego prośby. Strop więzienia wznosił się ledwie o pół łokcia nad nim. Ściany stały tak blisko siebie, że szerokość pomieszczenia nie wynosiła nawet sześciu kroków. Zgroza nie do opisania przejmowała opuszczonego więźnia. Wszakże głęboka boleść jego nie ozwała się więcej głośnym łkaniem. Z założonymi rękami i zaciśniętymi zębami, z przekrwionymi od bezustannego czuwania, zmęczonymi oczami, które miotały wokół dzikie spojrzenia, z ciężkim, przyspieszonym oddechem, nerwowym krokiem przechadzał się niezmordowanie, w oszołomieniu i zamyśleniu tam i z powrotem. Kto zrozumie, kto wypowie i kto opisze nieprzeniknione mroki jego myśli? Brzemię śmierci, pod którym z wolna oddychał, nieporównanie cięższe było od wszelkiej ludzkiej niedoli. Nagle wzrok jego przykuła żelazna ściana nad łóżkiem. Widniały na niej słowa – słowa pisane ręką człowieka! Przywarł wzrokiem do tego miejsca, ale krew zastygła mu w żyłach, gdy czytał:
„Ja, Ludovico Sforza, otumaniony pieniędzmi księcia Tolfiego, poświęciłem trzy lata pracy i przemyśleń, aby ową piekielną sławę sztuki mojej stworzyć i ukazać. Po zakończeniu dzieła przyprowadził mnie tu pewnego ranka podstępny Tolfi – diabeł raczej niż człowiek – pod pretekstem, że chce się sam przekonać o efektach zleconej mi pracy, i pozostawił mnie tu samego na pastwę nowego, morderczego wynalazku, żebym w ten sposób nie mógł ani tajemnicy zdradzić, ani gdzie indziej czegoś podobnego wykonać. Odpuśćcie mu to, miłosierne niebiosa, jako i sam żywię nadzieję, że i mnie, którym stał się narzędziem tak piekielnego pomysłu, zostanie odpuszczone! Nieszczęśniku, który czytasz te słowa – kimkolwiek jesteś, upadnij na kolana i błagaj, tak jak ja, o Boskie miłosierdzie, gdyż jedynie Bóg może ci sił użyczyć, abyś o zemście Tolfiego mógł ze spokojem myśleć. Wkrótce bowiem zostaniesz zmiażdżony, jak zmiażdżony został twórca tej zbrodniczej machiny”.
Vivenzio westchnął głęboko. Jakby morderczym ostrzem przebity, stał z wybałuszonymi oczami, z drżącymi wargami i ciężko dysząc, wciąż na napis uporczywie patrzył. Miał wrażenie, jakby go głos z zaświatów upominał. Nadzieja wszelka go opuściła. Widniał tu wyrok śmierci jego w kilku zaledwie, za to okropnych, słowach zawarty. Najbliższa przyszłość jawiła mu się jak na dłoni – monstrualna i straszliwa. Czuł już niemal spadający na ciemię potworny ciężar, wydawało mu się, jakby go już ogromne ramię żelaznych ścian ściskało i kości mu pękały. Nieprzytomnie szukał w odzieniu swym jakiegoś narzędzia śmierci. Sam się udusi własnymi rękami! Daremne wszakże były to zamiary. Dzikim wzrokiem po ścianach wodząc, zawołał z okrutną wściekłością:
– Uprzedzę swe przeznaczenie, głowę sobie roztrzaskam! – Cierpka drwina z tego zwątpienia piersi mu przeszyła. – Właściwie dlaczego miałbym to robić – westchnął – przecież i ten człowiekiem był, który pierwszy w drapieżnym uścisku waszym skonał; doczekam się losu swego, tak jak on!
Miało się ku wieczorowi. Vivenzio patrzył przez obniżone okna na złote promienie zachodzącego słońca. Radosne uczucie wypełniło na chwilę jego duszę. Była to słodka, acz bolesna więź po raz ostatni w tym momencie ze światem go łącząca. Podciągnął się w górę do okna, przez które – krat się trzymając – w bezmierną, wspaniałą dal spoglądał. Ach, to, co widział i słyszał, zdawało się istnieć właśnie po to, aby pod wpływem owego czarownego widoku nieszczęśnik przez cały świat opuszczony zupełnego pomieszania zmysłów dostał! U wylotu długiego kanału wentylacyjnego, wyciosanego w skale, błyszczało przyjazne niebo, zachodzące słońce, bezkresne morze, a w oddali wybrzeże Sycylii z gaikami oliwnymi, jasnozielonymi trawnikami i ciemnymi rozmarynowymi lasami. Ach, jak przyjemnie wiał zachodni wietrzyk pełen wonnych oparów. Vivenzio chwytał go łapczywie w nozdrza, jak ryba wyrzucona na brzeg pragnie pochwycić falę, która ją dosięga. Piękno tego krajobrazu w wieczornym blasku i daleki szum fal morskich dodały otuchy jego zamierającemu sercu, tak jak rosa wyschłą zwilża ziemię.
