Opowieści niesamowite. Literatura francuska - Opracowanie zbiorowe - ebook

Opowieści niesamowite. Literatura francuska ebook

Opracowanie zbiorowe

2,9
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Szlak, którym Jerzy Parvi, autor niniejszej antologii, prowadzi nas przez obszar literatury francuskiej, przez długi czas spowijają dwie wonie: siarki i kadzidła. Nie dajmy się zwieść figlarnej atmosferze Diabła zakochanego Jacques’a Cazotte’a: może i nie postawilibyśmy go na jednej półce z siarczanymi klasykami w rodzaju Raju utraconego czy Kaina, ale pod warstwami koronek i jedwabi kryje się tam poważne pytanie o to, jakie właściwie siły – ludzkie, boskie, diabelskie? – kierują naszymi poczynaniami, gdy w grę wchodzi pożądanie. Podążamy w tej książce, co prawda nie do końca, ale przynajmniej do pewnego momentu, szlakiem potrójnym: niesamowitości, diabelstwa i erotyki”.

z posłowia Macieja Płazy

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 574

Oceny
2,9 (11 ocen)
0
3
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
senoritaSindbad

Z braku laku…

Zbiór o tyle ciekawy, że pokazuje ewolucjię wspaniałego nurtu fantastyki. Jednak większość powieści jest poprowadzona w sposób zawiły, przeciagly, moralizatorski, niepotrzebnie rozwadniając fabułę. Świetna gratka dla wielbicieli historii literatury, nie do końca frajda dla miłośników fantastyki.
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1619005531864112

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Guillaume Apollinaire

Honoré de Balzac

Jules Barbey d’Aurevilly

Jacques Cazotte

Anatole France

Théophile Gautier

Guy de Maupassant

Prosper Mérimée

Gérard de Nerval

Charles Nodier

Auguste de Villiers de l’Isle-Adam

Jerzy ParviWstęp

Czytelnik tej książki będzie wędrował po rozległych obszarach literatury francuskiej jednym szlakiem, szlakiem fantastyki. Będzie to szlak niezbyt utarty, ponieważ nowela fantastyczna jest na ogół bocznym nurtem w twórczości francuskich pisarzy i z tego względu mniej u nas znana. Mieli Anglicy swojego Lewisa, Niemcy Hoffmanna, Amerykanie Poego, Polacy... Potockiego, a Francuzi? Otóż Francuzi mieli swojego Cazotte’a i od niego zaczniemy naszą wędrówkę.

Cazotte nie dlatego się tak bardzo liczy w rozwoju gatunku, że dorównał tamtym pisarzom, ale dlatego, że był pierwszy. Ogłaszając w 1772 roku Diabła zakochanego, zainicjował nowy typ fantastyki w prozie. Utwór ten przyniósł mu rozgłos za życia i uznanie potomnych. Czytał go M. G. Lewis, autor słynnego Mnicha, inspirował się nim E. T. A. Hoffmann. Romantycy francuscy, a w szczególności Nodier i Nerval, poświęcili temu prekursorowi ciekawe studia. Diabelskie echa rodem z Cazotte’a można znaleźć u Gautiera, Baudelaire’a, nawet Apollinaire’a. Nowsze prace o satanizmie zaczynają się zwykle od tego pisarza.

Wydaje się, że w tym miejscu pora jest na jedną uwagę. Gatunek fantastyczny różni się zasadniczo od baśni, ujętej w jednolitej konwencji cudowności. Baśnie Perraulta – Kopciuszek, Królewna Śnieżka, Kot w butach i wiele innych – a także Baśnie z tysiąca i jednej nocy były niezwykle popularne we Francji XVIII wieku i wywołały znaczny ferment literacki. Frywolne rokokowe pastisze baśni pisał także Cazotte i one były jego szkołą pisarskiego rzemiosła. Z chwilą jednak, gdy w fabułę opowieści o sprawach i ludziach rzeczywistych włączył zjawiska, które nie są zgodne z fizycznymi prawami tej rzeczywistości, zapoczątkował coś nowego w literaturze. Powstawała nowa konwencja: wpleciona w świat realny fantastyka balansująca w stronę dziwności lub w stronę cudowności. Od artystycznego zamysłu autora zależy, czy niezwykłe sytuacje i postacie sprowadzone zostaną do realnych wymiarów tego świata, czy pozostaną w sferze faktów niewytłumaczalnych. Utrzymanie czytelnika w niepewności przez dłuższy lub cały czas narracji i pozostawienie mu wyboru interpretacji tych faktów zdaje się charakterystyczną cechą gatunku.

Tak rzecz ujmując, zobaczymy francuską literaturę fantastyczną w jej rozmaitych odmianach, zależnych nie tylko od talentu autora, lecz i od sytuacji estetycznej i filozoficznej, w której się kształtowała. Jej dalsze przeobrażenia dokonają się na przełomie XIX i XX wieku. Utwory Apollinaire’a z całą ich poetycką aurą są zapowiedzią nowej formuły fantastyki z lat dwudziestych. Surrealizm był już blisko.

Wybitny znawca gatunku Roger Caillois twierdzi, że rozwijał się on w zachodniej Europie dopiero wtedy, gdy utrwalał się pod wpływem oświecenia światopogląd racjonalistyczny. Albowiem tylko w takiej sytuacji czytelnik jest w stanie uświadomić sobie w pełni fakt wtargnięcia obcego elementu w racjonalny porządek rzeczy, pisarz zaś potrafi ten fakt artystycznie zdyskontować. W XIX wieku rzeczywiście fantastyka staje się popularna.

W Diable zakochanym mamy od razu wszystko, co bywa w takich nowelach: bohatera z krwi i kości działającego w konkretnym tle obyczajowym, zakochaną w nim demoniczną uwodzicielkę oraz pogranicze snu i jawy, którym wytłumaczyć można to, co niezwykłe w akcji. Ale jest i coś z czystej cudowności: to czarna magia przywołuje na świat diabła pod postacią różnych stworów, a w końcu pięknej dziewczyny.

Powszechnie uważa się, że takie zawiązanie akcji jest refleksem zainteresowań dla osobliwych praktyk iluministów, bardzo aktywnych w drugiej połowie XVIII wieku. Skąd mistyczny idealizm w samym sercu oświecenia? Zapewne przejaw to reakcji na racjonalizm i materializm, oznaka niepokoju ludzi z kręgów społecznych zagrożonych nadchodzącą burzą. Ale z zakończenia noweli wynika, że jeszcze nie wszystko stracone. Magia pryska, bohatera nie niszczy demoniczna namiętność, gdyż powraca on zdrów i cały pod władzę rodziny, króla i religii. Przedstawiciel tej ostatniej widzi w przygodach Don Alvara działanie mocy piekielnych. Wartości tradycyjne zostaną zachowane, o ile ten hiszpański kawaler Des Grieux podda się im i ustatkuje.

Jest zatem w utworze zręczny rysunek psychologiczny, wspierany fantastyką satanizmu. Jest coś ze zmysłowej aury literatury rokokowej. Jest także jakiś powiew grozy, który niepokoił współczesnych. Pisarz, przeciwnik rewolucji, zginął na szafocie jak jego arystokratyczni znajomi. Stąd legenda o Cazotcie mistyku, wizjonerze i męczenniku.

Równo pół wieku dzieli Diabła zakochanego od opowieści Nodiera o szkockim chochliku Trilbym. Ten przedstawiciel pierwszej generacji romantyków miał czternaście lat, gdy panował Terror, szesnaście, gdy przeczytał Wertera. „Pistolet Wertera i topór oprawców nas zdziesiątkował. To pokolenie dźwiga się, spoglądając na klasztor”. Postawa charakterystyczna dla ludzi dotkniętych „chorobą wieku” wyrażającą rozczarowania lub opory młodych wobec rzeczywistości czasów porewolucyjnych. Powszechny kryzys wartości, załamanie wiary jednych w rozum i postęp, innych w Boga i dogmaty, niepokój egzystencjalny, poczucie zagubienia. Ten stan umysłów i ducha subtelnie rejestruje literatura. Literatura fantastyczna ma w tym niemały udział. Udręki, tęsknoty, aspiracje jednostki dadzą się oryginalnie wypowiedzieć w tej właśnie konwencji.

Zawdzięcza ona wiele wpływom obcym, którym Francja ponapoleońska już nie mogła się oprzeć. Przede wszystkim więc angielskiej powieści grozy i makabry zwanej powieścią gotycką; jej różnorodne drogi wytyczyli w drugiej połowie XVIII wieku Walpole, Ann Radcliffe i Lewis. To z Anglii tłumnie przybyły na kontynent duchy, zjawy i wampiry zaludniające zamczyska, klasztory i kostnice. Za nimi podążyły duszki i skrzaty, których pełno było w starych, a przez romantyków ożywionych legendach, balladach i pieśniach ludowych.

Obok angielskiego gotyzmu drugim nurtem zasilającym fantastykę romantyczną była rodzima tradycja barokowej opowieści grozy i okrucieństwa.

Charles Nodier, znawca i entuzjasta literatury angielskiej i niemieckiej, uporczywie powracał w ciągu całej swej twórczości do tematu fantastycznego. I był jednym z pierwszych we Francji, który dał śmiałe próby w różnych rodzajach fantastyki. Trilby jest z nich chyba – obok La Fée aux miettes – najbardziej oryginalnym i czytelnym utworem. Czy zmyślny i usłużny chochlik przypominający szekspirowskiego Ariela żyje naprawdę w domu szkockiego rybaka, czy tylko w zapalnej wyobraźni jego młodej żony? Tak czy inaczej jest on na pewno uosobieniem nie tylko jej miłosnych tęsknot, gdy jawi się pod postacią zuchwałego przywódcy klanu, lecz przede wszystkim wciela dążenie człowieka do uczuciowego szczęścia i pełnego życia. Zderzenie tych pragnień z normą obyczajową, której broni fanatyzm, przynosi tragiczny koniec losowi Jeannie, ale duchowe zwycięstwo jest po jej stronie. Miłość silniejsza jest niż śmierć, kochankowie kiedyś się połączą. „Tysiąc lat to tylko chwila na ziemi dla tych, co mają pozostać ze sobą na zawsze”.

Rok przed Trilbym wydaje Nodier opowiadanie Smarra albo Demony nocy. Jest to historia o wampirach i czarownicach, które dręczą młodego człowieka w koszmarnym śnie wywołanym przykrymi przeżyciami. Utwór nie wzbudził jeszcze większego zainteresowania, ale był znakiem czasu. W latach dwudziestych coraz popularniejsza staje się powieść grozy, którą we Francji zwano romansem czarnym lub frenetycznym. Han z Islandii Victora Hugo jest jego najbardziej klasycznym przykładem.

Jednak wpływy angielskiej powieści gotyckiej i poezji wkrótce ustępują miejsca zjawisku, któremu na imię Ernst Theodor Amadeus Hoffmann. Przekłady z pisarza niemieckiego pojawiają się od roku 1828 i wywołują powszechne uznanie dla wielkiego fantasty. Młodzi pisarze romantyczni widzą w nim twórcę, który literaturze udostępnił nowe obszary penetracji: pełne tajemnic życie psychiczne człowieka. Tej fascynacji towarzyszy zainteresowanie magnetyzmem i okultyzmem, a także czarami, opętaniem, halucynacją, transem mistycznym i lunatycznym. Stosunek do tych zjawisk wyraźnie się zmienia w porównaniu z tym, jak traktowano je w drugiej połowie XVIII wieku. Ludzie oświecenia uważali je za objaw ciemnoty sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem lub za dowód szarlatanerii uprawianej przez awanturników. Obecnie fenomeny te zaczęto widzieć jako coś, co powinno być zbadane i w miarę możności wyjaśnione. Przykładem niech służy odkrywcza rozprawka Nodiera Opewnych zjawiskach sennych. Temat był modny i podejmowało go wielu. Utwory Hoffmanna stanowiły nieraz w owych artykułach punkt odniesienia lub punkt wyjścia do takich dyskusji.

