Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
505 osób interesuje się tą książką
Czy nadzieja i miłość wystarczą, by odzyskać stracone marzenia?
Karina przyjeżdża z synkiem do rodzinnego domu. Musi pomóc rodzicom w prowadzeniu biznesu. Ma sentyment do tego magicznego miejsca nad jeziorem. Przeżyła tu najlepsze, ale i najsmutniejsze chwile w swoim życiu.
W rodzinne strony wrócił też Oskar. Chłopak zniknął nagle wiele lat temu. Nigdy się potem nie odezwał, nie szukał kontaktu, a przecież kiedyś on i Karina każdą chwilę spędzali razem. Przysięgali sobie, że to już na zawsze.
Czy teraz, gdy każdy ma za sobą lata trudnych doświadczeń i tak wiele rozczarowań, druga szansa jest możliwa? Czy uda się wybaczyć i zapomnieć? Jak poradzić sobie ze zmorami przeszłości, które wciąż unoszą się nad zimowym jeziorem?
Agata Przybyłek zabiera nas nad zamarznięte mazurskie wody, by snuć opowieść o miłości i poświęceniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agata Przybyłek-Sienkiewicz, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Damian Pawłowski, Magdalena Owczarzak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografie na okładce:
© Pro Hi-Res | Adobe Stock
© Seahorsevector | Adobe Stock
Fotografia autorki na skrzydełku: Agnieszka Werecha-Osińska | Foto Do Kwadratu
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68263-03-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Mojemu mężowi. Jak to dobrze,
że spotkaliśmy się we właściwym czasie.
„Wszystko jest dla nas zaplanowane,
zanim zaczerpniemy swój pierwszy oddech”.
Lucinda Riley, Siostra Perły
„O, Przeszłości, jak do ciebie wrócić?
O, Przeszłości, jak do ciebie dotrzeć?…”
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Rozmowa z sercem
TERAZ
Rozdział 1
Jedno z pozoru niewinne zdarzenie potrafi zapoczątkować prawdziwą lawinę wydarzeń. Kiedy Karina Brzozowska jechała na święta do domu rodziców, nie myślała jednak o takich sytuacjach. Całkowicie zaprzątał jej głowę temat złamanej nogi matki. Nie dalej niż trzy dni temu ojciec zadzwonił z informacją, że przewróciła się na oblodzonym chodniku, gdy wracała z zakupami z wioskowego sklepiku, i tak pechowo upadła, że sąsiadka od razu wezwała karetkę.
W tym roku jeszcze ani razu nie spadł śnieg i do tej pory tylko w nocy pojawiały się przygruntowe przymrozki, ale to wystarczyło, by zrobiło się ślisko. Matka Kariny podczas niefortunnego upadku złamała kość piszczelową i bardzo się potłukła, co wykazały prześwietlenia wykonane w szpitalu. Lekarze wypuścili ją do domu i zalecili oszczędny tryb życia.
– Podobno piszczel zrasta się od czterech do ośmiu tygodni – przekazał Karinie przez telefon słowa lekarzy ojciec. – Za sześć tygodni pojedziemy z mamą na kontrolę, ale do tej pory ma nie obciążać tej nogi.
Karina od razu pomyślała o zbliżających się świętach. Był dziewiętnasty grudnia, do Wigilii zostało pięć dni. Już wcześniej planowała pojechać do rodziców, lecz nie zakładała, że to ona będzie w tym roku przygotowywała rodzinny dom i potrawy na święta. Nie żeby czuła, że nie podoła. Po prostu zwykle to Wiesia wiodła prym w kuchni.
Nie mogła jednak zostawić mamy w potrzebie. Jako jedyna córka czuła się odpowiedzialna za rodziców, przecież wiele im zawdzięczała. Andrzej i Wiesława Ostrowscy dbali o nią, wspierali podczas burzliwego okresu dorastania i finansowo przez lata studiów. Kiedy na ostatnim roku zaszła w ciążę, to właśnie oni jej pomogli, gdy ojciec dziecka, a jej mąż – chociaż tylko przez chwilę – oznajmił, że nie dorósł do ojcostwa i ewakuował się z życia żony i syna. Zresztą Karina do tej pory mogła na nich liczyć, kiedy potrzebowała pomocy, ich dom był zawsze otwarty dla niej i dla Szymka. Opiekowanie się rodzicami i pomoc w przedświątecznych przygotowaniach nie wydawały się więc Brzozowskiej przykrym obowiązkiem. Cieszyła się, że spędzi z nimi kilka najbliższych tygodni, co ustaliła z dyrektorką prywatnego przedszkola w Olsztynie, w którym rozpoczęła pracę, gdy Szymek poszedł do żłobka. W tym roku województwo warmińsko-mazurskie miało zacząć ferie w pierwszym terminie, dwa tygodnie po Nowym Roku. Karina nieczęsto brała wolne, więc Marzena, dyrektorka placówki, oznajmiła, że znajdzie za nią zastępstwo na te dziesięć dni między przerwą świąteczną a feriami.
