Ostatni świt - Gorzka Mieczysław - ebook + audiobook + książka

Ostatni świt ebook

Gorzka Mieczysław

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Zakończenie bestsellerowej kryminalnej trylogii pt. Wściekłe psy.

Bytów. W lesie zostaje znalezione ciało miejscowego pijaczka. Aspirant Adrian Szot nabiera podejrzeń, gdy jego koledzy próbują zatuszować sprawę. W toku śledztwa trafia na nazwisko Jakuba Bońskiego, który może być związany z domniemanymi polowaniami na ludzi.

Kraków. Podejrzany o zabójstwo znanego lekarza były kapitan MO Marek Piekło uparcie odmawia składania zeznań – zgadza się na rozmowę jedynie z nadkomisarzem Zakrzewskim. Zajmujący się sprawą prokurator dokłada wszelkich starań, aby przekonać policjanta do współpracy.

W jaki sposób oba śledztwa łączą się z wydarzeniami z przeszłości? Czy polowania na ludzi są najściślej strzeżoną tajemnicą elit? W tej sprawie Zakrzewski może ufać tylko sobie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 512

Oceny
4,7 (4023 oceny)
3109
690
184
36
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TygrysiaMorfeusz

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Moim zdaniem to zdecydowanie najlepsza część o Zakrzewskim i najlepsza książka Autora.
30
FisherAnett

Z braku laku…

Nudna książka 🙄 Jak dla nie najgorsza ze wszystkich części tej serii . Nie polecam
Gerdzia77

Dobrze spędzony czas

Książka jest interesująca. Tylko... dlaczego zarządzanie jest pisane (wielokrotnie) przez ż?
10
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Dzięki , jak zawsze polecam , pan Gorzka to mistrz 💪🏻
10

Popularność




Początek

Począ­tek

Słońce poka­zało już całą swoją twarz nad wschod­nim hory­zon­tem. Jego pro­mie­nie zatań­czyły w kro­plach zim­nej rosy gro­ma­dzą­cych się na liściach osnu­tych poranną mgłą. Wsta­wał piękny świt.

Dziew­czyna bie­gła. Na oślep, byle przed sie­bie, prze­dzie­rała się przez leśne zaro­śla jak spło­szona łania, czu­jąc za sobą zbli­ża­nie się watahy wygłod­nia­łych wil­ków.

To było polo­wa­nie z nagonką i ona już to wie­działa. Zro­zu­miała, co się dzieje, kiedy po raz pierw­szy skrę­ciła w bok i zaraz potem natknęła się na ponu­rego męż­czy­znę z wil­czu­rem na smy­czy. Pies wyglą­dał jak owład­nięta obłę­dem bestia, tylko cze­ka­jąca na oka­zję, żeby zato­pić w niej swoje kły, a potem roz­szar­pać gar­dło. Omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia. Odwró­ciła się i zaczęła ucie­kać w prze­ciwną stronę. Nie­długo potem usły­szała gdzieś z boku trzask gałęzi, następ­nie odgłos wystrzału, świst i gorący podmuch tuż obok głowy. Nie od razu zro­zu­miała, że strze­lają do niej. Wtedy zerwała się do ostat­niego biegu, resztką sił, jak łania ści­gana przez wilki.

Szcze­ka­nie psów sta­wało się gło­śniej­sze. Musiały być co naj­mniej dwa, z tyłu z obu stron, zbli­żały się do niej nie­ubła­ga­nie, ogra­ni­czały jej kie­ru­nek ucieczki, napro­wa­dzały na zacza­jo­nego gdzieś przed nią myśli­wego. Była pewna, że tak jest. Resztki zdro­wego roz­sądku, wybi­ja­jące się na powierzch­nię paniki i śmier­tel­nego prze­ra­że­nia, pod­po­wia­dały jej, że tak wła­śnie jest. W każ­dej chwili mogła wbiec pro­sto pod lufę. Musiała wal­czyć, zro­bić coś sza­lo­nego, nie­prze­wi­dy­wal­nego, ina­czej zaraz sta­nie się tro­feum myśli­wego-psy­cho­paty, polu­ją­cego nie na zwie­rzęta, ale na ludzi. Czy ist­nieją psy­cho­paci, dla któ­rych takie polo­wa­nie byłoby roz­rywką? Na pewno ist­nieją. Obrzy­dli­wie bogaci pod­sta­rzali męż­czyźni z brzusz­kiem, któ­rzy w życiu pró­bo­wali już wszyst­kiego, w tym nie­le­gal­nych polo­wań na sawan­nie na noso­rożce albo na sło­nie, czy też niedź­wie­dzie griz­zly w Górach Ska­li­stych. Nie polo­wali tylko na ludzi, więc gotowi byli zapła­cić dużo za taką przy­godę. A tam, gdzie jest popyt, natych­miast poja­wia się podaż. I dla­tego ona tu jest. Zwa­biona na nie­winne biz­ne­sowe spo­tka­nie, otu­ma­niona nar­ko­ty­kami i porwana, a potem porzu­cona w tym lesie gdzieś na krańcu świata, na pastwę nagonki i bez­względ­nych myśli­wych. Musi wal­czyć, ina­czej zgi­nie.

Tylko nie miała już sił, żeby wal­czyć. Potknęła się i upa­dła na pach­nącą, wil­gotną leśną ściółkę, pła­kała, a pły­nące po jej twa­rzy łzy mie­szały się z krwią sączącą się z zadra­pań na policz­kach i rany na czole, która poja­wiła się nie wia­domo kiedy. Nie miała już siły. Pogo­dzona z losem, bez­bronna ofiara wczoł­gała się za zmur­szały ze sta­ro­ści zwa­lony pień wiel­kiego drzewa i zasty­gła w pozy­cji embrio­nal­nej, drżąc na całym ciele. Szcze­ka­nie i war­cze­nie psów z nagonki było coraz bli­żej, sły­szała już trzask łama­nych gałęzi i cięż­kie kroki naga­nia­czy, ich sapa­nie i zdu­szone prze­kleń­stwa sączące się z ust. Za chwilę psy ją dopadną i zato­pią w niej swoje kły. I wtedy już nie będzie ratunku. Ale wolała zgi­nąć z kłami na gar­dle, niż dać satys­fak­cję zwy­rod­nial­com ze sztu­ce­rami. Nie da zro­bić z sie­bie tro­feum na ścianę, nie da się upodlić i odczło­wie­czyć. Zaci­snęła mocno powieki i wstrzy­mała oddech. Odgłosy nagonki były tuż obok, a potem odda­liły się i przy­ci­chły. Omi­nęli ją. W fer­wo­rze pogoni psy zgu­biły na chwilę jej trop, zde­kon­cen­tro­wały się i pocią­gnęły nagonkę dalej.

Nagle poczuła wstę­pu­jącą w jej serce nadzieję, a wraz z nią nowe siły. Może jesz­cze jest jed­nak szansa na ucieczkę, może zdoła się wyrwać z tej matni. Musi tylko dotrzeć do ludz­kich sie­dzib, do drogi, zna­leźć kogoś, kto zdoła jej pomóc. Ostroż­nie wstała. Nogi jej się trzę­sły i musiała się przy­trzy­mać pnia drzewa. Nasłu­chi­wała odgło­sów odda­la­ją­cej się nagonki. To jedyna szansa. Nie wie­działa, gdzie jest, nie miała poję­cia, w którą stronę ucie­kać. Wie­działa tylko jedno: ten pie­przony las musi się gdzieś koń­czyć, i to jest w tej chwili jej jedyna szansa. Spoj­rzała jesz­cze w skryte za drze­wami słońce, jakby pro­sząc o wska­za­nie wła­ści­wej drogi, po czym zaczęła biec na zachód.

Przez pierw­szych dwie­ście metrów sły­szała tylko swój przy­spie­szony oddech i pul­so­wa­nie krwi w skro­niach w rytm szyb­kich ude­rzeń serca. Gałę­zie tłu­kły ją po twa­rzy, poty­kała się o zbu­twiałe konary, stopy zapa­dały się w grubą war­stwę mchu pośród wyso­kich traw, lecz ona nie zwra­cała na to uwagi. Sta­rała się mieć cią­gle słońce za ple­cami, żeby nie zgu­bić kie­runku i nie­po­trzeb­nie nie błą­dzić. To zmu­szało ją do czę­stego zwal­nia­nia i oglą­da­nia się za sie­bie, ponie­waż klu­czyła mię­dzy drze­wami i zaro­ślami, cią­gle szu­ka­jąc lep­szej drogi. Na razie było dobrze, niczego nie sły­szała.

Po następ­nych stu metrach szcze­ka­nie psa w oddali zmro­ziło jej serce. Zorien­to­wali się, że coś jest nie tak, psy chwy­ciły nowy trop i pogoń ruszyła. Była głu­pia, robiąc sobie nie­po­trzebną nadzieję. Psów nie da się tak łatwo oszu­kać, zawsze znajdą trop, to wła­śnie jest ich zaleta, a cza­sem prze­kleń­stwo, jak teraz. Sta­rała się jesz­cze przy­spie­szyć, lecz była coraz bar­dziej wyczer­pana. Nagonka stała się gło­śniej­sza. Już nie­długo ją dopadną, to tylko kwe­stia minuty, może kilku minut, ale ją dopadną. Nie ma szans na ucieczkę. Zwąt­pie­nie wkra­dło się w jej serce i zwol­niła. Niech to wszystko już się skoń­czy. Może jed­nak nie w psich pasz­czach. Lepiej już niech zjawi się ten myśliwy i zakoń­czy jej życie strza­łem ze sztu­cera w głowę. Jak do dzi­kiego zwie­rzę­cia. Do łani, sarny, klępy, a teraz do niej. Kim oni byli? Tak zacho­wy­wali się tylko faszy­ści w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych Trze­ciej Rze­szy. Teraz nikt nie poluje na ludzi. A jed­nak, fakty prze­czyły tym roz­pacz­li­wym myślom prze­my­ka­ją­cym przez głowę.

Nagle las się zmie­nił. Grube dęby i buki się skoń­czyły i dziew­czyna zna­la­zła się pośród rzad­kich sosen. Po kil­ku­na­stu kolej­nych kro­kach stopy ugrzę­zły jej w wyso­kiej tra­wie i zatrzy­mała się rap­tow­nie na brzegu nie­wiel­kiej rzeczki. Cztery, pięć metrów sze­ro­ko­ści, strome brzegi, dla niej nie do poko­na­nia. Poczuła ogar­nia­jącą ją falę roz­pa­czy. Dla­czego wybrała ten kie­ru­nek? Za ple­cami szcze­kały psy, sły­szała prze­kleń­stwa opraw­ców z nagonki. Nie­uchron­nie się zbli­żali. Spa­ni­ko­wana zapa­trzyła się w bystry nurt rzeczki. Brzegi były zaro­śnięte wysoką wodną roślin­no­ścią, przej­rzy­sta woda o lek­kim brą­zo­wym zabar­wie­niu pły­nęła bystro. Przy brze­gach dostrze­gała falu­jące wodo­ro­sty, lecz im bli­żej środka, tym nurt sta­wał się czyst­szy.

Przy­po­mniała sobie filmy oglą­dane w dzie­ciń­stwie. Żeby zmy­lić psy, ucie­ki­nier zawsze wcho­dził do rzeki i sta­rał się przejść jak naj­da­lej. Psy nad wodą tra­ciły trop. Nie waha­jąc się ani sekundy, ześli­zgnęła się ze stro­mego brzegu i z plu­skiem wpa­dła do zim­nej o poranku wody. Przez kilka sekund się sza­mo­tała, zaplą­tana w wodo­ro­sty, lecz po chwili była już na środku i dała się ponieść bystremu nur­towi. Pły­wała bar­dzo dobrze, z wolna się roz­pę­dzała, a potem widziała tylko umy­ka­jące szybko brzegi. Odgłosy nagonki znowu zaczęły się odda­lać.

Po kilku sekun­dach ude­rzyła w coś bole­śnie tyłem głowy. Aż pociem­niało jej w oczach i napiła się wody o posmaku stę­chli­zny. W poprzek rzeczki leżał spory pień zwa­lo­nego drzewa. Z tru­dem wspięła się na niego i weszła do wody po dru­giej stro­nie. Musi patrzeć, dokąd pły­nie, bo to też się dla niej źle skoń­czy.

Zaczęła pły­nąć. Było płytko, więc cza­sem odbi­jała się sto­pami od muli­stego dna. Ale pły­nęła, szybko odda­lała się od pościgu. Niczego już nie sły­szała prócz łomo­ta­nia pulsu w uszach i koją­cego plu­ska­nia wody.

Pły­nęła tak długo, jak tylko mogła. W końcu zdrę­twiała z zimna i stra­ciła czu­cie w rękach i nogach. Rów­no­cze­śnie rzeczka się zmie­niła. Nurt zwol­nił, brzegi się obni­żyły i roz­stą­piły, woda stała się tylko kil­ku­me­tro­wej sze­ro­ko­ści kre­ską pośród zgni­łej roślin­no­ści, by osta­tecz­nie prze­isto­czyć się w bagni­sko.