Napawał się owym widokiem, to jedną, to drugą ręką albo obiema naraz krat się uczepiwszy, aż wreszcie omdlały, z opuchniętymi rękami, z powrotem na ziemię się osunął w głębokim oszołomieniu. Nie wiedział, co się z nim dzieje; zdawało mu się jedynie, że znów jest na wolności, w boju okrutnym, wśród huku i zgiełku wojennego. Odgłosy strzałów i szczęk oręża daleko i szeroko się niosły, a przeraźliwe krzyki i chrzęst zbroi walczących w uszach jego łagodnie brzmiały. Kiedy się znowu z omdlenia ocknął, sen pierzchnął, zniknął także wspaniały obraz: było już ciemno. Ach, raz jeszcze roztoczył się przed jego oczyma cudowny widok urzekającej przyrody, jeszcze raz promyk zachodzącego słońca oczy jego ucieszył, jeszcze raz zakosztował piękna łagodnej zieleni oliwek i błękitu głębiny morskiej. I co więcej? W oddali dojrzał też łodzie, wiele łodzi, tu i ówdzie na falach się kołyszących. Tak, wydawało mu się, że i ludzi na nich wyraźnie dostrzega. Wszak mogło to być jedynie złudzenie, sen tylko, ale słodki, nieszczęśnikowi nowych sił dodający. Pragnął znaleźć się na łodzi, miotany najeżonymi wściekłością falami lub też zarazą paskudną dręczony i życia syty, byleby tylko mógł tam, na tych dalekich łąkach, duszę swą uwolnić. Spodziewał się lżejszej śmierci niż ta w żałosnym osamotnieniu. Coraz bardziej mroczne i obłąkańcze były myśli i uczucia jego. Niczym pijany leżał w głębokim otępieniu. Ani głód, ani pragnienie nie dawały znać o sobie, chociaż już od trzech dni nawet kroplą wody wyschniętego języka nie zwilżył. Trwał w ten sposób, nieruchomo siedząc czy leżąc, spał lub czuwał albo pogrążał się w myślach bądź nieświadomie mówił na głos sam do siebie o krzywdzie, jaka mu się dzieje, o przyjaciołach i swych bliskich, o domu i o straszliwej przyszłości. Ale przy tym wszystkim zdawało mu się, że zgiełk daleki, a nieraz i wystrzał jak gdyby słyszy. Wyglądało na to, że wojna, dotychczas z okrucieństwem prowadzona, ku ziemiom tym się zbliża. Lecz nawet wytężając słuch, niemożliwością było rozpoznać, z której strony ów zgiełk dochodzi, ani też – czy to złudzenie, czy rzeczywistość.
W takim żałosnym stanie zastał Vivenzia siódmy ranek, o ile rankiem można było nazwać tę odrobinę światła, które – blade jeszcze – jedynym pozostałym oknem do ciemnego więzienia wpadało. To wszystko nie byłoby go poruszyło, ale inna zmiana przeraziła go w najwyższym stopniu: oto za pomocą misternego urządzenia Ludovica Sforzy, w postaci ukrytych sprężyn naciskanych przez schodzące się ku sobie ściany, żelazne posłanie zamieniło się w mary. Tym sposobem strach i rozpacz nieszczęsnej ofiary miały być spotęgowane do granic; dlatego też ostatnie okno przepuszczało jedynie wątłe światło – na znak gasnącego już życia. Vivenzio zerwał się gwałtownie i uderzył głową o strop, który tak bardzo się obniżył, że biedak nie mógł się już wyprostować.
– Niech się stanie wola Boża! – westchnął, na marach się kładąc. Potem ukląkł i modlił się pobożnie, i łzy wypłynęły mu spod powiek.
Powietrze wokół wydawało mu się zgęstniałe, z trudem oddychał; a może sprawiał to nieznośny ucisk w piersiach, ciasnota pomieszczenia bowiem nie pozwalała mu się wyprostować ani wyciągnąć na posłaniu. Jednakże dogasające już siły i wyczerpany duch były ze wszelkich doczesnych utrapień wyzwolone. Wszystka nadzieja przepadła i nie czuł już więcej strachu. Jedynie narastający jakiś zgiełk i wrzawa, wyraźnie do uszu więźnia dochodzące odgłosy strzałów, dające się słuchem dobrze rozpoznać, wciąż jeszcze uwagę jego przyciągały. Ach, gdybyż mu była zemsta teraz ostatni zadała cios, nie byłby go poczuł ani zauważył. Jednak możliwość takiego odurzenia miłosierną naturą Tolfi również wcześniej przewidział.
Zgiełk i wrzawa na zewnątrz wzmagały się, strzelanina była coraz bliższa i Vivenzio – zdumiony wielce – myślał o tym, co się jeszcze zdarzyć może. Był już późny wieczór. Nagle rozległo się raptowne uderzenie w dzwon ogromny i zadźwięczało w uszach Vivenzia. Wybiła pierwsza. Dźwięk był taki bliski i ogłuszający, że zdawał się mózg przeszywać, a zdziesięciokrotnione echo niczym grzmot huczało w jaskiniach skalnych. Potem dał się słyszeć potężny łoskot, który wstrząsnął całym pomieszczeniem, jakby się miało wszystko naraz w gruzy rozsypać. Vivenzio zerwał się, chcąc jak gdyby nadludzką jakąś siłą walącą się budowlę powstrzymać. To wszakże tylko ściany zbliżyły się jeszcze bardziej do siebie i znowu zaległa cisza. Strop ugniatał mu już czaszkę, choć siedział mocno zgarbiony; jeszcze kilka piędzi niżej – i będzie po wszystkim. Drżał na całym ciele, z trudem łapał powietrze, rękami sięgał otaczających go ścian. Leżał tak, śmiertelnie zgnębiony, aż tu dzwon ponownie zadźwięczał, łoskot i trzask znów się odezwały. Trzaski następowały jeden po drugim, a strzelanina na zewnątrz była tak gwałtowna, że podłoga pod nogami Vivenzia raptem się zatrzęsła, i ów, zupełnie nieprzytomny, na ziemię się zwalił.