– Odwdzięczę ci się – obiecała podczas rozmowy Karina.
Jeszcze w ten sam dzień spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i po odebraniu Szymka z przedszkola udali się oplem w podróż do rodzinnej miejscowości Kariny.
Ostrowscy mieszkali w urokliwym miejscu. Ich dom stał właściwie nad samym jeziorem. Oddzielały go od niego jedynie pas jezdni – niezbyt ruchliwej, ponieważ wioska znajdowała się z dala od głównych tras w województwie – oraz działka z dwoma budynkami z czerwonej cegły, w których rodzice Kariny od lat prowadzili salę weselną oraz motelik z kilkunastoma pokojami do wynajęcia. Wcześniej uczyły się w nich dzieci, ale wioska szybko się wyludniała, więc władze gminy zamknęły placówkę i wystawiły ją na sprzedaż. Niewiele osób interesowało się starymi zabudowaniami, w dodatku tak się złożyło, że niedługo przed licytacją ojciec otrzymał spadek po matce, która zostawiła jedynemu synowi między innymi dwa mieszkania w Olsztynie oraz lokatę, na którą przez całe życie odkładała pieniądze.
Ostrowski nie zastanawiał się długo. Sprzedał mieszkania, zlikwidował lokatę i udało mu się nabyć stary kompleks położony naprzeciw ich domu. Za resztę pieniędzy przekształcili z żoną dawny budynek szkoły w motelik, a do znajdującej się obok sali sportowej dobudowali zaplecze gastronomiczne oraz sanitarne i urządzili tam salę weselną, która ze względu na urokliwy wystrój wnętrza cieszyła się dużym zainteresowaniem wśród par z regionu, a nawet i z Olsztyna. Ceglane ściany, drewniane podłogi, belki pod sufitami i skrzynkowe okna sprawiały, że miejsce miało wyjątkowy charakter. I jeszcze usytuowanie tuż nad brzegiem jeziora, gdzie nozdrza wypełniał zapach wody i tataraków…
Karina nawet przez moment nie wątpiła w to, że wychowała się w niezwykłym miejscu. Jako nastolatka bardzo lubiła spędzać czas na drewnianym pomoście zbudowanym przez ojca. W ciepłe miesiące razem z matką dekorowała otoczenie moteliku i sali weselnej kwiatami w dużych donicach. Zimą dokarmiała łabędzie, a raz, kiedy wodę mocniej ściął mróz, podczas jednej z najchłodniejszych zim w jej życiu, dała się namówić ojcu na jazdę na łyżwach przy brzegu po lśniącej w słońcu zamarzniętej tafli jeziora. Jednymi z najpiękniejszych wspomnień w jej życiu były te chwile, gdy rodzice organizowali ogniska nad brzegiem jeziora, siedziała przy ogniu, patrzyła w wodę i piekła kiełbaski. Na niebie migotały gwiazdy i wraz z księżycem odbijały się w tafli jeziora, a nozdrza wypełniał co rusz duszący zapach palonego drewna. Doskonale pamiętała też kilka rześkich poranków, w które dała się ojcu namówić na ryby. Wędkowanie ją nudziło, ale obserwowanie budzącego się po nocy nadwodnego życia było zdecydowanie wyjątkowym przeżyciem. Gdyby nie to, że jako nastolatka nie lubiła porannego wstawania, na pewno podglądałaby częściej te wyjątkowe spektakle.
No i nad tym jeziorem przeżyła najlepsze randki, choć już dawno zamknęła ten etap i po tym, jak zostawił ją ojciec Szymka, nie umawiała się z mężczyznami. Gdy koleżanki z pracy pytały ją, czy nie czuje się samotna, odpowiadała, że ma w życiu wystarczająco wiele osób do kochania – i naprawdę tak właśnie myślała. Szymek pochłaniał ogrom jej uwagi i czasu. Jeszcze zanim przyszedł na świat, zawłaszczył jej serce. Do tego miała rodziców. Kochała też swoją pracę i dzieci, które trafiały do jej grupy. Bycie samą a samotną zdaniem Kariny to dwa różne pojęcia i nie lubiła, kiedy ludzie łączyli je w jedno. Ona uważała – i była tego świetnym przykładem – że kobieta naprawdę mogła nieźle radzić sobie bez mężczyzny. Te wszystkie teksty o dwóch połówkach jabłka… Karina Brzozowska czuła się kompletną i szczęśliwą kobietą. Kiedyś zawsze wyobrażała sobie, że stworzy z kimś pełną rodzinę i nie zakładała, że przyjdzie jej samej wychowywać syna – ale skoro sytuacja wyglądała inaczej, nie roztrząsała jej, akceptowała swoje położenie. Nie wyobrażała sobie życia bez synka, który był i zawsze pozostanie najważniejszym mężczyzną w jej życiu. Szymek dawał jej tyle radości… Dzięki pomocy rodziców kupiła na kredyt ładne mieszkanie: dwa pokoje w pełni wystarczały dla niej i synka. Znalazła pracę, którą lubiła. Raptem czterdzieści minut jazdy samochodem od Olsztyna mieszkali rodzice, na których zawsze mogła liczyć. To wszystko składało się w jej głowie na pojęcie dobrego, spokojnego życia.