Z tru­dem wypeł­zła na brzeg i upa­dła. Dygo­tała z zimna. Dopiero świ­tało, chłód nocy nie zdą­żył się roz­pro­szyć, było wil­gotno i mię­dzy drze­wami prze­le­wała się blada mgła. Żeby się roz­grzać, musi się ruszyć. Musi znowu zacząć biec, żeby ten świt nie był jed­nak jej ostat­nim świ­tem. Z tru­dem wstała na nogi i zata­cza­jąc się, pobie­gła, tym razem na pół­noc, ponie­waż zachodni kie­ru­nek zablo­ko­wało jej bagno. Po chwili znowu zro­biło się sucho, a po kolej­nych kilku minu­tach potknęła się i upa­dła. Kolana ugrzę­zły w pia­chu, ale dło­nie oparły się na czymś twar­dym. Nie od razu zro­zu­miała. Leśna droga! Zerwała się i rozej­rzała. To nie dukt bie­gnący wśród drzew dla leśni­czego i pra­cow­ni­ków leśnych. To była nor­malna polna droga, po któ­rej dzien­nie prze­jeż­dża wiele samo­cho­dów w obu kie­run­kach. Może nawet łączyła jakieś wio­ski?

Z nową nadzieją w sercu ruszyła przed sie­bie, byle dalej od prze­śla­dow­ców. Po chwili zatrzy­mała się i słu­chała uważ­nie. Mimo wcze­snej pory nad­jeż­dżał samo­chód. Gdzieś z przodu. Przy­spie­szyła. Parę sekund póź­niej czer­wone auto wynu­rzyło się zza zakrętu kil­ka­na­ście metrów od niej. Zebrała ostat­nie siły i wybie­gła mu naprze­ciw, macha­jąc rękami. Chciała krzy­czeć, lecz z gar­dła wydo­był się tylko szept:

– Ratunku! Pomocy!

Kie­rowca zatrzy­mał auto parę metrów przed nią, otwo­rzył drzwi i wysiadł. Był to męż­czy­zna ubrany w wytarte dżinsy i nie pierw­szej czy­sto­ści fla­ne­lową koszulę w czarno-czer­woną kratę, narzu­coną na czarną koszulkę. Patrzył na nią z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy. Tuż przed nim nagle zabra­kło jej sił. Upa­dła na kolana i zakrę­ciło jej się w gło­wie.

– Pro­szę mi pomóc – powie­działa już gło­śniej. – Chcą mnie zabić!

– Kto? – Miał dziw­nie spo­kojny głos.

– Porwali mnie, gonili z psami, chcieli zabić! – krzy­czała gorącz­kowo. – Pro­szę wezwać poli­cję!

– Dobrze się pani czuje?

Sta­nął nad nią, przy­sła­nia­jąc swoją syl­wetką słońce. Spoj­rzała na niego z nagłym prze­stra­chem. W jego gło­sie było coś dziw­nego. Kpina? Po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie­zna­jomy wcale nie musi być wyba­wie­niem. A jeśli jest jed­nym z jej prze­śla­dow­ców? Jesz­cze raz na niego spoj­rzała i jej usta roz­chy­liły się w nie­mym okrzyku śmier­tel­nego prze­ra­że­nia.

Część pierwsza. Upiory na obrazach

Część pierw­sza

Upiory na obra­zach

Rozdział 1. Czerwiec 1993

1

Czer­wiec 1993

Remi­giusz Nycz wysu­nął się spod samo­chodu i zmru­żył powieki, kiedy słońce spoj­rzało mu pro­sto w twarz. Od kilku dni grzało jak cho­lera, w końcu lada moment zacznie się kalen­da­rzowe lato. Klnąc, wstał, pogrze­bał w kie­szeni popla­mio­nych sma­rem spodni i wyjął paczkę car­me­nów. Dopiero teraz zoba­czył, że dło­nie ma jesz­cze brud­niej­sze niż spodnie. Nagim­na­sty­ko­wał się, zanim długi, biały papie­ros zna­lazł się wresz­cie mię­dzy jego war­gami. Zacią­gał się dymem z wyraźną przy­jem­no­ścią. Za komuny ni­gdy nie palił tych mar­ko­wych fajek, bo miały filtr i kosz­to­wały kro­cie. Nie dla klasy robot­ni­czej, do któ­rej on się wtedy zali­czał. Teraz było ina­czej. Szef był z niego zado­wo­lony i któ­re­goś dnia dał mu cały kar­ton takich fajek z datą pro­duk­cji sprzed trzech lat. A Remi­giusz się w nich roz­sma­ko­wał.

Oparł się o maskę czar­nego mer­ce­desa 500e i palił, zapa­trzony na szu­miący po dru­giej stro­nie polany las. Uwiel­biał to auto. Od dzie­ciń­stwa fascy­no­wały go samo­chody, pierw­szy raz tra­fił do aresztu za nie­le­galną prze­jażdżkę dużym fia­tem sąsiada. Pamię­tał, że czuł się panem świata, kiedy pozioma kre­ska pręd­ko­ścio­mie­rza prze­kro­czyła liczbę 100. No a potem już poszło. Jeź­dził w raj­dach, ści­gał się z Buble­wi­czem, Krupą i jesz­cze wie­loma innymi zna­nymi wtedy kie­row­cami, aż przy­szły czasy prze­kształ­ce­nia nie­słusz­nej gospo­darki socja­li­stycz­nej w jedy­nie słuszną kapi­ta­li­styczną i wszystko się skoń­czyło. Stra­cił pracę, tro­chę za dużo popi­jał, ale na szczę­ście pamię­tał go jeden z daw­nych kole­gów z tras raj­do­wych i pole­cił do tej roboty. Został kie­rowcą i tro­chę ochro­nia­rzem faceta o ksywce „Orzeł”. Ni­gdy nie pytał go o praw­dziwe nazwi­sko, raz tylko sły­szał, jak jeden z kon­tra­hen­tów szefa zwró­cił się do niego po imie­niu. Sła­wek. Ale Nycz zaraz o tym zapo­mniał. Jeśli szef kazał mówić do sie­bie „Orzeł”, to tak miało być.

W grun­cie rze­czy Remi­giusz bał się szefa. Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka o tak nie­ludz­kiej twa­rzy. Praw­dziwa teatralna maska, po któ­rej prze­pły­wały różne uczu­cia, jed­nak żadne nie wyda­wało się szczere i praw­dziwe. Do tego oczy jak u rekina – nie­ru­chome, czarne, puste w środku, jakby nie było w nich żad­nych emo­cji. Tak naprawdę nie wie­dział, czym Orzeł się zaj­muje. Jeź­dzili po kraju i głów­nie prze­wo­zili gotówkę. Dwaj goryle z obstawy Orła czę­sto pako­wali do bagaż­nika worki pełne ame­ry­kań­skich dola­rów, nie­miec­kich marek i zło­tó­wek. Cza­sem te worki komuś prze­ka­zy­wali na leśnych par­kin­gach. Nycz myślał, że za taką gotówkę można było zało­żyć bank albo wyku­pić wiel­kie upa­da­jące zakłady prze­my­słowe, będące kie­dyś chlubą peerelu, a teraz dogo­ry­wa­jące, prze­sta­rzałe i warte tyle co zgro­ma­dzony w halach złom. Nie prze­szka­dzało mu to aż do tam­tego poranka kilka dni temu. Goryle wpako­wali do bagaż­nika prze­stra­szo­nego chu­dzielca i razem wywieźli go do lasu. Kiedy znik­nęli na chwilę za drze­wami, Orzeł popa­trzył na Remi­giusza tym swoim zim­nym i pustym spoj­rze­niem, a potem wyja­śnił, że facet wisi mu kupę pie­nię­dzy i chcą go tylko postra­szyć. Kilka minut póź­niej goryle wró­cili bez niego. Nycz nie był ban­dytą, a tym bar­dziej nie chciał być zamie­szany w mor­der­stwo, dla­tego oble­ciał go strach. Dopóki wozili pie­nią­dze, wszystko było w porządku, ale jeśli raz zda­rzyła się taka histo­ria, on już nie chciał brać w tym udziału. Tym bar­dziej że jak był jeden trup, pew­nie będą następne. Taka kolej rze­czy – kiedy prze­kra­czane są nie­prze­kra­czalne gra­nice, wszystko zmie­nia per­spek­tywę i wiele bar­dzo złych rze­czy staje się codzien­no­ścią. On nie chciał już w tym uczest­ni­czyć.

Tak naprawdę uciekłby od razu, gdyby nie zako­chał się w aucie. Roczny mer­ce­des 500e był dla niego jak ósmy cud świata. Czarny, o ele­ganc­kich kształ­tach, dosko­na­łych pro­por­cjach, z sil­ni­kiem die­sla mru­czą­cym niczym kot, kiedy się go dłu­żej głasz­cze. Wyda­wać by się mogło, że był deli­katny, jed­nak kiedy Nycz na tra­sie wci­skał gaz, budziła się w nim bestia. Zamie­niał się w ważący pra­wie dwie tony samo­chód raj­dowy, który dawał się pro­wa­dzić jak dziecko na spa­ce­rze po parku. Lekko i z wielką przy­jem­no­ścią. Niemcy potra­fili budo­wać auta. To dla­tego Remi­giusz jesz­cze nie uciekł od Orła. Przez auto, no i oczy­wi­ście przez Niem­ców.

Szef już na samym początku wyja­śnił mu, że mer­ce­des został skra­dziony w Ber­li­nie Zachod­nim. Dla­tego cią­gle był jesz­cze na nie­miec­kich bla­chach, a w skrytce leżał dowód reje­stra­cyjny na nazwi­sko Her­man Ditrich. Orzeł śmiał się, że w razie kon­troli poli­cyj­nej mają mówić, że to on nazywa się Her­man Ditrich i jest Niem­cem. Mówił po nie­miecku, więc dalej pora­dzi sobie sam, bo prze­cież te tumany z poli­cji nie znają żad­nych języ­ków prócz ojczy­stego w stop­niu pod­sta­wo­wym. To niby miał być żart, jed­nak Remi­giusz po pew­nym cza­sie zaczął się zasta­na­wiać, czy na pewno. Może Orzeł wła­śnie tak się nazy­wał, kiedy był w Niem­czech? Tylko co tam robił? Góry pie­nię­dzy i podej­rzane inte­resy koja­rzyły mu się z jed­nym – komu­ni­styczne służby spe­cjalne. Zresztą Orzeł nie ukry­wał, że za komuny pra­co­wał w wywia­dzie i znał kilka obcych języ­ków. Tylko po co teraz jeź­dził po kraju z gotówką, zamiast sie­dzieć spo­koj­nie za biur­kiem i pro­wa­dzić legalne biz­nesy? Czy byli funk­cjo­na­riu­sze róż­nych służb, któ­rzy, odkąd zmie­niła się wła­dza, popa­dli w nie­ła­skę, mościli sobie w nowym ustroju jakieś cie­płe i bez­pieczne posadki i biz­nesy? Im dłu­żej nad tym myślał, tym bar­dziej uzna­wał taką opcję za wielce praw­do­po­dobną.

Teraz zga­sił papie­rosa i się rozej­rzał. Chciał wymie­nić klocki hamul­cowe na ory­gi­nalne, które zała­twił szef nie wia­domo skąd. Tylko zabra­kło mu narzę­dzi. Ich bazą wypa­dową było dawne gospo­dar­stwo na Kaszu­bach, nie­da­leko Bytowa, z dala od głów­nej drogi. Jesz­cze nie­dawno była tu dziu­pla, gdzie wie­śniaki z pobli­skiej wsi roz­krę­cały na czę­ści jumane bryki z Zachodu. Kiedy Nycz pierw­szego dnia zoba­czył, jak to robią, serce od razu zaczęło mu krwa­wić. Nowych modeli audi nie roz­biera się na czę­ści, uży­wa­jąc młotka i prze­ci­naka. Wspo­mniał o tym sze­fowi i następ­nego dnia towa­rzy­stwo zaczęło się zwi­jać, patrząc na nich wrogo. Wszyst­kie wraki aut wywieźli w trzy dni i słuch po nich zagi­nął. Nie­stety, wraz z nimi znik­nęła skrzynka z narzę­dziami nale­żąca do Remi­giu­sza. I teraz miał pro­blem z odkrę­ce­niem jed­nej śruby. Wytarł dło­nie w szmatę i poszedł szu­kać cze­go­kol­wiek, dzięki czemu mógłby zmie­rzyć się ze śru­bami.

Cała pose­sja była oto­czona wyso­kim pło­tem, posta­wio­nym pew­nie zaraz po tym, jak tra­fiły tu pierw­sze kra­dzione auta. Nie­wielki budy­nek miesz­kalny był wyre­mon­to­wany, wyglą­dał ład­nie w środku, niczego w nim nie bra­ko­wało, dla­tego czę­sto przy­jeż­dżali tu na kilka dni w prze­rwie mię­dzy wyjaz­dami do róż­nych miejsc w kraju. Cza­sem Orzeł gdzieś zni­kał, nie tłu­ma­cząc im gdzie, a oni cze­kali na niego cier­pli­wie, pijąc mar­kową whi­sky i zagry­za­jąc kieł­ba­skami z grilla, pod­czas gdy wokoło szu­miał las i śpie­wały ptaszki. Żyć nie umie­rać. Aku­rat teraz Orzeł wyje­chał dokądś z gory­lami sta­rym audi. Nie powie­dział Nyczowi, kiedy wróci, kazał mu tylko zająć się autem. Nie trzeba było dwa razy powta­rzać. Mer­ce­des był wypu­co­wany, jakby dopiero wyje­chał z salonu. Zostały jedy­nie klocki hamul­cowe do wymiany. Pew­nie jesz­cze by pojeź­dziły, ale bez­pie­czeń­stwo ponad wszystko.

