Ostatni zachód słońca - Agata Przybyłek - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ostatni zachód słońca ebook

Agata Przybyłek

4,7

56 osób interesuje się tą książką

Opis

Spacer brzegiem morza przywołuje wspomnienia. Czy warto wracać do tego, co było?
Gaja, znana podróżniczka i blogerka, przyjeżdża do rodzinnego Trzęsacza. Mimo że to trudny powrót, stara się cieszyć z tego, że jest wśród tych, którzy ją kochają.
Dominik założył rodzinę. Wraz z żoną prowadzi nadmorski pensjonat, choć przecież nie tak wyobrażał sobie swoje życie zawodowe.
Spotykają się przypadkiem na plaży. Nie widzieli się od wielu lat, chociaż kiedyś, gdy dopiero wkraczali w dorosłość, byli nierozłączni i planowali wspólną przyszłość.
Czy warto wracać do tego, co dawno minęło, i stawiać na szali poukładane życie rodzinne? Czy prawdziwe jest powiedzenie, że stara miłość nie rdzewieje? Czy raczej, że przeszłość to zamknięty rozdział?

Agata Przybyłek zabiera nas do nadbałtyckiego Trzęsacza i snuje opowieść o tym, co w życiu jest tak naprawdę ważne, a co gubi się w codziennej rutynie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (148 ocen)
106
36
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
phunwone

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza ksiazka Agaty, warto przeczyta.
10
kinga18031991

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wzruszająca książka . Powieść przy której uroni się nie jedną łzę. Polecam bardzo całą nadmorska serię książek Pni Agaty Przybyłek😊
10
Anna-60

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem smutna historia, no ale cóż życie nie zawsze bywa radosne i cudowne przesłanie że dobro i szczęście najbliższych jest dla nas przynajmniej powinno być najważniejsze
00
MalaMi91

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wzruszająca opowieść , polecam ♥️
00
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Ciepła wzruszająca , potrzebne chusteczki
00



 

 

 

 

Copyright © Agata Przybyłek-Sienkiewicz, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Damian Pawłowski, Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Dorota Piechocińska | ilustraDORA

Fotografie na okładce:

© kaisersosa67 | iStock

© Dziurek | iStock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68217-01-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu mężowi.

Pamiętam, jak po raz pierwszy byliśmy w Trzęsaczu

 

 

Miłość zawsze mówi więcej o tych,

którzy ją odczuwają, niż o tych,

którzy są jej obiektem.

 

Nicholas Sparks, Dla Ciebie wszystko

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Gaja Szablewska od dziecka nazywała się obywatelką świata i raczej nie sądziła, że osiądzie gdzieś na stałe. Pochodziła z Trzęsacza, urokliwej, niedużej miejscowości położonej na polskim Wybrzeżu, ale kochała podróże i ostatnie kilkanaście lat była w drodze. Odkąd zdała maturę, spędzała w Polsce tylko krótkie okresy — głównie w okolicach urodzin bliskich albo kiedy miała do załatwienia jakieś ważne sprawy.

Przez te kilkanaście lat odwiedziła sześć kontynentów i zwiedziła kilkadziesiąt krajów. Oglądała zorzę polarną w Norwegii, uczyła się medytacji od mnichów w Tybecie, robiła sobie zdjęcia z Uluru w Australii, pomieszkiwała na Ko Samui — wyspie w południowej Tajlandii, gdzie poznała rodzinę zawodowych nurków, z którymi wciąż miała kontakt. Odbywała długą, samotną podróż po Meksyku, choć wiele osób jej to odradzało, twierdząc, że to nie jest bezpieczny kraj. Łącznie ponad dwa lata spędziła w Afryce, kilka tygodni mieszkała w Nowym Jorku, mimo że miejskie życie nigdy za bardzo jej nie pociągało. Przez moment pracowała nawet na plantacji kawy w Brazylii, gdzie nauczyła się odróżniać dobrej jakości ziarna od tych, którymi zdaniem fachowców nie warto zawracać sobie głowy. Widziała Statuę Wolności, pomnik Chrystusa Odkupiciela w Rio de Janeiro, Świątynię Słońca w stolicy imperium Inków, Wielkiego Buddę z Lushan, odwiedziła Haggię Sophię w Stambule. Jej żywiołem były podróże: podniebne, drogą morską, na lądzie. Chciała nieustannie doświadczać nowego, poznawać i chłonąć.

Od kilku lat relacjonowała swoje przygody na Instagramie oraz na autorskim blogu, który nazwała prosto: Gaja w podróży. Początkowo wrzucała zdjęcia i relacje dla bliskich oraz znajomych, żeby każdemu z osobna nie opisywać, co u niej, ale w pewnej chwili ku swojemu zdumieniu zorientowała się, że opublikowane przez nią treści przyciągnęły mnóstwo obserwatorów i komentujących. Stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych globtroterek w Polsce i teraz jej konto na Instagramie śledziło prawie milion obserwatorów, co dzień kilkaset tysięcy ludzi odwiedzało jej bloga. To znacznie ułatwiło organizowanie podróży, na które początkowo musiała ciężko pracować: na zmywaku w restauracjach, przy zbiorze owoców, warzyw; przez jakiś czas pozowała nawet jakiemuś malarzowi w Paryżu, na Montmartre. Teraz reklamodawcy sami zwracali się do niej z prośbą, by pokazała na swoich profilach ich produkty, z czym wiązały się coraz większe pieniądze. Gaja prowadziła też w znanym ogólnopolskim magazynie rubrykę, w której opisywała swoje przygody, spostrzeżenia czy rady dla innych podróżnych. Już nie musiała się zastanawiać, za co kupi bilet na samolot do kolejnego kraju albo skąd weźmie na nocleg. Kiedyś często spała na dziko, w namiocie, kąpiele w rzece czy obmywanie się wodą z butelki nie były niczym dziwnym, ot podróżnicza normalność. Zdarzały się okresy, gdy nie jadła nic poza pieczywem albo lokalnymi owocami — zależy, co było tańsze. Dzisiaj mogła sobie pozwolić na o wiele więcej niż to, o czym kiedykolwiek marzyła. Pobyt na safari? Żaden problem. Kolacja w Ritzu? Czemu nie. Lot helikopterem nad Wielkim Kanionem? Z przyjemnością! Gaja lubiła wydawać pieniądze na podróże, ale czasem nadal nocowała w namiocie albo urządzała piesze wędrówki, by nie zapomnieć, jak zaczęła się jej przygoda i ile ciężkiej pracy oraz wyrzeczeń kosztowało ją znalezienie się w tym miejscu, w którym była.