Romantyzm francuski szczególnie chętnie wchłania i przetwarza nową falę fantastyki, tym razem niemieckiej proweniencji. Demony uosabiające złe i tajemne moce ukryte w człowieku lub władające stosunkami społecznymi rozbiegły się po literaturze lat trzydziestych. Nie ma pisarza, który by ich urokowi nie uległ. Vive le fantastique – kończy w 1831 roku swój artykuł o kulturalnych nowościach Gérard de Nerval, tłumacz Fausta Goethego i entuzjasta Hoffmanna.

Młody Nerval należał wówczas do buntowniczej bohemy Jeunes-France i skreślił kilka uroczych drobiazgów zebranych później w tomie Opowieści i facecje. Należy do nich Zaczarowana ręka, utwór, który jest bardziej pastiszem niż naśladownictwem Hoffmanna. Zaskakuje tu Nerval konkretnością realiów i postaci oraz lekko kpiarskim tonem. Ogólnej tonacji nie zakłóca chyba makabryczny finał opowieści, ujęty w typowo hoffmannowski schemat realizmu i fantazji. I nic jeszcze nie zapowiada, że marzenie senne czy halucynacja będzie dla przyszłego autora Aurelii nie tylko rewelatorem tajników świadomości, lecz i miejscem kontaktu z krainą absolutu, ze światem ponadzmysłowym.

Nodier w swoich ostatnich opowiadaniach, Gautier we wczesnej twórczości, Nerval w Opowieściach i facecjach, Balzac w nowelach o artystach, każdy z nich uległ na swój sposób czarowi Hoffmanna, autora Diablich eliksirów. Lecz Mérimée, najsławniejszy nowelista epoki romantycznej, przetrawił może najgłębiej dziedzictwo tego gatunku. Ten erudyta już we wczesnej młodości rozczytywał się w książkach o magii i okultyzmie, pasjonował się egzotycznym folklorem, miał wyraźny pociąg do historii dziwnych i cudownych. Ten ateista i sceptyk był przy tym zbyt inteligentny, by zignorować to, co tajemne i niezbadane. Toteż jego nowele fantastyczne podsuwają zwykle czytelnikowi możliwość wyboru między motywacją racjonalną a irracjonalną. A dzieje się to dlatego, że pisarz z całym kunsztem artystycznym dobiera osobliwe, choć realne fakty i sytuacje, które doprowadzają do kulminacji niesamowitego zdarzenia. Taką świetnie skomponowaną sceną centralną Czyśćcowych duszjest opis pogrzebu Don Juana, którego on sam jest świadkiem. Że jest to jednak wizja, sugeruje przedtem wzmianka o obrazie przedstawiającym grzeszników w czyśćcu i wywołującym zapewne obsesyjny lęk w duszy Don Juana. Toteż zrozumiały wydaje się w zakończeniu powrót bohatera na drogę cnoty. Fantastyka służy pisarzowi do pogłębienia wizerunku psychologicznego i moralnego głównej postaci. I tylko w tym sensie można dostrzec analogię ze sztuką Hoffmanna. Bo oszczędność słowa, koncentracja wyrazu, stopniowanie efektów napięcia przypomina już Poego.

Wena fantastyczna nie ominęła też Balzaca. Jak zresztą mogła ominąć tego, który był w filozofii idealistą i miał wyobraźnię wizjonera. W twórczości Balzaca około roku 1830 są całe partie prozy fabularnej, w których zjawiska sprzeczne z prawami przyrody odgrywają pierwszorzędną rolę. Balzac w utworach z tego okresu po prostu wypowiada się językiem mitu i fantazji. I tak na przykład metafizyczna powieść Serafita wyraża filozoficzne poglądy pisarza na temat bytu, opowiadanie Jezus Chrystus we Flandrii przedstawia pogląd na rolę Kościoła, Jaszczur daje obraz degradacji jednostki we współczesnym świecie.

Artystyczne i ideologiczne stanowisko Balzaca nie było odosobnione, dzielił on je z innymi wybitnymi pisarzami epoki. Metafizyce iluminizmu ulegają tak czy inaczej Lamartine, Victor Hugo, George Sand, a także niektórzy socjaliści utopijni. W czasach romantyzmu odżywają i rozpowszechniają się systemy Swedenborga, Martines’a de Pasqually i Saint-Martina.

W czym sens iluminizmu? Otóż sprowadza się on do twierdzeń, że struktura wszechświata jest ze swej natury duchowa; że świat, w którym żyjemy, jest tylko odbiciem owego świata rzeczywistego, a istoty i rzeczy, z którymi się stykamy, są symbolami-znakami bytów rzeczywistych i że ludzie wybrani (na przykład artyści) potrafią owe ulotne związki odkryć; że człowiek ma w sobie naturę angeliczną i demoniczną i jeżeli ta pierwsza weźmie górę, to może on komunikować się ze światem bytów idealnych, a nawet z Absolutem. Służą temu drobiazgowy rytuał i biała magia – wiedza tajemna, która w zależności od systemu wiedzie różnymi drogami do doskonałości i kontaktu z zaświatem.

W Ludwiku Lambercie i w Seraficie Balzac daje oryginalną interpretację iluminizmu, ujętego w fabularny mit. Natomiast w Melmocie pojednanym porusza problem zła tkwiącego w człowieku i w stosunkach między ludźmi. Nowela łączy realizm tła z fantastycznością akcji. Z tradycji faustowskiej, bardzo popularnej w literaturze niemieckiej i angielskiej, pisarz zaczerpnął motyw zaprzedania duszy diabłu i wmontował go w konkretną sytuację społeczną. Duszy, a więc osobowości można się nie tylko wyrzec, ale nawet odsprzedać ją w epoce, gdy wszystko stało się przedmiotem transakcji handlowej. Ta metafora o czasach Balzaca, i nie tylko Balzaca, siłą uogólnienia dorównuje wymowie wielkich powieści społecznych artysty.

Romantyczną nowelę zamyka twórczość Téophile’a Gautiera z lat pięćdziesiątych. Ten wojujący niegdyś romantyk nie jest jednak epigonem. Jego utwory fantastyczne przechodzą charakterystyczną ewolucję: od opowieści w duchu hoffmannowskim, poprzez historie antyczne do bardzo oryginalnych nowel Jettatura i Avatai (rzecz znana u nas ze spektaklu telewizyjnego).

Z historii antycznychArria Marcella jest najciekawsza. Gautier podejmuje w niej zresztą temat znany z opowieści wcześniejszych: dzieło sztuki (lub jego cząstka) pochodzące z odległej przeszłości, a przedstawiające piękną kobietę, ożywa mocą wyobraźni bohatera i przenosi go w świat dawny, w świat idealny. Ten bardzo romantyczny motyw ucieczki od rzeczywistości, ujęty w Arrii w ramy lunatycznego transu, nabiera wymowy filozoficznej, znamiennej dla nowych tendencji w literaturze francuskiej. Jest nią przeciwstawienie chrystianizmowi antycznego ideału życia, uosobionego tutaj w postaci młodej Rzymianki.

Tymczasem francuska nowela fantastyczna wchodzi na nowe tory. Jej oblicze będzie się kształtować pod presją zmienionej sytuacji w nauce i literaturze. Zwróćmy uwagę na takie czynniki tej sytuacji jak rozwój pozytywistycznej humanistyki i nauk przyrodniczych; odkrycia dokonane w poezji przez Baudelaire’a; wpływ nowelistyki Edgara Allana Poego.

Na przełomie pierwszej i drugiej połowy wieku dominujące dotąd w filozofii systemy idealistyczne – czy to będzie idealizm Hegla, czy eklektyzm Cousina, czy różne odmiany mistycyzmu – przeżywają wyraźny kryzys. Naukowo opisany fakt, przyczynowość, obserwacja i doświadczenie – są to kategorie i metody stosowane z powodzeniem w naukach przyrodniczych, za pomocą których chcieliby humaniści przeobrazić filozofię, socjologię, psychologię, a nawet teorię kultury i literatury. Ducha pozytywizmu dobrze wyraził młody Renan w Przyszłości nauki (1848): „Prawdziwy świat, odkrywany przez naukę, stoi dużo wyżej niż świat fantastyczny stworzony przez imaginację”. Nową humanistykę opartą na zdobyczach nauk przyrodniczych reprezentuje najpełniej we Francji po roku 1850 Hipolit Taine. Kontynuuje ją Ernest Renan, filolog i badacz starożytności, który podobnie jak współcześni mu historycy traktuje religię i wierzenia jako przejaw świadomości społecznej, mający swoje obiektywne uwarunkowania socjologiczne i psychologiczne.

Równocześnie pogłębia się znajomość psychiki człowieka – psychologia ujmowana w powiązaniu z fizjologią odkrywa psychofizyczne działania organizmu człowieka. Nauka przygotowywała już grunt dla Freuda, Junga i Adlera.

Zanim jednak nastąpiły te odkrycia, Poe i Baudelaire ujawnili swoją sztuką świat instynktów i wrażeń zmysłowych. Według nich skłonność do okrucieństwa, agresji i perwersji leży w naturze człowieka, będąc zarazem źródłem dręczącego poczucia jej skażoności. Człowiek Baudelaire’a buntuje się przeciw tej świadomości, człowiek Poego jej się poddaje. Dla obu natura ludzka odkrywa swe tajemnice w stanach szczególnego podrażnienia nerwowego i psychicznego. Podniecenie, oszołomienie, szaleństwo ujawniają popędy i kompleksy. Człowiek jest groźną niewiadomą i w nim samym przede wszystkim tkwi to straszne i nieznane. Nie darmo autor Kwiatów zła był pilnym czytelnikiem Sade’a i powieści gotyckiej.

Miotający ciągle demon mnie okala

I płynie wokół, wiatru nieuchwytnym drżeniem,

Połykam go i czuję, jak płuca mi spala

I napełnia je wiecznym, zbrodniczym pragnieniem1.

Dla oblicza francuskiej literatury fantastycznej sprawy te mają istotne konsekwencje. Prawie całkiem znika w niej świat magów, gnomów i diabłów, obdarzanych przez pisarzy romantycznych życiem w miarę autonomicznym. Już u Poego, spopularyzowanego we Francji przekładami Baudelaire’a, pojawiały się one z rzadka, i to raczej w opowiadaniach satyrycznych. Demon ukazany jest teraz jako integralna cząstka osobowości człowieka, koszmarne widmo – jako objaw zaburzenia jego świadomości.

„Historie diabelskie to nie żadne diabelstwa – pisze w przedmowie do swoich nowel pod tym tytułem Barbey d’Aurevilly – ale opowieści tak realne... że kiedy przychodzi mi je spisać, wydaje się, że to diabeł je podyktował”. Nam się wydaje, że podyktowała je nie tylko opętana grzechem wyobraźnia pisarza, lecz i jego znajomość mrocznych skłonności ludzkich.