Słońce wysyłało skąpe promienie zza gęstej chmury i niebo dokoła zaciągnęło się, jak gdyby swą czarną szatą chciało oddać cześć konduktowi żałobnemu biednego Vivenzia. W końcu jednak silniejsze słońce potargało i rozpędziło chmurę i w pełnym blasku zanurzyło się w głębinie bezkresnego morza. Vivenzio ocknął się z wiecznego – jak mu się zdawało – snu. Oddychając głęboko, stwierdził ze zdziwieniem, że wciąż jeszcze żyje. Powoli otworzył oczy, znów je zamknął i znowu otworzył, rozejrzał się dokoła i – Boże miłosierny!! – zobaczył, że leży w wygodnym łóżku, a wokół siebie ujrzał swych wiernych przyjaciół i służbę. Nie wiedział, co się z nim dzieje – żyw jest czy to tylko sen mamiący? Może wszystko, co przeżył, było jedynie złudzeniem? Bynajmniej – czuł się przecież taki słaby, taki wyczerpany, wszelkich sił pozbawiony, iż nie mógł nawet ręką poruszyć. A jednak znajdował się pośród swych wiernych przyjaciół. Jakiż to cud wyrwał go z objęć śmierci? Takie i tym podobne myśli nachodziły Vivenzia w pierwszym momencie po przebudzeniu.
Kiedy tak rozglądał się był dokoła, przystąpił do niego starzec, w którym Vivenzio rozpoznał lekarza, prosząc, aby zażył stosowne leki, leżał spokojnie i ani słowem o nic nie pytał, zanim sił nie odzyska. Chory posłuchał rady roztropnego starca i odpocząwszy w spokoju kilka godzin, zupełnie oprzytomniał. Przyjaciele czuwali nad nim całą noc, a Vivenzio, trochę wzmacniającego pokarmu spożywszy, zasnął głęboko i do białego dnia błogo odpoczywał.
Obudziwszy się rano, taki się wzmocniony poczuł, że – wprawdzie jeszcze słabym i mdlejącym głosem, przecież jednak wyraźnie – mógł się obecnych wypytywać i o wyjaśnienie wszystkiego, co się z nim działo, prosić. Obecny przy tym lekarz, który stwierdził, że Vivenzio więcej zawdzięcza swej młodości niźli jego lekom, nie odmówił prośbie chorego i stary Cavallo, towarzysz Vivenzia w niejednej walce czy szermierce słownej, tak mówić począł:
– Po nieszczęsnej bitwie pod Viduną, kiedy cię krwiożerczy Tolfi własnymi rękoma pojmał, pierzchało wprawdzie wojsko nasze aż do najbliższego lasu, tam jednak rozstawieni strzelcy wyborowi zaatakowali znienacka nieprzyjaciela, ciągłym prześladowaniem naszych zmęczonego, i tak nań napierali, że choć początkowo stał niewzruszenie i dzielnie się bronił, w końcu jednak ustąpić musiał. Tolfi się srożył, objeżdżał szeregi i cały lud swój do boju gnał, ale nadaremnie. Tego dnia nie mógł już rozproszonych żołnierzy zebrać. Zastępy jego rzedły i Tolfi, chcąc nie chcąc, musiał się wycofać. Nasze wojska tak bardzo go naciskały, że był zmuszony z paroma tylko chorągwiami przez rzekę się puścić. Tam go zaskoczyli nasi i zupełnie od reszty jego zastępów odcięli. Sprzymierzeńcy Tolfiego – Grimaldi, Toldo i Banieri – poddali się, inni zaś zostali rozbici.
Tolfi przedzierał się ze stale malejącym oddziałem na swój zamek. Myśmy pędem za nim gnali i nim się jeszcze zdołał do zamku wedrzeć, do bitwy go zmusiliśmy. Tolfi bronił się niczym lew, ale nie mogąc sile wielkiej sprostać, znaczne poniósłszy straty, schronił się do zamku swego, w którym pewnie się chciał obwarować. Nie miał wszak zbyt wiele czasu; otoczyliśmy zamek ze wszystkich stron – także od strony morza okręty nasze się ukazały – i przypuściwszy szturm, z wielkim trudem przełamując opór nieprzyjaciół, wreszcie nocą zamek zdobyliśmy.
Tolfi ryczał wściekle, kiedym jako pierwszy z oddziałem swym mury sforsował, a tymczasem inni, wyważywszy wrota, tłumnie na dziedziniec się wdarli. Nacierał na nas z mieczem, gdy jeden z giermków, miecz mu z ręki wytrąciwszy, chciał go pojmać; wtem Tolfi, dobywszy sztyletu, żołnierza nim pchnął, waląc go na ziemię, i z okrzykiem „Zemsta moja dokonać się musi!” popędził przez dziedziniec ku jakiemuś wejściu, gdzie jednemu z pachołków swych zapaloną pochodnię wyrwawszy, w otworze z nią zniknął. Przypuszczając, iż tajnym przejściem zamierza zbiec, puściłem się za nim z kilkoma wiernymi druhami. Korytarz skręcał tu i ówdzie, wiodąc coraz głębiej w dół, aż nieopodal ujrzeliśmy jaskinię przestronną, w której znajdowało się mnóstwo dużych i małych żelaznych kół i maszyn z ciężarkami o pokaźnej wadze; niektóre z nich, Bóg wie jak głęboko, w czeluści bezbrzeżnej zwisały. Tutaj ujrzeliśmy Tolfiego, który właśnie sztyletem swym linę niezmiernej grubości przecinał.