Kilka tygodni temu Gaja postanowiła jednak wrócić do Polski. Do niedużego, choć urokliwego Trzęsacza, w którym mieszkali jej rodzice, brat z żoną i dziećmi oraz dziadkowie. Tam się wychowała, pierwszy raz piła piwo i całowała z chłopakiem na plaży. Ta zmiana i powrót do Trzęsacza trochę ją przerażały, ponieważ była wojażerką — a teraz zamierzała gdzieś osiąść, rozpakować plecak, przestać planować kolejne podróże. Po prostu zatrzymać się w miejscu.

Gaja lubiła wyzwania, ale to zdawało się ją przerastać. Czuła się, jakby miała wylądować na innej planecie. Spokojne, stateczne życie to było coś, czego już niemal nie pamiętała. Jak ona się w nim odnajdzie? Ile potrwa przestawienie trybików i zaakceptowanie nowej rzeczywistości? I czy w ogóle odnajdzie szczęście w rodzinnym Trzęsaczu?

Gdy żyła w podróży, wiele razy obiło jej się o uszy krótkie stwierdzenie: „przystosuj się lub zgiń”. Paradoksalnie dla niej czymś normalnym były życie w drodze i swoista bezdomność, dzięki czemu nie czuła się ograniczona przez nikogo i przez nic. Dla wielu ludzi podróżowanie i porzucenie wygodnych przyzwyczajeń wymagało wyjścia ze strefy komfortu, lecz w jej przypadku było odwrotnie — ona bała się osiąść w jednym miejscu. Bała się stałości. Rutyny. Oczekiwań i schematów.

Kiedy przed jedenastoma laty wyjeżdżała z Trzęsacza w swoją pierwszą zagraniczną podróż, do słonecznej i wymarzonej Hiszpanii, cichy głos z tyłu głowy podpowiadał jej, że już nigdy na dłużej nie wróci do tego miejsca. A teraz się okazuje, że właśnie tutaj miała spędzić resztę życia. Ona, która ceniła sobie niezależność i nie chciała nigdy stać się dla nikogo problemem, będzie w pełni zależna od innych. Kolejna zmiana. Choć ta akurat nie wymarzona, nie upragniona. Zdecydowanie na gorsze.

Gaja miała dwadzieścia dziewięć lat, blond włosy za ramiona oraz niebieskie oczy, zwykle przesłaniane okularami, które ze względów praktycznych nosiła częściej niż soczewki. W podróży zakup nowych nie zawsze był łatwy, więc choć zdecydowanie bardziej lubiła siebie bez okularów, zwykle je nosiła. Gaja była też wysoka i szczupła. Jej ciało zdobiła zwykle zdobyta w egzotycznych krajach opalenizna. Miała pełne usta, nieduży nos i wiele osób określało ją mianem ładnej kobiety. Sama też tak o sobie myślała, gdy patrzyła na zdjęcia z podróży, choć jej zdaniem była to zasługa raczej sztuki pozowania przed obiektywem, którą wyćwiczyła przez lata, niż oszałamiającej urody.

Jak sama mawiała, od pewnego czasu miała trójkę najlepszych przyjaciół: telefon, aparat i statyw. Za ich pomocą uwieczniała zwykle swoją osobę na tle ładnych widoków albo turystycznych atrakcji. Podczas podróży solo człowiek mógł pod pewnymi względami liczyć tylko na siebie, co wymuszało zdobycie pewnych umiejętności, choć akurat samodzielne robienie zdjęć wydawało się Gai błahostką w porównaniu z innymi rzeczami, których musiała się nauczyć.

Z ciekawostek: do perfekcji opanowała na przykład też prowadzenie rozmów telefonicznych ze swoim wyimaginowanym mężem, i to w dwóch językach, po angielsku i hiszpańsku. Przydawało się, gdy przebywała w środowisku, w którym nie czuła się pewnie, na przykład wśród mężczyzn. Odstraszało potencjalnych adoratorów, podobnie jak noszenie na palcu obrączki, mimo że przecież Gaja nigdy nie wyszła za mąż i od czasów szkolnych nie była w dłuższym związku.

— Świetne sposoby! — chwaliły obserwatorki, gdy Gaja dzieliła się na swoich profilach radami odnośnie do dbania o bezpieczeństwo podczas podróży odbywanych w pojedynkę przez kobiety.

Nie znaczyło to jednak, że przez te wszystkie lata nie spotkało jej nic niemiłego ani żadna sytuacja, podczas której nie czułaby zagrożenia. Kiedyś ktoś ukradł jej plecak, innym razem komórkę. Musiała też wzywać policję, gdy przyczepił się do niej jakiś nachalny, podpity typ. Gaja wolała się jednak skupiać w życiu na pozytywach. Widzieć szklankę do połowy pełną, nie pustą, co przydawało się zwłaszcza w takich momentach jak ten, w którym się ostatnio znalazła.

Spojrzała na taksówkarza wiozącego ją do domu rodziców. Choć była pewna, że tata lub brat chętnie przyjechaliby po nią na gdańskie lotnisko imienia Lecha Wałęsy, nie chciała ich prosić o pomoc. Niezależność — to była jedna z jej głównych cech. Coś trwale wpisanego w naturę i rezygnacja z niej przychodziła Gai z ogromnym trudem. Chciała też nacieszyć się tymi chwilami samotności, które zostały jej przed spotkaniem z bliskimi. Każdy przyjazd dziewczyny do rodzinnego Trzęsacza rodzice traktowali jak małe święto. Przez kilka dni właściwie nie opuszczali Gai na krok, co było dla niej nieco męczące. Do domu ściągali też znajomi, ciocie, dziadkowie, a nawet sąsiedzi, których ledwie znała, a przed którymi Szablewscy zawsze chcieli pochwalić się córką.

Marzena i Janusz początkowo nie traktowali poważnie pomysłu na życie swojego młodszego dziecka, czuli jednak dumę, odkąd kanały Gai stały się popularne, a ona została dość rozpoznawalną osobą w pewnych kręgach. Jej zdaniem było to śmieszne — po szkole nie raz słyszała od matki czy ojca, że powinna iść do normalnej pracy i założyć rodzinę, ale teraz zdawali się już nie pamiętać o tamtych przydługich wykładach, które jej prawili.

— To chyba już tutaj, prawda? — wyrwał ją z zamyślenia taksówkarz i zwolnił.

Gaja pochyliła się lekko ku przedniej szybie samochodu i spojrzała na znajomy budynek o jasnoróżowej elewacji.

— Tak. Dojechaliśmy na miejsce, dziękuję.