Mają niektórzy wątpliwości, czy Barbey jest nowelistą fantastycznym. Ale czy Poe, nowy mistrz fantastyki, nie wykorzystuje przede wszystkim tego, co dziwne, lecz wytłumaczalne? Istotne jest to, że tak jeden, jak i drugi potrafią w czytelniku wywołać zaciekawienie, napięcie, może lęk nawet. Z galerii demonicznych kobiet Historii diabelskich córka markizy z Najpiękniejszej miłości Don Juana jest najmniej osobliwa, lecz może najbardziej prawdziwa. Ten obraz miłosnego zamroczenia bardzo młodej dziewczyny, której zmysły się obudziły, ma swoją motywację psychologiczną i fizjologiczną w portrecie postaci i okolicznościach.

Barbeya d’Aurevilly’ego łączy z Baudelaire’em wspólny pogląd na ludzką naturę, którego literackim wyrazem jest satanizm, natomiast Villiers de l’Isle-Adam bliski jest autorowi Kwiatów zła swoim niepokojem istnienia i metafizyczną tęsknotą za idealnym światem ducha. Villiers żył jakby na marginesie swojej epoki i podobnie jak artyści pokrewni mu duchem – Verlaine, Mallarmé – został doceniony dopiero u schyłku życia. Powitano go jako inspiratora symbolizmu.

Skoro mowa o symbolizmie, prądzie literackim końca XIX wieku, musimy wrócić na chwilę do jego źródeł ideowych. Żródła te bowiem wypływają z doktryn iluministów, które – jak pamiętamy – zyskały tylu zwolenników w dobie romantyzmu. Rzecz jednak znamienna, po roku 1850 nie tylko nauka bierze na warsztat magnetyzm, spirytyzm, magię, lecz także sami rzecznicy wiedzy tajemnej próbują tłumaczyć ją racjonalnie i naukowo. Magnetyzm na przykład wyjaśniany jest zjawiskami psychologicznymi i fizycznymi.

Stosownie do ducha czasu systemy iluministyczne przeobrażają się, tracąc wiele z elementów mistycznego wtajemniczenia i odwołując się bądź do odkryć naukowych, bądź do potrzeby religii i wiary, niezbędnej rzekomo człowiekowi. A więc nikną loże i bractwa swedenborgistów i martynistów, ruch laicyzuje się i rozprzestrzenia wszerz. Sporo adeptów zyskał Allan Kardec, głosząc istnienie świata duchowego i możność porozumiewania się z nim przy pomocy medium. Ludzie nastrojeni metafizycznie i skłonni do bardziej filozoficznej refleksji sięgają do doktryny Alphonse’a Louisa Constanta, działającego pod nazwiskiem Éliphas Lévi, autora dzieła Dogmat i rytuał wyższej magii. Éliphas Lévi uważa, że jego nauka o powszechnej analogii, czyli o odpowiedniościach świata materialnego i świata duchowego, nie jest sprzeczna ani z aktualną wiedzą, ani z duchem chrześcijaństwa. W Dogmacie i rytuale rozczytywał się Villiers de l’Isle-Adam i można zaryzykować twierdzenie, że czym dla Balzaca był Saint-Martin, a dla Baudelaire’a Swedenborg, tym dla autora Opowieści okrutnych był Lévi. Ta nić tradycji iluministycznej wiedzie właśnie do symbolizmu, a więc do kierunku literackiego, który przeciwstawił się duchowi pozytywizmu i scjentyzmu.

W opowiadaniach Villiersa pobrzmiewają dwa tony: metafizyczny i satyryczny. Zobaczymy w Zapowiedzi, jak ten pisarz, co tak oryginalnie potrafił skorzystać z lekcji Poego, tworzy scenerię o dziwnej, niesamowitej atmosferze i jak ta sceneria odzwierciedla chmurną i neurasteniczną psyche narratora. Postawa młodego arystokraty jest jakoby w dużej mierze postawą samego autora. Villiers szukał na ziemi znaków świata pozaziemskiego, aby tym mocniej ziemskiemu światu się przeciwstawić. Autor Tribulata Bonhometa swoją okrutną ironią obnaża styl życia, odczuwania i myślenia współczesnego bourgeois. Miał do niego odrazę nie mniejszą niż Flaubert. Lecz nienawiść ta nie wybucha ani bezpośrednim oskarżeniem, ani inwektywą. Villiers zdaje się pochwalać to, co w istocie potępia, gloryfikować to, czym pogardza. Idylliczna fasada początkowych scen nie może nas długo łudzić. Znajdujemy się w świecie, gdzie najwyższą wartością jest złoty cielec, kult rzeczy, wąski pragmatyzm, bezduszna cywilizacja. Pogoń za materialną korzyścią ogłupia jednostkę, zasklepia ją w ciasnym egoizmie, zagraża bytowi społeczności. Sto lat temu autor Miłości do tego, co naturalne stawia problem, który nas dzisiaj nęka: zagrożenie naturalnego środowiska człowieka.

Nie ma potrzeby przedstawiać czytelnikowi Maupassanta. Ten wybitny realista, dla którego świat zewnętrzny istniał w całej konkretności człowieka i przyrody, dotknął także tego, co dziwne i nieznane. A może lepiej – tego, co niepoznane. „Człowiek boi się naprawdę tylko tego, czego nie rozumie” – mówi ktoś z opowiadania Strach. Źródłem lęku może być niezrozumiałe zjawisko przyrody i może być też świadomość człowieka, którego system nerwowy i psychiczny jest zagrożony lub naruszony. Maupassant z przenikliwością obserwatora i klinicznością naturalisty takie zjawiska i stany ukazuje. W opowiadaniach z tej dziedziny dominuje początkowo motyw wyobraźni działającej pod wpływem bodźców zewnętrznych, potem motyw wyobraźni skażonej dewiacją lub szaleństwem. Czy taka kolej rzeczy wypływała z coraz większego pesymizmu, depresji i tragicznej świadomości zbliżającego się obłędu? Faktem jest, że także utwory tej drugiej maniery są skomponowane z równym artyzmem co nowele „zwyczajne”. Fantastyka autora Horli jest jednym z aspektów jego realizmu.

Wydaje się, że wraz z odejściem Maupassanta, nurt fantastyki opadł, a przynajmniej zaczął płynąć korytami wyżłobionymi przez innych. Najwybitniejsi odwracają się od tego gatunku literackiego, nie znajdując widocznie podniety w świadomości społecznej. W końcu XIX wieku wydawało się, że bardzo skurczyła się domena tego, co uważano dotąd w nauce za niezwykłe i tajemnicze. „Pierwiastek nadprzyrodzony – twierdzi jedna z postaci Maupassanta – opada jak jezioro, którego wody odpływają kanałem, wiedza z dnia na dzień zacieśnia granice cudowności”. Zdawał sobie z tego sprawę Anatole France, dla którego cudowność była już tylko kompozycyjnym pretekstem do wygłaszania mądrych prawd. Opowiadanie Pan Pigeonneau jest wyjęte ze zbioru utworów osnutych na motywach biblijnych, antycznych i baśniowych. Akcja tego opowiadania dzieje się w 1886 roku i tylko pozornie stanowi dysonans w owym zbiorze. Dziwna przygoda profesora archeologii piszącego jak w hipnozie swoją bajkę na rozkaz pięknej cudzoziemki, przekazana przez orientalnego kota, daje pisarzowi jeszcze jedną okazję do zakpienia z ludzkich słabości, a czytelnikowi do podziwu dla France’a  ironisty i filozofa.

Opowiadanie Apollinaire’a z tomu Heretyk i S-ka, ogłoszonego w 1910 roku, stanowi kres naszej wędrówki szlakami francuskiej noweli fantastycznej. Mogłoby ono z powodzeniem dać początek innym zbiorom, w których Tajemnica i Emocja odgrywałyby główną rolę. Tyle tylko że wystąpiłyby w szacie skrojonej stosownie do gustów, wyobrażeń i... lęków człowieka naszych czasów. Mam na myśli przede wszystkim powieść kryminalną i literaturę fantastycznonaukową. Obie starają się zaspokoić obecnie – jak kiedyś historie o diabłach, duchach i czarach – potrzebę silnego przeżycia, sensacji, fantazjowania.

Apollinaire wyczuł ją już w początku wieku. Przedziwne opowieści wielkiego maga poezji to jakby drwiące pastisze tego, co tak chętnie czytamy dziś do poduszki. A upiory, demony i potwory powędrowały na wielki ekran i stały się źródłem wrażeń, jakie może wywołać tylko sztuka filmu.

1 Przełożył Stanisław Korab-Brzozowski.

Jacques Cazotte (1719−1792)

urodził się w rodzinie mieszczańskiej, studiował prawo, przez lata był królewskim administratorem na Martynice. Gorliwy katolik, zbliżył się jednak do okultystycznej loży martynistów. Z przekonań niezłomny rojalista, został aresztowany i ścięty podczas Rewolucji Francuskiej. Pisał prozą i wierszem. Debiutował lekkimi utworami w stylistyce rokokowej, takimi jak La Patte du Chat (1741) czy Mille et une fadaises (1742). Diabła zakochanego (1772), który przyniósł mu sławę, uważa się za pierwszy utwór fantastyczny w literaturze francuskiej. Obecnym w tej opowieści fascynacjom orientalnym Cazotte dał też wyraz w tomie Continuation des Mille et une nuits (1788), opartym na Księdze tysiąca i jednej nocy.

„W tym wieku niedowiarstwa, kiedy to nawet kler tak marnie bronił swoich przekonań, któż by się spodziewał napotkać poetę, którego upodobanie do cudowności czysto alegorycznej może stopniowo doprowadzić do najbardziej otwartego i żarliwego mistycyzmu?” (Gérard de Nerval)

Jacques Cazotte Diabeł zakochany

przełożył

Julian Tuwim

W dwudziestym piątym roku życia byłem kapitanem gwardii przybocznej króla Neapolu. Często hulaliśmy w gronie kamratów, jak czynić to zwykła młodzież, oddając się grze i miłostkom, póki nastarczyła kiesa, a gdy wyczerpały się środki, z braku czego lepszego filozofowaliśmy na swych kwaterach.

Pewnego wieczoru, kiedyśmy się przy butelczynie wina cypryjskiego i suszonych kasztanach dostatecznie nagadali, rozmowa zeszła na kabałę i kabalistów.

Jeden spośród nas twierdził, iż jest to wiedza istotna, oparta na całkiem pewnych doświadczeniach. Czterej inni, młodsi, twierdzili natomiast, że kabała jest stekiem nonsensów, źródłem matactw, dobrych bądź do oszukiwania łatwowiernych, bądź do zabawiania dzieci.

Najstarszy z nas, z pochodzenia Flamandczyk, kurzył jeno swą lulkę, minę miał roztargnioną i nie odzywał się słowem. Obojętny wyraz twarzy, jego roztargnienie zwróciły mą uwagę pośród hałasu i zgiełku, który nas ogłuszał i nie pozwalał mi brać udziału w dyspucie zbyt bezładnej, aby mogła mnie zaciekawić.

Znajdowaliśmy się w pokoju palacza; noc zapadła, towarzystwo rozeszło się i zostaliśmy we dwóch: ów najstarszy i ja.

Gospodarz palił flegmatycznie w dalszym ciągu. Ja zaś wsparłem łokcie na stole i milczałem. Wreszcie towarzysz odezwał się pierwszy.

– Młodzieńcze, byłeś przed chwilą świadkiem wielkiej wrzawy. Czemuś nie wmieszał się do sporu?

– Wolę bowiem milczeć – odparłem – niźli chwalić lub ganić to, na czym się nie znam. Nie wiem nawet, co oznacza słowo kabała.