Zatrzymaliśmy się, nie wiedząc, czy nie szykuje nam zasadzki. Tolfi wszak, dostrzegłszy nas, jeszcze szybciej linę ciął, wołając: „Zginie ten, którego szukacie – zemsta moja go zmiażdżyła!”. Ledwie to powiedział, przecięty sznur trzasnął, ciężarek na nim wiszący zleciał i z okrutnym łoskotem toczących się z ogromną prędkością kół rozstępowała się tylna ściana. Ujrzeliśmy człowieka na marach leżącego. Skoro tylko Tolfi to zobaczył, osłupiały ze zdumienia zakrzyknął wściekle: „Moce piekielne, które mnie prześladujecie! Jakże się to stać mogło, żem niewłaściwy ciężar odciął? Wszak przez to zemsta moja się nie spełni!”.
Ciężarek spadł na dno, koła przestały się kręcić, Tolfi zaś, gdyśmy go pochwycić chcieli, rozpędziwszy się, skoczył ponad czeluścią – i wpadł do otchłani bezdennej, skąd jedynie głuchy łoskot nas doszedł. Bez wątpienia, zanim dna dosięgnął, na zwisających ciężarach się roztrzaskał. O tym, żeś to ty jest owym domniemanym zmarłym, dowiedzieliśmy się wkrótce od jednego z giermków Tolfiego, który – skazany na męki – wszystkie nikczemności pana swego wyjawił, dodawszy, że Tolfi, gdy cię tylko pojmał, z tym poleceniem na zamek go wysłał, aby cię bez zwłoki w żelazną koszulę ubrali (tak nazywają tutaj to okrutne więzienie, ponieważ przy ostatecznym zetknięciu się ścian całe to żelastwo, do ciała człowieka przylgnąwszy, wszystkie mu kości powoli łamie). Strażnicy twoi zwlekali jednak, dzięki czemu później dostałeś się do więzienia – inaczej dawno byś już nie żył. Giermek dodał także, że jego pan, z całą pewnością chcąc ci prędko jednym ciosem śmierć zadać, zanimby cię przyjaciele twoi uwolnić mogli, pospiesznie starał się ciężarek spuścić; lecz w obłąkaniu i w złości swej przeciął inny sznur, na którym wisiał ciężar ściągający, i gdy się tylko kamień do czeluści zwalił, drugi ciężar – pozbawiony przeciwwagi – natychmiast żelazne ściany twego więzienia rozciągnął. Ty wszakże byłeś nieprzytomny. Wynieśliśmy cię i troskliwie pielęgnowali, oddawszy pod opiekę doświadczonego lekarza, przy którego pomocy dopiero trzeciego dnia przytomność odzyskałeś. Decyduj teraz, co począć z pojmanymi.
Vivenzio powrócił do zdrowia, lecz smutek i posępność nie odstąpiły go już nigdy. Wszystkich więźniów wypuścił na wolność i żeby zatrzeć wszelkie wspomnienia przeżytego koszmaru, kazał zburzyć żelazne więzienie i całe to miejsce zasypać ziemią, pod którą głęboko Tolfi okrutny spoczywa.
Hrabia Manfred, wzruszony wielce, klęczał przy łożu nieszczęsnego przyjaciela swego, który już ostatkiem sił zmagał się ze śmiercią. W pokoju było cicho i ponuro, ciemna lampa nieznacznie tylko rozjaśniała pomieszczenie. Chłodne światło pełni księżyca padało z góry do okien, zatrzymując się na nędznym posłaniu umierającego, którego ciężki oddech potęgował jeszcze ponury nastrój.
Dreszcze wstrząsały całym ciałem Manfreda i groza jakaś ogarnęła go przy łożu tak wolno umierającego; pomyślał, że musi wyjść z pokoju, aby usłyszeć oddech żywej istoty zamiast owego rzężenia konającego, by poczuć dotyk ciepłej dłoni zamiast tej zimnej i wilgotnej, którą opuszcza życie. Cicho podniósł się z ziemi i podszedł do dymnika, żeby ogień w kominku już prawie wygasły rozgrzebać i przez to coś żywszego i jaśniejszego ujrzeć. Chory jednak uniósł się na posłaniu, patrząc na niego wybałuszonymi, mętnymi oczami, gdy tymczasem jego piersi unosiły się gwałtownie, wydając miast oddechu krótki, urywany charkot.
Skwiercząc, wystrzelił po chwili ogień, oświetlając jasno łożnicę; nagle rozprysnęła się z hałasem bryła węgla, której odłamek, wyleciawszy w górę, spadł na podłogę pośrodku izby. W tej samej chwili chory krzyknął przejmująco i straszliwie, a kiedy się Manfred na niego obejrzał, zobaczył go stojącego na łóżku i wpatrującego się szeroko otwartymi oczami, z rękami wyciągniętymi do przodu, w to miejsce, gdzie żarzył się jeszcze węgielek. Okropny był widok owego, jak się wydawało, z wielkim przerażeniem walczącego ze śmiercią człowieka, na którego wyglądzie już ona pieczęć swoją odcisnęła i którego wyschłych i wychudłych członków krótka nocna koszula zakryć nie mogła. Potwornie brzmiało owo głośne charczenie wydobywające się z piersi na wpół umarłego, nienależącego już wszakże do świata żywych, i ponuro, niczym zza grobu, brzmiały poszczególne słowa, które chory – patrząc wciąż na odłamek węgla – uporczywie starał się wykrztusić:
– Znikaj, znikaj stąd! Czego chcesz ode mnie, ty wybladłe straszydło? Powiadam ci, zostaw mnie w spokoju!