Poczuła, że ogarnia ją stres, choć przecież nie powinien — w końcu miała za chwilę zobaczyć najbliższych. Wychowała się w tym niedużym jednorodzinnym domu. Na piętrze, najbardziej po prawej stronie, mieścił się jej pokój. Kiedyś godzinami przesiadywała w oknie i snuła marzenia o podróżach, z których większość miała teraz za sobą. Jej świat w dzieciństwie był… mały. Poza rodzinnym Trzęsaczem i jego okolicami niewiele widziała. Szablewscy wiedli skromne, proste życie, nie wyjeżdżali. Matka Gai była fryzjerką, prowadziła mały salon piękności w dobudówce przy domu, który nazywał się po prostu U Marzenki. Jej klientkami były przede wszystkim mieszkanki i mieszkańcy Trzęsacza, ale zdarzało się, że i turyści korzystali z jej usług, choć miejscowość nie była tak popularna jak choćby pobliski Rewal czy Pobierowo. Janusz Szablewski od lat pracował natomiast w hurtowni artykułów budowlanych w położonej nieopodal Cerkwicy.

Starszy brat Gai, Mateusz, po studiach informatycznych w Trójmieście wrócił do rodziców i teraz mieszkał ze swoją rodziną na piętrze ich domu. Prowadził własną działalność gospodarczą — projektował witryny internetowe dla firm z całej Polski. Zwykle pracował z domu, jedynie raz na jakiś czas jeździł na spotkania z klientami, na co czasem narzekała jego żona, Ola — urocza i miła blondynka nieco starsza od Gai, którą Szablewska szczerze lubiła. Mateusz poznał ją jeszcze w szkole, potem razem mieszkali w czasie studiów w Trójmieście, a gdy oboje obronili dyplomy, postanowili się pobrać. Wesele było huczne, Gaja specjalnie przyleciała na nie z Japonii, którą zwiedzała w tamtym czasie. Mateusz z Olą poprosili ją, by była świadkową. Przyjęła tę propozycję i kilka dni przed ceremonią zorganizowała Oli cudowny wieczór panieński w Trójmieście. Ślub był bajkowy, wesele trwało do rana, a następnego dnia część gości spędziła popołudnie na plaży, rozkoszując się ładną pogodą, która sprzyjała nowożeńcom.

Jakiś czas później Mateuszowi i Oli urodziły się dwie córeczki: Lena, która teraz miała dwa i pół roku, potem Oliwka, która skończyła kilka dni temu sześć miesięcy. Gaja przylatywała na chrzciny każdej z nich, szybko pokochała obie bratanice. Gdy odwiedzała rodzinne strony, godzinami układała puzzle z Lenką, bawiła się z nią lalkami i nosiła na rękach maleńką Oliwkę. Przywoziła dziewczynkom zabawki z różnych stron świata: a to ręcznie szytą laleczkę z podróży po Boliwii, a to pięknie ilustrowaną książeczkę z Kanady z fabułą osadzoną nad jeziorem Ontario, innym razem pudełko figurek z safari. Lubiła widzieć szczęście na twarzach tych małych istot. Zawsze gdy z nimi przebywała, nachodziła ją refleksja, że dzieci wnoszą do życia dorosłych dużą dawkę radości.

Taksówkarz wjechał jednym kołem na chodnik przy płocie sąsiadów Szablewskich, ponieważ przy zakładzie fryzjerskim matki wszystkie miejsca były zajęte. Gaja podziękowała mu za miłą podróż, uregulowała należność, a potem wysiedli z mężczyzną z samochodu, aby mogła wyjąć z bagażnika swój plecak.

— To miłego dnia pani życzę! — rzucił na pożegnanie mężczyzna, po czym wrócił do auta i odjechał.

Gaja jeszcze przez chwilę stała na chodniku z plecakiem. Zaczynał się nowy rozdział w jej życiu, a ona przez krótki moment tkwiła między stronami i bała się przewrócić kartkę. Od dziś wiele miało się zmienić, choć jej bliscy jeszcze nie byli tego świadomi. Gaja tym razem nie napomknęła o swoim przyjeździe nikomu z domowników. Nie chciała informować ich o powodzie powrotu przez telefon. Miała świadomość, że ta rozmowa będzie długa i bolesna dla wszystkich, zresztą na samą myśl o niej emocje ściskały jej gardło.

Wreszcie zarzuciła sobie plecak na plecy, obróciła się w stronę domu i ruszyła do furtki. Czarny, metalowy płotek z wkomponowanymi gdzieniegdzie kwiatowymi ozdobnikami otaczał dom i kolorowy ogródek matki, będący od lat jej wielką chlubą i pasją. Gaja genu miłości do roślin nie odziedziczyła, ale lubiła towarzyszyć kiedyś mamie w ogrodowych pracach. Odbyły w takich okolicznościach wiele długich rozmów.

Zawiasy zatrzeszczały, gdy dziewczyna weszła na teren posesji i ruszyła na tył domu, gdzie znajdowały się drzwi wejściowe. Kobieta wdychała głęboko znany od dzieciństwa zapach morza. Choć Szablewscy nie mieszkali nad samym Bałtykiem, jego woń docierała i tutaj. Gaja wiele mórz i oceanów widziała, ale miała sentyment do rodzinnych stron. Trzęsacz był piękny i wcale jej nie przeszkadzało, że nie przyjeżdżały tutaj tabuny turystów. Ta wieś miała dzięki temu ciągle swój urok. A stanowiły o tym w głównej mierze oczywiście ruiny kościoła na klifie, który częściowo został pochłonięty przez wodę.

Pomimo tego, że pod koniec osiemnastego wieku budowla znajdowała się prawie sześćdziesiąt metrów od morza i podjęto pierwsze próby, by ją ocalić, postępująca abrazja coraz bardziej przybliżała Bałtyk do gmachu kościoła. W marcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku runęła pierwsza ściana. Potem morze zabierało kolejne elementy konstrukcji, aż wreszcie pod koniec dwudziestego wieku władze gminy podjęły stanowcze działania, by uchronić pozostałość po pięknej niegdyś świątyni. Zabezpieczono zbocze klifu, wzmocniono pozostałą część budowli, która od pewnego czasu stanowiła główną atrakcję w Trzęsaczu.

Gaja też lubiła tam chodzić, widok ruin zawsze wzbudzał w niej wiele refleksji. Nie raz dumała o tym, że w świecie nieustannie trwa walka człowieka z naturą i że pewnych rzeczy nie da się powstrzymać; jak kruche są rzeczy tworzone przez ludzi. Czasem po tym, co stanowiło cały sens życia niektórych, pozostawało naprawdę niewiele.