Karina miała dwadzieścia dziewięć lat i właśnie stabilności, harmonii pragnęła dla siebie i syna najbardziej na świecie. Szaleństwa i porywy serca – to już nie dla niej. Koleżanki z pracy żartowały czasami, że jest niedzisiejsza, ale ona nie dbała o to, co mówią o niej inni. Osiągnęła ten etap w życiu, w którym najważniejsze było dla niej to, co sama czuje i myśli. Czy to była właśnie dojrzałość? Nie wiedziała. A może odrobione lekcje z przeszłości?
Zwolniła nieco, dostrzegając zjazd w boczną drogę, a potem skręciła delikatnie, nie chcąc obudzić gwałtownym manewrem śpiącego w foteliku Szymona. Za pięć kilometrów mieli dojechać do celu. Karina chciała, żeby mały wypoczął, zanim rzuci się w wir popołudniowej zabawy, zresztą sama pragnęła nacieszyć się ciszą przed rozpoczęciem przygotowań do świąt. Do rodzinnego domu zawsze zjeżdżały wtedy rzesze bliższych i dalszych krewnych rodziców: rodzeństwo mamy i kuzyni taty. Nie mówiąc już o tym, że w święta zazwyczaj motelik był pełen i trzeba było przygotować wieczerzę dla gości. Zresztą nie tylko wieczerzę – i właśnie dlatego Karina postanowiła zostać u rodziców aż do końca ferii. Wiedziała od mamy, że wszystkie pokoje dla gości miały być też zajęte w sylwestra oraz Nowy Rok, a potem także i ferie.
Minęła znak z nazwą miejscowości i dom rodziców koleżanki z dzieciństwa, a potem jej oczom ukazał się zimowy widok na jezioro. Latem Karina uwielbiała patrzeć na przybrzeżne rośliny i otaczającą wodę zieloność, ale i zimą rodzinne strony miały swój urok. W wielu miejscach natura pozostawała niezmieniona ręką człowieka: gęste szuwary, dzikie kąpieliska, rzesze mieszkających tu ptaków i innych nadwodnych stworzeń, których nazw nie umiała wymienić.
Kilkaset metrów od motelu i sali weselnej rodziców Kariny znajdowało się skupisko około dwudziestu domków letniskowych. Za otaczającą je siatką mieściły się też strzeżona plaża z dwoma pomostami, wypożyczalnia kajaków oraz zaplecze gastronomiczne. Właścicielami większości domków byli mieszkańcy pobliskiego Olsztyna, ale dwa czy trzy z nich należały w przeszłości także do rodzin jej znajomych ze szkoły. Prawie wszystkie były drewniane, niektóre piętrowe ze spadzistymi dachami i z zadbanymi werandami, inne tylko parterowe i mniejsze. Urokliwie to wyglądało. Rodzinna miejscowość zazwyczaj kojarzyła jej się z sielskością.
Gdy Karina dostrzegła dom rodziców, zdjęła nogę z gazu. Biała elewacja i jasnopomarańczowy dach wydawały się kontrastować z szaroburymi kolorami otoczenia. Niestety, synoptycy nie dawali mieszkańcom regionu nadziei na białe święta w tym roku. Skręciła na podjazd biegnący wzdłuż krótszego boku domu, a potem minęła skrzynkę na listy oraz dwa kubły na śmieci i zaparkowała obok samochodu ojca. Zgasiła silnik i spojrzała przez ramię na śpiącego wciąż syna. Tak słodko wyglądał, przebywając w krainie nieświadomości. Czy miała serce go budzić?
Nagle Szymek się poruszył i otworzył powoli zaspane oczy, jakby usłyszał jej myśli.
– Cześć, mały człowieku.
Chłopiec zamrugał i rozejrzał się dookoła.
– Właśnie dojechaliśmy do dziadków – wyjaśniła mu mama. – Już na pewno na ciebie czekają.
Na wzmiankę o dziadkach od razu się rozpromienił. Karina zgasiła silnik i wysiadłszy z auta, pomogła synkowi wygramolić się z fotelika. Jej ciało owiał chłodny, wilgotny podmuch powietrza, a nozdrza wypełnił dobrze znany zapach jeziora. Naciągnęła Szymkowi czapkę na głowę, opatuliła go szalikiem i kurtką, a potem pociągnęła lekko za rękę w stronę drzwi wejściowych. Uznała, że najpierw zaprowadzi zaspanego jeszcze chłopca do środka, nim zacznie zawracać sobie głowę bagażami.