– Ma ono wielorakie znaczenia – odrzekł. – Nie o nazwę jednak chodzi, lecz o rzecz samą. Czy sądzisz, że istnieć może wiedza ucząca przemiany metali i poddająca duchy władzy naszej?

– O duchach, o swoim zaś przede wszystkim, nie wiem nic, z wyjątkiem tego, że pewien jestem jego istnienia. Co zaś tyczy się metalu, znam wartość dukata przy grze w oberży lub gdzie bądź indziej, nie umiałbym jednak twierdzić na pewno ani niczemu zaprzeczyć, gdy mowa o istocie tych lub innych kruszców, o przemianach ich oraz wpływach, którym podlegają.

– Młody przyjacielu, podoba mi się bardzo nieświadomość twoja; warta jest tyle, ile uczoność innych, gdyż ty nie błądzisz przynajmniej, jeżeli zaś nie jesteś wtajemniczony, możesz się nim stać. Ująłeś mnie sobą, swym otwartym charakterem i prostotą ducha. Wiem nieco więcej niż inni, przysięgnij mi pod słowem honoru, że zachowasz najściślejszą tajemnicę, obiecaj, iż będziesz postępował rozważnie, a staniesz się uczniem moim.

– Wyznanie twoje, drogi Soberano, cieszy mnie bardzo. Ciekawość jest największą namiętnością moją. Wyznam ci, że z przyrodzenia nie czuję skłonności do pospolitych nauk naszych. Zawsze zdawały mi się one nazbyt ograniczone i przeczuwałem tę sferę wyższą poznania, do której przy twojej pomocy wznieść się pragnę. Lecz gdzież jest ten pierwszy klucz do owej wiedzy? Według mniemania głoszonego w dyspucie przez towarzyszy naszych duchy same pouczają nas, czy można związać się z nimi.

– Otóż to właśnie, mój Don Alvaro! Nikt wiedzy nie zaczerpnie u siebie samego. Co zaś do możliwości obcowania z duchami, to dam ci natychmiast dowód niewątpliwy.

Wygłosiwszy to zdanie, Soberano wypalił lulkę do końca, stuknął nią trzykrotnie, aby wyrzucić resztki popiołu, i położył fajkę na stole tuż koło mnie. Po czym zawołał: „Calderonie, nabij fajkę, zapal ją i przynieś mi tu”.

Ledwo rozkazał, już spostrzegłem, że fajka znikła, i zanim zdołałem zastanowić się nad przyczyną tego dziwu lub zapytać, kto zacz jest ów Calderon spełniający rozkazy, fajka zapalona powróciła na swe dawne miejsce, a mój towarzysz wznowił swoje zajęcie. Widziałem, że pali nie tyle dla smakowania tytoniu, ile po to, aby się napawać zdumieniem moim. Po czym wstał i rzekł: „Jutro mam służbę dzienną, muszę więc wypocząć. Idź i ty spać, bądź rozsądny, a zobaczymy się jeszcze”.

Wyszedłem, podniecony ciekawością i żądny zaznania tych nowych wieści, których mi Soberano miał udzielić. Widziałem się z nim nazajutrz i podczas dni następnych. Jedno tylko miałem pragnienie; stałem się jego cieniem. Zadawałem mu tysiące pytań: na jedne odpowiadał wymijająco, na inne – tonem wyroczni. Wreszcie zapytałem o religię wyznawaną przez podobnych jemu. „Jest to – odrzekł – religia naturalna”.

Zagłębiliśmy się w szczegóły i wtedy zauważyłem, iż zdania jego bardziej odpowiadają skłonnościom moim niźli zasadom; pragnąłem jednak cel zamierzony osiągnąć, przeto nie wolno mi było sprzeciwiać się.

– Rozkazujesz duchom – rzekłem mu – ja pragnę także obcować z nimi. Pragnę nade wszystko!

– Raptus z ciebie, towarzyszu! Za wcześnie jeszcze! Nie przebyłeś okresu próby! Nie spełniłeś ani jednego z koniecznych warunków, a przecież dopiero wtedy śmiało przystąpić można do owej wzniosłej dziedziny.

– Tak? A czy długo czekać muszę?

– Ze dwa lata...

– W takim razie muszę skwitować ze wszystkiego! – krzyknąłem. – Umarłbym przez ten czas z niecierpliwości! Soberano, jesteś okrutny! Nie zdajesz sobie widocznie sprawy, jak płomienne jest moje pragnienie... Pali mnie po prostu!

– Młodzieńcze, sądziłem, że jesteś rozumniejszy. Zaczynam się lękać i o ciebie, i o siebie samego. Jak to? Chcesz wywoływać duchy bez wszelkich przygotowań?

– E, cóż mi się stać może?

– Nie mówię, że cię na pewno spotka jakieś nieszczęście. Jeżeli duchy potrafią owładnąć nami, to dzieje się to jedynie za sprawą naszej słabości i małoduszności. Gdyż w gruncie rzeczy stworzeni jesteśmy do rozkazywania innym.

– Więc będę im rozkazywał!

– Mężne masz serce! Lecz pomyśl, jeżeli stracisz głowę? Jeżeli w pewnej chwili struchlejesz?...

– Gdy o to tylko chodzi, abym się nie bał, to wyzywam je, niech spróbują mnie przestraszyć!

– Tak? A gdybyś diabła ujrzał?!

– Samego księcia ciemności z piekła wytargałbym za uszy!

– Brawo! Jeżeliś taki pewny siebie, możesz spróbować; obiecuję ci moją pomoc. W przyszły piątek będziesz u mnie wraz z dwoma przyjaciółmi moimi na obiedzie i wtedy doprowadzimy całą przygodę do skutku.

Działo się to we wtorek. Na żadną schadzkę miłosną nie czekałem nigdy tak niecierpliwie. Nadchodzi wreszcie dzień umówiony. Zastaję u mego kamrata dwie osoby o wyglądzie niezbyt ujmującym. Zjadamy obiad, rozmawiając o rzeczach obojętnych.

Po obiedzie proponuje ktoś przechadzkę pieszo do ruin Portici. Idziemy, przychodzimy na miejsce. Te szczątki najwspanialszych budowli, rozsypane, zburzone, rozrzucone, jeżyną zarosłe, budzą w fantazji mojej niezwykłe obrazy. „Oto – powiadam sobie – przemoc czasu nad dziełem dumy i pracy ludzkiej”.

Wkraczamy na ruiny i wreszcie po gruzach i zwaliskach prawie po omacku dotarliśmy do miejsca tak ciemnego, że ani promyk światła z zewnątrz przeniknąć doń nie mógł.

Towarzysz mój prowadził mnie za ramię. Nagle przystaje i zatrzymuje mnie. Wtedy jeden z nieznajomych krzesa ogień i zapala ogarek. Miejsce, w którym byliśmy, rozjaśnia się nieco, spostrzegam, że znajdujemy się pod dość dobrze zachowanym sklepieniem o dwudziestu pięciu stopach obwodu, skąd cztery wyjścia prowadzą. Zachowujemy najgłębsze milczenie. Trzciną, która służyła mu za podporę w drodze, zakreśla towarzysz mój koło na miękkim piasku pokrywającym ziemię, następnie rysuje kilka niezrozumiałych znaków i wychodzi z koła.

– Wejdź do tego pentagramu, mój śmiałku – rzekł do mnie – i nie wychodź przed otrzymaniem dostatecznych rękojmi.

– Wytłumacz lepiej, jakież to mają być rękojmie?

– Gdy wszystko rozkazom twym podlegać będzie. Lecz pamiętaj, narazisz się na największe niebezpieczeństwo, jeżeli przedtem ze strachu uczynisz jakiś krok fałszywy.

Co mówiąc, daje formułkę wywołania zaklęcia; krótką, dobitną, przeplataną pewnymi słowy, których nigdy nie zapomnę.

– Zaklęcie to – powiada – wygłoś śmiało, a potem trzykrotnie zawołaj wyraźnie: „Belzebubie!”. Przede wszystkim nie zapomnij, coś mi obiecał!

Przypomniałem sobie, żem się przechwalał, iż diabła za uszy wytargam.

– Dotrzymam słowa – odparłem – chcąc uniknąć zarzutu przechwałki.

– Życzymy ci tedy powodzenia – powiada – a kiedy będziesz gotów, daj nam znać. Stoisz na wprost drzwi, za którymi nas znajdziesz.

Po czym wychodzą.

Nigdy chyba żaden fanfaron w gorszym nie znalazł się położeniu. Była chwila, kiedym chciał ich przywołać z powrotem. Lecz zbyt wiele znieść bym musiał wstydu. Poza tym równałoby się to straceniu nadziei na wszystko. Stanąłem więc mocno na miejscu i namyślałem się przez chwilę.

„Chcieli mi strachu napędzić – rzekłem – i przekonać się, czy nie jestem tchórzem. Ci, którzy chcą mnie wypróbować, stoją o dwa kroki stąd, muszę się mieć na baczności, gdyż może być, że podczas wymawiania zaklęcia popróbują przerazić mnie. Trzymajmy się! Kiepskim żartownisiom odpowiedzmy żartem”.

Krótko trwało to rozmyślanie przerywane krzykiem sów i puchaczy zamieszkujących okolicę i samą pieczarę, lecz dodało mi nieco otuchy. Stoję mocno w nogach osadzony, głosem jasnym i podniesionym wymawiam formułę zaklęcia i naśladując jego brzmienie, trzykrotnie wołam w krótkich odstępach: „Belzebubie!”.

Dreszcz przejął mnie na wskroś, włosy zjeżyły się na głowie.

Nagle, kiedy właśnie skończyłem, w sklepieniu naprzeciw mnie otwiera się na oścież okno. Strumień światła, jaskrawszego niż dzienne, wypływa przez otwór, w którym znajduje się łeb potwornego zarówno przez rozmiary, jak i samą postać wielbłąda. Uszy zwłaszcza – nadmiernie wielkie. Ohydne widmo otwiera gębę i odzywa się głosem odpowiadającym całości zjawy: Che vuoi?1. Całe sklepienie, wszystkie jaskinie okoliczne huczą, jakby się echem ścigały: Che vuoi?

Nie potrafię opisać sytuacji, w jakiej się znalazłem, ani wytłumaczyć, co właściwie podtrzymało mą odwagę, iż nie straciłem przytomności na widok tej zjawy i wśród straszliwego huku grzmiącego w uszach moich. Poczułem, że muszę zebrać wszystkie siły – pot zimny mógł je osłabić. Wytężyłem całą moc. Wielka musi być dusza ludzka i przedziwną posiadać odporność. Mnóstwo uczuć, obrazów i myśli obudziło się w sercu moim, przemknęło przez umysł i wraz podziałało na mnie. Nastąpiło przesilenie, opanowałem trwogę. Utkwiłem w widmie wzrok nieustraszony.

– A ty czego chcesz, zuchwalcze, który się w tak ohydnej pojawiasz postaci?

Widmo przez chwilę zwleka z odpowiedzią.

– Wołałeś mnie – mówi wreszcie głosem nieco przyciszonym.

– Czy niewolnik – powiadam – przerazić chce pana swego? Jeżeli przyszedłeś po moje rozkazy, ukaż się w odpowiedniejszej postaci i przemawiaj pokorniej.

– Mistrzu – odpowiada widmo – w jakiej mam zjawić się postaci, abym zadowolił swego pana?