Gaja dotarła do drzwi, lecz nim nacisnęła klamkę, ktoś ją uprzedził. Zrobiła szybko krok w tył, by nie zostać uderzona, a chwilę później ujrzała zaskoczonego ojca.

— Gajka?!

Młoda kobieta uśmiechnęła się i przytuliła do ojca.

— Cześć, tato.

— Ale… — wydukał zaskoczony Janusz — skąd ty się tu wzięłaś, dziecko kochane? Kiedy wróciłaś?

Był dość wysokim, nieco przygarbionym mężczyzną o lekkiej nadwadze i z piwnym brzuszkiem. Zawsze ubierał się po domu podobnie: bawełniana koszulka, dżinsy i ciemne klapki z odkrytymi palcami, które stanowiły jego swoisty znak rozpoznawczy.

— Ja też się cieszę, że cię widzę, tatku — powiedziała rozbawiona.

— Mogłaś nas uprzedzić, że przyjeżdżasz!

— A co? Wypucowalibyście z mamą okna i wyszorowali dywany?

— Chodziło mi o to, że wziąłbym wolne i wyjechał po ciebie na lotnisko.

— E tam. Jak widzisz, nieźle sobie sama poradziłam.

— Gajuśka…

— Mama pewnie w pracy?

Szablewski skinął głową.

— Ma dzisiaj klientów poumawianych do siedemnastej czy osiemnastej, ale na pewno się ucieszy, jak wcześniej wpadniesz do niej i się przywitasz.

— Nie wiem, czy powinnam przeszkadzać jej w pracy.

— Jakby wiedziała, że wrócisz, to na pewno przełożyłaby ostatnich klientów na jutro albo pojutrze.

— I właśnie dlatego o niczym wam nie powiedziałam. — Gaja spojrzała na niego wymownie, choć nie było to całą prawdą. — Nie chciałam dezorganizować wam życia.

— Dobrze, już dobrze — odpuścił Szablewski. — Chodź do środka. — Cofnął się w głąb domu, żeby zrobić jej przejście. — Zaparzę herbatę i pogadamy w kuchni. Masz szczęście. Mama wczoraj upiekła drożdżowe.

Gaja przekroczyła próg domu, a potem postawiła pod ścianą plecak. Może to i lepiej, że w domu jest coś słodkiego — pomyślała. Wieści, które zamierzała przekazać rodzicom, były gorzkie. Naprawdę gorzkie. Dziewczyna nie była wcale przekonana, czy ciasto da radę jakoś je im osłodzić.

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Dominik Piątkowski nigdy nie sądził, że jako dorosły mężczyzna będzie prowadził pensjonat w rodzinnym Trzęsaczu. Od dziecka marzył o czymś zgoła innym: pragnął zostać strażakiem, gasić wielkie pożary i ratować ludzi z wypadków. To wydawało mu się wyjątkowe. Bliscy, a zwłaszcza matka i dawna licealna miłość, odradzali mu jednak spełnienie marzenia, twierdząc, że to niebezpieczna praca. I Dominik uległ, choć teraz trochę tego żałował. Zwłaszcza że obie, i matka, i tamta dziewczyna, zniknęły z jego życia niedługo po tym, gdy zdał maturę. A on wylądował tutaj, w małym pensjonacie na wyjeździe z Trzęsacza w kierunku Pustkowa. Nieczęsto przyznawał to przed samym sobą, lecz proste życie, które aktualnie wiódł, niekiedy go nudziło. Bycie strażakiem wciąż kojarzyło mu się natomiast z adrenaliną, nowymi wyzwaniami i niekończącymi się, pełnymi emocji doświadczeniami. Teraz codziennie meldował albo wymeldowywał turystów i wykonywał drobne prace konserwatorskie w hotelu, choć zdarzały się w roku okresy, gdy gościli z żoną w pensjonacie tylko pojedyncze osoby. Wioska nie była tak popularna jak wiele innych kurortów położonych nad morzem. Dominik starał się jednak nie narzekać. Jeszcze nigdy nie zabrakło im z Julitą na chleb ani na opłacenie rachunków, od czasu do czasu spełniali swoje mniejsze czy większe zachcianki. Może na zagraniczne wczasy albo ubrania od światowej sławy projektantów nie mogli sobie pozwolić, ale tak naprawdę żadne z nich nie miało chyba tego typu potrzeb. Dominik lubił w swojej żonie to, że była ona niewymagającą wiele od życia kobietą podobnie jak on sam. Wiejskie, skromne życie, które wiedli, całkowicie obojgu wystarczało. I chyba również ich dzieciom, choć one były jeszcze malutkie i nieświadome wielu spraw. Starszy Jaś miał cztery lata, a Hania niedawno skończyła trzy.

Pensjonat, którym Dominik zarządzał wraz z żoną, wybudowali przed laty rodzice Julity. Nie pochodzili z Trzęsacza, lecz z Gryfic. Zawsze chcieli mieszkać nad morzem i kiedy zmarła jedna z babć Julity, matka jej ojca, dość zamożna kobieta, i pozostawiła spory spadek, nie wahali się długo — kupili działkę z widokiem na Bałtyk. W kolejnych latach wybudowali na niej dwupiętrowy budynek o jasnej elewacji na planie prostokąta. Dach miał lekko spiczasty, pokrywała go ciemnobrązowa dachówka. Od początku chcieli tutaj gościć turystów. Oni mieszkali na parterze, wyższe piętra wynajmowali. Kilka lat temu przepisali jednak swój biznes jedynej córce oraz zięciowi, ponieważ, jak twierdzili, nie mieli już sił go prowadzić, a gości z roku na rok meldowało się więcej. Wrócili do niedużego mieszkania w Gryficach, którego nigdy nie sprzedali. Dominik z Julitą proponowali im co prawda, by zostali nad morzem i zajęli kilka pokoi na jednym z pięter, lecz Michalscy uparli się, że najzdrowiej będzie, gdy zamieszkają sami. Mówili, że cenią sobie prywatność. Co jakiś czas przyjeżdżali jednak do dzieci i wnuków na weekendy lub dłużej, ewidentnie tęskniąc za morzem i dawnymi, dobrze znanymi kątami.

— Zawsze jesteście tutaj mile widziani — zapewniała ich żarliwie Julita.