Nie zdążyli jednak dotrzeć do drzwi, kiedy te się otworzyły, a w progu powitał ich Andrzej Ostrowski. Miał na sobie kraciastą koszulę i dżinsy, spod których wystawały jego ulubione granatowe kapcie, których nie pozwalał wymienić na nowe. Nie był wysoki, dorobił się też charakterystycznego piwnego brzucha i zakoli na głowie. Kiedy Karina na niego patrzyła, czasami nie mogła się nadziwić, gdzie podział się ten młody, szczupły mężczyzna z bujną czupryną i gładką twarzą, którego pamiętała z dzieciństwa. Co nie wpływało na to, że jej uczucia do niego pozostawały niezmienne. Był dobrym ojcem. Wielu mężczyzn z jego pokolenia nie angażowało się w wychowanie dzieci, ale on zawsze znajdował w ciągu dnia dla Kariny choć chwilę i dzięki temu teraz mieli szczerą, opartą na zaufaniu relację.
Posłała mu uśmiech, a potem przytulili się czule, po czym i Andrzej ukucnął przed wnuczkiem.
– Cześć, Szymuś! Chyba urosłeś!
– Dużo jem – odparł z dumą chłopiec.
– Nie da się ukryć. – Andrzej się uśmiechnął. – Mama musi cię bardzo dobrze karmić!
– Zwykle tak, ale czasem gotuje brokuły, a ja ich nie cierpię.
Ojciec posłał córce rozbawione spojrzenie.
– Tak między nami: ja też za nimi nie przepadam, ale lepiej nie mów tego przy babci. – Puścił oko do wnuka.
– Tato…
Gdy weszli do środka, owionął ich przyjemny, bardzo charakterystyczny i nieco drzewny zapach, który od razu przywołał najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa Kariny. Tutaj również, tak jak i w motelu, pod sufitami we wszystkich pomieszczeniach znajdowały się drewniane belki, a na podłogach w korytarzu oraz w pokojach – parkiet.
Dom miał dwa piętra – na parterze mieściły się przestronny salon, jadalnia, sypialnia rodziców, a także kuchnia oraz łazienka. Okna tych trzech ostatnich pomieszczeń wychodziły na jezioro. Kręte schody znajdujące się naprzeciw kuchni i nieopodal drzwi do salonu wiodły na piętro pełne skosów. Mama lata temu urządziła u góry spiżarnię, do której co roku dokładała kolejne słoiki z własnoręcznie robionymi przetworami, mieścił się tam także pokój Kariny, łazienka i pokoik dla gości. Pomieszczenia urządzone były schludnie i przytulnie, choć trochę staromodnie, bo rodzice robili ostatni remont w tym domu, jeszcze gdy Karina była małą dziewczynką.
Kochała ten dom i w myślach zawsze nazywała go miejscem z duszą. Rodzinne pamiątki, mnóstwo zdjęć na ścianach, gromadzone przez mamę latami dodatki wnętrzarskie – to tworzyło unikatowy klimat. I do tego widok na jezioro, którym można było cieszyć wzrok, gdy wyjrzało się przez okno.
Gdyby nie to, że Karina nie mogła znaleźć w okolicy pracy w swoim zawodzie po studiach, a nie chciała na razie przejmować biznesu po rodzicach, to pewnie wróciłaby tutaj na stałe. Zresztą taki właśnie miała plan na odległą przyszłość, choć na razie dobrze jej było w Olsztynie. Zdawała sobie sprawę z tego, że rodzice nie będą wiecznie młodzi, a więcej dzieci nie mieli. Swojej starości w mieście też nie umiała sobie wyobrazić. O ile teraz wygodnie było żyć w większym skupisku ludzi i mieć wokół wiele punktów usługowych, z roku na rok coraz bardziej łaknęła spokoju i ciszy. Wiedziała, że maleńki balkon z widokiem na osiedle nigdy nie zrekompensuje jej własnego ogródka.
– A mama gdzie? – zwróciła się do ojca.
– Odpoczywa na kanapie w salonie.
– Śpi?
– Skąd. Wygląda was od rana. Na pewno nie przegapiłaby waszego przyjazdu.
Karina rozciągnęła usta w uśmiechu i poszli z Szymkiem się przywitać. Parkiet gdzieniegdzie zaskrzypiał pod ciężarem ich kroków. Zastali Wiesię leżącą między poduszkami i przykrytą kocem. Spod materiału wystawał kawałek białego gipsu, na którego widok Karinę ogarnęło współczucie.
Mama nie wyglądała najlepiej. Zwykle rumiana i pełna energii, dziś miała podkrążone oczy i poszarzałą twarz. Bura koszulka też Karinie do niej nie pasowała, gdyż matka zwykle ubierała się w żywe kolory i kochała kwiatowe wzory.
– Cześć, mamo. – Podeszła do rekonwalescentki i cmoknęła ją czule w policzek.