Manfred, skamieniały z przerażenia, nie mógł się na trzęsących nogach utrzymać, oparłszy się więc o ścianę, patrzył w milczeniu na owo zachowanie przyjaciela swego, którego spojrzenie budziło w nim lęk. Głos chorego rozlegał się głośniej i bardziej przenikliwie:
– Znikaj stąd, mówię ci! Czemu tak napierasz na me serce? Powiadam ci, zostaw mnie! – I oganiając się obiema rękami, wyskoczył gwałtownie z pościeli, rzucił się na to miejsce, gdzie kawałek węgla leżał, pochwycił go i cisnął do kominka. Potem roześmiał się tak dziko, że Manfredowi serce zadrżało z przerażenia, i znowu legł w pościeli. Węgiel wypalił jednak na podłodze wielką dziurę, która czerniała już z daleka.
I znów w pokoju zapanowała cisza. Manfred westchnął głęboko i uspokojony, zbliżył się do łoża przyjaciela swego, którego głęboki, równomierny oddech oraz zamknięte oczy świadczyły o tym, że cicho i spokojnie zasnął.
Po północy chory ponownie ocknął się, usiadł nagle w pościeli, wziął ze stołu złoty zegarek i wręczywszy go Manfredowi, rzekł:
– Dziękuję ci za całą łaskawość, jaką mi okazałeś, za wszystkie dobrodziejstwa i za pociechę twoją. Przyjmijże ode mnie ten zegarek – to jedyna rzecz, jaką jeszcze posiadam. Weź go na pamiątkę i zostań z Bogiem, gdyż czuję, że już umieram! – I upadłszy na wznak, wydał ostatnie tchnienie.
Manfred pochylił się nad nim, wołał go po imieniu, położył rękę na jego czole, zimnym potem zroszonym, i czuł, jak ono coraz bardziej stygnie. Łzy współczucia zalały jego oblicze i spływały na bladą twarz zesztywniałego Karola.
– Spoczywaj w pokoju – szeptał Manfred – obyś w grobie znalazł spokój, któregoś na świecie nigdy nie osiągnął! – Jeszcze raz uścisnął rękę martwego przyjaciela, otulił się płaszczem, schował zegarek i poszedł do domu.
Bardzo późno przebudził się Manfred po swym wczorajszym nocnym czuwaniu i znów wybrał się do opuszczonego domostwa zmarłego przyjaciela, gdzie przystąpiwszy ze smutkiem do nieboszczyka, na stężałym obliczu dostrzegł spokój i ukojenie, jakiego nigdy na jego żywej twarzy nie widział. Rozmyślał o pozbawionym radości życiu zmarłego, o tym, że przez całe lata nie widział go uśmiechniętego. Łzy zalały mu oczy i musiał się od trupa odwrócić. Wówczas wzrok jego padł nagle na podłogę węglem wypaloną. Cała ta straszliwa scena z minionej nocy stanęła mu przed oczyma i raptem myśl pewna zrodziła się w duszy jego: czy owo nagłe, dziwne podniecenie Karola nie ma jakiegoś związku z tym miejscem na podłodze, gdzie węgiel dołek wypalił.
Potworne myśli cisnęły mu się do głowy; dumał nad tym, jak to nieraz sumienie w godzinie śmierci złoczyńcę zdradziło; wspominał wciąż posępność przyjaciela, przyszła mu też na myśl małżonka Karola, z którą ów żył długo nieszczęśliwy, aż wreszcie się z nią rozwiódł; i chociaż Manfred często o nią wypytywał, niczego się od Karola nie dowiedział, wywołując przy tym jedynie jego gniew. Przypomniał sobie także, jak nieustępliwie obstawał Karol przy pozostaniu w owej izbie, choć go Manfred jako przyjaciela i krewnego usilnie prosił, aby się do jego domu przeprowadził. I to sobie jeszcze przypomniał, że czytał na pewno przed paroma laty w gazecie informację o przyjeździe hrabiego Karola Manfreda i że było tam napisane: „Przyjechał ze swą małżonką!”. Kilka tygodni po przeczytaniu wiadomości o przyjeździe krewnego swego odwiedził go Manfred i zastał go osamotnionego. Wtedy to Karol o rozwodzie z małżonką swą mu opowiedział. Potem o nic więcej już się Manfred nie dopytywał.
To wszystko przyszło mu teraz na myśl, a kiedy obejrzał się z przerażeniem na trupa, wydawało mu się, jakby ów drwiąco się uśmiechał i potakująco głową skinął.
– Muszę się przekonać! – zawołał głośno, pochyliwszy się nad podłogą. Zobaczył teraz wyraźnie, że środkowe deski, z których jedna miała wypalony dołek, rozsunięte były, i dostrzegł także dziury, w których dawniej gwoździe tkwić musiały. Ślady tego były widoczne. Rozglądał się po pokoju, szukając jakiegoś narzędzia, i znalazł na stole kuchenny nóż. Spróbował nim deskę podważyć. Długo nie chciała się ruszyć, w końcu jednak ustąpiła. Polanem z kominka wbił nóż w szczelinę, gwoździe ustępowały, deska powoli unosiła się, toteż Manfred z tym większą siłą i mozołem starał się ją wyrwać. Wreszcie puściła z głośnym trzaskiem, Manfred odrzucił ją na bok i – cóż za potworny widok ukazał się jego oczom! Wprost pod deską leżał rozciągnięty kościotrup.