Dominik i w tej kwestii zgadzał się z żoną. Lubił swoich teściów, a poza tym wiele im przecież zawdzięczał. Może i prowadzenie pensjonatu nigdy nie było jego marzeniem, lecz było to całkiem niezłe źródło dochodu, które od kilku lat pozwalało mu utrzymać rodzinę i nie martwić się o przyszłość. W końcu ludzi od wieków ciągnęło nad wodę. Może i Trzęsacz nie znajdował się w czołówce najbardziej popularnych kurortów na polskim Wybrzeżu, ale turyści chętnie przyjeżdżali tutaj oglądać ruiny kościoła, a od pewnego czasu i spacerować po promenadzie, która powstała na plaży.

Rodzice Julity mieli przyjechać nad Bałtyk również w ten weekend. Piątkowska od rana przygotowywała dla nich pokój, choć utrudniały jej to trochę kręcące się wokół dzieciaki. Zaglądały też do recepcji, po której właśnie krzątał się Dominik. W Trzęsaczu nie było przedszkola, zresztą Julita uparła się, że skoro ona przez większość dnia zwykle jest w domu, to nie pośle maluchów do żadnej placówki.

— Jeszcze się do nich nachodzą — przekonywała Dominika.

Uległ, choć początkowo miał inne zdanie w tej kwestii. Uważał, że dzieciaki nabyłyby w przedszkolu wiele nowych umiejętności i miałyby szansę poznać przyjaciół. Nie ciągnął jednak tego tematu, ponieważ ostatnio i tak często się z Julitą sprzeczali. Od kilku miesięcy ich związek przechodził kryzys. Niby nic takiego się nie zdarzyło: żadne nie znalazło sobie kochanka ani kochanki, żadne nie popadło w uzależnienie, które mogłoby wpływać na życie rodziny, nie pojawiły się poważne problemy czy konflikty, mimo to Dominik miał wrażenie, że oddalili się od siebie i żyli już bardziej osobno niż razem. On oddawał się swoim obowiązkom, Julita swoim. Prysły gdzieś dawna namiętność i pasja, które niegdyś ich połączyły. Może dlatego, że mieli dużo pracy, która właściwie nigdy się nie kończyła, bo goście mieli pytania lub prośby nawet w środku nocy? A może powodem było to, że odkąd pojawiły się dzieci, niewiele mieli czasu tylko dla siebie?

Dominik wiele razy zastanawiał się nad tym i skłaniał ku tezie, że na pogorszenie jego relacji z żoną złożyło się wiele czynników. A najgorsze było w tym wszystkim to, że nie wiedział, jak wrócić do poprzedniego stanu rzeczy, kiedy kochali się bardziej i wydawali się szczęśliwsi. Pracę mieli dobrą, nierozsądne by było ją zmieniać. Mieli duże mieszkanie, dzieciom niczego nie brakowało, codziennie chodziły z Julitą nad morze, co bezsprzecznie miało dobry wpływ na ich rozwój i zdrowie. Czasu też nie dało się cofnąć, zresztą Dominik bardzo by tego nie chciał — kochał maluchy na zabój. Gdy planowali pierwszą ciążę, oboje tak samo nie mogli się doczekać dwóch kresek na teście ciążowym. Już wcześniej się oświadczył. Kupił jej wymarzony pierścionek u jubilera. Zarezerwował stolik w restauracji z widokiem na Motławę i właśnie tam poprosił Julitę o rękę, a ona się zgodziła. Powiększenie rodziny obojgu wydawało się wtedy naturalnym etapem w ich związku, kolejnym właściwym krokiem. Dominik kochał Julitę, chciał z nią być, ona z nim też.

Julita zaszła w pierwszą ciążę cztery miesiące przed dniem, w którym złożyli sobie przysięgę. Kiedy szła do ołtarza w rodzinnym Trzęsaczu, miała już lekko widoczny brzuszek i dla Dominika była najpiękniejszą panną młodą na świecie. Przyjęcie weselne zorganizowali w pensjonacie jej rodziców, którzy raptem kilka dni później zaproponowali im, by przejęli ten biznes.

Dominik z Julitą nie zastanawiali się długo. Na dłuższą metę żadne nie chciało żyć w dużym mieście. Zaledwie kilka dni po propozycji Michalskich i po kilku długich rozmowach oznajmili rodzicom Julity, że przyjmują ich hojną ofertę. Dominik złożył wypowiedzenie w banku, w którym pracował jako doradca klienta. Nie zarabiał na tym stanowisku zbyt dużych pieniędzy, poza tym czynsz i wynajem mieszkania w Gdańsku pochłaniały sporą część jego wypłaty. Julita również zrezygnowała z pracy nauczycielki i zaledwie półtora miesiąca przed porodem diametralnie zmienili swoje życie i wrócili w rodzinne strony.

— Dla małego tak będzie lepiej — twierdziła Julita, gdy pakowali w pudła swój dobytek tuż przed przeprowadzką. — Zdrowsze powietrze, bliskość natury, mniej anonimowi sąsiedzi… — wyliczała. — Trzęsacz to dobre miejsce do życia i wychowywania dziecka.

Dominik nie mógł nie zgodzić się z żoną. Zresztą Jaś i Hania też zdawali się ubóstwiać miejsce, w którym mieszkali. Godzinami na plaży budowali zamki z piasku albo pomysłowe konstrukcje z wyrzuconych przez wodę patyków. Zaśmiewali się wniebogłosy, gdy Dominik trzymał ich za rękę i wspólnie skakali przez fale, puszczali latawce w wietrzne dni. Żadne nie bało się pływać, a Jaś całkiem nieźle już radził sobie w wodzie. Dominik uwielbiał te małe istotki i był z nich dumny. Odnajdywał się w ojcostwie znacznie lepiej, niż to sobie wyobrażał, kiedy Julita była w ciąży. Gdyby jeszcze tylko z żoną dogadywał się lepiej…

Myśląc o tym, wziął z szafki segregator z fakturami, lecz nim go otworzył, zadzwonił dzwonek zawieszony nad drzwiami — staromodny, zamontowany jeszcze przez ojca Julity. Dominik oderwał wzrok od dokumentów i spojrzał w stronę wejścia. Do środka wkroczyła para w średnim wieku: niewysoka, tęga kobieta i szczupły, posiwiały pan z brodą. Mężczyzna ciągnął za sobą walizkę.

— Dzień dobry — powitał ich Piątkowski.

Spodziewał się ich. Dzisiaj tylko jeden pokój w pensjonacie miał zostać zajęty. Sezon turystyczny na polskim Wybrzeżu miał dopiero się zacząć, w maju do Trzęsacza nie przyjeżdżało jeszcze zbyt wielu urlopowiczów. Nie licząc majówki, ale długi weekend już minął.

— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna. — Mieliśmy rezerwację na dzisiaj.

— Na nazwisko Kowalscy — dodała kobieta.