– Kochani… – Ostrowska uścisnęła i córkę, i wnuczka. – Jak dobrze, że już jesteście.
Karina odgarnęła koc z kanapy i przysiadła na brzegu.
– Jak ty się czujesz, mamuś? Bardzo cię boli?
– Tata faszeruje mnie lekami przeciwbólowymi, więc wcale nie jest tak źle.
Karina zerknęła przez ramię na ojca. Wzruszył ramionami.
– W szpitalu kazali.
– I bardzo dobrze. Po co się męczyć?
– Franek z przedszkola też miał kiedyś złamaną nogę – wtrącił Szymon.
– I co? Chodził z gipsem na zajęcia? – zainteresowała się babcia.
Szymek pokiwał głową, a potem zaczął opowiadać o Franku i jego przygodach. Karina czuła pragnienie po podróży, więc postanowiła na chwilę wyjść do kuchni.
– To ja może wstawię wodę na herbatę – szepnęła do mamy i wstała.
Na korytarzu podłoga znów zatrzeszczała cicho pod jej stopami. Przez głowę Brzozowskiej przemknęła myśl, że ten dom nieuchronnie się starzeje – tak samo jak rodzice. Na zewnątrz było już ciemno, mimo to po kilku chwilach z kubkiem herbaty podeszła do okna i popatrzyła w stronę jeziora. Nie widziała go, lecz już sama świadomość, że przyjechała w miejsca, które kochała najbardziej na świecie, sprawiła, że poczuła przyjemne ciepło na sercu. Miała nadzieję, że chociaż w najbliższych dniach czeka ją dużo pracy, znajdzie chwilę na spacer brzegiem jeziora.
WCZEŚNIEJ
Rozdział 2
Szesnastoletni Oskar obudził się w wigilijny poranek, lecz nie spodziewał się cudów – w jego rodzinnym domu one się nie zdarzały i ten dzień nie różnił się od wszystkich innych poza tym, że wieczorami mama zmuszała ojca, by usiadł z nią i Oskarem do stołu.
Chłopak odrzucił kołdrę i stanął bosymi stopami na starym gumoleum. Ogarnął go chłód. Na niedużym blacie pod oknem, przy którym zwykle odrabiał lekcje, czekała na niego niepozornie wyglądająca kartka. Gdy wziął ją do ręki, od razu rozpoznał odręczne pismo swojej matki, Maryli. Ogarnęły go jakieś złe przeczucia, ponieważ do tej pory matka nie zostawiała mu żadnych liścików.
Zaniepokojony zaczął czytać wiadomość, a kiedy dotarł do końca, spanikowany od razu wypadł z pokoju. Zaglądał do kolejnych pomieszczeń w domu. W skroniach pulsowała mu krew i nogi miał miękkie jak z waty.
Matka napisała, że postanowiła odebrać sobie życie. Ze łzami w oczach i przerażeniem na twarzy Oskar zaczął przeszukiwać kolejne pokoje, lecz nigdzie nie znalazł mamy. Ojca też nie, choć to akurat go nie zdziwiło – Henryk Wąsowski pewnie pił już z kumplami pod sklepem i w nosie miał swoją rodzinę.
Przerażony nie na żarty chłopak narzucił kurtkę na znoszoną piżamę i wybiegł na mroźne powietrze.
Znalazł mamę w sadzie. Wśród drzew stała drewniana szopka. Otwarte drzwi od razu zaniepokoiły Oskara. Wpadł do środka i wtedy ją zobaczył. Leżała na podłodze. Obok otwarte opakowanie po lekach i butelka po wódce. Wyglądała blado. Zbyt blado. Gdyby nie list w jego pokoju i te rzeczy obok jej ręki, mógłby pomyśleć, że spała…
Z gardła Oskara wyrwał się wrzask. Podbiegł do matki. Zbadał puls. Nie wyczuwał go. Przysunął policzek do jej twarzy. Nie oddychała. Zaczął ją szarpać, lecz nie otworzyła oczu i nic nie powiedziała…
Świat zawirował przed oczami Oskara. Ostatkiem sił wrócił do domu, żeby wezwać karetkę. A wtedy pojawiła się myśl, że i on powinien się teraz powiesić, bo jego życie bez niej nie będzie miało sensu. Odkąd pamiętał, to mama się o niego troszczyła, choć sama nie miała łatwego życia. Ojciec pił. Dużo. Kochał alkohol bardziej niż swoją rodzinę, niż pracę, którą zresztą dawno temu stracił. Po piwie i wódce był nerwowy. Chłopak nie raz widział, jak szarpał żonę. Maryla potem ukrywała siniaki pod makijażem i długimi rękawami.
A teraz leżała biała jak śnieg w sadzie.
Oskar wrócił do matki i przytulił się do niej, powtarzając w myślach jak mantrę, że to nie może być prawda, że nie popełniła samobójstwa naprawdę. Przecież by tego nie zrobiła. Nie jemu!