Do budynku przy­le­gała drew­niana szopa, która nie wyglą­dała już tak dobrze. To w niej kie­dyś demon­to­wano auta, była stara i tro­chę prze­krzy­wiona, jakby nie­uchron­nie chy­liła się ku upad­kowi. Nycz prze­szu­kał ją teraz sta­ran­nie, zna­lazł jakieś narzę­dzia, z któ­rymi pew­nie sobie pora­dzi przy odro­bi­nie wysiłku, ale nagle posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze w jed­nym miej­scu. Na tyłach gospo­dar­stwa stała wybu­do­wana nie­dawno z drew­nia­nych beli leśni­czówka czy też – jak nazy­wał ją Orzeł – domek myśliw­ski. Jego ludzie mieli przy­ka­zane, żeby trzy­mać się od niej z daleka. Tam miesz­kali goście z zagra­nicy, któ­rych ich szef przyj­mo­wał czę­sto na popi­jawy i polo­wa­nia. Bywały tam też kobiety, ale Orzeł kie­dyś szep­nął mu na ucho, że byłoby dla niego lepiej, gdyby żad­nych kobiet tu nie widział, więc prze­stał zwra­cać na nie uwagę. Orzeł miał wyjąt­kowy dar prze­ko­ny­wa­nia. Wystar­czyło, żeby raz spoj­rzał na czło­wieka, i wszystko było zała­twione tak, jak on sobie życzył.

Teraz Remi­giusz patrzył na ten domek. Wyszedł przez tylne drzwi szopy i sta­nął zamy­ślony. Zna­le­zione klu­cze upchnął po kie­sze­niach i ćmił fajkę, lecz praw­dziwy ogień nie znaj­do­wał się na czubku papie­rosa. Palił się gdzieś w środku niego nie­po­skro­mioną cie­ka­wo­ścią. Prze­cież nie ma nikogo, nikt nie zauważy, tylko podej­dzie do okna i zer­k­nie. Zga­sił fajkę pod butem, rozej­rzał się i ruszył przed sie­bie. I zaj­rzał przez to cho­lerne okno.

Spo­dzie­wał się poroży na ścia­nach, lecz niczego takiego nie zauwa­żył. Tylko surowe bele na ścia­nach, drew­niany stół w salo­nie, komi­nek, szafa. Jedy­nym atry­bu­tem myśliw­skim była skóra dzika roz­ło­żona na pod­ło­dze przed komin­kiem. Były też drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Poczuł zawód, ale też tro­chę ulgę. Bo niby czego mógł się tam spo­dzie­wać? Duchów, zjaw, upio­rów, kara­bi­nów maszy­no­wych na ścia­nach, sej­fów na kasę, nagich kobiet zaku­tych w dyby? Takie bzdury pod­po­wia­dała mu tylko chora wyobraź­nia. Mimo to nie odszedł, ale naci­snął klamkę w drzwiach. Ku jego zasko­cze­niu zamek puścił, a drzwi uchy­liły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Czu­jąc, jak serce mu wali, wszedł do środka. Gdyby tu coś było, szef na pewno zamknąłby drzwi na wielki klucz i trzy­mał go w kie­szeni.

W noz­drza ude­rzył go przy­jemny zapach drewna, buty zadud­niły na pod­ło­dze z desek. Było pra­wie tak, jak widział przez okno. Komi­nek, stół, ławy, szafa ze szkłem, barek, w któ­rym szef trzy­mał dro­gie trunki dla gości na spe­cjalne oka­zje. Tylko że było coś jesz­cze, czego nie dostrzegł przez okno. Po lewej stro­nie od wej­ścia znaj­do­wał się mały aneks kuchenny z lodówką i zle­wo­zmy­wa­kiem, a ściany tam były ozdo­bione zdję­ciami z polo­wań. Rzu­cił na nie okiem z daleka, nie reje­stru­jąc żad­nych szcze­gó­łów, i nie­pew­nie poszedł w kie­runku drzwi do dru­giego pomiesz­cze­nia. Nie wie­dział, dla­czego serce biło mu aż tak mocno. Prze­cież nie odnaj­dzie tu Bursz­ty­no­wej Kom­naty, nie ma się czym pod­nie­cać. A jed­nak napię­cie nie ustę­po­wało. Naci­snął na klamkę i poczuł ulgę. Zamknięte. Wró­cił do aneksu kuchen­nego, spoj­rzał na foto­gra­fie i w jed­nej chwili zmie­nił się w lodową bryłę. Pra­wie zapo­mniał o oddy­cha­niu, a strużki potu o tem­pe­ra­tu­rze cie­kłego azotu mimo upału zaczęły spły­wać mu po krę­go­słu­pie. Zamknął oczy i zaraz je otwo­rzył. Nic się nie zmie­niło. To nie było złu­dze­nie, te foto­gra­fie były jak naj­bar­dziej praw­dziwe. Tak prze­ra­ża­ją­cych zdjęć jesz­cze nie widział.

Nie wie­dział, co zro­bić. Chciał się rzu­cić do ucieczki, zapo­mnieć o tym miej­scu, ni­gdy nie przy­znać się, że tu tra­fił i to zoba­czył.

Z pozoru zdję­cia wyglą­dały jak pamiąt­kowe foto­gra­fie z polo­wań. Kiedy jed­nak przyj­rzał się im bli­żej, zro­zu­miał, co jest z nimi nie tak. Na wszyst­kich zamiast upo­lo­wa­nych zwie­rząt uwiecz­niono młode kobiety. Zakrwa­wione, spo­nie­wie­rane, brudne, mar­twe. Nad nimi stali myśliwi z bro­nią i sze­ro­kimi uśmie­chami zado­wo­le­nia na twa­rzach. Otyły męż­czy­zna w bawar­skim kape­lu­siku dum­nie uno­sił w górę strzelbę i trzy­mał stopę na zakrwa­wio­nym ciele ład­nej blon­dynki. Ponury facet o bystrym spoj­rze­niu kucał przy innych zwło­kach. Siwa kobieta i star­szy męż­czy­zna w kor­ko­wych kape­lu­szach i ubra­niach moro stali ramię w ramię, a u ich stóp leżała inna ofiara. Wyglą­dali, jakby wybrali się na polo­wa­nie na noso­rożce na afry­kań­skiej sawan­nie.

Takich zdjęć było kil­ka­na­ście, od ich widoku Nyczowi zakrę­ciło się w gło­wie i poczuł nara­sta­jącą gulę w gar­dle. Nie wie­dział, czy to prze­ra­że­nie, czy może mdło­ści. Był w takim szoku, że nie usły­szał kro­ków. Ock­nął się, kiedy ktoś ode­zwał się tuż za jego ple­cami.

– Mówi­łem, żebyś tu nie wcho­dził.

Omal nie zemdlał ze stra­chu. Odwró­cił się gwał­tow­nie. Przed nim stał jego szef. Facet po czter­dzie­stce, wysoki, mocno zbu­do­wany, z czar­nymi, krótko ścię­tymi wło­sami z pasmami siwi­zny na skro­niach i bladą skórą. Wpa­try­wał się w niego tymi swo­imi oczami, pustymi jak stud­nia pro­wa­dząca na dno pie­kła, i prze­szy­wał go spoj­rze­niem. Remi­giusz odniósł wra­że­nie, jakby dwa szty­lety zagłę­biały mu się w pier­siach, powo­du­jąc dusz­no­ści i kło­poty z oddy­cha­niem. Z jego gar­dła z tru­dem wydo­by­wały się słowa tłu­ma­cze­nia.

– Było otwarte… szu­ka­łem narzę­dzi… – Poka­zał klu­cze wysta­jące z kie­szeni. – …Te wie­śniaki od dziu­pli zapier­do­liły moje… muszę… Prze­pra­szam, nic nie widzia­łem.

Orzeł patrzył na niego. Prze­krzy­wił głowę jak pies sta­ra­jący się zro­zu­mieć wła­ści­ciela. Tylko że był czymś o wiele groź­niej­szym niż naj­więk­sza wście­kła czwo­ro­nożna bestia. Musieli wró­cić, kiedy Nycz był w szo­pie, a potem utknął tu, przed ścianą ze zdję­ciami na dłu­gie minuty, zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie.

Szef od razu zare­je­stro­wał drże­nie rąk, kro­pelki potu na czole i odczy­tał te znaki po swo­jemu. Każdy sądzi według sie­bie.

– Pod­nie­ci­łeś się, Remik. – Roz­cią­gnął wargi w czymś, co w innych oko­licz­no­ściach mogłoby ucho­dzić za uśmiech.

Nycz drgnął. Może to była jego szansa na prze­ży­cie? Gło­śno prze­łknął ślinę.

– Tak – wyszep­tał z tru­dem.

Orzeł sta­nął obok niego i teraz obaj wpa­try­wali się w foto­gra­fie. On z wyraź­nie rysu­jącą się satys­fak­cją na twa­rzy, Nycz, modląc się tylko o to, żeby mógł już stąd iść.

– Podo­basz mi się, Remik – powie­dział lekko Orzeł, jakby roz­ma­wiali o pogo­dzie na naj­bliż­szy tydzień. – Podo­ba­łeś mi się od początku. Nie zada­jesz nie­po­trzeb­nych pytań, nie komen­tu­jesz wor­ków z kasą, jak tych dwóch idio­tów, z któ­rymi jeź­dzimy, trzy­masz gębę na kłódkę, kiedy trzeba, i wiesz, kiedy możesz się ode­zwać. Szu­kam takich ludzi do współ­pracy. Dobrze się stało, że zoba­czy­łeś te zdję­cia.

– Tak? – Ponow­nie gło­śno prze­łknął ślinę.

Orzeł znowu opacz­nie zro­zu­miał jego pyta­nie. Pokle­pał go po ple­cach, dłoń miał twardą jak kowa­dło.

– Już wiesz, czym tak naprawdę się zaj­mu­jemy – powie­dział i zamilkł na długą chwilę.

Dla Remi­giu­sza upły­wa­jące sekundy były jak ocze­ki­wa­nie na sza­fo­cie, aż kat założy mu pętlę na szyję i otwo­rzy zapad­nię. Z jed­nej strony mijały szybko, a z dru­giej – na tyle wolno, żeby można było posma­ko­wać ostat­nie chwile przed śmier­cią i zasta­no­wić się, dla­czego tak głu­pio się koń­czy.

– Widzisz, Remik, pie­nią­dze to gówno. Jakim pro­ble­mem jest teraz zaro­bie­nie dużej kasy? Szcze­gól­nie w tych cza­sach, kiedy wszy­scy oszu­kują, kradną, sprze­dają za łapówki to, co kie­dyś było chlubą naszego kraju. Pie­nią­dze już mam i wierz mi, kiedy masz ich tyle, że stać cię na wszystko, czu­jesz tylko pustkę. No i co dalej? Mam już do końca życia je wyda­wać na przy­jem­no­ści? Wierz mi, że po pew­nym cza­sie to staje się nudne. Dla­tego pie­nią­dze to nic nie­warte gówno. Potrzebne do życia, ale w sumie nic nie­warte. Rozu­miesz?

– Nie.

– Wytłu­ma­czę ci, co jest waż­niej­sze od pie­nię­dzy.

– Co? – Głos Nycza drżał jak trą­cona struna gitary.

– Wpływy – wyja­śnił Orzeł i wska­zał na jedno ze zdjęć. To z gru­ba­sem w bawar­skim kape­lu­siku. – To Hans. Jego ojciec był eses­ma­nem, który poszedł na współ­pracę z Ame­ry­ka­nami i dla­tego mu się upie­kło. Od zawsze opo­wia­dał synowi, jak to jest zabić czło­wieka. Bo on zabił ich setki. I syn zawsze chciał zoba­czyć, jak to jest. Tylko prze­cież nie można bez­kar­nie zabić czło­wieka w takim kraju jak Niemcy. Ale już w tym naszym kra­jo­wym sko­rum­po­wa­nym bur­delu jest łatwiej. Dla­tego ucie­szył się, kiedy zapro­po­no­wa­łem mu polo­wa­nie. Sam sobie wybrał ofiarę, która mu się podo­bała, dzień wcze­śniej mógł jej się przyj­rzeć na uro­czy­stej kola­cji, a rano ruszyło polo­wa­nie z nagonką. Widzisz, jaki był szczę­śliwy, kiedy wresz­cie wpa­ko­wał w nią dwie kule ze sztu­cera?

Nycz wzdry­gnął się mimo­wol­nie i miał nadzieję, że szef tego nie zauwa­żył. Rze­czy­wi­ście ten cho­lerny szwab wyglą­dał na mega­za­do­wo­lo­nego. Tym­cza­sem Orzeł spo­koj­nym gło­sem kon­ty­nu­ował:

– Oczy­wi­ście Hans zapła­cił mi za tę przy­godę górę pie­nię­dzy, ale zacho­wał się też lek­ko­myśl­nie. Sądził, że ma do czy­nie­nia z ogar­nię­tym żądzą pie­nią­dza polacz­kiem, a tym­cza­sem jest tro­chę ina­czej. To ja zyska­łem na niego wpływ. A wiesz, czym zaj­muje się ten Nie­miec? Jest w zarzą­dzie wiel­kiej firmy moto­ry­za­cyj­nej mają­cej swoją sie­dzibę w Mona­chium. I gdy­bym tylko chciał, zrobi teraz dla mnie wszystko. A widzisz tego?