— Tak. Pokój już na państwa czeka.

— Z balkonem? Tak jak się umawialiśmy?

— Oczywiście. Z balkonem i widokiem na Bałtyk.

— Wspaniale! — ucieszyła się Kowalska.

— Wie pan, żona ma problem z kolanem i nie może chodzić na zbyt długie spacery — wyjaśnił jej mąż. — Zależało nam na tym balkonie i widoku, żeby mogła nacieszyć się morzem.

— Przykro mi z powodu pani kontuzji. Mam nadzieję, że mimo to będą państwo zadowoleni z pobytu.

— Byleby tylko pogoda dopisała!

— Widzieli państwo prognozy na następne dni? Synoptycy zapewniają, że będzie słonecznie i w miarę ciepło. — Dominik uśmiechnął się do małżeństwa, a potem zameldował gości, wręczył im klucze i przekazał najważniejsze informacje związane z pobytem. Odprowadził ich do drzwi pokoju i pomógł z walizką. Taki mieli tu zwyczaj.

Wrócił do recepcji z zamiarem przejrzenia faktur, lecz tym razem przeszkodziła mu żona. Maluchy biegły za nią, wydając z siebie kocie odgłosy i wymachując pluszakami. Hania pędziła pierwsza. Brat podążał tuż za nią.

Dominik otaksował wzrokiem dzieci, a potem też żonę. Julita wyglądała naturalnie i swojsko. Miała na sobie czarny top na cienkich ramiączkach i granatowe dżinsy, a na stopach zielone kapcie w kwiatki, które nie bardzo pasowały do reszty jej stroju. Kilka jasnych pasm włosów wymknęło się z koka i niedbale opadło na ramiona.

— Pokój dla rodziców przygotowany? — spytał Dominik, kiedy żona podeszła do niego.

Julita kiedyś pewnie objęłaby go, a może nawet i pocałowała, ale teraz tylko zatrzymała się przy kontuarze, za którym mieściło się biurko z komputerem i kilka szafek.

— Jakoś udało się sprzątnąć, choć z tymi dwoma małymi żywiołami wcale nie było łatwo.

— Domyślam się. Widzę, że roznosi ich dzisiaj energia.

— Chyba zabiorę ich przed kolacją na plac zabaw, żeby się wybiegali.

— Jasne. Idźcie. Ja zostanę na posterunku.

Julita skinęła głową, a potem wskazała segregator.

— Płacisz rachunki?

— Właśnie zamierzałem, ale przyjechali dzisiejsi goście i najpierw musiałem ich zameldować.

— Co to za ludzie?

— Sympatyczna para w średnim wieku.

— Życzyli sobie zjeść u nas kolację?

Dominik skinął głową.

— W porządku. Przygotuję dla nich powitalny poczęstunek. Jest jeszcze domowy chleb, który piekłam rano. Zrobiłam przed południem pastę z groszku, tak chwaloną przez naszych gości, no i są w lodówce wędliny.

— Jak chcesz, to ja mogę to zrobić, a ty zostań z dziećmi dłużej na placu zabaw.

— Okej. Może to i lepszy pomysł. To zanieś jeszcze do pokoju nowych gości dzbanek domowego kompotu.

— Jasne, zaniosę. A twoi rodzice? O której tu będą?

— Mama mówiła, że będą dopiero koło dziewiętnastej. Umówili się na kawę ze znajomymi po drodze, a wiesz, jaki jest ojciec. Lubi sobie pogadać.

— Aha. To spokojnie wrócicie do tego czasu.

— A ty będziesz miał ciszę i spokój, żeby opłacić te faktury — odpowiedziała mu żona.

— I zaplanować jutrzejsze zakupy. I wyjazd do pralni.

— A myślałam, że o tym zapomniałeś.

Dominik uśmiechnął się do niej.

— O pewnych rzeczach, chociaż bardzo by się chciało, to niestety nie można zapomnieć.

Julita już otwierała usta, by mu coś odpowiedzieć, gdy podbiegł do nich Jaś.

— Mamo, idziemy na plac zabaw? — zapytał z wyrzutem w głosie. — Obiecałaś nam!

Julita popatrzyła na męża wymownie.

— Masz świętą rację. Od pewnych rzeczy nie można się wymigać. Idziemy, idziemy. — Zmierzwiła synkowi włosy. — Tylko musimy najpierw nasmarować się kremem z filtrem, zabrać czapki z szafy w korytarzu i wziąć bidony z wodą.

— I jakieś przekąski! — dodał rezolutnie mały chłopiec.

Dominik z trudem pohamował śmiech.

— Bawcie się dobrze! — zawołał za nimi.

— A tobie miłej pracy. — Julita spojrzała na niego przez ramię. — Masz listę zakupów na mailu. Zrobiłam ją dziś rano, kiedy jeszcze wszyscy spaliście.

Cała ty — pomyślał Dominik. Julita była jego zdaniem prawdziwą mistrzynią planowania. Listy, harmonogramy i plany to był zdecydowanie jej świat. Miało to swoje plusy i jeśli chodziło o pracę, to wiele spraw ułatwiało, ale Dominik dostrzegał także drugą stronę medalu. Czasami marzyła mu się większa spontaniczność w życiu, tęsknił za radosną, beztroską żoną sprzed czasów małżeństwa i dzieci, za tą Julitą, w której się zakochał, a której już prawie nie odnajdywał. Chciałby coś zmienić, wyrwać się ze szponów rutyny, wyjechać czy chociażby nie patrzeć ciągle na zegar. Ale Julita wściekała się na odstępstwa od poukładanego świata, więc i on trzymał się zasad, które wprowadziła do ich wspólnego życia i domu. Dzień zaczynali zwykle koło siódmej, obiad jedli około piętnastej. Popołudnia on najczęściej spędzał w hotelu, ona z dziećmi na placu zabaw albo w ogrodzie, a jeśli była brzydka pogoda — w domu. Oczywiście tę rutynę przełamywały wizyty gości, wyjazdy na zakupy albo do znajomych, ale i one były zazwyczaj skrupulatnie zaplanowane. Kolacja po dziewiętnastej, kąpanie dzieci około dwudziestej… W ich domu życie przypominało dobrze działającą maszynę, zazębiające się trybiki, idealnie zsynchronizowane.

— Dzieci potrzebują rutyny, to ułatwia też prowadzenie biznesu — przekonywała go żona, gdy u Dominika do głosu dochodziła spontaniczna, impulsywna część jego natury.

Potem zwykle zaczynali się sprzeczać, więc on w końcu przestał poruszać z nią ten temat i po prostu pozwolił się wepchnąć w pewne schematy.