Wpadł w panikę i kiedy przyjechali ratownicy medyczni z lekarzem, musieli siłą odciągnąć go od mamy.
– Biedny chłopak. Taka tragedia. I to w Wigilię.
Te słowa przez całe święta dźwięczały mu w uszach i powracały do niego jeszcze długo po skromnym pogrzebie. Nie istniała dla dziecka większa tragedia niż śmierć matki. Niezależnie od tego, czy miało sześć czy szesnaście lat.
* * *
Kiedy Maryla Grzelak poznała swojego przyszłego męża, Henryka, na pewno nie sądziła, że tak nędzne i trudne życie będzie przy nim wiodła. Spotkali się na imprezie sylwestrowej w remizie. Matka wspaniałomyślnie pozwoliła dziewczynie włożyć wtedy nową sukienkę, a koleżanka pożyczyła jej przepiękną pomadkę w kolorze szkarłatnej czerwieni. Siedemnastoletnia Maryla jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak atrakcyjna i miała ogromną nadzieję, że ściągnie na siebie tego wieczoru uwagę jakiegoś przystojnego młodego mężczyzny. Jej starsza siostra od trzech miesięcy była już zaręczona i w ich domu ostatnio codziennie mówiło się o ślubie.
Radosna atmosfera oczekiwania na ceremonię oraz wesele udzielała się także Maryli i choć wcześniej nie zwracała uwagi na przedstawicieli płci przeciwnej, nagle sama zaczęła marzyć o wielkiej, romantycznej miłości.
Była przeszczęśliwa, kiedy chwilę po dziewiątej podszedł do niej brunet w ciemnych spodniach oraz eleganckiej koszuli i poprosił ją do tańca. Czy zgodziłaby się i podała mu dłoń, gdyby wiedziała, jakie życie czeka ją u jego boku?
Oskar myślał o tym wiele razy po śmierci matki. W sypialni rodziców znalazł stary album ze zdjęciami Maryli i odkąd odeszła, co dzień wsuwał go pod swoją poduszkę tuż przed snem i w nocy wielokrotnie odnajdywał go dłonią.
Mama była dobra, czuła i kochana. Czuł niesprawiedliwość w tym, że już jej z nim nie było, podczas gdy po świecie nadal chodził taki bydlak jak jego ojciec. Tak. Bydlak. Oskar właśnie tak nazywał go w myślach, odkąd znalazł mamę w ten zimowy poranek, i starał się go unikać, bo każdy widok Henryka Wąsowskiego budził w nim jakieś nieznane dotąd, mordercze, agresywne instynkty. Ojciec udawał przed sąsiadami dobrego męża, którego trawiła żałoba, choć w przeszłości traktował żonę jak śmiecia.
Czy Oskar powinien pomścić mamę i na własna rękę wymierzyć sprawiedliwość? Kusiło go to czasem. W myślach nie raz dolewał ojcu czegoś do wódki albo wsuwał mu do ręki zapalonego papierosa podczas snu. W przeciwieństwie do Henryka Wąsowskiego nie był jednak potworem i w głębi serca wiedział, że przemoc nie jest rozwiązaniem niezależnie od okoliczności. Jak spojrzałby sobie w lustrze w oczy, gdyby pozbawił życia własnego ojca? No i kim by go to uczyniło? Mordercą…
Oskar chodził regularnie na cmentarz do mamy. Zbił z desek niedużą, drewnianą skrzynkę, którą postawił na kopcu ziemi. Podkradł ojcu, gdy ten spał pijackim snem po kolejnej libacji z kumplami, trochę drobnych z portfela i kupił znicz. Zrobił z betonowych bloczków i deski prowizoryczną ławeczkę przy grobie, choć podskórnie czuł, że proboszcz i tak prędzej czy później nakaże mu ją rozebrać i będzie musiał siadać na ziemi przy grobie, żeby snuć monologi do matki. Oskar miał z nim religię i wiedział, że jego zdaniem takie rzeczy kłóciły się z dostojnością miejsc kultu, pochówku. To nie był ksiądz z powołania. Raczej typ biznesmena. Żaden dobry człowiek.
A mówił do mamy dużo i często przesiadywał na ławce. W pierwszych dniach po pogrzebie codziennie przychodził tu i płakał. Opowiadał o swoich emocjach. O tej palącej go pustce, którą nieustannie odczuwał, odkąd odeszła. O myślach samobójczych, które i jego zaczęły nachodzić, nie miał jednak na razie tyle odwagi, by się targnąć na życie. I o tym, że nie rozumie wielu spraw, również jej opowiadał.