Na foto­gra­fii ele­gancki męż­czy­zna koło pięć­dzie­siątki stał obok innego trupa.

– To jest znany poli­tyk z Fran­cji – wyja­śnił zaraz Orzeł. – Wiesz, że ludzie w wiel­kiej poli­tyce to w więk­szo­ści psy­cho­paci? Zwy­kle raczej zado­wa­lają się mani­pu­lo­wa­niem i pra­gnie­niem wła­dzy, lecz ten ma jesz­cze pociąg do zabi­ja­nia. Więc pomo­głem mu roz­ła­do­wać napię­cie spo­wo­do­wane tymi żądzami. Nawet chyba dwa albo trzy razy. Żądze zazwy­czaj są na tyle silne, że zagłu­szają zdrowy roz­są­dek. No i teraz ja mam na niego wpływ. Już rozu­miesz, na czym polega ten biz­nes?

Nycz chwilę prze­tra­wiał te infor­ma­cje.

– Chyba już wiem – odrzekł cicho.

– Wie­dzia­łem, że jesteś bystrym face­tem – pochwa­lił go zado­wo­lony Orzeł. – Już wiesz, dla­czego mówi­łem, że pie­nią­dze to nie wszystko?

Mach­nął ręką non­sza­lancko, jakby chciał wska­zać na wszyst­kie foto­gra­fie wiszące na ścia­nie.

– Jestem bogaty, ale nawet gdy­bym prze­pier­do­lił całą kasę, dzięki nim dalej będę bogaty. – Zaśmiał się zgrzy­tli­wie. – Dla­tego mnie i moim wspól­ni­kom nie cho­dzi wcale o pie­nią­dze, ale o wpływy. Na wielką poli­tykę, na wielki biz­nes, na wszyst­kie sfery życia. Wiesz, że arty­ści też mają takie mor­der­cze skłon­no­ści? I dzien­ni­ka­rze, i duchowni, i dzia­ła­cze spo­łeczni, i milio­ne­rzy. Na nich wszyst­kich można mieć wpływ. Prze­cież w tym pie­przo­nym kraju dopiero rodzi się kapi­ta­lizm. A w więk­szo­ści two­rzą go ci sami ludzie, któ­rzy za komuny czer­pali pro­fity z wła­dzy. Są prze­żarci złem, sko­rum­po­wani, nie wie­rzą w nic, potra­fią zabi­jać i cza­sem pra­gną tego bar­dziej niż bogac­twa. My im to damy i na nich też będziemy mieć wpływ. Wybu­du­jemy nową Pol­skę, taką, jaką będziemy chcieli. Przy­naj­mniej w czę­ści taką. Czyż to nie jest kuszące?

Remi­giu­szowi huczało w gło­wie. Patrzył na swo­jego szefa i wie­dział, że nie kła­mie. On wie­rzył w każde swoje słowo, to był jego cel, marze­nie trudne do reali­za­cji, lecz nie nie­moż­liwe, bar­dzo cza­so­chłonne, a jed­no­cze­śnie bez­względ­nie sku­teczne, jedyne i osta­teczne, póź­niej już bez szans na zmiany, jeśli wirus wła­dzy wgry­zie się dosta­tecz­nie głę­boko w elity kra­jowe, a może nawet mię­dzy­na­ro­dowe. Był prze­ra­żony, mil­czał, prze­ły­kał gło­śno ślinę, bojąc się pal­nąć coś głu­piego i się zde­ma­sko­wać. Prze­cież był pro­stym face­tem z małej miej­sco­wo­ści.

– Jest – powie­dział tylko.

Orzeł jakby nagle się roz­pro­mie­nił.

– Bez inwe­sty­cji z Zachodu naszemu rzą­dowi ni­gdy nie uda się zbu­do­wać gospo­darki ryn­ko­wej. To już się dzieje, lecz Pol­ska cią­gle potrze­buje ich wię­cej i wię­cej, jak świe­żego powie­trza, kiedy pali się wszystko dookoła. Ludzie, na któ­rych zdo­bę­dziemy wpływ, będą decy­do­wać, w jakie dzie­dziny gospo­darki zain­we­stują, nasi poli­tycy, na któ­rych mamy lub będziemy mieli wpływ, będą te firmy sprze­da­wać, będą wska­zy­wać, na czym można dobrze zaro­bić. Oczy­wi­ście, jeśli nie zaj­dzie taka potrzeba, nie będziemy nikogo szan­ta­żo­wać. Oso­bi­ście brzy­dzę się takimi meto­dami. Liczę, że nie trzeba będzie się do nich ucie­kać.

Orzeł zamilkł na moment, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. Kon­ty­nu­ował dopiero, kiedy się tro­chę uspo­koił. Jakby fan­ta­styczne wizje, które roz­lały mu się sze­roko przed oczami, nagle tro­chę zbla­dły.

– Mam nadzieję, że wystar­czy świa­do­mość, że wszy­scy uczest­ni­czący w tych polo­wa­niach two­rzą coś na zasa­dzie nie­for­mal­nej wspól­noty ludzi myślą­cych tak samo, mają­cych takie same pra­gnie­nia, podobne zain­te­re­so­wa­nia, bez­kom­pro­mi­so­wych, odważ­nych i dla osią­gnię­cia wła­snej satys­fak­cji potra­fią­cych zabić. Orga­ni­zo­wane przeze mnie polo­wa­nia są czymś w rodzaju mordu zało­ży­ciel­skiego, mają­cego w zamy­śle spa­jać podob­nie myślą­cych ludzi. Rozu­miesz, Remik?

– Liczy pan na to, że po prze­ży­ciach tu oni sami zaczną dzia­łać zgod­nie z naszymi zało­że­niami, a gdyby coś było nie tak, ma pan na nich wpływ – powie­dział cicho Nycz, czu­jąc, jak głos lekko wpada mu w wibra­cje ze stra­chu.

Na szczę­ście Orzeł znowu zro­zu­miał go opacz­nie.

– Pod­nie­ca­jące, prawda? – Uśmiech­nął się, a w tym uśmie­chu było tyle lodu, że mógłby zamro­zić połać oko­licz­nych lasów. – Wyobraź sobie, że z roku na rok to nasze nie­for­malne sto­wa­rzy­sze­nie się roz­ra­sta. Teraz już prak­tycz­nie nie muszę nikogo nama­wiać. Chętni zgła­szają się do mnie sami. Coraz bogatsi, coraz potęż­niejsi, z wiel­kimi wpły­wami. Teraz ci, któ­rzy już polo­wali, zachę­cają do tego swo­ich zaufa­nych przy­ja­ciół, part­ne­rów biz­ne­so­wych, współ­pra­cow­ni­ków. To rośnie jak lawina. Po co jechać na sawannę i polo­wać na lwy? Prze­cież polo­wa­nie na ludzi jest o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące.

– Tak – jęk­nął Remi­giusz, z tru­dem panu­jąc nad nara­sta­ją­cym prze­ra­że­niem.

Na Boga, kim był ten czło­wiek? Nie, nie czło­wiek. Potwór w ludz­kiej skó­rze. Kim byli jego tajem­ni­czy przy­ja­ciele? Czy tak wła­śnie działa ten pie­przony świat? Nawet nie wiemy, że rzą­dzą nami psy­cho­paci, sza­leńcy i mor­dercy? Pew­nie tak. Nikt nor­malny nie wywo­łuje wojen i nie ska­zuje żoł­nie­rzy i cywi­lów na pewną śmierć pod bom­bami czy kulami. Remi­giusz zawsze myślał, że wojny wybu­chają z przy­czyn poli­tycz­nych i dla­tego, że ktoś chce na nich zaro­bić. Ni­gdy by mu nie przy­szło do głowy, że wojna może wybuch­nąć dla­tego, że jakie­goś dyk­ta­tora, pre­zy­denta czy wpły­wo­wego poli­tyka po pro­stu pod­nieca zabi­ja­nie.

– Chciał­byś zapo­lo­wać? – Orzeł patrzył na niego uważ­nie z ukosa.

Nycz wpadł w panikę. Z tru­dem przy­tak­nął bez słowa. Orzeł roze­śmiał się gło­śno i chyba nawet szcze­rze.

– Może kie­dyś będzie taka oka­zja, obie­cuję ci – powie­dział. – Teraz jed­nak potrze­buję zaufa­nego kie­rowcy. Takiego, który trzyma gębę na kłódkę i nie inte­re­suje się za bar­dzo, kogo wozi, tak jak ty ostat­nio. Zaim­po­no­wa­łeś mi, że nie ode­zwa­łeś się wtedy sło­wem, tam w lesie.

– Wszystko, co dzieje się na Kaszu­bach, tu zostaje. – Przez suche usta Nycza z tru­dem przedarło się to zda­nie.

Jego szef znowu się roze­śmiał. Klep­nął go w ramię.

– To mi się podoba – stwier­dził z zado­wo­le­niem. – Jeśli będziesz dla mnie jeź­dził, gwa­ran­tuję wyna­gro­dze­nie, za które kupisz sobie wszystko, czego tylko zapra­gnie twoja dusza, i co roku nowego mer­ce­desa. Wiem, że lubisz mer­ce­desy.

– To moje ulu­bione auta – przy­znał Remi­giusz.

– W takim razie umowa stoi? – zapy­tał jesz­cze Orzeł.

Uści­snęli sobie dło­nie przy ścia­nie, na któ­rej wisiały zdję­cia kil­ku­na­stu psy­cho­pa­tów pozu­ją­cych ze swo­imi ofia­rami. To było tak gro­te­skowo prze­ra­ża­jące, że Nycz zadrżał, jakby stał w środku chłodni, a wrota wła­śnie się zatrza­ski­wały. Orzeł był na tyle zado­wo­lony, że nagle zaczął snuć inne wizje. Te prze­stra­szyły Nycza jesz­cze bar­dziej. Cho­ciaż czy naprawdę było jesz­cze coś, czego mógłby się bać?

– Ta dzia­łal­ność nie jest obli­czona na natych­mia­stowy zysk. Ona jest zapla­no­wana na lata, może na całe dzie­się­cio­le­cia, kiedy będziemy coraz bar­dziej posze­rzali wpływy. Mógł­bym sobie teraz sie­dzieć za biur­kiem, lecz poświę­ci­łem się dla tej szczyt­nej idei. I jeż­dżę, roz­krę­ca­jąc ten biz­nes, albo, jak wolisz: strefę wpły­wów. Za kilka lub kil­ka­na­ście lat Pol­ska też się zjed­no­czy z Europą. Myślisz, że oni tam nie wie­dzą, jaki poten­cjał ma czter­dzie­sto­mi­lio­nowy kraj? Wiesz, ile towa­rów można tu sprze­dać, wiesz, ile można zaosz­czę­dzić na taniej sile robo­czej? Oni nas tak nie zosta­wią. A wtedy nasza orga­ni­za­cja będzie roz­da­wać karty i będzie miała kon­trolę nad tym pro­ce­sem. Będzie miała wpływ.

Orzeł umilkł, zapa­trzony w foto­gra­fie na ścia­nach, jakby już przed oczami miał wizu­ali­za­cję przy­szłych suk­ce­sów. Remi­giusz też się nie odzy­wał. Już nie chciał napra­wiać samo­chodu, wła­ści­wie już nie chciał nawet tym samo­cho­dem jeź­dzić, pra­gnął tylko jak naj­szyb­ciej uciec z tego strasz­nego miej­sca, od tego prze­ra­ża­ją­cego czło­wieka, kupić dużą butelkę wódki, upić się i zapo­mnieć. Potem się obu­dzić i dalej pić, w nadziei, że jak wresz­cie kie­dyś wytrzeź­wieje, nie będzie pamię­tał. Tylko że taka chwila była mało praw­do­po­dobna.

Naraz Orzeł jakby się ock­nął. Chwy­cił Nycza za ramię i pocią­gnął w kie­runku zamknię­tego dru­giego pomiesz­cze­nia. Kiedy z tajem­ni­czym uśmiesz­kiem prze­krę­cał klucz w zamku, Remi­giusz domy­ślał się już, że kosz­mar się jesz­cze nie skoń­czył i na­dal będzie musiał się pil­no­wać, żeby nie powie­dzieć nic głu­piego i nie nara­zić swo­jego życia. Gdy jed­nak wszedł do środka, nogi się pod nim ugięły. Otwo­rzył usta i chwy­tał powie­trze jak dusząca się ryba.

– Piękne, prawda?

Głos szefa za ple­cami był jak lodowy szty­let wbi­ja­jący się mię­dzy żebra.

Rozdział 2. Teraz

2

Teraz

Tele­fon dzwo­nił i dzwo­nił, prze­ry­wa­jąc błogą ciszę poranka. Był jak natrętna mucha, która wle­ciała przez okno i nie daje spać aku­rat w momen­cie, kiedy sen przy­nosi naj­więk­szą satys­fak­cję i piękne obrazy. Próby odpę­dze­nia namol­nego owada zazwy­czaj nie przy­no­szą rezul­tatu i wresz­cie trzeba zare­ago­wać ina­czej. Z tele­fo­nem było podob­nie.