— Nie narzekaj — mówiła Julita, jeszcze kiedy się skarżył. — Zdrowy jesteś, młody, masz porządny dom i nie na kredyt, stabilną pracę, świetną rodzinę. Wiesz, ilu ludzi oddałoby wszystko, żeby prowadzić takie życie jak my?

Dominika kusiło nie raz, by odpowiedzieć z przekorą, że są na świecie też tacy, co rzucają wszystko i wyruszają w nieznane, zadowoleni z tego, że nie wiedzą, co im przyniesie kolejny dzień, lecz nie chciał już bardziej denerwować żony.

W jednym musiał przyznać jej rację: takie poukładane, stabilne rzeczy wiele ułatwiały. Jeśli człowiek co sobotę jeździł do pralni, w końcu tak wchodziło mu w to krew, że nie musiał nawet specjalnie o tym myśleć, po prostu z początkiem weekendu przygotowywał kosze i torby. Gdy dzieci szły spać przed dwudziestą pierwszą, Dominik mógł czytać książki, oglądać seriale albo rozmawiać czy kochać się z żoną, choć w minionych tygodniach nie robili tego zbyt często. Regularne jedzenie posiłków sprawiało, że od lat cieszył się szczupłą sylwetką. Jeszcze wiele zalet tego stanu by pewnie wyliczył, gdyby dłużej się nad tym zastanowił.

Jednak nieraz tęsknił za młodzieńczymi szaleństwami i za spontanicznością. Na przestrzeni lat tyle się zmieniło… Ciąg doświadczeń zmienił Dominika. Ukształtował. Życiowe sukcesy oraz problemy, wyzwania i radości uformowały statecznego mężczyznę: męża i ojca. Odpowiedzialnego człowieka, a przynajmniej właśnie tak chciał siebie postrzegać.

Z westchnieniem usiadł przed komputerem, po czym zaczął opłacać kolejne rachunki. Potem przeczytał listę produktów przygotowaną rano przez Julitę, wydrukował ją i wyłączył komputer. Usłyszał głosy gości schodzących po schodach na parter: trzech pogodnych staruszek, które przyjechały do pensjonatu na początku tygodnia, żeby odpocząć od miejskiego życia. Osobiście meldował je w poniedziałek i znosił do pokojów ich walizki.

— Wieczorny spacer? — zagadnął, wyglądając zza biurka.

Ubrane w przeciwwiatrowe kurtki kobiety podeszły do kontuaru.

— Zgadł pan, panie Dominiczku. Zamierzamy się jeszcze przewietrzyć przed kolacją.

— W takim razie życzę paniom miłego popołudnia.

— Dziękujemy — powiedziała jedna z nich.

— I wzajemnie, panie Dominiczku! — odparła druga.

Odkąd był małym chłopcem, nikt nie zwracał się do niego tym zdrobnieniem. Przywoływało miłe wspomnienia.

Kobiety wyszły, on odłożył segregator z fakturami na miejsce, a potem zaparzył sobie herbatę i włączył odcinek ulubionego programu podróżniczego na telefonie. Kiedyś lubił jeździć po Polsce i po sąsiadujących z nią krajach, ale odkąd pojawiły się dzieci i odziedziczyli z Julitą pensjonat, właściwie nie wyjeżdżali. Poczuł delikatne ukłucie w sercu, gdy o tym pomyślał.

Ale w życiu przecież często było coś za coś. Coś się kończyło, inne zaczynało. Dominik przez dwadzieścia dziewięć lat życia nauczył się nie buntować przeciwko tym zmianom. Hołdował zasadzie, że jeśli coś ma nastąpić, to tak po prostu się stanie.

Dostosować się — to były ważne słowa w jego słowniku. Miał wrażenie, że taka postawa pomaga mu utrzymać psychiczny dobrostan, więc od pewnego czasu nie walczył ani z ludźmi, ani ze sobą, ani z przewrotnym losem. Płynął z prądem. Przystosowywał się i spokojnie czekał na to, co przyniesie mu życie.

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

Sercem rodziny Szablewskich zdaniem Gai od zawsze była jej matka, Marzena. To ona zarządzała domem, wprowadzała do niego energię i życie. To do niej córce zawsze chciało się wracać, choć oczywiście kochała też ojca i brata. W głębi duszy Gaja czuła jednak, że gdyby matki zabrakło, nie odwiedzałaby Janusza tak często jak teraz, gdy w domu mieszkali oboje rodzice. Bez Marzeny wiele rzeczy przestawało działać, jak trzeba, a inne wręcz się waliły. Gaja dobrze znała rodzinną historię o tym, z iloma problemami musiał zmierzyć się ojciec, kiedy na kilka dni został w domu sam z Mateuszem, gdy Marzena rodziła Gaję. Mateusz omal nie oblał się w kuchni wrzątkiem, wykorzystując nieuwagę ojca, zalali wtedy łazienkę, nie zakręciwszy wody po kąpieli, a na drugi dzień ojciec potknął się o jakieś porzucone na podwórzu grabie czy trzonek łopaty i złamał sobie nos.

— Jeszcze tylko szarańczy i potopu nam wtedy brakowało! — stwierdzał zawsze Janusz.

Gaja nie powiedziałaby, że ojciec jest niezaradny, ale faktycznie to mama była zawsze lepsza w przewidywaniu kon­sekwencji wybryków dzieci i w zarządzaniu domem. To do niej wszyscy przychodzili z radościami i z troskami. To ona wysłuchiwała, doradzała, a czasem po prostu milczała, gdy słowa stawały się zbędne. To Marzena pamiętała o urodzinach, imieninach i innych ważnych rodzinnych rocznicach. Promieniowała wrażliwością, troską i ciepłem. Właśnie dlatego po powrocie do domu Gaja tak bardzo nie mogła się doczekać, aż wreszcie zobaczy matkę.

Chwilę po szóstej trzasnęły wreszcie wejściowe drzwi i rozległ się głos Szablewskiej. Marzena oznajmiła radośnie, że skończyła już pracę na dzisiaj. Gaja piła herbatę z ojcem przy kuchennym stole — długim, dębowym meblu stojącym przy oknie, obok którego mama przed laty ustawiła staromodną rogówkę i kilka stołków. Oboje z Januszem popatrzyli w kierunku korytarza.

— Mama będzie w szoku — szepnął do córki mężczyzna.

Gaja uśmiechnęła się, bo choć dzisiejszy powrót do Trzęsacza budził w niej silne, nie do końca pozytywne emocje, na spotkanie z mamą akurat szczerze się cieszyła.