Manfred, na wpół przytomny, zwalił się na podłogę, aż dopiero po chwili – czując, że tu spokoju ducha i przytomności umysłu potrzeba – doszedł znów do siebie i trzeźwo na kościotrupa spojrzał. Głowa nieboszczyka miała między zęby wetknięty papier. Manfred, odwróciwszy twarz, pochwycił papier, rozpostarł go i poznał pismo Karola. Odczytał zatem:
„By na kogoś niewinnego podejrzenie nie padło, wyznaję niniejszym, że to ja – hrabia Karol Manfred – jestem zabójcą tej kobiety. Spowiedź ta nie przyczyni mi już szkody, bowiem pókim żyw – nie wyjdę z tego pokoju. Ten skromny domek należy do mnie, sam jeden w nim mieszkam i jestem pewien, że zdradzony nie będę. Kiedy zaś odejdę z tego świata, odkryta zostanie także moja tajemnica, więc dla nieznanego mi znalazcy dołączam jeszcze kilka uwag i wyjaśnień dotyczących mego życia.
Jestem potomkiem zamożnego rodu hrabiów z Manfredu. Mój ojciec był również potężny i bardzo mnie kochał; wszakże dumą niepomierną wiedziony, pyszniąc się swym pochodzeniem, byłby chyba szczęście własnego syna poświęcił. Pewnego dnia wstąpiłem do zegarmistrza, chcąc sobie ładny zegarek kupić. Urocza córka zegarmistrza zastępowała go w pracy. Uroda jej oczarowała mnie, niewinna twarzyczka wzbudziła moje zainteresowanie. Długo, bardzo długo z nią rozmawiałem, aż w końcu kupiłem wspaniały, wysadzany brylantami zegarek. Po kilku dniach przyszedłem znowu, przychodziłem częściej i – krótko mówiąc – zakochaliśmy się w sobie. Ojcu swemu oświadczyłem, że mam zamiar się ożenić i że pojmę za żonę córkę zegarmistrza. Ojciec przeklął mnie i wydziedziczył. Ukochaną swą namówiłem do ucieczki; zabrała ojcu pieniądze i klejnoty i uciekła ze mną. Uciekliśmy dosyć daleko, żeby nas nikt nie dogonił, potem sprzedaliśmy klejnoty, a zdobyte pieniądze wystarczyły nam na przyzwoite, ba, dostatnie nawet życie.
Z zegarkiem, który połączył mnie z miłą mą Oldrziszką, nigdy się jednak nie rozstałem. Oldrziszka opowiadała mi, że ojciec własnoręcznie go wykonał. Pewnego dnia zegarek sam się nagle zatrzymał. Chciałem go nakręcić, ale nadaremnie – nie chodził. Z przykrością odłożyłem go, lecz po kilku godzinach, wziąwszy go znów do ręki, zobaczyłem, że znów działa. Sam nie wiedząc czemu, zaznaczyłem sobie dzień i godzinę, kiedy się zatrzymał. Parę dni później przeczytałem w gazecie wiadomość o zabójstwie ojca Oldrziszki, który umarł jako żebrak. My jednak żyliśmy szczęśliwie, ponieważ kochaliśmy się wzajem.
Minęło tymczasem wiele lat i pewnego dnia otrzymałem zaproszenie na kolację u mego dobrego przyjaciela. Byłem gotowy do wyjścia. «Kiedy wrócisz?» – zapytała Oldrziszka. Określiłem godzinę. «Zostaw mi tu zegarek – powiedziała – żebym godziny nie przeoczyła, kiedy się na twój powrót cieszyć będę mogła». Oddałem jej zegarek i o określonej porze pospieszyłem do domu. Jakież to wszak było spotkanie! Wszedłszy do jej pokoju, zobaczyłem ją w ramionach obcego mężczyzny. Krzyknęła przerażona. Stałem jakby zamroczony i uwodzicielowi jej nie wzbraniałem ucieczki. Obydwoje zaskoczeni, staliśmy naprzeciw siebie. «W przyszłości musisz być ostrożniejsza – powiedziałem w końcu, siląc się na uśmiech. – Mogłaś przecież zorientować się według zegarka, kiedy wrócę i kiedy masz kochanka od siebie oddalić». Wziąłem zegarek i pokazałem z uśmiechem na wskazówkę. «Stanął!» – zawołała również z uśmiechem Oldrziszka, odwracając twarz. Rzeczywiście, zegarek zatrzymał się, zwiódłszy w ten sposób oszustkę i przyczyniwszy się do tego, że nikczemność jej odkryta została. Z niewymownym wstrętem spojrzałem na zegarek – i nagle wskazówka poruszyła się nieznacznie i zegarek znowu zaczął chodzić.
Poprzysiągłem zemstę wiarołomnej żonie, zachowywałem się jednak uprzejmie, a wkrótce potem wyruszyłem w podróż. Wszędzie, dokądkolwiek przybywałem, najpierw wypytywałem się, gdzie mógłbym kupić jakiś mały domek, abym – zdradzony – sam w nim mógł zamieszkać. Rychło mi się taka okazja trafiła. Dałem zań prawie całą resztę majątku mego i z Oldrziszką doń się sprowadziłem. W nocy zamordowałem ją we śnie. Miałem już deski w podłodze podniesione, włożyłem więc pod nie trupa i z powrotem drewno przybiłem. Potem wyciągnąłem zegarek, który niewierną zdradził, jak gdyby mógł zobaczyć, w jaki sposób pomściłem swą hańbę; lecz zegarek stał, a wskazówka zatrzymała się o północy, w chwili, kiedy Oldrziszka została zamordowana. Wybuchnąłem głośnym śmiechem i usiadłszy przy stole, wszystko to spisałem. Jutro zamknę dom, wybiorę się w daleką podróż, a zanim wrócę, trup już zetleje”.