A nie rozumiał, naprawdę nie rozumiał, dlaczego od razu sięgnęła po ostateczny środek, zamiast poszukać pomocy. Tak, wiele lat znosiła przemoc ze strony ojca, musiał to przyznać, ale przecież mogła od niego odejść. Mogła się rozwieść. Nawet zmienić nazwisko, by jej nie znalazł. Istniało tyle organizacji, które pomagały kobietom… Nie musiała odbierać sobie życia. Dlaczego tego nie zrobiła? Dlaczego zwyczajnie nie spakowała w tamtą Wigilię walizki, a raczej: nie spakowali walizek, bo przecież nie pozwoliłby jej odejść samotnie, i nie wyjechali gdzieś daleko? Nie zaczęli lepszego życia? Przecież on by we wszystkim jej pomógł! Była jego matką, a on już prawie dorosłym chłopakiem!
Płakał długo i często. Przez kilka pierwszych tygodni po stracie mamy właściwie nie opuszczał swojego pokoju. Schudł. Chodził jedynie na cmentarz, skąd wracał tak wyczerpany emocjonalnie, że zasypiał niemal od razu, gdy znajdował się w łóżku. Odpuścił sobie szkołę i zaniedbał naukę, choć nigdy nie był orłem. Kiedy człowiek pochodzi z takiej rodziny, z jakiej pochodził Oskar Wąsowski, nie ma wysokiego poczucia własnej wartości i nie wierzy w to, że może coś osiągnąć. No bo co taki chłopak może? Półsierota i syn alkoholika?
Przez całe życie słyszał z ust ojca, że nic z niego nie będzie i że do niczego się nie nadaje. Że na niczym się nie zna i ojciec wie lepiej. A kiedy jako mały chłopiec płakał z tego powodu, dostawał lanie, bo przecież chłopaki nie płaczą.
To wszystko wpłynęło na to, jakim stał się młodym człowiekiem. Uwierzył w to, co mówił mu ojciec, jego słowa przylgnęły do niego niczym druga skóra. Towarzyszyły mu ciągle. Wziąwszy sobie szczególnie do serca zdanie ojca o tym, że odczuwanie emocji jest niemęskie, coraz częściej odcinał się od nich i wreszcie zepchnął gdzieś głęboko nawet ból i żałobę po śmierci mamy. Udawał, że to już go nie rusza. Wyłączył swoje serce i tylko w bardzo krótkich chwilach pozwalał sobie na tęsknotę za bliskością i za miłością. Za mamą.
Coś w nim umarło. Przestały go poruszać kolejne wyzwiska ojca, który teraz to na nim wyładowywał swoje frustracje, nazywał go debilem, idiotą i powodem wszystkich problemów.
A było ich dużo, choć Oskar o wielu z nich dowiedział się dopiero kilka miesięcy po śmierci mamy. Wtedy zrozumiał, dlaczego targnęła się na swoje życie. Rąbał na podwórzu drewno na opał, kiedy pod dom zajechał jakiś mężczyzna. Chłopak schował się za stertą drewna, żeby ojciec nie widział, że podsłuchuje.
Dowiedział się, że z powodu długów ojca ich dom niebawem trafi pod młotek, tak samo jak stary samochód i ciągnik, które stały na podwórzu, choć Henryk Wąsowski stracił prawo jazdy już wiele lat temu. Za prowadzenie pod wpływem alkoholu.
Oskar nagle zrozumiał, dlaczego mama odeszła. Mieć męża alkoholika to jedno. Być bezdomną i do tego spłacać nie swoje długi – to drugie.
Rzucił siekierę pod stertę drzewa i bezszelestnie opuścił posesję. W jego głowie zaczęły się mnożyć pytania o przyszłość. Co teraz z nim będzie? Czy jest w ogóle jakaś nadzieja na to, żeby ojciec oddał jakoś te pieniądze? A jeśli nie, to gdzie zamieszkają? Ojciec nie był zaradny. Bardzo lubiany też nie. Właściwie to nie utrzymywał kontaktu nawet ze swoją matką. To Maryla do niej czasem jeździła. Czy zatem babcia zechce im pomóc?
Kilkaset metrów od domu Oskar przysiadł na kamieniu przy polnej ścieżce i załamany ukrył twarz w dłoniach.
Dlaczego, na Boga, nie mógł się urodzić w innej rodzinie? W takiej, w której nie lałby się strumieniami alkohol, a ojciec kochałby matkę, zamiast doprowadzić ją na skraj rozpaczy? Czasami tak bardzo zazdrościł koleżankom i kolegom z klasy tego, że o tyle rzeczy nie muszą się martwić. Zawsze mieli co jeść. W ich domach zawsze było ciepło. Rodzice nie skakali sobie do gardeł i nawet się kochali…
Czując potworną niesprawiedliwość, pomyślał o tym, że powinien pojechać do babci. Nie miał pojęcia, czy osiemdziesięcioletnia Wanda Wąsowska wiedziała o problemach syna, ale dla wnuka pozostawała ostatnią deską ratunku. Tylko czy zechce ich przyjąć pod swój dach, jeżeli z powodu głupoty ojca zostaną niedługo bezdomni?