Adrian Szot też musiał wresz­cie zare­ago­wać, ponie­waż ktoś po dru­giej stro­nie linii nie rezy­gno­wał z prób nawią­za­nia kon­taktu. Pew­nie z pracy. Ziry­to­wał się w sekun­dzie, a w następ­nej odzy­skał spo­kój. No tak, oni jesz­cze nie wie­dzieli, więc nie miał powodu, by się dener­wo­wać. To miał być jego ostatni dzień pracy w poli­cji. Rzuci sze­fowi wypo­wie­dze­nie i poda­nie o urlop, poże­gna się z tą znie­na­wi­dzoną komendą i wresz­cie będzie wolny.

Ostroż­nie otwo­rzył oczy i zaraz je przy­mknął. Świt przy­wi­tał go ostrymi pro­mie­niami słońca wpa­da­ją­cymi sko­śnie do pokoju przez nie­sta­ran­nie zasu­nięte zasłony. To był ostatni świt jego sta­rego życia. Od jutra zaczyna wszystko od nowa i nie będzie się oglą­dał za sie­bie. Stare trzeba pogrze­bać, zanim zatruje jadem to, co ma być nowe. Całe życie sta­rał się speł­niać ocze­ki­wa­nia innych, nie myśląc o swo­ich potrze­bach. Teraz będzie ina­czej, nawet kosz­tem tego, że ktoś może go nazwać ego­istą. Tro­chę ego­izmu w życiu było dobrym zja­wi­skiem.

Usiadł na łóżku i ode­brał, prze­ry­wa­jąc natar­czywe brzę­cze­nie sygnału.

– Szot, słu­cham?

– Inspek­tor Jachi­mo­wicz z tej strony. – W słu­chawce roz­legł się niski, przy­jemny głos, ale wywo­łu­jący w aspi­ran­cie same nega­tywne sko­ja­rze­nia. – Ma pan twardy sen, panie kolego.

Inspek­tor Jachi­mo­wicz był jego sze­fem w Komen­dzie Miej­skiej Poli­cji w Byto­wie. Ni­gdy im się nie ukła­dało, prze­ło­żony nie lubił Adriana, dawał mu naj­gor­sze sprawy i wyzna­czał do naj­po­dlej­szych zadań. Ni­gdy nic poważ­nego, jakby wąt­pił w umie­jęt­no­ści aspi­ranta Szota albo wyjąt­kowo nim gar­dził, a gnę­bie­nie go spra­wiało mu nie­li­chą satys­fak­cję. To mię­dzy innymi przez niego Adrian pod­jął decy­zję o wyjeź­dzie z Bytowa. Od jutra będzie na urlo­pie, spa­ko­wał już walizki i nie­odwo­łal­nie wyje­dzie z tego cho­ler­nego zapy­zia­łego mia­sta, gdzie rzą­dzą układy i ukła­dziki. W takich warun­kach nie widział dla sie­bie szansy, musiał coś rady­kal­nie zmie­nić.

– Tak wyszło – burk­nął zje­żony do słu­chawki.

Teraz dopiero usły­szał, że jego szef brzmi jakoś ina­czej. Prze­ma­wia niczym Jaru­zel­ski ogła­sza­jący wpro­wa­dze­nie stanu wojen­nego.

– Panie kolego, myślę, że nad­szedł już czas, żeby zajął się pan czymś poważ­niej­szym. Spraw­dził się pan, panie kolego, w codzien­nej żmud­nej poli­cyj­nej robo­cie i wie­rzę, że dosko­nale pan sobie pora­dzi przy nowym zada­niu.

Adrian aż otwo­rzył usta, słu­cha­jąc tego przy­dłu­giego i nud­nego wywodu. O czym on, do dia­ska, mówi? Pomy­lił się?

– No więc, panie kolego, kilka kilo­me­trów od mia­sta, na leśnej dro­dze zna­le­ziono zwłoki. Chciał­bym, żeby pan popro­wa­dził śledz­two, pro­ku­ra­tor Stan­ko­wicz dał nam wolną rękę. Być może zabie­rze nam to woje­wódzka, ale przy­naj­mniej do tego czasu będzie pan nad wszyst­kim czu­wał.

– Tak jest – powie­dział odru­chowo Adrian.

– Prze­ślę panu współ­rzędne, patrol już tam jest, tech­nicy jadą – mówił dalej szef. – Niech niczego tam nie zadep­czą, panie kolego.

Inspek­tor Jachi­mo­wicz się roz­łą­czył, zosta­wia­jąc Adriana znie­ru­cho­mia­łego z osłu­pie­nia. Dopiero teraz szef go doce­nił, wyzna­czył do poważ­nej roboty? Teraz miał to w dupie, za późno, już pod­jął decy­zję. Z jękiem wstał z łóżka, coś strze­liło mu w kola­nach. Z peł­nym nie­za­do­wo­le­nia gry­ma­sem powlókł się do łazienki, omi­ja­jąc kar­tony z książ­kami i walizki z ubra­niami przy­go­to­wane do wypro­wadzki.

Była piąta czter­dzie­ści jeden. Ostatni dzień jego pracy. Ostatni świt w tym znie­na­wi­dzo­nym mie­ście.

Do celu dotarł kil­ka­na­ście minut póź­niej. Tak, jak mówił szef, miej­sce zna­le­zie­nia zwłok zabez­pie­czyli funk­cjo­na­riu­sze patrolu i – co naj­waż­niej­sze – nie łazili za dużo i nie zadep­tali śla­dów. Leśna droga była dość sze­roka, dobrze wyjeż­dżona, na pobo­czach leżały łachy żół­tego pia­sku. Nor­mal­nie na takim tere­nie ślady stóp zmie­niały się w nie­re­gu­larne wgłę­bie­nia, jed­nak nie tego poranka. To był pierw­szy sło­neczny dzień po kilku desz­czo­wych. Ślady były dosko­nale widoczne.

Szot przy­wi­tał się z kole­gami w mun­du­rach, a potem sta­nął przy roz­cią­gnię­tych taśmach i uważ­nie zlu­stro­wał oto­cze­nie. Droga w tym miej­scu bie­gła po nie­wiel­kim łuku. Nie było jej na mapie, cho­ciaż łączyła ze świa­tem dwie poło­żone w głębi lasów wio­ski i kilka leśnych przy­siół­ków. Sam wie­lo­krot­nie jeź­dził nią na zgło­sze­nia.

Zde­ze­lo­wany golf zapar­ko­wany był na pobo­czu, dwoma kołami zagrze­bany w pia­chu, drzwi od strony kie­rowcy pozo­sta­wiono otwarte. Miesz­kał tu przez ostat­nie dwa lata, dużo jeź­dził po oko­licz­nych wio­skach, dla­tego znał to auto z widze­nia. Podob­nie jak jego wła­ści­ciela, star­szego postaw­nego męż­czy­znę prze­zy­wa­nego „Madej”. Tego samego, który leżał teraz przed maską auta w kałuży krwi, która wypły­nęła z prze­strze­lo­nej głowy. Krew wsią­kła głę­boko w pia­sek, mar­twe oczy wpa­try­wały się w niebo w nie­mym zasko­cze­niu. Wyglą­dało to tak, jakby Madej zje­chał na pobo­cze, zatrzy­mał się, wysiadł i ktoś bru­tal­nie zakoń­czył jego uczciwy żywot strza­łem w skroń z bli­skiej odle­gło­ści. Do licha, takie sprawy dotąd się tu nie zda­rzały. W końcu to były Kaszuby, a Bytów nie był wiel­kim mia­stem jak War­szawa, Kra­ków czy Wro­cław, gdzie ludzie strze­lali do sie­bie z pisto­le­tów. Tu naj­wy­żej w pija­nym widzie potrza­skali się szta­che­tami ze skut­kiem śmier­tel­nym. Pro­ste, banalne i jakże swoj­skie. Adrian nie pamię­tał, żeby ktoś kogoś zastrze­lił. Z tego, co koja­rzył, ostat­nia taka sytu­acja zda­rzyła się jesz­cze w latach sześć­dzie­sią­tych poprzed­niego stu­le­cia.

Mimo­wol­nie uśmiech­nął się pod nosem. Czy inspek­tor znał wszyst­kie szcze­góły tej zbrodni? Pew­nie nie. Ina­czej nie przy­słałby tu Szota, tylko jakie­goś zaufa­nego śled­czego. Zanim ta myśl wyświe­tliła mu się i zga­sła w gło­wie, zza zakrętu wyje­chało jesz­cze jedno auto. Adrian go nie znał, ale wie­dział, że to musi być poli­cjant. Zaraz przy zjeź­dzie z asfal­tówki poli­cja usta­wiła blo­kadę i wszyst­kich tubyl­ców pusz­czała objaz­dem. Pew­nie klęli, nad­kła­da­jąc kilka kilo­me­trów, ale Adriana nic to nie obcho­dziło. Tu musiał być spo­kój, szcze­gól­nie przy tak deli­kat­nych śla­dach.

Auto zapar­ko­wało zaraz za jego mazdą i wysia­dła z niego pod­ko­mi­sarz Waler­czyk. Nie lubił jej, dla­tego nie był zachwy­cony, kiedy ski­nęła głową na jego widok i zaraz wpa­ko­wała mię­dzy wargi papie­rosa. Odkąd pamię­tał, kop­ciła jak komin w elek­tro­cie­płowni, przy­pa­la­jąc jed­nego papie­rosa od dru­giego, co nie wpły­wało dobrze na jej odbiór jako kobiety. Może nie grze­szyła nad­mierną urodą, ale było w niej coś, co mogło podo­bać się face­tom. No i syl­wetkę miała nie­źle wytre­no­waną. Tylko te fajki. Adrian jako zago­rzały prze­ciw­nik pale­nia trzy­mał się od niej z daleka. Zresztą jesz­cze ni­gdy nie pra­co­wali razem. Ona była zaufaną szefa i zaj­mo­wała się naj­po­waż­niej­szymi tema­tami. On zawsze był raczej na końcu hie­rar­chii nie­for­mal­nych ukła­dów i sym­pa­tii. Z nikim się nie przy­jaź­nił ani nie kole­go­wał.

– Cześć! – rzu­ciła Waler­czyk nie­dba­łym tonem, sta­jąc obok niego i wypusz­cza­jąc z ust siwy dym.

Odsu­nął się od niej odru­chowo, ale i tak odno­sił wra­że­nie, że tak bli­sko sie­bie znaj­dują się po raz pierw­szy. I pew­nie ostatni – dodał w myślach i nie­ocze­ki­wa­nie poczuł coś na kształt ulgi.

– Cześć, Jachi­mo­wicz mnie jed­nak odsu­nął? – zapy­tał z wyraźną drwiną w gło­sie.

Spoj­rzała na niego auten­tycz­nie zdzi­wiona.

– Nie. Dla­czego? Ty tu jesteś sze­fem, ja mam ci tylko poma­gać.

– I patrzeć na ręce. – Nie mógł się powstrzy­mać od kąśli­wej uwagi.

– Nazy­waj to, jak chcesz. – Wzru­szyła ramio­nami, a po chwili dodała: – Czas, żebyś zajął się czymś poważ­niej­szym. Jesteś zdol­nym gliną, sama ostat­nio mówi­łam to sze­fowi.

Rychło w czas. Nawet jeśli naprawdę tak było, Szot wcale nie poczuł się lepiej. Teraz było już co naj­mniej o kilka mie­sięcy za późno. Tak naprawdę na widok Waler­czyk wysia­da­ją­cej z auta miał zamiar wsiąść do swo­jego, poje­chać do komendy i rzu­cić sze­fowi papie­rami. Został tylko z cie­ka­wo­ści. Kto sta­remu Made­jowi prze­strze­lił czaszkę? Bądź co bądź, było to dość intry­gu­jące.

– Dzięki! – rzu­cił tylko.

Nie sko­men­to­wała, odpa­la­jąc kolej­nego peta. Przyj­rzał jej się z ukosa. Jak ona miała na imię? Jakoś tak dziw­nie. To był pierw­szy raz, kiedy roz­ma­wiali ze sobą bez­po­śred­nio. Irmina – przy­po­mniał sobie z nie­ma­łym tru­dem. Pocho­dziła z oko­lic Bytowa, z kaszub­skiej rodziny, miej­sco­wym języ­kiem ope­ro­wała lepiej niż urzę­do­wym i teraz uświa­do­mił sobie, że jed­nak nie jest ładna. Z daleka nie robiła złego wra­że­nia, lecz z bli­ska już tak. Cera na jej policz­kach miała nie­zdrowy odcień i była pokryta milio­nem nie­ład­nych czer­wo­nych kro­pek, prawe oko ucie­kało gdzieś w bok, miała krzywe, pożół­kłe od papie­ro­chów zęby, za duże uszy i za sze­roki nos. Zresztą, co go to w ogóle obcho­dzi? Zaraz zapo­mni o pod­ko­mi­sarz Irmi­nie Waler­czyk i będzie ją wspo­mi­nał tylko wtedy, kiedy będzie wra­cał do popeł­nio­nych w życiu błę­dów, a tego nie zamie­rzał robić zbyt czę­sto. Wyjeż­dża, zapo­mina i od następ­nego dnia jest tylko lepiej. Taki był plan. Uro­dzony pesy­mi­sta recho­tał w nim zło­śli­wie za każ­dym razem, kiedy w ten spo­sób myślał o przy­szłym życiu.