„Pies” – pomyślałem natychmiast, a przeto rzekłem: „Przyjdź jako piesek!”. Ledwo zdążyłem rozkazać, a już potworny wielbłąd wydłużył gardziel na szesnaście stóp, głowę opuścił aż na środek sali i wypluł białego pieska z miękką błyszczącą sierścią i zwisającymi aż do ziemi uszami.

Okno znów się zamyka, cała poprzednia zjawa znika i pod sklepieniem, w miarę oświetlonym, zostajemy tylko ja i pies.

Skacząc i kręcąc ogonem, biega po nakreślonym kole.

– Mistrzu – odzywa się piesek – chciałbym polizać stopy twoje, lecz odpycha mnie ten krąg straszliwy, który cię otacza.

Zdobywam się na odwagę, wychodzę z koła i wyciągam nogę; pies liże ją. Chcę chwycić go za uszy, a on kładzie się na grzbiecie, jak gdyby się łasił. Spostrzegam, że to suczka.

– Wstań – mówię mu – przebaczam ci. Widzisz, jestem w towarzystwie, panowie ci czekają na mnie nieopodal, byli na spacerze, są pewno głodni i spragnieni; chciałbym ich uraczyć małą przekąską. Muszę mieć owoce, konserwy, lody i greckie wina. Zrozumiano? Zapal lampy i udekoruj salę, bez przepychu, lecz przyzwoicie. Przed końcem uczty zjawisz się tu jako pierwszorzędna śpiewaczka z harfą. Dam ci znać, kiedy masz się pojawić. Pamiętaj! Zagraj rolę swą bez zarzutu, śpiewaj z uczuciem i zachowuj się godnie i powściągliwie.

– Będę posłuszna, mistrzu, lecz pod jakim warunkiem?...

– Pod warunkiem że masz słuchać, niewolniku. Usłuchaj bez szemrania lub...

– Nie znasz mnie, mistrzu! Inaczej nie traktowałbyś mnie tak surowo. Jedynym warunkiem, jaki mógłbym dodać, jest: ułagodzić cię i przypodobać się tobie.

Zanim jeszcze skończył, ledwo zdołałem się obejrzeć, rozkazy moje były już wykonane; zmiana dekoracji nastąpiła szybciej niż w operze. Mury sklepienia, przedtem czarne, wilgotne i omszone, nabrały miłych barw i przyjemnych kształtów. Była to sala marmurowa koloru jaspisu, wsparta na kolumnach. Osiem kryształowych żyrandoli, po trzy świece w każdym, rozlewało żywe i równomierne światło.

Po chwili zjawia się stół i bufet obładowany całkowitą zastawą do naszej uczty; najrzadsze owoce, najwyszukańsze słodycze i smakołyki. Porcelana użyta do biesiady pochodziła z Japonii.

Suczka w tysiącznych podskokach biegała po sali, łasząc się do mnie, jak gdyby chciała przyśpieszyć pracę i zapytać mnie, czy jestem zadowolony.

„Biondetto – rzekłem – świetnie! Włóż teraz liberię i powiedz tym panom znajdującym się w pobliżu, że czekam na nich i że nakryto do stołu”.

Ledwo odwróciłem wzrok, gdy ujrzałem zgrabnie przybranego pazia w mojej liberii, z zapaloną pochodnią w ręku. Wraca po chwili, prowadząc za sobą towarzysza mego: owego Flamandczyka i dwóch przyjaciół jego.

Przewidując wprawdzie coś niezwykłego przez samo zjawienie się zapraszającego pazia, towarzysze moi nie mogli jednak spodziewać się, że do tego stopnia zmieni się miejsce, w którym mnie zostawili. Gdyby nie to, że myśli miałem zbytnio zajęte, zdziwienie ich bardziej by mnie ubawiło. Wyraziło się ono naprzód w okrzyku, potem odmalowało się na twarzach, świadczyło o nim wreszcie całe zachowanie.

„Panowie – rzekłem – przez wzgląd na mnie odbyliście ten długi spacer, tyleż drogi pozostaje nam jeszcze, aby dojść do Neapolu; sądziłem więc, że nie pogardzicie tym skromnym posiłkiem i zechcecie mi łaskawie wybaczyć mały wybór oraz brak obfitości w tej przygotowanej naprędce kolacyjce’’.

Nonszalancja moja wprawiła ich bodaj w większe jeszcze zdumienie niż zmiana dekoracji i widok wykwintnej uczty, do której ich zapraszałem. Zauważyłem to i, zdecydowany zakończyć rychło przygodę, której w głębi ducha nie dowierzałem, pragnąłem jak najbardziej ją wykorzystać, wysilając się na wesołość stanowiącą główny rys mego charakteru.

Nalegałem na nich, aby zajęli miejsca przy stole. Paź przysunął krzesła z podziwu godną bystrością. Siedliśmy. Napełniłem kielichy i rozdzieliłem owoce. Lecz ja jeden tylko mówiłem i jadłem, usta gości moich otwarte były tylko ze zdumienia. Namówiłem ich wreszcie do napoczęcia owoców; uczynili to, widząc niefrasobliwość moją. Wznoszę zdrowie najładniejszej kurtyzany: Neapolu. Wychylamy je. Opowiadam o nowej operze i o przebywającej tu od niedawna rzymskiej improwizatorce, której talent wywołał podziw na królewskim dworze. Zaczynam mówić o sztukach pięknych, o muzyce i rzeźbie, przy sposobności chwalę kilka posągów marmurowych zdobiących salę. Na miejsce opróżnionej butelki zjawia się pełna, lepsza. Paź z pomnożoną gorliwością nie ustaje w obsługiwaniu ani na chwilę. Ukradkiem rzucam nań spojrzenie. Mam wrażenie, że to bóg miłości w przebraniu pazia. Towarzysze mej przygody obrzucają go także skrycie spojrzeniami pełnymi zdumienia, rozkoszy i niepokoju. Monotonia tego położenia zaczyna mi się nie podobać. Spostrzegam, że czas ją przerwać. „Biondetto – mówię do pazia – signora Fiorentina przyrzekła mi udzielić kilku chwil. Zobacz, czy już przyszła”. Biondetto wybiega z pokoju.

Goście moi nie zdążyli nawet dać wyrazu swemu zdumieniu z powodu tego zadziwiającego polecenia, gdy drzwi sali otwierają się i wchodzi Fiorentina, trzymając w ręku harfę. Ubrana była w elegancką, lecz skromną sukienkę i kapelusz podróżny. Oczy jej zasłonięte były przejrzystym woalem. Stawia harfę przy sobie i wita obecnych z gracją i swobodą. „Don Alvaro – mówi – nie wiedziałam, że będziesz w towarzystwie, w przeciwnym razie ubrałabym się inaczej. Panowie zechcą wybaczyć podróżniczce, że zjawia się w takim stroju”...

Siada, my zaś jeden przez drugiego częstujemy ją resztkami naszej skromnej wieczerzy, których ona kosztuje przez grzeczność.

– Więc pani tylko przejazdem w Neapolu? – pytam. – Czy nie można by pani zatrzymać tutaj?

– Nie mogę, signorze. Dawniej zawarty kontrakt zmusza mnie do tego: podczas ostatniego karnawału w Wenecji okazano mi tyle uprzejmości, że musiałam obiecać, iż wrócę. Nawet zadatek wzięłam. Gdyby nie to, dałabym się skusić korzystnym propozycjom czynionym mi przez tutejszy dwór oraz nadziei powodzenia u szlachty neapolitańskiej, która w Italii przoduje w doskonałym smaku.

Obydwaj neapolitańczycy kłaniają się, dziękując za uznanie. Cała ta scena wydaje im się tak prawdziwa, że gotowi są przetrzeć sobie oczy, aby przekonać się, czy czasem nie śnią. Nalegam, aby artystka pokazała nam próbę swego talentu; powiada, że jest przeziębiona i zmęczona. Lęka się zresztą, że doznamy rozczarowania.

Wreszcie zdecydowała się na odśpiewanie recitativo z akompaniamentem i końcowej arii patetycznej z trzeciego aktu opery, w której ma debiutować.

Chwyta za harfę i bierze na niej kilka tonów małą, wydłużoną, miękką, białą jednocześnie i różaną dłonią, której palce zaokrąglały się w przedziwnie foremne paznokcie. Byliśmy zachwyceni niczym podczas najpiękniejszego koncertu.

Dama śpiewa. Niepodobna sobie wyobrazić więcej głosu, duszy i wyrazu w śpiewie. Trudno dać więcej przy tak nieznacznym wysiłku. Byłem do głębi serca wzruszony i zapomniałem nieomal, żem sam stworzył to urocze zadziwiające zjawisko. Do mnie zwrócone były czułe słowa i dźwięki jej śpiewu. Słodkie, niewysłowione, przenikające płomienie jej spojrzeń przeszywały woal. Ach, te oczy nie były mi obce! I kiedy wreszcie, na ile mi woal pozwolił na to, uchwyciłem wzrokiem rysy jej twarzy, poznałem we Fiorentinie szelmę Biondetta! Lecz strój niewieści uwydatniał bardziej niż liberia pazia elegancję i wdzięk całej postaci.

Kiedy skończyła śpiewać, nie poszczędziliśmy jej zasłużonych pochwał. Chciałem ją skłonić do zaśpiewania jakiejś wesołej piosneczki, aby mieć sposobność podziwiania skali jej talentu, lecz odmówiła, tłumacząc się, iż w tym nastroju nie wywiązałaby się dobrze z zadania.

„Zresztą – dodała – panowie zauważyli pewno, z jakim wysiłkiem spełniłam ich żądanie. Głos mój jest jakby matowy, odbiły się na nim niewygody podróży. Panowie wiedzą, że dziś nocą wyjeżdżam. Korzystam z wynajętego powozu, muszę więc stosować się do godziny odjazdu. Proszę zatem uprzejmie wybaczyć mi i pozwolić odejść”. Co mówiąc, wstaje i chce ująć harfę. Wyręczam ją, odprowadzam do drzwi, którymi weszła, i wracam do towarzyszy.

Powinienem był wzbudzić wesołość, lecz dostrzegłem zmieszanie na ich twarzach. Uciekłem się do wina cypryjskiego, okazało się pyszne, przywróciło mi siły i przytomność umysłu. Podwoiłem miarę. A że stawało się późno, rozkazałem paziowi, który znów objął wartę za krzesłem, aby sprowadził karocę. Biondetto wybiega natychmiast spełnić me rozkazy.

– Czy masz tutaj karocę? – pyta Soberano.

– Tak jest – odpowiadam – kazałem zajechać, sądziłem bowiem, że w razie gdyby wyprawa nasza przedłużyła się nieco, nie będziecie się sprzeciwiać wygodnej przejażdżce powrotnej. Wypijmy więc po jednym; i tak nie narazimy się na niebezpieczeństwo potknięcia się w drodze.

W tej samej chwili wraca paź w towarzystwie dwóch rosłych lokajów przybranych w barwy moje.

– Don Alvaro – rzecze Biondetto – nie mogłem aż tutaj sprowadzić karocy; stoi ona niedaleko, tuż przy ruinach otaczających tę miejscowość.

Powstajemy tedy. Biondetto i służba kroczą na przedzie, my za nimi.

Nie mogliśmy rzędem we czterech chodzić pomiędzy strzaskanymi cokołami i kolumnami. Soberano, który sam jeden znajdował się u mego boku, uścisnął mi dłoń.

– Dziękuję ci, przyjacielu, za tę ucztę wspaniałą – rzekł. – Będzie cię ona dużo kosztować.