Wrócił do domu po rower i pojechał rozeznać się w sytuacji. Babcia mieszkała sama kilka miejscowości dalej, w niedużym, parterowym domu położonym naprzeciwko jeziora. Oskar ostatnio rzadziej tu bywał, ponieważ babcia obraziła się na swojego syna za to, że kiedyś ukradł jej sporą sumę pieniędzy. Na alkohol.
Zostawił rower przy furtce, a potem wszedł na dobrze znane podwórze i zadzwonił do drzwi. Nie miał pojęcia, czy zastał babcię w domu – lubiła spędzać popołudnia u koleżanek albo w pobliskim kościele – więc odetchnął z ulgą, kiedy po kilku chwilach usłyszał poruszenie na korytarzu i Wanda Wąsowska otworzyła mu drzwi.
– Oskar? Ty tutaj?
– Cześć, babciu. – Wsunął dłonie w kieszenie spodni. – Możemy chwilę pogadać?
Babcia wpuściła go do środka i chłopak zaraz poczuł zapach lawendy. Starsza pani od lat trzymała ją w szafie, dla ochrony przed molami.
Zdjął buty, a potem przeszli do kuchni i Wanda zaproponowała wnukowi herbatę.
– Pewnie zmarzłeś.
Babcia wstawiła wodę, a potem sięgnęła do chlebaka.
– Kanapkę pewnie też zjesz.
Babcia zakrzątnęła się w kuchni. Przygotowała talerz kanapek z serem i szynką i usiedli naprzeciw siebie przy stole.
– Schudłeś – stwierdziła.
Oskar odruchowo spojrzał w dół, na swój brzuch. Czy miała rację?
– Może. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się ważyłem.
– Ojciec w ogóle robi zakupy?
– Zdarza się, że zapomni.
Wanda Wąsowska westchnęła.
– Odwiedzaj mnie, jak będziesz w potrzebie. Przecież głodnego trzeba nakarmić.
– Dzięki, babciu. Tylko, żebyś nie powiedziała tego w złą godzinę.
– Henryk ma jakieś problemy?
– Najprawdopodobniej był u nas dzisiaj komornik.
– Co ty mówisz?!
– Z tego, co zrozumiałem, ma skonfiskować samochód, traktor i… dom.
– Oczadział ten Heniek?! – Wandę ogarnęło wzburzenie. – To ile on narobił tych długów?
– Nie wiem. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że ty mi coś powiesz.
Starsza pani odchyliła się lekko do tyłu i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Twoja świętej pamięci mama odwiedzała mnie czasem w tajemnicy przed Heńkiem i raz czy dwa zwierzyła się, że ma przez niego problemy finansowe, ale nie sądziłam, że aż takie poważne, żeby groziła wam konfiskata mienia.
Oskar zebrał się na odwagę i popatrzył jej w oczy.
– Boję się, babciu.
Wanda wyciągnęła rękę do wnuka i uścisnęła jego palce.
– Nie załamuj się, Osek. Przecież jakoś to będzie.
– Myślisz, że to przez te długi mama się… no wiesz?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co ona miała wtedy w głowie.
– Brakuje mi jej. – Oskar niespodziewanie zupełnie się rozkleił.
– Słyszałam od ludzi, że Heniek pije teraz jeszcze więcej niż wtedy, jak żyła.
– Zwykle jak się budzę, to już nie ma go w domu, a potem wraca zupełnie pijany.
– Wykończy się wreszcie.
Oskar utkwił wzrok w blacie stołu. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Dojadł kanapki, a potem Wanda westchnęła i wstała.
– Poczekaj tu chwilę – poprosiła i wyszła do innego pokoju.
Kiedy wróciła, wepchnęła wnukowi do ręki zwitek banknotów.
– Masz. Tylko dobrze schowaj przed ojcem. Znam cię i wiem, że nie wydasz na głupoty.
Oskar posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie.
– A tym komornikiem się nie martw. Nawet jak sąd zabierze Heńkowi dom, to przecież nie pozwolę, żeby mój wnuk wylądował na bruku.
– Dzięki, babciu. Naprawdę w tobie jest moja ostatnia nadzieja.
Babcia poklepała go życzliwie po policzku, a potem dopił swoją herbatę i pojechał do domu. Umył się w zimnej wodzie, bo po kilkukilometrowej podróży nie miał już siły, żeby rozpalać w piecu, a potem zamknął się na klucz w swoim pokoju i skulił pod kołdrą. Położył rękę na albumie ze zdjęciami mamy pod poduszką. Wciąż za nią tęsknił, ale dzisiejsza rozmowa z babcią sprawiła, że pierwszy raz od dawna poczuł się trochę mniej samotny niż zwykle.
W listopadzie ojciec otrzymał nakaz eksmisji. Gdy Oskar pakował swoje rzeczy w reklamówki, przemknęło mu przez myśl, że najgorsze rzeczy w życiu spotykają go zimą i że chyba znienawidzi tę przeklętą porę roku.
Ciąg dalszy w wersji pełnej