Straszliwe obrzydzenie opanowało Manfreda. Opuścił spiesznie upiorne mieszkanie i cały dzień zamknięty w domu siedział. Zegarek położył przed sobą, nie zatrzymał się on jednak ani na chwilę. Myśli potworne kłębiły się Manfredowi w głowie. Następnego dnia odzyskał wprawdzie jasność umysłu, na zmarłego wszak już więcej spojrzeć nie mógł. Historię całą wyjawiwszy, dał oboje małżonków cicho pochować, po czym wybrał się w daleką podróż, by tym sposobem ową historię ludzkich występków ze swej pamięci wymazać.
przełożyli
Andrzej S. Jagodziński
Olga Czernikow
Karel Hynek Mácha(1810–1836)
Poeta romantyczny uważany za twórcę nowoczesnej poezji czeskiej. Pisał też prozę, dramaty i prowadził dziennik. Przedwczesna śmierć sprawiła, że pozostawił skromny dorobek, który za jego życia ukazał się w nikłej części. Mácha znał polski i czytał polskich poetów romantycznych, co nie pozostało bez wpływu na jego twórczość; wspierał aktywnie polskich powstańców z 1830 roku. Inspirowali go Szekspir, Byron, Goethe czy Herder. Najważniejszym utworem Máchy jest liryczno-epicki poemat Maj (1836), uznawany za arcydzieło literatury czeskiej. Sen (1833) pochodzi z dziennikowych notatek poety, oparta na nim Wędrówka karkonoska (1833) wyszła drukiem w 1862 roku, Wieczór na Bezdězie (1833) zaś to część cyklu Obrazy ze života mého (Obrazy z mojego życia). Teksty te wydano w dziełach zebranych poety (Spisy Karla Hynka Máchy, Praga 1862). Obszerny wybór poezji Máchy ukazał się w Bibliotece Poetów PIW w 1971 roku w przekładzie Józefa Waczkowa, a tłumaczone przez Olgę Czernikow Wędrówka karkonoska oraz Dziennik z roku 1835 – na łamach „Literatury na Świecie”.
Czwarta to była już noc, jak usnąć nie mogąc i myśli wszelakie skupiając na wierszu Mnich, spoczywałem na mym łożu. Sen nie nadchodził, choć się od myśli strasznych odwrócić starałem. Dobijała blisko północ, przeraźliwa jakaś idea zaprzątała moje myśli, a obraz ją ukazujący, i w mym Mnichu wykorzystany, ustawicznie pojawiał się przed oczami duszy mojej. Słabością zmorzony, usnąłem wreszcie i sen straszny wnet mi się przyśnił, a dla jego dziwności tu go zapisuję. Nie da się zaprzeczyć, że niezwykłą mocą poetycką się odznacza, a też i poetycką wartością. Oto i mój sen:
Pośród rozległej równiny wysoko w niebo strzelał szczyt, na którego wierzchołku, na ostrej skale, prześwietny i bogaty wznosił się klasztor, na sposób gotycki stawiany, na drugim zaś zboczu bielała maleńka kapliczka, murem cmentarnym otoczona. Było przed południem, słońce upalne wysyłało promienie, gdy wstępowałem na szczyt, spoglądając na leżącą w dole krainę. Wszedłszy na górę, do klasztoru, spotykam spieszącego ku mnie mnicha, który natychmiast – jakbyśmy się dawno znali – tak oto do mnie przemawia:
– W odpowiedniej chwili przychodzisz, albowiem dnia dzisiejszego obudzą się z martwych bracia tego klasztoru i spytać ich będzie ci wolno o wszystko, co już od dawna poznać chciałeś.
A wtem blask jakiś zapłonął w duszy mojej, jakbym już słyszał onegdaj o tym klasztorze, bo wiadome mi było, co teraz dziać się pocznie. Owóż tak: zakonni bracia klasztoru mieli w swych murach rozległą komnatę, do której kto z mnichów tamtejszych po pewnych obrzędach wstąpił, kamieniał, jakby ducha oddawał, ale co roku, tego samego dnia, na powrót ożywał, a po skonaniu dnia ponownie zamieniał się w kamień i dziać się tak miało aż do skończenia świata.
Zdążam za prowadzącym mnie mnichem; wstępuję do sieni poprzedzającej rzeczoną komnatę. Wokół ścian stoi kilku martwych zakonników, ręce na piersiach złożone mających, młodych i starych. Blade twarze w śmiertelnych skrzywione grymasach. Pytam mego przewodnika, czy tym także dane będzie powrócić do życia, on zaś tak oto mi rzecze:
– Nie, ci nie ożyją! Albowiem zamkniętym w komnacie tej raz do roku, gdy podźwigną się znów do życia, wyjść wolno z sali, a potem albo do niej powrócić, albo nie. Ci zaś, którzy nie wrócą, lecz w sieni pozostaną, umrą i nie ożyją więcej, a po roku pogrzebani zostaną. Tym tutaj uprzykrzył się jednodniowy żywot i wolą raczej spać snem nieprzespanym. Gdy słońce stać będzie pośrodku swej drogi, pogrzebani zostaną na cmentarzu, który widziałeś koło małej kapliczki. Teraz wszak wstąp w wielką komnatę!