– Zna­łaś Madeja? – zapy­tał.

Poli­cjantka zacią­gnęła się tak, że pew­nie dym tra­fił od razu do jej wątroby z pomi­nię­ciem płuc, po czym spoj­rzała na niego z wku­rza­ją­cym bły­skiem w głębi oczu.

– Ty też go zna­łeś? – odpo­wie­działa pyta­niem. – Wszę­dzie było mendy pełno.

– Prze­cież wiesz, o co pytam – znie­cier­pli­wił się tro­chę. – Ty jesteś stąd, on był stąd, a ja tu, cho­lera, ni­gdy nie będę paso­wał.

Spoj­rzała na niego jakoś ina­czej. Może odczy­tała lekką gorycz w jego gło­sie.

– Rozu­miem. – Ski­nęła lekko głową. – Dla­czego mam nie rozu­mieć?

Zanim jed­nak zaczęła cokol­wiek mówić, zapa­liła kolej­nego papie­rosa. Adrian jęk­nął w duchu. Ani chybi po śmierci jej płuca zamiast do trumny tra­fią do składu węgla.

– To twar­do­głowy Kaszub był. Nie wiem, skąd pocho­dził, pamię­tam sprzed lat, jak w Ugosz­czu miesz­kał, a potem w stu innych miej­scach. Zawsze lubił wypić, przez to w żad­nej robo­cie miej­sca nie zagrzał, rodzina od niego ode­szła, po budo­wach pra­co­wał, ale uczciwy był i swoje zasady miał. Ni­gdy nie wszedł w kon­flikt z pra­wem, ale jak trzeba było spra­wie­dli­wo­ści pię­ścią szu­kać, to się nie wahał.

Adrian spoj­rzał na bladą twarz z paskudną dziurą w skroni i na oczy skie­ro­wane w niebo. Tak można było scha­rak­te­ry­zo­wać trzy czwarte męż­czyzn miesz­ka­ją­cych w oko­licy. Niczego nowego nie powie­działa. Swoje nie­za­do­wo­le­nie wyra­ził prych­nię­ciem.

– Tyle to ja wiem bez two­jej pomocy – mruk­nął, odsu­wa­jąc się od niej nie­znacz­nie, bo zmie­nił się wiatr i teraz dym leciał ide­al­nie na niego. – Powiedz mi raczej, czy miał jakichś wro­gów.

– Madej? Wro­gów? Chyba żar­tu­jesz. To porządny chłop był.

– Porządni ludzie nie dostają kulki w miej­scu publicz­nym.

– Że niby to zadu­pie to miej­sce publiczne? – zakpiła.

– No wiesz, o co mi cho­dzi. – Szot był coraz bar­dziej roz­draż­niony. Jak nie miała nic do powie­dze­nia, mogła mil­czeć.

– No wiem. – Waler­czyk jed­nak nie zamie­rzała mil­czeć. – Madeja lubili w oko­licy wszy­scy, nie miał wro­gów. Nikomu krzywdy nie zro­bił.

– Ale teraz leży tam w kałuży krwi – zauwa­żył Szot.

– Może sam sobie pal­nął w łeb? – Poli­cjantka wzru­szyła ramio­nami. – Wła­ści­wie miał nawet powód. Przez wódkę rodzina nie chciała się z nim kon­tak­to­wać, a on na­dal pił wia­drami. Z tego samego powodu nikt go już nie chciał brać do roboty, cho­ciaż murarz spe­cja­li­sta był. Z tego, co zdą­ży­łam się dowie­dzieć, od tygo­dnia miesz­kał w swoim gol­fie, bo nie pła­cił za miesz­ka­nie, a zna­jomi już go nie chcieli spon­so­ro­wać.

– No to fak­tycz­nie wszy­scy go lubili i miał samych przy­ja­ciół. – Aspi­rant się skrzy­wił. – Tylko jak przy­szły kło­poty, to został sam.

– Ale prze­cież życie zawsze tak wygląda.

Adrian miał nadzieję, że Waler­czyk na moment zapo­mniała o papie­ro­sach. Pomy­lił się. Wła­śnie moco­wała się z folią od nowej paczki. Zro­bił jesz­cze pół kroku w bok. Kon­ty­nu­owała, kiedy już mocno zacią­gnęła się dymem.

– Mówię ci, Adrian, tu nikt do nikogo nie strzela. Prze­cież wiesz, będzie ze dwa lata, jak u nas pra­cu­jesz. To spo­kojna oko­lica. Pew­nie Madej nie wytrzy­mał i sam sobie w łeb pal­nął.

Coś mu zgrzyt­nęło w jej sło­wach. Może bar­dziej w tonie głosu albo non­sza­lanc­kiej posta­wie, która w niczym nie przy­po­mi­nała pod­ko­mi­sarz Waler­czyk z komendy w Byto­wie czy z odpraw u szefa. Przyj­rzał się jej z nagłym zain­te­re­so­wa­niem.

– Taka ma być ofi­cjalna linia śledz­twa? – zapy­tał niby obo­jęt­nie. – Że to samo­bój­stwo?

– Nie, no co ty! – Roze­śmiała się z petem mię­dzy war­gami. – To twoje śledz­two, ja tylko mówię, jakie jest moje zda­nie.

– Widzisz tam gdzieś pisto­let, z któ­rego pal­nął sobie w głowę? – zapy­tał.

– Może na nim leży. – Wzru­szyła ramio­nami. – Pocze­kaj, aż tech­nicy pozwolą ruszyć ciało.

Adrian wię­cej się nie ode­zwał. Miesz­kał tu parę lat, pra­co­wał w psiarni, lecz ni­gdy nie zgłę­bił ukła­dów i ukła­dzi­ków funk­cjo­nu­ją­cych tu na wielu płasz­czy­znach, mniej lub bar­dziej ukry­tych. Czyżby zde­rzał się wła­śnie ze ścianą? Nie był głupi, wie­dział, jak funk­cjo­nuje taki bio­sys­tem, uczył się o tym, nie­na­wi­dził go całym sobą, zwal­czał go, jeśli tylko gdzieś wyczuł jego dzia­ła­nie. I nagle ostat­niego dnia, dosłow­nie na kilka godzin przed wyjaz­dem, tra­fił? Poczuł nagły przy­pływ adre­na­liny. Tylko czy na pewno? Zgrany sche­mat. Jest zbrod­nia i nikomu nie zależy, żeby prawda o niej ujrzała świa­tło dzienne. Wtedy do pierw­szych czyn­no­ści na miej­scu zna­le­zie­nia zwłok bie­rze się naj­gor­szego przy­głupa w komen­dzie, dodaje się mu doświad­czo­nego śled­czego dla pew­no­ści, żeby nie był zbyt docie­kliwy, i czeka się, aż przy­jadą śled­czy z woje­wódz­twa, któ­rzy już będą wie­dzieć, co dalej z tym robić.

Szot odszedł kilka kro­ków w bok, zna­lazł miej­sce, gdzie nie było śla­dów, prze­szedł pod poli­cyjną taśmą i zbli­żył się do denata. Przy­kuc­nął dwa kroki obok niego. Sta­rał się nie patrzeć na Waler­czyk, ale mu się nie udało. Tylko na nią zer­k­nął. Stała znie­ru­cho­miała z papie­ro­sem w pal­cach w pół drogi do ust, jakby nagle zmie­niła się w kamień albo zabra­kło jej sił. Miała dziw­nego marsa na czole i czujne spoj­rze­nie. Tra­fiony zato­piony – pomy­ślał z satys­fak­cją i zaraz o niej zapo­mniał.

Krew z rany w gło­wie wsią­kła w piach, twarz Madeja była tru­pio blada, rysy nie­na­tu­ral­nie napięte. Pew­nie jesz­cze nie ostygł. Dla­czego ktoś pal­nął mu w łeb, po co poli­cja chce to zatu­szo­wać? Prze­cież Madej był nic nie­zna­czą­cym, zna­nym wszyst­kim drob­nym pijacz­kiem. W co wdep­nął, że trzeba go było odstrze­lić?

Adrian prze­śli­zgnął wzro­kiem po linii drzew wzdłuż drogi. Tu lasy cią­gnęły się na wiele hek­ta­rów, nie­rzadko nie­do­stępne, strze­gące w swym wnę­trzu zauł­ków, do któ­rych nie pro­wa­dziły żadne drogi. W takich miej­scach działy się dziwne rze­czy, jesz­cze nie­od­kryte przed świa­tem. Czy kie­dy­kol­wiek zostaną ujaw­nione? Miał nadzieję, że tak kie­dyś będzie. Czy dla­tego zgi­nął Madej? Pchany potrzebą zaro­bie­nia szyb­kiego szmalu na zakup pod­łego bim­bru poje­chał taką drogą i widział coś, czego nie powi­nien był zoba­czyć? Czy gdzieś tu jest taka droga?

Aspi­rant Szot wstał i ponow­nie rozej­rzał się po linii drzew po obu stro­nach drogi. Słońce jesz­cze nie przedarło się ponad korony, więc w tym miej­scu w powie­trzu cią­gle wisiał chłód poranka, który miał być dla niego ostat­nim na tym krańcu świata. Ale być może nie będzie. Jesz­cze raz zer­k­nął na Waler­czyk. Już nie paliła. Szła szybko w jego kie­runku, za chwilę też przej­dzie pod taśmą zabez­pie­cza­jącą teren. Adrian pospiesz­nie zba­dał ślady odci­śnięte w mokrym pia­sku, obej­rzał uważ­nie denata, przyj­rzał się autu. Kiedy sta­nęła przy nim, wszystko miał już zare­je­stro­wane, a dane były w trak­cie prze­twa­rza­nia. Przede wszyst­kim zna­lazł ślady jesz­cze co naj­mniej dwóch osób, w tym kobiety. Poza tym nie­ty­powe rysy i plamy na pia­sku, któ­rych pocho­dze­nia nie potra­fił na razie wytłu­ma­czyć. Ale nie trzeba było być naj­lep­szym tro­pi­cie­lem w indiań­skiej wio­sce, żeby się kilku rze­czy domy­ślić.

Z tru­dem się opa­no­wał, żeby znowu nie odsu­nąć się od pod­ko­mi­sarz Waler­czyk. Przez to musiał zacią­gnąć się zapa­chem z jej ust i pod­łym dez­odo­ran­tem kupio­nym od Ukra­iń­ców na baza­rze. Wytrzy­mał jed­nak.

– I co? Masz jakieś pomy­sły? – Sta­rała się zabrzmieć non­sza­lancko, lecz znowu zazgrzy­tało.

Oj, kole­żanko, musisz potre­no­wać uda­wa­nie, bo z takim talen­tem za daleko nie poje­dziesz. Zaraz, jak ona, do cho­lery, miała na imię? Irmina! Uff…

– Mia­łaś rację, Irmina. – Poki­wał głową z uda­waną obo­jęt­no­ścią. Jego umie­jęt­no­ści aktor­skie były na pozio­mie wyż­szych stu­diów, pod­czas gdy ona nie ukoń­czyła jesz­cze pod­sta­wówki. W końcu uda­wał przez ostat­nie lata. – Facet naprawdę mógł sobie strze­lić w łeb.

Uważ­nie mie­rzyła go wzro­kiem, oce­nia­jąc, czy jest szczery, czy może posta­no­wił z niej zakpić.

– Tak sobie myślę, że fak­tycz­nie, upa­da­jąc, mógł wypu­ścić pisto­let i teraz na nim leży – kon­ty­nu­ował bez­na­mięt­nie. – Cho­lera, kolejny śmieć ze swo­imi gów­nia­nymi pro­ble­mami. Mógł przy­wią­zać sobie kamień do szyi i uto­pić się w jezio­rze, przy­naj­mniej teraz nie mie­li­by­śmy pro­ble­mów. A tak: tylko zawra­ca­nie dupy porząd­nym ludziom, a potem masa rapor­tów.

– No wiesz, ale przy­naj­mniej będziesz mógł się pochwa­lić dobrymi sta­ty­sty­kami wykry­wal­no­ści. – Uśmiech­nęła się sztucz­nie.

– No tak, tyle z tego dobrego. Chodź, nie zadep­tujmy śla­dów.

Wró­cili zza taśmy i nagle Adrian chwy­cił ją za ramię, które się­gało już po kolej­nego papie­rosa.

– Tak czy ina­czej, roz­py­tamy o tego Madeja po wio­chach – powie­dział. – Żeby stary nie miał się do czego przy­cze­pić. No wiesz.

Po począt­ko­wym zanie­po­ko­je­niu na jej twarz wpełzł uśmiech.

– Pew­nie, w papie­rach musi grać.

– No i wiesz, gdyby jed­nak nie było tego pisto­letu pod dena­tem…

– Będzie, będzie – rzu­ciła i zaśmiała się zgrzy­tli­wie. – Mój poli­cyjny nos w takich spra­wach się nie myli.