– Przyjacielu – odpowiadam – szczęśliwy jestem, jeżeliś z niej zadowolony. Niechaj ile chce, kosztuje!

Podchodzimy do karocy i znajdujemy jeszcze dwoje służby: woźnicę, pocztyliona i najwygodniejszy, jakiego sobie tylko życzyć można, pojazd. Czynię honory przy wsiadaniu i ruszamy bez trudu w stronę Neapolu.

Przez czas pewien nikt nie odezwał się słowem. Wreszcie jeden z przyjaciół Soberana przerwał milczenie. „Nie chcę bynajmniej, abyś zdradził mi swą tajemnicę, Alvaro, ale zawarłeś widocznie niezwykłą jakąś umowę. Nie widziałem nigdy, aby ktoś był w ten sposób obsługiwany; pracuję już czterdzieści lat, lecz przez cały ten czas nie doznałem nawet czwartej części tych grzeczności, jakimi uraczono cię w ciągu jednego wieczoru. A co dopiero owo zjawisko niebiańskie, najcudowniejsze z możliwych! Tymczasem dla naszych oczu częściej istnieje złuda niżli radość! Co tu dużo gadać! Znasz się na rzeczy, młody jesteś. W twoim wieku pragnie się zbyt wiele, aby mieć czas na rozważania. Młodość – to pogoń za rozkoszą”.

Bernadillo (tak zwał się ów człowiek), mówiąc, przysłuchiwał się własnym słowom, miałem więc dość czasu na obmyślenie odpowiedzi.

– Sam nie wiem – odrzekłem – jak zaskarbiłem sobie tę wyjątkową łaskę. Nie wróżę jej jednak długotrwałości. Pociechą będzie mi to, żem dzielił ją z wiernymi przyjaciółmi.

Zauważono powściągliwość moją i rozmowa urwała się.

Milczenie jednak nasunęło refleksję. W pamięci mej powstało wszystko, com uczynił i widział; porównałem słowa Soberana i Bernadilla i doszedłem do przekonania, że oto wplątałem się w najgorszą awanturę, w jaką tylko pusta ciekawość i nieustraszoność wplątać mogły takiego jak ja człowieka.

Nie brakło mi przecież wykształcenia, wychowałem się bowiem od trzynastego roku życia pod okiem ojca mego, czcigodnego Don Bernarda Maravillas, i matki, Doñi Mencia, najbardziej bogobojnej i zacnej niewiasty w całej Estremadurze. „O matko – wyszeptałem – co pomyślałabyś o synu swoim, gdybyś go była widziała i gdybyś go teraz zobaczyła! Ale dość tego, daję na to słowo”.

Przyjechaliśmy tymczasem do Neapolu. Po odprowadzeniu przyjaciół Soberana wróciłem z nim do wspólnej kwatery. Wartę, przed którą przejechaliśmy, olśnił przepych mej karocy, lecz urok siedzącego na koźle Biondetta sprawił na widzach jeszcze większe wrażenie.

Paź odprawia woźnicę i służbę, bierze z rąk lokaja pochodnię i prowadzi mnie przez koszary do mego pokoju. Ordynans mój, bardziej jeszcze zdumiony niż inni, chciał zasięgnąć języka o tej nowej świcie, którą się otoczyłem. „Wszystko w porządku, Carlo – rzekłem, wchodząc do pokoju – nie jesteś mi potrzebny. Możesz iść, jutro pogadamy”.

W pokoju jesteśmy sami, Biondetto zamyka za sobą drzwi. Poczułem się obecnie w sytuacji mniej drażliwej niż przedtem, gdy byłem w towarzystwie i gdy przechodziłem przez gwarne koszary.

Zebrałem myśli, aby zakończyć wreszcie tę całą historię. Spoglądam na pazia; oczy utkwił w ziemi, rumieni się, najwidoczniej zmieszany i podniecony. Postanawiam wreszcie rozmówić się z nim.

– Biondetto, spisałeś się znakomicie, wykazałeś nie tylko sprawność, ale i dużo wdzięku. Zapłatę pobrałeś z góry, sądzę więc, że jesteśmy skwitowani.

– Don Alvaro zbyt jest szlachetny, aby mógł przypuszczać, że ta zapłata wystarczy na zwolnienie go ze zobowiązań.

– Jeżeli należy ci się więcej, niż dług twój wynosi, słowem: jeżeli jestem ci coś winien, przedstaw mi rachunek. Nie obiecuję ci jednak, że go natychmiast ureguluję. Nie otrzymałem jeszcze pensji, a mam dużo długów: karty, oberża, krawiec...

– Niewczesne żarty!

– Mogę przestać żartować, ale tylko w tym celu, by poprosić cię o opuszczenie mego pokoju. Jest już późno, chcę się położyć.

– Niezbyt to uprzejmie wypraszać mnie o tej porze. Nie spodziewałam się takiego traktowania ze strony hiszpańskiego caballera. Przyjaciele pańscy wiedzą, że tu przyszłam; żołnierze i służba widzieli mnie, domyślili się mojej płci. Gdybym była zwykłą kurtyzaną, okazałby mi pan na pewno więcej względów. Zachowanie się pańskie jest obelżywe i hańbiące. Każda kobieta poczułaby się poniżona!

– Aha, więc teraz, aby pozyskać sobie względy, uchodzić chcesz za kobietę? Dobrze. Pragniesz uniknąć skandalu? Nie chcesz wyjść zwykłą drogą? Wyjdź więc przez dziurkę od klucza!

– Jak to? Czy doprawdy każesz mi wyjść, nie wiedząc, kim jestem?

– Czyż mógłbym nie wiedzieć?

– Nie wiesz! Zapewniam cię, że nie wiesz! Jesteś do mnie uprzedzony. Lecz kimkolwiek jestem, leżę u stóp twoich i ze łzami w oczach o pomoc cię błagam. Nieroztropność większa bodaj niż twoja, nieroztropność, której jedynym usprawiedliwieniem może być to, że dla ciebie ją popełniłam, ach, ona to właśnie sprawiła, że zaryzykowałam wszystko, wszystko poświęciłam, aby ci być posłuszną, oddać się tobie, iść za tobą. Rozpętałam przeciw sobie najbardziej nieubłagane, najokrutniejsze pasje. Ty jeden możesz mi przyjść z pomocą, w twoim tylko pokoju znaleźć mogę przytułek. Czyż nie udzielisz mi go, Alvaro? Czy caballero hiszpański mógłby tak surowo i niegodnie postąpić z istotą słabą, która mu czułą duszę złożyła w ofierze, z istotą bezradną, słowem, z kobietą?

Odsunąłem się tak daleko, jak tylko mogłem, chcąc znaleźć jakieś wyjście z tej kłopotliwej sytuacji, lecz ona, czołgając się na kolanach, obejmowała nogi moje. Oparłem się wreszcie o mur.

– Wstań – powiadam – mimo woli odwołałaś się do mej przysięgi. Wręczając mi pierwszą szpadę, kazała mi matka przysiąc na jej rękojeść, że będę przez całe życie służył kobietom i ani jednej w potrzebie nie pozostawię bez pomocy. I kiedy pomyślę, że dziś mógłbym...

– W takim razie wszystko jedno z jakiego powodu, lecz pozwól, okrutniku, że przenocuję dziś w twym pokoju.

– Zgadzam się i niechaj zgoda moja ukoronuje dziwaczność całej tej przygody. Urządź się tak, abym cię nie widział ani nie słyszał. Jeżeli zmącisz mi spokój choćby jednym słowem lub ruchem, przyjdzie na mnie kolej zapytać cię wielkim głosem: Che vuoi?

Co powiedziawszy, odwracam się i zmierzam do łóżka, aby się rozebrać.

– Może pomóc? – słyszę pytanie.

– Dziękuję. Jestem żołnierzem. Sam sobie poradzę.

Kładę się.

Przez gazę zasłaniającą łóżko widzę, jak domniemany paź rozkłada w kącie pokoju zużytą matę znalezioną w szafie. Siada na niej, rozbiera się, otula w mój płaszcz, przerzucony na jednym z krzeseł, i gasi światło. Spektakl urywa się na chwilę. Lecz dalszy ciąg odbywa się w łóżku moim, gdzie trapi mnie bezsenność.

W czterech rogach łóżka, na baldachimie, wszędzie widziałem obraz pazia. Starałem się z uroczym tym obrazem skojarzyć potworne widmo z pieczary. Lecz daremnie: pierwszy dodawał tylko uroku drugiemu.

Pieśń melodyjna, którą tam słyszałem, to brzmienie cudownego głosu, te słowa wychodzące, zdało się, z serca – teraz w moim sercu brzmiały i dziwne budziły w nim drżenie.

„O Biondetto – rzekłem – gdybyś nie była stworem fantastycznym! Gdybyś nie była tym ohydnym wielbłądem! Lecz jakiemuż to poruszeniu duszy porwać się daję? Przezwyciężyłem strach, więc i to niebezpieczniejsze jeszcze uczucie wyrwę z korzeniami. Bo cóż mi ono przynieść może? Czyż ona pozbędzie się kiedykolwiek piętna swego pochodzenia? Blask jej słodkich, przejmujących spojrzeń jest okrutną trucizną. Te cudnie wykrojone różowe, świeże i na pozór tak naiwne usteczka potrafią tylko kłamać. A serce, jeżeli je ma, rozpali się tylko dla zdrady”.

I gdy tak oddawałem się rozmyślaniom narzuconym przez miotające mną uczucia, księżyc stanął na bezobłocznym niebie i przez trzy wielkie okna rzucał promienie wprost do mej komnaty. Niespokojnie rzucałem się na łóżku. Nie było ono nowe – więc rozsunęło się nagle i trzy deski podtrzymujące mój materac z trzaskiem upadły na podłogę.

Biondetto zrywa się i biegnie do mnie z krzykiem przerażenia. „Don Alvaro, co ci się stało?”

Mimo upadku nie straciłem jej z oczu i widziałem, jak wstaje i biegnie: miała na sobie koszulę pazia, a promień księżyca, padając na udo, odbił się z podwójną jasnością. Leżałem wprawdzie mniej wygodnie, lecz nie przejąłem się zbytnio całym tym wypadkiem: zakłopotanie poczułem dopiero wtedy, gdy znalazłem się w ramionach Biondetty.

– Nie stało mi się nic, odejdź! – powiadam. – Nie biegaj boso po podłodze, przeziębisz się, odejdź...

– Ależ leżysz tak niewygodnie!

– Z twojej winy. W tej chwili odejdź, bo inaczej, jeżeli już koniecznie pragniesz być ukryta koło mnie, każę ci się przespać na tej pajęczynie w kącie pokoju.

Nie wysłuchała groźby do końca i wróciła, łkając cicho, na swą matę.

Noc minęła. Zmęczenie pokonało mnie, zdrzemnąłem się trochę. Obudziłem się dopiero za dnia. Nietrudno się domyślić, dokąd skierowałem pierwsze spojrzenie. Szukałem oczyma swego pazia.

Siedział na małym taborecie, zupełnie już ubrany, z wyjątkiem swego kaftana. Rozpuścił opadające aż do ziemi włosy, które płynnymi i naturalnymi lokami opadały mu na kark, ramiona i oblicze. W braku czegoś stosowniejszego, rozczesywał je palcami. Nigdy jeszcze grzebień z piękniejszej kości słoniowej nie wędrował w gęstszym lesie jasnopopielatych włosów, nieustępujących powabem innym wdziękom Biondetty.