Gdy to powiedział, drzwi otwarły się przed nami. Przez zasłonięte okna mdłe światło wpadało do wysokiej ozdobnej sali gotyckiej niepospolitej wielkości. Niezliczona liczba mnichów w komnacie tej stała, a każdy w takiej pozycji, w jakiej go śmierć dotknęła. Jeden z ręką wyciągniętą, jakby coś właśnie opowiadał, obok drugi, wpatrzony w tegoż martwymi oczami, jakby pilnie słuchał przemowy. Trzeci pochylał się ku ziemi, coś z niej unosząc, czwarty ze złożonymi rękoma modlić się zdawał, i tak dalej. Mnich przewodnik zwrócił się ku mnie z taką nauką i przestrogą:
– Pośród stojących mnichów biegać nieustannie winieneś i w biegu rozliczne zapytania im czynić. Jeśli zaś w ruchu ustaniesz, pomrą oni na nowo i nie ożyją aż do pogrzebu na zawsze zmarłych braci swoich. Ty zaś nie możesz dłużej z nimi obcować niźli jedną godzinę, jeśli nie chcesz, sam żywy, przez cały rok pozostać z tymi martwymi.
Wpadłem więc do komnaty i biegając, rozliczne pytania im stawiałem, a oni jęli się poruszać pod naporem wzburzonego powietrza niczym cienie ziemi nietykające i tajemniczym szeptem responsu udzielali. Jednakowoż odpowiedzi tych po części zapomniałem, reszty zaś nie chcę tu zapisywać, albowiem zbyt straszne były, i jeśli to możliwe, o nich też pamiętać bym nie chciał. Zanim godzina przeszła, z otwartej wybiegłem komnaty i z przerażeniem przemierzywszy sień, na skraju zbocza się zatrzymałem, nad głęboko w dole leżącą krainą. Oczy moje, odwykłe od światła, jakby porażone ogromnym blaskiem południowego słońca, obficie łzy roniły i nie potrafiłem dobrze wokół siebie niczego rozpoznać, a serce moje boleść straszliwa ściskała.
Po czasie nadeszło południe, obeschły oczy moje i znów się pokrzepiłem. Głucho brzmiały klasztorne dzwony, a smutne śpiewy towarzyszących pogrzebowi mnichów niosły się do uszu moich. Obejrzawszy się, ujrzałem przemierzający klasztorną bramę orszak na zawsze pomarłych braci. Przeogromny smutek i niewysłowiony żal serce me przepełniły, gdym oto zobaczył, jak żywi mnisi nieśli swych martwych braci, a ci, co dziś z martwych się obudzili, takoż szli w tym pochodzie. Zwróciłem ponownie oczy na leżącą w dole rozkoszną, kwitnącą krainę. W oddali okalały ją błękitnoszare góry jako fale nocnego morza, a czarne obłoki sypały gęsty deszcz na rozkwitłe śród szczytów niwy. Nade mną jasno świeciło słońce, cała ziemia jakby się uśmiechała, wonny i słodki zapach zasiewów niósł się aż tutaj, a dobiegający z dołu świergot ptactwa lasów i gajów wplatał się w smutne śpiewy mnichów. Wydawało mi się, jakby i szare góry, i gęsty deszcz szeptały z oddali: „My, jasne, szlachetne, unosimy czoła i nigdy nie zginiemy; my zrosimy kwiat więdnący, aby nie usechł, a zakwitł znowu i woń cudowną rozsiewał!”. „My wszak spać będziemy snem wiecznym” – rozbrzmiewał wokół jakby chichot martwych mnichów.
Niezliczone masy zmartwychwstałych zewsząd się wyłaniały, a ja na cmentarz kroczyłem, aby zobaczyć groby na zawsze pomarłych braci. Lecz darmo schodzę na stronę, chcąc wyminąć spieszący tłum, bo z martwych powstałe cienie za mną podążają; przeskakuję na drugą stronę – tam też do mnie podchodzą; cofam się – i tu za mną cienie ciągną. A jeden z nich tak oto rzecze:
– Daremnie od nas uciekasz, albowiem powietrze za tobą płynące porywa nas z sobą. Zostań w miejscu, a lada wietrzyk zdmuchnie nas po zboczu góry.
I uczyniłem tak: zatrzymałem się, a mnisi, chcąc ścieżką podążyć na dół, spłynęli wnet pochyłością, wielu zaś rzuciło się ze skały górującej nad okolicą. W niemej tęsknocie ich płonący wzrok sięgał za ciemne wierzchołki, lecz nadciągający ze wszech stron wiatr powstrzymywał ich bez ustanku na klasztornym wzgórzu.
Zachodziło słońce, zbliżał się wieczór późny, woń siana i święta cisza rozpościerały się nad krainą szeroką. Kończył się dzień życia przebudzonych mnichów i wiatr zapędzał ich, bezwolnych, do sieni strasznej. Wielu niepewnych, załamawszy ręce, na progu sieni stało; niektórzy z chichotem ruszyli ku komnacie przepastnej; inni zaś, łkając, ze złożonymi na piersiach rękoma, zatrzymali się pod ścianami sieni. I zatrzasnęły się wrota izb obu.
Z góry we łzach schodziłem. I nie uleczy się boleść serca mego, póki nie usnę pod dębu rozłożystymi korzeniami.
(przełożył Andrzej S. Jagodziński)
Był późny wieczór. Panny przędły pilnie,
chłopcy patrzyli, jak palce ich zwinne
tańczą w płomienia blasku rozedrganym;
wtem pośród izby przybysz obcy usiadł –
ledwie przemówił, już każdy chciał słuchać,
rad więc wszem prośbom, tak rzekł ku zebranym:
„Nuże, podejdźcie, kogo sen nie morzy,
rzecz niezwyczajną wam powiem i nową!
Jeśliście tylko słuchać bacznie skorzy,
śmiech i wzruszenie wam będą nagrodą.
Słowa me szczere, niech więc was obdarzą
radością lub żalem – lecz niech prawdę wskażą.
Was wszak, co w chłodnym spoczęliście łożu,