Puścił ją i posłał jej uśmiech, który można by chyba w innych oko­licz­no­ściach nazwać poro­zu­mie­waw­czym. Zaraz też prze­stra­szył się, że tro­chę prze­sa­dził, i uśmiech zmie­nił się w nie­okre­ślony gry­mas. Potem ruszył wzdłuż taśm jesz­cze raz, pró­bu­jąc zare­je­stro­wać wszyst­kie szcze­góły. Waler­czyk odpro­wa­dzała go zamy­ślo­nym spoj­rze­niem. Czyżby nabrała podej­rzeń? Klął na sie­bie w duchu. Może ode­grał tę szopkę zbyt szybko i zbyt nachal­nie? Trudno, teraz już za późno.

Cią­gle czu­jąc na sobie jej badaw­cze spoj­rze­nie, sku­pił się na pracy. Musiał poka­zać, że jest skru­pu­lat­nym śled­czym. W pew­nym momen­cie wycią­gnął z kie­szeni tele­fon komór­kowy, zna­lazł wła­ściwy numer i wysłał ese­mesa z dwoma pozor­nie nic nie­zna­czą­cymi sło­wami: „Adrian pozdra­wiam” i uśmie­szek. To było hasło star­towe. Od tego momentu zaczną się dziać różne dziwne rze­czy, o któ­rych się dowie albo i nie. Jeśli wszystko pój­dzie dobrze, już nie­długo na pewno dowie się o nich pod­ko­mi­sarz Waler­czyk. Zaraz, jak ona, do jasnej cho­lery, ma na imię? Irmina. Dowie się o nich Irmina Waler­czyk, jej szef i pew­nie jesz­cze kilku szem­ra­nych kole­gów. Miał nadzieję, że kie­dyś zawi­tają do niej o szó­stej rano zama­sko­wani goście z gra­na­tami huko­wymi, tara­nem roz­wa­la­jąc drzwi na drza­zgi.

Po chwili wybrał inny numer i napi­sał dru­giego ese­mesa: „Kamera w aucie”. Ponow­nie nie dostał odpo­wie­dzi, lecz nie musiał.

Na miej­scu zbrodni spę­dzili jesz­cze kilka godzin, w cza­sie któ­rych tech­nicy z woje­wódz­kiej zabez­pie­czali teren, zbie­rali ślady, doku­men­to­wali miej­sce zbrodni, prze­pro­wa­dzali żmudne i cza­so­chłonne pro­ce­dury, nie­zbędne w takich oko­licz­no­ściach. Przy­je­chali pra­wie godzinę póź­niej, niż się zapo­wia­dali, tłu­ma­cząc się nie­zna­jo­mo­ścią drogi. Pro­ku­ra­tor też się spóź­niał, lecz to aku­rat nikogo nie dzi­wiło. Prze­cież książę nie będzie się zry­wał o świ­cie i leciał wiele kilo­me­trów do lasu, żeby pobło­go­sła­wić na ostat­nią drogę do kost­nicy jakie­goś drob­nego pijaczka. Pew­nie miał waż­niej­sze tematy do zała­twie­nia na począ­tek dnia.

W tym cza­sie aspi­rant Szot roz­dzie­lił zada­nia. Wysłał mun­du­ro­wych w teren w celu roz­py­ta­nia o denata, który – jak dopiero teraz dowie­dział się z dowodu oso­bi­stego dostar­czo­nego w woreczku stru­no­wym przez jed­nego z tech­ni­ków – nazy­wał się Józef Kory­ciak, uro­dzony w Byto­wie, lat sześć­dzie­siąt sie­dem. W międzycza­sie jeden ze śled­czych z lap­to­pem dobrał się do kamery zamon­to­wa­nej w gol­fie i pró­bo­wał zgrać ewen­tu­alne zare­je­stro­wane obrazy. W końcu zły z trza­skiem zamknął kom­pu­ter i skie­ro­wał swoje kroki do dwójki poli­cjan­tów.

Waler­czyk aku­rat zacią­gała się kolej­nym papie­ro­sem, więc zanim zdą­żyła coś powie­dzieć, ubiegł ją Szot.

– Macie coś? – rzu­cił.

– Chyba sobie ze mnie żar­tu­jesz. – Tech­ni­kowi udzie­lił się ogólny nie naj­lep­szy nastrój panu­jący w tym miej­scu, bo był zły i nabur­mu­szony. – Ta kamera ma pew­nie z dzie­sięć lat. Może i kie­dyś coś nagry­wała, ale od dawna już nie. Nie była nawet dobrze pod­łą­czona do zasi­la­nia. Facet zamon­to­wał ją sobie, żeby się pochwa­lić, albo kupił ją razem z tym gra­tem i ni­gdy nie uży­wał.

– Czyli nie ma zapisu? – upew­nił się Adrian.

– Tam nie było nawet spraw­nej karty pamięci – odrzekł tech­nik.

Szot postą­pił krok w jego stronę.

– Mimo wszystko dzię­kuję – powie­dział.

Tech­nik zatrzy­mał się na chwilę z taką miną, jakby zro­biło mu się głu­pio, że roz­ła­do­wał swoją fru­stra­cję na niczemu nie­win­nych poli­cjan­tach, któ­rzy tak samo jak on nie byli tu, bo lubili, ale musieli. Może oni byli nawet w gor­szej sytu­acji. Tech­nicy zabez­pie­czą ślady i zosta­wią ich z całym tym gów­nem. Spoj­rzał na Adriana bar­dziej przy­jaź­nie.

– Nie ma sprawy – zapew­nił i dla przy­pie­czę­to­wa­nia swo­ich nie­wy­po­wie­dzia­nych prze­pro­sin klep­nął poli­cjanta w bok, po czym odwró­cił się i odszedł.

Około jede­na­stej przy­je­chał wresz­cie pro­ku­ra­tor, wysiadł i z lek­kim nie­po­ko­jem przy­glą­dał się, jak jego lśniące i dro­gie buty zagłę­biają się w pia­sku. Szedł w ich kie­runku ostroż­nie, żeby jesz­cze bar­dziej nie pobru­dzić wło­skiego obu­wia. Wyglą­dało to, jakby sunął przez ruchome pia­ski na środku pustyni, a i tak efekt był mizerny. Pył pokrył nie tylko jego obu­wie, ale i nogawki spodni. Szot z tru­dem wstrzy­my­wał drwiący uśmiech, a Waler­czyk otwie­rała tylko sze­rzej oczy ze zdzi­wie­nia. Nawet ona nie mogła wyjść z podziwu dla zaan­ga­żo­wa­nia w śledz­two mło­dego pro­ku­ra­tora. Ten przy­wi­tał się z nimi nie­zbyt męskim uści­śnię­ciem dłoni, po czym kazał sobie przy­bli­żyć, w czym rzecz.

Adrian w żoł­nier­skich sło­wach wszystko mu stre­ścił. Póź­niej pro­ku­ra­tor pozwo­lił ruszyć ciało denata i po krót­kim zamie­sza­niu, kiedy tech­ni­kom nagle osu­nęło się ono na zie­mię i ponow­nie musieli się z nim siło­wać, trup Madeja legł wresz­cie na boku. Na twa­rzy pro­ku­ra­tora zago­ścił trium­falny uśmie­szek, kiedy spoj­rzał w kie­runku poli­cjan­tów. Waler­czyk była przy zwło­kach pierw­sza i uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

– A nie mówi­łam? – wykrzyk­nęła. – Psi nos nie zawo­dzi. Lata doświad­cze­nia.

Aspi­rant Szot z tru­dem przy­wo­łał na twarz bez­tro­ski uśmiech. To była jego naj­trud­niej­sza rola tego dnia, ponie­waż musiał zwal­czyć nagłą falę mdło­ści. To było tak bez­czelne, że aż nie chciało mu się wie­rzyć, że dzieje się naprawdę. Do tego teraz, w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, kiedy poli­cja po latach walki z mafią zdo­łała w miarę oczy­ścić swoje sze­regi ze zdraj­ców i kre­tów. Widać jed­nak nie wszystko poszło zgod­nie z pla­nem, a przy­naj­mniej nie wszę­dzie.

Pisto­let leżał wci­śnięty w pia­sek. Pew­nie któ­ryś z tech­ni­ków go nawet przy­dep­nął, żeby wyglą­dał bar­dziej wia­ry­god­nie w oczach poli­cji i pro­ku­ra­tora. Było już pewne, że bra­ko­wało jed­nego naboju, który znaj­dzie się w czaszce Madeja, a na ręko­je­ści pisto­letu odkryją tylko jego odci­ski pal­ców. W co się wplą­ta­łeś, stary fra­je­rze? – pomy­ślał Adrian, poważ­nie­jąc. Wystar­czy już tego uśmie­chu, bez prze­sady. Pro­ku­ra­tor też był wnie­bo­wzięty. Sta­ty­styki wykry­wal­no­ści pójdą w górę, a do tego nie będzie nie­po­trzeb­nie mar­no­wał swo­jego cen­nego czasu. I tak było. Zosta­wił swoją wizy­tówkę, kazał zadzwo­nić, gdy będzie kom­plet papie­rów, żeby szybko zamknąć śledz­two. Szot też nie chciał zostać w tym miej­scu już ani sekundy dłu­żej. Potwier­dzili sobie z Waler­czyk wcze­śniej­sze usta­le­nia, co kto robi, poże­gnał się i ruszył w kie­runku swo­jej mazdy.

Słońce było już w zeni­cie, w lesie pięk­nie śpie­wały ptaki, gdzieś hała­so­wał dzię­cioł. Sie­lanka, do stu tysięcy dia­błów. Pomy­ślałby kto.

Zawró­cił auto i ruszył w kie­runku głów­nej drogi. Kiedy wresz­cie wyje­chał na asfalt, ski­nąw­szy mun­du­ro­wym pil­nu­ją­cym zjazdu, odprę­żył się. Deli­kat­nie przy­spie­szył, ale nie jechał szybko. Po co kusić licho?

Po kilku kilo­me­trach się­gnął dło­nią do kie­szeni kurtki i wycią­gnął z niej pen­drive. Podej­rze­wał, że jest to pełny zapis z kamery umiesz­czo­nej w aucie Madeja, zanim tech­nik uszko­dził jej kartę pamięci. Już nie mógł się docze­kać, kiedy odpali fil­mik. Naprawdę był cie­kawy, na co tra­fił Madej, że aż musiał zgi­nąć. Jesz­cze bar­dziej cie­ka­wiło go, czego wszy­scy się tak prze­stra­szyli, że miej­scowa poli­cja, tech­nicy z woje­wódz­twa i pro­ku­ra­tor tak szybko i zgod­nie wro­bili go w samo­bój­stwo.

Rozdział 3. Czerwiec 1993

3

Czer­wiec 1993

– Piękne, prawda?

Remi­giusz Nycz długo nie mógł zła­pać odde­chu. W całym pomiesz­cze­niu na ścia­nach wisiały obrazy. Róż­nej wiel­ko­ści, ład­niej­sze, brzyd­sze, nie­które miały coś przy­cią­ga­ją­cego wzrok, inne były odpy­cha­jące, a na resztę nikt nie zwró­ciłby uwagi. Wyko­nane pro­fe­sjo­nal­nie lub nie­po­rad­nie, jakby ktoś trzy­mał pędzel po raz pierw­szy, wstrzą­sa­jące, banalne, draż­niące i nie­po­ko­jące, duże i małe. Mimo tej róż­no­rod­no­ści wszyst­kie były w tym samym kolo­rze. Jakby ktoś nama­lo­wał je czarną farbą. Dopiero po dłuż­szej chwili można było się zorien­to­wać, że to nie jest jed­nak taka ide­alna czerń, tylko ciem­no­czer­wony. Kolor był wszę­dzie taki sam, jakby nie było innych farb na świe­cie albo twórca uparł się tylko na tę jedną. Tylko że to nie była farba i Remi­giusz o tym wie­dział.

Pew­nie obrazy nie zro­bi­łyby na nim takiego wra­że­nia, gdyby ktoś wcze­śniej go o nie nie pytał i nie wytłu­ma­czył mu, czym są i jak powstały. Kiedy Bryła pytał go o obrazy, Nycz jesz­cze o nich nie wie­dział, ale był bystry, więc kiedy Orzeł poka­zał mu kolek­cję zgro­ma­dzoną w zamknię­tym pokoju, od razu sko­ja­rzył. Poczuł się, jakby na­dal spa­dał, cią­gle niżej, na samo dno pie­kła. Foto­gra­fie z polo­wań na ludzi nie zro­biły na nim takiego wra­że­nia jak obrazy malo­wane ludzką krwią.

Było ich co naj­mniej kil­ka­na­ście. Ilu ludzi musiało dla nich zgi­nąć? Z tru­dem zmu­sił się do nor­mal­nego oddy­cha­nia. Do tego musiał zacho­wać kamienną twarz, co w tych oko­licz­no­ściach było pra­wie nie­moż­liwe. Szef musiał dostrzec na niej prze­ra­że­nie.

– Wstrzą­sa­jące, prawda? – zapy­tał, kiedy nie docze­kał się odpo­wie­dzi na swoje pierw­sze pyta­nie.

– Nie wiem. – Remi­giusz z waha­niem pokrę­cił głową. – Zdję­cia chyba były gor­sze. Prze­cież to tylko obrazy…

– Ale każdy nama­lo­wany jest krwią – wyja­śnił Orzeł, jakby czuł przy tym satys­fak­cję gra­ni­czącą z orga­zmem.