Kiedy jakieś drobne poruszenie moje oznajmiło jej, że nie śpię, zgarnęła włosy ocieniające twarz. Proszę sobie wyobrazić jutrzenkę wiosenną wynurzającą się z mgły, rośną, świeżą i wonną.

„Biondetto – rzekłem – weź grzebień, znajdziesz go w szufladzie tego kantorku”. Wzięła – i wkrótce za pomocą wstążki ułożyła włosy w zgrabniutką i elegancką fryzurę, potem dokończyła toaletę i siadła na krześle – wylękniona, zmieszana, niespokojna; wygląd jej budził najwyższe współczucie.

„Jeżeli w ciągu dnia – pomyślałem – będę miał tysiąc takich, coraz ponętniejszych widoków, to na pewno nie zdołam się oprzeć. Trzeba ten węzeł rozplątać, jeżeli się tylko da”.

Zwracam się do niej:

– Już dzień, Biondetto. Wymaganiom przyzwoitości zadość się stało. Możesz wyjść z pokoju, nie obawiając się drwin.

– O to nie lękam się – odpowiada. – Mam inne, ważniejsze powody, abyśmy się, dla wspólnego naszego dobra, nie rozstawali.

– Może zechcesz mi to wytłumaczyć?

– Zaraz, Alvaro. Młodość twoja i niedoświadczenie zamykają ci oczy na grożące nam, z własnej winy, niebezpieczeństwa. Kiedy ujrzałam cię w pieczarze, bohaterska postawa twoja wobec potwornej zjawy skłoniła mnie ku tobie. Jeżeli (tak rzekłam do siebie samej) dla zdobycia szczęścia mam połączyć się ze zwykłym śmiertelnikiem, muszę się ucieleśnić. Oto chwila odpowiednia, znalazłam bowiem godnego siebie bohatera. Niechaj wściekają się nędzni rywale, których dla niego poświęcam. Ściągnę wprawdzie urazę ich i zemstę na siebie, lecz cóż mnie to obchodzi? Z Alvarem połączona, przez Alvara kochana, dam sobie z nimi radę: pokonam ich i całą naturę. Co było dalej, widziałeś. Oto skutki. Zawiść, zazdrość, złość, wściekłość gotują mi najokrutniejsze tortury, jakim podlegać może istota mego rodzaju, istota, która z własnej woli poniżyła się, porzucając stan poprzedni. Ty jeden możesz mnie przed tym uchronić. Ledwo dzień błysnął, a donosiciele już są w drodze... już śpieszą z oskarżeniem, że jesteś nekromantą, aby cię stawić przed trybunał, który znasz przecie. W ciągu godziny...

– Przestań! – krzyknąłem, zaciskając pięści przed oczami. – Dość tego, ty łotrzyku przebiegły! Mówisz o miłości, przedstawiasz ją w najponętniejszych barwach, a zatruwasz samą myśl o niej! Zabraniam ci mówić o tym! Zostaw mnie, sam zdobędę się, o ile to możliwe, na spokój, aby coś postanowić. Jeżeli mam wpaść w ręce trybunału, to ani chwili nie będę się wahać w wyborze pomiędzy nim a tobą. Lecz jeśli pomożesz mi wydostać się z pułapki, pod jakimże warunkiem? Do czego mam się zobowiązać? Czy będę mógł rozstać się z tobą, gdy tego zapragnę? Wymagam jasnej i ścisłej odpowiedzi.

– Alvaro! Opuścić mnie możesz w każdej chwili, zależy to jedynie od twej woli. Nie mogę zmuszać cię do przyjęcia oddania mego. Mnie samą by to zmartwiło. Jeżeli i nadal nie potrafisz ocenić mej żarliwości, staniesz się niewdzięcznikiem pozbawionym rozsądku.

– Nie wierzę ci! Wiem jedno tylko, że muszę wyjechać. Obudzę zaraz ordynansa, aby wystarał mi się o pieniądze i sprowadził karetkę pocztową. Udam się do Wenecji, do Bentinellego, bankiera matki mojej.

– Czyż brak ci pieniędzy? Na szczęście zaopatrzyłam się w nie. Są do twojego rozporządzenia.

– Zatrzymaj je. Jeżeli jesteś kobietą, to poniżyłbym się, przyjmując je.

– Nie chodzi przecież o dar. Proponuję ci pożyczkę. Dasz mi przekaz na bankiera. Zostaw na biurku kartkę z zestawieniem długów; zleć, aby Carlo spłacił wszystko. Wyślij też list do swego komendanta, wytłumacz mu, że ważne sprawy zmusiły cię do nagłego wyjazdu bez urlopu. Konie pocztowe sama sprowadzę. Ach, Alvaro, znów mnie lęk ogarnia, gdy widzę, że będę musiała, wbrew woli, rozstać się z tobą. Powiedz tedy najpierw: ,,Duchu, któryś dla mnie, i to wyłącznie dla mnie, wstąpił w ciało, przyjmuję lennictwo twoje i zapewniam ci pomoc”.

Podpowiadając powyższe zaklęcia, rzuciła mi się do kolan, trzymała mnie za rękę, ściskając i oblewając ją łzami.

Ze wzburzenia nie wiedziałem, co począć. Pozwalam całować się w rękę i mamroczę słowa, do których tak wielką zdała się przykładać wagę. Wstała, gdy tylko skończyłem. „Jestem twoja! – krzyknęła z zachwytem. – Będę najszczęśliwszą istotą na świecie”. W jednej chwili otula się w długi płaszcz, nasuwa na oczy szeroki kapelusz i wychodzi z pokoju.

Byłem jak ogłuszony. Znajduję gdzieś kartkę z zestawieniem długów. Zostawiam ordynansowi na końcu kartki polecenie, aby je spłacił, odliczam potrzebną sumę pieniędzy, piszę do komendanta i do najbliższych przyjaciół listy, które zapewne ich bardzo zadziwiły, i oto słychać już zajeżdżającą karetę i trzaskanie z bicza.

Wchodzi Biondetta z twarzą ciągle jeszcze ukrytą w płaszczu i przynagla mnie. Carlo, obudzony hałasem, zjawia się w koszuli. „Na biurku – mówię mu – znajdziesz rozkazy”.

Wchodzę do karety i ruszam. Biondetta zajęła miejsce na przedzie. Kiedy wyjechaliśmy z miasta, zdjęła kapelusz przesłaniający jej lica. Włosy miała opięte siatką karmazynową; widać było tylko jej koniuszki obszyte perłami i koralami. Jedyną ozdobą twarzy była jej uroda. Cerę miała jakby przezroczystą. Rzecz niepojęta, jak ze słodyczą i niewinną naiwnością mogła iść w parze przebiegłość błyskająca z każdego jej spojrzenia.

Te mimowolne spostrzeżenia uderzyły mnie; spostrzegłszy, że zagrażają one memu spokojowi, przymknąłem oczy, aby próbować się zdrzemnąć.

Próba udała się. Sen opanował zmysły moje i obdarzył mnie marzeniami nie tylko rozkosznymi, lecz i najwłaściwszymi do uwolnienia duszy mej od przeraźliwych i dziwacznych myśli, które tak bardzo ją zmęczyły. Był to, nawiasem mówiąc, sen bardzo długi i według zdania matki mej, która w następstwie zastanawiała się pewnego dnia nad istotą mych przygód, spoczynek nienaturalny. Kiedy się wreszcie obudziłem, znajdowaliśmy się już nad brzegiem kanału, gdzie wsiada się na okręt płynący stąd do Wenecji.

Nadeszła noc. Czuję, że mnie ktoś za rękaw ciągnie – to tragarz, który chce zaopiekować się mymi pakunkami. Lecz ja nawet szlafmycy z sobą nie miałem.

Biondetta, wychylając się spoza długiej kotary, zawiadamia mnie, że statek gotów do odjazdu. Wysiadam machinalnie z karety, wchodzę do feluki2 i znów zapadam w sen letargiczny.

Cóż powiem poza tym? Nazajutrz znalazłem się na placu św. Marka w najpiękniejszym pokoju najlepszego zajazdu Wenecji; znałem go już dawno i poznałem natychmiast. Przy łóżku swym spostrzegłem bieliznę i wytworny strój domowy. Możliwe, że była to uprzejmość oberżysty, do którego zajechałem zupełnie obdarty.

Wstaję i rozglądam się, czy jestem sam w pokoju. Szukałem Biondetty.

Zawstydzony tym odruchem, składam łaskawej fortunie dzięki, iż nie jestem z tym duchem nierozłączny. Uwolniłem się od niego! Jeżeli jedynym skutkiem mej nieostrożności będzie utracenie szarży mojej w gwardii, mogę uważać się za szczęśliwego. Odwagi, Alvaro! Są jeszcze inne dwory, inni królowie, nie tylko neapolitański. Niech ci to posłuży za naukę, niech cię poprawi, jeżeli jesteś niepoprawny. Na przyszłość będziesz wiedział, jak postępować. Jeżeli zostaniesz usunięty ze służby, czuła matka, Estremadura i niezgorsza posiadłość ojcowska wyciągną do ciebie ramiona.

,,Lecz czego chce od ciebie ten kobold, który cię od dwudziestu czterech godzin prześladuje? Przybrał postać ponętną i dał mi pieniądze. Zwrócę mu je”. Gdy tak ze sobą samym rozmawiam, zjawia się mój uroczy wierzyciel. Sprowadził dwoje służby i dwóch gondolierów.

– Póki nie przyjedzie Carlo, musisz – powiada – mieć służbę. Zapewniono mnie w oberży, że ludzie ci odznaczają się sprytem i uczciwością. Nieustraszonych będziesz miał obrońców.

– Z wyboru twego, Biondetto, jestem zadowolony. Czy mieszkasz tutaj?

– W apartamentach waszej ekscelencji – odpowiada paź, spuszczając oczy – zajmuję pokój najodleglejszy, aby jak najmniejszy osobą swoją sprawić kłopot.

Dostrzegłem wiele taktu i delikatności w tej trosce o rozdzielenie naszych pomieszczeń. Potrafiłem zachować wdzięczność za to.

„Weźmy wypadek najgorszy – pomyślałem sobie. – Czy mógłbym ją na przykład wygnać z otaczającego mnie powietrza, gdyby zapragnęła przebywać tam, i niewidzialna, napastować mnie? Ale jeżeli znam miejsce, w którym przebywa, zawsze potrafię obliczyć dzielącą nas przestrzeń”. Zadowolony z rozmyślań, z łatwością przystałem na wszystko.

Chciałem odwiedzić pełnomocnika matki mojej. Biondetta pomogła mi przy ubieraniu, po czym wyszedłem. Kupiec, który znajdował się w swym banku, przyjął mnie nadspodziewanie uprzejmie. Już z daleka witał mnie przyjaznym spojrzeniem i wyszedł mi naprzeciw.

– Don Alvaro – zawołał – nie wiedziałem, że jesteś w Wenecji. Przybywasz w samą porę. Zaoszczędzisz mi trudu, gdyż miałem ci właśnie wysłać dwa listy i pieniądze.

– Czy pensję kwartalną?

– Tak jest. Ale i coś jeszcze. Oto ponadto dwieście cekinów, które dziś nadeszły. Przysłała je Doña Mencia przez pewnego starszego szlachcica, któremu wręczyłem kwit. Doña Mencia sądziła, że jesteś chory, i przez dłuższy czas pozostając bez wiadomości, poleciła pewnemu znajomemu Hiszpanowi oddać mi przeznaczone dla ciebie pieniądze.