Wreszcie Marzena weszła do kuchni. Ubrana w ciemne, obcisłe dżinsy i czarną koszulkę mimo kilku godzin spędzonych w pracy wyglądała na kobietę pełną energii. Policzki miała zaróżowione, jej niedługie blond włosy chyba rozwiał podmuch nadmorskiej bryzy, gdy wracała do domu.

— Niespodzianka! — oznajmiła Gaja i wstała z rogówki.

— O matko kochana! Gajka?!

— Cześć, mamo. — Córka przytuliła ją mocno. — Ciebie też dobrze widzieć.

— Córuś, kochana! Ale cudownie, że jesteś!

— Zaraz oczy ci wyjdą z orbit! — rzucił rozbawiony Szab­lewski.

— Ty wiedziałeś? — Żona spojrzała na męża. — Wiedziałeś, że ona przyjeżdża?

Gaja ubiegła ojca.

— Nikomu nie mówiłam.

— A szkoda. Upiekłabym sernik, zrobiła coś dobrego do jedzenia… A tak jest tylko resztka drożdżowego. I zalewajka.

— Uwielbiam twoją zalewajkę.

— Ale gdybyś mogła wybrać, to wolałabyś moją pieczeń z borowikami, mam rację?

Gaja znowu ją przytuliła.

— Wolałabym, ale dobrze wiesz, że nie przyjeżdżam tutaj tylko ze względu na jedzenie.

— Jutro zrobię pieczeń — oznajmiła Marzena. — Bo zostaniesz do jutra, prawda?

Janusz zaśmiał się na te słowa.

— Zostanę, zostanę — mruknęła Gaja.

— Moja kochana córeczka! — Matka znów ją objęła.

— Oj, skończcie się już tak tulić, bo zaraz się zrobię zazdrosny!

— To chodź do nas, tato.

— Nie jestem mięczakiem.

Gaja z matką z szerokimi uśmiechami wreszcie od siebie odstąpiły.

— Dawno przyjechałaś? — Marzena spojrzała na córkę.

— Już chwilę temu, ale tata dotrzymał mi towarzystwa, jak cię nie było.

— Mogłaś do mnie zajrzeć!

— Nie chciałam przeszkadzać ci w pracy.

— A u Mateusza i Olki już byłaś?

— Nie ma ich.

— Pojechali do Renaty. — Janusz napomknął o teściowej syna.

— To pewnie nieprędko wrócą.

— Nie szkodzi. Nacieszę się wami.

— Lenka oszaleje ze szczęścia, jak cię zobaczy!

— Mam dla niej nową książkę. Po angielsku, ale gdy nacis­ka się zamieszczone w środku guziki, to wydaje odgłosy zwierząt. Stęskniłam się za małą. Na pewno urosła przez te kilka miesięcy, kiedy jej nie widziałam — odparła Gaja i wróciła na swoje miejsce za stołem.

Marzena natomiast podeszła do lodówki i wyjęła z niej garnek z zupą.

— A jak urosła Oliwka! Kochana, ty jej nie poznasz! Przewraca się już z pleców na brzuch i w drugą stronę. Mati z Olą to jej już z oczu nie spuszczają.

— Ty ostatnio byłaś w Polsce na chrzcinach Oliwki, co? — zagadnął ją Janusz.

Gaja skinęła głową.

— Malutka naprawdę od tego czasu bardzo się zmieniła — powiedział.

— Mam nadzieję, że uda mi się ją jeszcze dzisiaj zobaczyć.

— Może zadzwoń do Matiego, żeby zapytać, o której planują wrócić do domu? — podsunęła Marzena.

— Niech dziewczynki wybawią się u babci. Nie chcę im przeszkadzać.

— Czy to znaczy, że zostajesz na dłużej? — zapytała matka, zapalając płomień pod garnkiem.

Gaja odetchnęła głęboko, a wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Czy to był dobry moment, żeby powiedzieć rodzicom, że zostaje tutaj na zawsze, i wyjawić im powód niespodziewanego przyjazdu? Powiodła wzrokiem po ich twarzach. Janusz wpatrywał się w nią jak w obrazek. Zawsze rozpieszczał córkę i Gaja nie miała najmniejszych wątpliwości, że cieszy się z tej wizyty. Matka też wyglądała na szczęśliwą. Czy powinna psuć im tę chwilę radości?

To jeszcze nie pora — pomyślała, po czym zmusiła się do uśmiechu.

— Zdążę się jeszcze nimi nacieszyć — zapewniła.

— Kolejna dobra wiadomość tego dnia!

— Czyli nie śpisz dziś u nas? — spytał ją ojciec. — Skoro przyjechałaś na dłużej, to pewnie pojedziesz do siebie?

Gaja skinęła głową. Tak właśnie planowała: pojechać do niedużego, drewnianego domku, który wybudowała trochę ponad rok temu, żeby podczas wizyt w Polsce nie zatrzymywać się u rodziców, tylko móc cieszyć się większą swobodą i prywatnością.

I nie, nie oznaczało to wcale, że Marzena z Januszem byli przesadnie kontrolujący, naruszali granice. Gdy po wyprowadzce z domu przyjeżdżała do nich, zawsze traktowali ją z należytym szacunkiem i jak dorosłą, niezależną osobę. Gaja po prostu lubiła zwykle być sama. Podróżowanie w pojedynkę po świecie sprawiło, że najlepiej czuła się we własnym towarzystwie i przestrzegając swoich prywatnych zasad, a w domu rodzinnym jednak do wielu rzeczy musiała się dostosować, nie mówiąc o tym, że dom tętnił życiem, ponieważ mieszkała w nim szóstka ludzi.

To właśnie dlatego jakieś trzy lata temu wpadła na pomysł, żeby wybudować sobie drewnianą chatkę w Trzęsaczu. Odkąd zaczęła dobrze zarabiać na reklamach różnych produktów zamieszczanych na swoich internetowych profilach i wydawać e-booki, w których przybliżała pewne regiony świata albo udzielała rad innym podróżnym, finanse nie były problemem. O dziwo, najtrudniejsze w tym przedsięwzięciu okazało się znalezienie idealnej działki. I nie, wcale nie chodziło o to, że Gaja chciała mieszkać nad morzem albo blisko rodziców. Uparła się, że chce kupić taki kawałek ziemi, na którym rosłyby już drzewa, ponieważ kochała zieleń i bliskość natury była dla niej czymś ważnym. Takich działek na sprzedaż było w Trzęsaczu jak na lekarstwo. A jeśli już Gaja coś znalazła, pojawiały się kolejne problemy. A to jakaś rodzina odziedziczyła ziemię po zmarłym krewnym i