Obser­wo­wał przy tym reak­cję swo­jego kie­rowcy z żywym zain­te­re­so­wa­niem. Jakby od tego zale­żało, czy wypu­ści go z tego pomiesz­cze­nia żywego, czy wyko­rzy­sta go jako mate­riał do podob­nego obrazu.

Nycz z nie­jed­nego pieca jadł w życiu chleb, co pozwo­liło mu na roz­wi­nię­cie szcze­gól­nie sku­tecz­nego instynktu samo­za­cho­waw­czego. Zawsze lądo­wał na czte­rech łapach, bez względu na to, w jak poważne kło­poty wpa­ko­wał się przez swoją głu­potę, pogoń za łatwym szma­lem czy po pro­stu przez przy­pa­dek. Teraz jed­nak miał wra­że­nie, że cały jego świat i on sam wiszą na cien­kim wło­sku. I jak na złość ten cho­lerny instynkt samo­za­cho­waw­czy nie wie, co zro­bić.

Nie patrząc na szefa, pod­szedł do jed­nego z obra­zów i przyj­rzał mu się z bli­ska. Nic to nie dało, ponie­waż nie minęły dwie sekundy, a Orzeł zna­lazł się znowu za jego ple­cami. Na szczę­ście nie widział twa­rzy Nycza i dał mu w ten spo­sób kilka dłu­gich chwil na opa­no­wa­nie się.

Nycz wycią­gnął palec w stronę wize­runku twa­rzy kobiety bez oczu, któ­rej usta roz­cią­gały się w prze­ra­ża­ją­cym krzyku, i zaraz zatrzy­mał dłoń, zanim zdą­żyła dotknąć płótna.

– Fascy­nu­jące – szep­nął. – Kwin­te­sen­cja zła i wol­no­ści arty­stycz­nej.

Orzeł zaśmiał się cicho. Chyba z zado­wo­le­niem.

– Widzę, że na swój spo­sób łapiesz sens tych obra­zów – skwi­to­wał i znowu sta­nął obok Nycza, też z uwagą wpa­tru­jąc się w prze­ra­ża­jącą twarz na por­tre­cie. – Nie ma więk­szej mani­fe­sta­cji wol­no­ści w sztuce niż te obrazy. One łamią wszel­kie zasady. Ofe­rują twórcy wię­cej niż tylko two­rze­nie. Robią z niego pra­wie istotę boską, która naj­pierw nisz­czy, żeby potem na ruinach i zglisz­czach wybu­do­wać coś pięk­nego i nie­po­wta­rzal­nego. W tym przy­padku mani­fe­sta­cję sztuki. Nawet gdyby miała być kiczo­wata, śmieszna i nic nie­warta w oczach kry­ty­ków. To, że począt­kiem każ­dego tego obrazu była bru­talna śmierć jed­nej lub kilku osób, robi z nich mani­fe­sta­cję wol­no­ści twór­czej na miarę Van Gogha czy Picassa. Wymy­kają się wszel­kim zasa­dom i kon­wen­cjom, są jedyne, nie­po­wta­rzalne i bez­cenne.

– Są… – Nycz szu­kał odpo­wied­niego słowa – …pocią­ga­jące.

– Dokład­nie tak! – wykrzyk­nął jego szef z takim entu­zja­zmem, jakby zestrze­lił papie­rowy kwia­tek na strzel­nicy z wia­trówki o skrzy­wio­nej lufie. – A do tego nie­mo­ralne, wstrzą­sa­jące, prze­ra­ża­jące, nie­po­wta­rzalne. Poru­szają każdą cząstkę jeste­stwa widza, wzbu­dzają w nim całą gamę uczuć, o któ­rych naj­świętsi mistrzo­wie mogli tylko poma­rzyć, two­rząc swoje dzieła. Są genialne w swo­jej pro­sto­cie, prawda?

– Tak.

– Zdra­dzę ci jesz­cze coś. To są upiory.

– Jak to? – Remi­giusz spoj­rzał na szefa z ukosa, rad, że roz­mowa zaczyna dry­fo­wać w innym kie­runku.

– Nie prze­sły­sza­łeś się, Remik – mówił dalej Orzeł. – To są upiory uwię­zione w obra­zach. Każda z osób, które malo­wały obraz krwią zamor­do­wa­nego czło­wieka, zawarła w nim wszyst­kie swoje naj­bar­dziej pier­wotne instynkty. Kiedy trzy­mali pędzel, do głosu docho­dziły w nich naj­gor­sze instynkty, budziły się ukryte demony, ujaw­niały się upiory, które drę­czyły ich nie­rzadko od dzie­ciń­stwa. Potem wszy­scy opo­wia­dali, że po cięż­kiej pracy, kiedy obraz wisiał już na ścia­nie, czuli wielką ulgę i lek­kość, jakby wszel­kie życiowe pro­blemy ześli­zgnęły się z ich bar­ków i uto­nęły w odmę­tach nie­pa­mięci. Nie­któ­rzy porów­ny­wali to z wiarą i obja­wie­niem zare­zer­wo­wa­nymi tylko dla świę­tych i bło­go­sła­wio­nych. I pomyśl sobie, że ja im to wszystko dałem. Powinni być mi wdzięczni, prawda?

Nycz uświa­do­mił sobie nagle, że to całe pie­prze­nie jego szefa było tylko dora­bia­niem zgrab­nej ide­olo­gii do praw­dzi­wego celu tego mor­der­czego przed­się­wzię­cia. Chwilę się zasta­na­wiał, czy może taką myśl wypo­wie­dzieć na głos, i uznał, że tak. Być może szef nawet ocze­ki­wał od niego takiej szcze­ro­ści. Prze­cież musiał osta­tecz­nie potwier­dzić, że naprawdę jest bystry i godny zaufa­nia.

– Ale to wszystko – zato­czył dło­nią okrąg w powie­trzu – miało też inny cel niż tylko sztuka, prawda?

Orzeł roze­śmiał się zgrzy­tli­wie i pokle­pał go po łopatce.

– Podo­basz mi się, Remik – stwier­dził znowu. – Cie­bie nie da się łatwo oszu­kać. Nie dałeś się nabrać na tę całą gadkę o sztuce. I mia­łeś rację. Tu też cho­dziło o wpływy. To był mój pierw­szy pomysł na zyska­nie wpły­wów, który zaczą­łem reali­zo­wać jesz­cze w cza­sach, gdy nie było takich moż­li­wo­ści jak teraz. Kon­takty mia­łem zawsze, zna­łem ludzi pra­gną­cych zetknąć się ze śmier­cią i goto­wych za to słono zapła­cić. Wiesz, że pierw­szy z tych obra­zów nama­lo­wał były eses­man, który był dowódcą jed­nego z oddzia­łów likwi­du­ją­cych war­szaw­skie getto? Wtedy był wyso­kim rangą ofi­ce­rem w RFN, ale wciąż marzył o tym, żeby jesz­cze raz spo­tkać się ze śmier­cią, poczuć, jak to jest, jak się zabija, jak się jest panem. Zaży­czył sobie, żeby krew pocho­dziła z wysoko posta­wio­nych funk­cjo­na­riu­szy PZPR. Do tego Żydów z pocho­dze­nia. A jak to mówią: „Nasz klient, nasz pan”. Dostał, czego chciał, dobrze zapła­cił, a ja mia­łem pierw­sze wpływy. Potem samo się krę­ciło, aż do momentu, w któ­rym uzna­łem, że wła­sno­ręczne zabi­ja­nie ludzi staje się dla mnie coraz bar­dziej nie­bez­pieczne, a moich klien­tów prze­staje pod­nie­cać tylko malo­wa­nie obra­zów. Bo sami chcą zabi­jać.

Nycz miał wra­że­nie, że echo prze­to­czyło się przez pomiesz­cze­nie, kiedy prze­łknął ślinę przez ści­śnięte gar­dło.

– To nawet logiczne – powie­dział cicho.

– A widzisz? – Orzeł nagle się oży­wił. – Tylko że ja to dostrze­głem i prze­bran­żo­wi­łem się dość późno. Teraz umoż­li­wiam im zabi­ja­nie i oka­zało się, że zyskuję na tym dużo wię­cej. I tak, jak mówi­łem na początku, nie cho­dzi o pie­nią­dze. Tych w każ­dej chwili mogę mieć tyle, że mógł­bym kon­ku­ro­wać z FOZZ-em, ale po co mi kasa? Rozu­miesz mnie?

– Tak. – Nycz znowu musiał skła­mać i znowu to kłam­stwo musiało zabrzmieć cho­ler­nie wia­ry­god­nie. – Bar­dzo mi się taka idea podoba. Daje o wiele więk­sze moż­li­wo­ści i jest roz­wo­jowa.

Dopiero teraz poczuł, jak jest spo­cony z prze­ra­że­nia. Ukrad­kiem wytarł kro­plę potu pły­nącą po czole. Orzeł, pogrą­żony w swoim świe­cie, chyba nawet tego nie zauwa­żył.

– Ty to rozu­miesz, Remik – powie­dział. – Takich ludzi mi trzeba. Nie takich jak ci byli zomole, robiący teraz za ochronę. Potrzeba mi ludzi myślą­cych per­spek­ty­wicz­nie i nie­wa­ha­ją­cych się poświę­cić wiele dla osią­gnię­cia wszyst­kiego. Mogę na cie­bie liczyć, Remik?

– Tak. Od teraz jestem pana naj­lo­jal­niej­szym pra­cow­ni­kiem i kie­rowcą. Bo jedy­nym.

Orzeł zaśmiał się, klep­nął go znowu w ramię i zaraz spo­waż­niał.

– Tylko musisz wie­dzieć coś jesz­cze. Nie wszy­scy polują.

Nycz znowu poczuł, jak ślina napływa mu do ust, gdy uświa­do­mił sobie sens tych słów. Z tru­dem zapa­no­wał nad odru­chem wymiot­nym. Wpadł w szambo, z któ­rego nie widział ratunku, a każde szarp­nię­cie wyzwa­lało nowe fale smrodu. Coraz bar­dziej obrzy­dliwe i nie­zno­śne. Jak to prze­żyć, do jasnej cho­lery?

– Bogaci ludzie mają różne fan­ta­zje. Jedni chcą pobić kogoś na śmierć. Sko­pać, zma­sa­kro­wać twarz, poła­mać ręce, wybić zęby, roz­trza­skać czaszkę. To ich kręci i za taką moż­li­wość odda­dzą wszystko. Innych pod­nieca dźga­nie nożem, pru­cie fla­ków, wydłu­by­wa­nie oczu. Nawet nie wiesz, ilu dewian­tów kryje się w tym świe­cie na eks­po­no­wa­nych i, zda­wa­łoby się, pre­sti­żo­wych sta­no­wi­skach. Ja sta­ram się im to wszystko zapew­nić, dla­tego jestem mocno usto­sun­ko­wany. Gwiazdy rocka, sędzio­wie Sądu Naj­wyż­szego, biskupi, akto­rzy, a nawet spor­towcy. Wszy­scy są albo nie­długo będą moimi klien­tami. Trzy­maj się mnie, Remik, a nie zgi­niesz.

– Tak, sze­fie.

Wyszli wresz­cie na świa­tło dnia. Nycz poczuł się tak, jakby ostatni rok spę­dził w kryp­cie z naj­strasz­niej­szymi nie­bosz­czy­kami, a teraz wresz­cie wyczoł­gał się na powierzch­nię. Pra­wie rzu­cił się ją cało­wać, jak papież po przy­lo­cie do ojczy­zny. W co on wdep­nął, jak się z tego wydo­stać? Czy Orzeł mówił prawdę, czy nie prze­żyje następ­nej godziny i skoń­czy w rowie z kulką w poty­licy jak dzi­kie zwie­rzę? Nad chaos w gło­wie prze­bi­jała się jedna roz­sądna myśl. Myśl o ucieczce.

Do końca dnia był tak roz­trzę­siony, że nie potra­fił wymie­nić tych prze­klę­tych kloc­ków hamul­co­wych w ulu­bio­nym modelu mer­ce­desa. Ten kon­kretny egzem­plarz prze­stał mu się już podo­bać. Koja­rzył się z kara­wa­nem prze­wo­żą­cym zakrwa­wione zwłoki z sza­fotu, na któ­rym przez kil­ka­na­ście godzin znę­cał się nad nimi kat, wprost do dołu pod mia­stem, gdzie znikną na wieki zasy­pane zie­mią, aż w końcu zisz­czą się słowa Pisma. Z pro­chu powsta­łeś, w proch się obró­cisz.

Wie­czo­rem, kiedy Orzeł z dwoma ochro­nia­rzami wyje­chali na kilka dni na drugi koniec Pol­ski, Nycz wymie­nił szybko klocki hamul­cowe, ukradł mer­ce­desa i uciekł.

Wcze­śniej sie­kierą roz­bił zamek w drzwiach do pomiesz­cze­nia zamie­nio­nego na upiorną gale­rię upio­rów zaklę­tych w obra­zach, ukradł kilka i zabrał ze sobą. Tro­chę kasy od Bryły bar­dzo się przyda. Szcze­gól­nie teraz, kiedy ska­zy­wał się na wieczną ucieczkę. Bo prze­cież Orzeł mu nie odpu­ści. Mimo zapew­nień, że Remi­giusz jest nikim.

Rozdział 4. Teraz

4

Teraz