– Czy nie wspomniał, jak się nazywa?

– Nazwisko zapisałem na kwicie. Don Miguel Pimientos, ponoć były koniuszy waszego zamku. O adres nie pytałem, nie wiedziałem bowiem, że przybędziesz tutaj.

Wziąłem pieniądze, przeczytałem list. Matka uskarżała się na brak zdrowia i na to, że ją zaniedbuję. O przysłanych cekinach nie wspomniała słowem. Byłem jej przeto jeszcze bardziej wdzięczny.

Wróciłem do oberży w znakomitym nastroju; przyczyniła się do tego kiesa w samą porę wypchana pieniędzmi. Z trudem odszukałem Biondettę w pokoiku, do którego się schroniła. Wchodziło się tam przez wąskie przejście, znacznie oddalone od moich drzwi. Zastałem ją koło okna, schyloną, zajętą zbieraniem i układaniem szczątków klawikordu. „Mam już pieniądze – powiadam – zwracam ci dług”.

Zaczerwieniła się, co zresztą działo się zawsze, gdy chciała coś powiedzieć. Zwróciła mi wystawione zobowiązanie, przyjęła pieniądze i ograniczyła się do oświadczenia, że jestem nazbyt skrupulatny i że byłoby jej bardzo przyjemnie, gdyby mogła przez czas dłuższy widzieć we mnie swego dłużnika.

– Ale jeszcze jestem ci winien – odparłem – przecież to ty opłaciłaś karetkę pocztową.

Rachunek leżał u niej na stole. Uregulowałem go. Po czym wyszedłem, pozornie z zimną krwią; spytała o moje rozkazy, a gdy nie miałem żadnych, powróciła spokojnie do swojej roboty; obróciła się do mnie plecami, przypatrywałem się jej przez chwilę; zdawała się bardzo zajęta – pracy swej oddawała się z równą gorliwością, jak zręcznością.

Wróciłem do pokoju mego, aby pomarzyć. „Oto – mówiłem sobie – odpowiednik Calderona, który zapalił fajkę Soberana; chociaż wygląd jego jest bardzo szlachetny, nie pochodzi on z najlepszego domu. Lecz czemuż nie miałbym go zatrzymać, jeśli nie stanie się wymagający ani krępujący, jeśli nie wystąpi wreszcie z pretensjami? Przecież zapewnia mnie, że wystarczy z mej strony prosty akt woli, aby się odeń uwolnić. Dlaczegóż bym natychmiast chciał tego, co chcieć mogę każdej chwili dnia?” Zawiadomienie, że podano do stołu, przerwało moje rozmyślania.

Siadam do obiadu. Za krzesłem moim czuwa Biondetta w galowej liberii, uprzedzając moje życzenia. Nie miałem potrzeby odwracać się, aby ją ujrzeć: trzy rozwieszone w salonie zwierciadła powtarzały wszystkie jej poruszenia. Po zakończonym obiedzie sprząta ze stołu. Po czym opuszcza pokój.

Z dołu pojawia się oberżysta; znajomość moja z nim datowała się nie od wczoraj. Był to właśnie czas karnawału; przybycie moje przeto nie mogło go zaskoczyć. Powinszował mi zwiększenia mojej służby, co zdawało się wskazywać na lepszy stan mej fortuny, i nie mógł dość się nachwalić mego pazia, najpiękniejszego, najbardziej oddanego, najmędrszego i najrozkoszniejszego młodzieńca, jakiego widział kiedykolwiek. Pytał, czy mam zamiar wziąć udział w rozrywkach karnawałowych. Zamierzałem właśnie zabawić się, przebrałem się więc i wsiadłem do gondoli.

Objechałem plac św. Marka, byłem na jakimś widowisku i w ridotto3. Wygrałem czterdzieści cekinów; szukając rozrywki wszędzie, gdzie sądziłem, że ją znajdę, dość późno wróciłem do domu.

Paź z pochodnią w ręku wita mnie przy wejściu, oddaje pod opiekę kamerdynerowi i znika, zapytawszy uprzednio, o której godzinie każę się obudzić. „O zwykłej godzinie” – odpowiadam, nie wiedząc nawet, co mówię, nie zastanawiając się, że nikt nie zna przecież mojego trybu życia.

Nazajutrz obudziłem się późno i natychmiast wstałem. Przypadkiem rzuciłem spojrzenie na listy matki, które pozostały na stole. „Czcigodna niewiasto! – krzyknąłem. – Co ja tu robię? Czemu nie uciekam się do twoich mądrych rad? Ale uczynię to, uczynię na pewno, bo cóż mi innego pozostało?”

Mówiłem głośno, zauważono więc, że wstałem. I znów ujrzałem ową rafę, o którą rozbijał się mój rozsądek. Wyglądał, jak gdyby nigdy nic: skromny, uległy; lecz przez to wydawał mi się bardziej jeszcze niebezpieczny. Zawiadomił mnie o przybyciu krawca z tkaninami. Po ubiciu targu wyprowadził krawca i nie pokazał się aż do pory obiadowej.

Jadłem niewiele, w pośpiechu. Chciałem znów jak najprędzej rzucić się w wir zabawy. Poszedłem na maskaradę, dowcipkowałem wraz z tłumem, a dzień zakończyłem pójściem do opery i do domu gry. Hazard był naonczas najsilniejszą namiętnością moją. Wygrałem tym razem znacznie więcej niż poprzednio.

W takim to stanie serca i ducha upłynęło mi dziesięć dni na podobnych rozrywkach. Odnowiłem stare znajomości, zawarłem nowe; obracałem się w najwytworniejszym towarzystwie, bywałem w kasynach szlachty miejscowej.

Wszystko szłoby jak najlepiej, gdyby nie to, że szczęście w grze mnie opuściło. W ciągu jednego wieczoru przegrałem w ridotto tysiąc trzysta cekinów, które mi się udało zdobyć. Chyba nikt nie zaznał większego pecha w grze; o trzeciej nad ranem, zgrany do nitki, wyszedłem, pozostając dłużny trzysta cekinów moim znajomym. Miałem wrażenie, że i Biondetta jest do głębi poruszona, choć nie odezwała się ani słowem.

Nazajutrz wstałem późno. Wielkimi krokami, stukając w podłogę, chodziłem po pokoju. Podają mi śniadanie; nie jem. Po uprzątnięciu ze stołu Biondetta, wbrew zwyczajowi, pozostaje ze mną. Przygląda mi się przez chwilę, z oczu jej płyną łzy:

– Przegrałeś, Alvaro... nie masz pewno na zapłacenie długu...

– Gdyby nawet tak było, gdzież znajdę ratunek?

– Obrażasz mnie. Jestem zawsze za cenę jednakową na twoje usługi. Lecz niewiele by one znaczyły, gdyby szło tylko o jakieś zobowiązania pieniężne, które w danej chwili, jak ci się zdaje, wypełnić musisz. Pozwolisz, że usiądę. Jestem tak zmęczona, że nie mogę ustać. Poza tym muszę ci powiedzieć kilka ważnych rzeczy. Czy chcesz się zrujnować? Czemu grasz tak namiętnie, jeśli grać nie umiesz?

– A czy gry hazardowej można się nauczyć?

– Naturalnie! Zupełnie niezależnie od inteligencji może się każdy nauczyć gry tej, niesłusznie zwanej hazardową. Hazard znaczy przypadek, a w świecie nie ma przypadku. Wszystko bowiem zawsze było i będzie skutkiem pewnych kombinacji, których nas uczy nauka o liczbach. Jej zasady tak są abstrakcyjne i głębokie, że rozumieć je można li tylko pod kierunkiem nauczyciela. Tego ostatniego trzeba umieć sobie zdobyć, umieć związać się z nim. Wiedzę tę wzniosłą przedstawić ci mogę tylko obrazowo: Ogniwa liczb sprawują bieg rytmiczny wszechświata, rządzą tym, co nazywamy zdarzeniem przypadkowym. Niewidzialne wahadło rzuca każdy przypadek na określone miejsce, poczynając od zdarzeń najważniejszych, odbywających się w odległych sferach, aż do małych, nędznych stawek, przez które straciłeś dziś wszystkie pieniądze.

Ta tyrada naukowa w ustach dziecka, to dość niespodziewane narzucanie nauczyciela, przyprawiły mnie o lekki dreszcz, o zimny pot, który uczułem już w jaskini Portici. Pod ostrym spojrzeniem moim Biondetta opuściła oczy.

– Nie chcę nauczyciela – mówię. – Obawiałbym się nauczyć zbyt wiele. Lecz spróbuj udowodnić mi, że szlachcic bez ujmy dla swej czci może posiłkować się czymś więcej niźli samą umiejętnością gry.

Zaczęła mi dowodzić w ten mniej więcej sposób:

– Istnienie banku oparte jest na niezmiernych zyskach, powracających przy każdej grze. Gdyby nic nie ryzykował, rzeczpospolita dopuszczałaby się jawnego oszustwa na grających. Przewidziane są jednak rachuby, których my, na przykład, dokonać możemy. Mimo to bank ma piękne szanse, licząc, że tylko jedna osoba na dziesięć grających jest wtajemniczona.

Dowodząc tak w dalszym ciągu, wskazała mi jedną z kombinacji, bardzo na pozór prostą. Zasady jej nie rozumiałem, lecz powodzenie, jakiegom doznał tego wieczoru, przekonało mnie o nieomylności sposobu.

Krótko mówiąc, odegrałem się całkowicie, spłaciłem zaciągnięte podczas gry długi, a Biondetcie zwróciłem sumę, którą mi na wypróbowanie szczęścia pożyczyła.

Znów więc byłem zaopatrzony w środki, lecz mimo to zakłopotanie moje wzrosło. Na nowo obudziła się podejrzliwość moja w stosunku do zamiarów owej niebezpiecznej istoty i okazywanych mi przysług. Nie mogłem przewidzieć, czy potrafię ją oddalić. W każdym razie brakło mi woli, aby tego pragnąć. Odwracałem oczy, aby jej nie widzieć tam, gdzie była istotnie, a widziałem ją wszędzie, gdzie jej wcale nie było.

Gra straciła dla mnie urok. Nie ciągnął mnie nawet faraon, w którego przedtem grywałem pasjami; spowodował to brak wszelkiego ryzyka. Karnawałowe błazeństwa nudziły mnie; widowiska pozostawiały niesmak. Co się zaś tyczy nawiązania stosunków z jakąś damą wyższej socjety, to gdybym nawet znalazł na to miejsce w sercu, odstraszyłyby mnie nuda, ceremoniał i przymus owej roli urzędowego amanta. Pozostawało mi więc jeno kasyno szlacheckie, w którym więcej grać nie chciałem, i towarzystwo kurtyzan.

Pośród kobiet tej kategorii było kilka postaci niezwykłych: zalety ich polegały jednak nie na wdzięku osobistym, lecz na elegancji, przepychu i wesołym obejściu. W domach ich znajdowałem prawdziwą swobodę, zawsze mnie pociągającą, i hałaśliwą wesołość, która, jeślim nawet nie znajdował w niej upodobania, mogła mnie przynajmniej ogłuszyć; a co najważniejsze, nikt się tam nie liczył z rozsądkiem, mogłem więc i ja uwolnić się choć na chwil kilka z jego karbów. Wszystkie te damy traktowałem z jednakową galanterią, aczkolwiek żadnych względem którejkolwiek z nich nie żywiłem zamiarów. Najgłośniejsza jednak spośród nich zagięła na mnie parol i wkrótce działać zaczęła.