Ta chwila jest nasza - Agata Przybyłek - ebook + książka

Ta chwila jest nasza ebook

Agata Przybyłek

4,4

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Jeden zwyczajny dzień. Dwa zupełnie odległe światy. I trzy dni pełne namiętności.

Dla Julii to najgorszy dzień w życiu. Nie dostała pracy, z którą wiązała spore nadzieje. Musi opuścić ukochane miasto i wrócić na wieś, do domu rodzinnego. Dziewczynę przepełnia żal, jej plany legły w gruzach.

Paweł ma powody do radości. Negocjacje, które prowadził, zakończyły się podpisaniem intratnego kontraktu. Mężczyzna nie jest jednak w nastroju do świętowania.

Ścieżki tych dwojga krzyżują się na gdańskiej plaży. Ona siedzi na piasku, ociera łzy i wpatruje się w fale. On patrzy tylko na nią…

Wspólny weekend pełen długich rozmów i miłosnych uniesień mija zbyt szybko. Zaczyna się kolejny zwyczajny tydzień, a wraz z nim powrót do szarej rzeczywistości i zobowiązań, które czekają gdzieś daleko.

Tylko jak dalej żyć, gdy serce zostało w Gdańsku?

Agata Przybyłek we współczesnej opowieści o Kopciuszku udowadnia, że gdy wkracza prawdziwa miłość, człowiek staje się bezradny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (312 oceny)
196
73
25
13
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosmaz74

Nie polecam

Co to za niemoralna książka.
20
Suchar1

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam. Chociaż noc zarwana ale warto bylo
10
olata94

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pięknie napisana.Czytalam ją z zapartym tchem i byłam ciekawa co będzie w następnym rozdziale.Polecam ją kazdemu
10
bokus

Nie polecam

Bardzo naiwna ta historia mało prawdziwa, dialogi sztuczne.
10
Skorska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemnie się czyta. Polecam
00



 

 

 

 

Copyright © Agata Przybyłek-Sienkiewicz, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Damian Pawłowski, Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Dorota Piechocińska | ilustraDORA

Fotografie na okładce:

© Mira | Adobe Stock

© Marcin Michalczyk | Adobe Stock

Fotografia autorki na skrzydełku: Agnieszka Werecha-Osińska | Foto Do Kwadratu

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-14-4

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu mężowi. Bardzo Cię kocham

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamiętam każdą wspólnie spędzoną chwilę. A w każdej było

coś wspaniałego. Nie potrafię wybrać żadnej z nich

i powiedzieć: ta znaczyła więcej niż pozostałe.

Nicholas Sparks, Pamiętnik

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Jedna szansa. Tyle właśnie dzieliło Julię Markowską od spełnienia największego marzenia. Tylko jedna szansa, by móc prowadzić wyśnione życie. Stała przed drzwiami do budynku, w którym miała odbyć niedługo najważniejszą z przeprowadzonych dotąd rozmów. Opanował ją stres. A co, jeśli jednak się nie uda? Nastawiła się pozytywnie, bo przeczytała kiedyś, że sukces w dziesięciu procentach zależy właśnie od nastawienia, ale teraz, w ostatniej chwili, ogarnęły ją wątpliwości. Oferta pracy, o którą się starała, była tak atrakcyjna, że Julia miała pewność, iż konkurencja będzie spora.

— A może jednak odpuszczę i wrócę do mieszkania? — powiedziała zestresowana do swojej przyjaciółki, Wiktorii, towarzyszącej jej tego ważnego dnia. — Pewnie i tak nie dostanę tej pracy i tylko niepotrzebnie narobiłam sobie nadziei.

Wiktoria przewróciła oczami.

— Kobieto, weź mnie nie denerwuj! Byłaś najlepszą studentką na roku, skończyłaś mnóstwo kursów i bezsprzecznie posiadasz odpowiednie kompetencje, żeby zostać asystentką prezesa firmy Webos. Uspokój się, wejdź do środka i zostaw w tyle konkurencję. Wierzę w ciebie. Jesteś stworzona do tej roboty — przekonywała z zapałem. — A strach jest tylko myślą, pamiętaj o tym. Wyrzuć ją z głowy, uśmiechnij się i szoruj po swoje.

Julia się uśmiechnęła. Cała Wiktoria — przebiegło jej przez myśl. Z nich dwóch to właśnie Wiki była zawsze tą pewniejszą siebie i większą optymistką. Podczas gdy Julia starała się twardo stąpać po ziemi, jej przyjaciółka zazwyczaj podchodziła na luzie do życia i zdawała się nie widzieć przeszkód, które leżały jej na drodze. A może po prostu wyżej podnosiła nogi niż Julia?

O raju. Ależ Julia jej zazdrościła. I tak bardzo chciała zostać asystentką szefa tej firmy!

Układ z rodzicami był prosty. Jeśli jej się dzisiaj nie uda, to będzie musiała wrócić w rodzinne strony i przejąć ich gospodarstwo. Chociaż wychowała się na wsi i szanowała naturę, nigdy nie widziała się w roli żony rolnika, w jaką usilnie chcieli ją wepchnąć rodzice. Julia pragnęła… Och, po prostu chciała od życia czegoś więcej. Nie pociągało ją doglądanie zwierząt i przeżywanie tego, jak w danym roku obrodziły pola uprawne. Oczywiście, ogromnie doceniała pracę rolników, ale ona nie była do tego stworzona. Lubiła mieszkać w mieście, odpowiadał jej gdański pęd i miejski styl życia. Nie mówiąc już o tym, że bardzo chciała rozwijać się zawodowo.

Niestety, jej rodzice tego nie rozumieli, a Julia, jedyna córka, nie chciała ich zawieść. Zresztą otrzymała od nich tyle wsparcia, również finansowego, na studiach, że czuła się ich dłużniczką. Stąd ta umowa z nimi — i pragnienie, żeby wypaść dzisiaj przed komisją rekrutacyjną jak najlepiej…

— Wszystko w porządku? — zapytała Wiki, kiedy Julia w milczeniu patrzyła na górujący nad nimi biurowiec.

Markowska głośno przełknęła ślinę i spojrzała na przyjaciółkę.

— Tak, dzięki. Po prostu się zamyśliłam.

— Mam nadzieję, że wizualizowałaś sobie, jak to będzie wchodzić tutaj co rano w eleganckich ciuchach i biegać w szpilkach do gabinetu prezesa.

— Czasami chciałabym, żeby ten twój optymizm był zaraźliwy, wiesz?

— Ty lepiej się odwróć, żebym ci mogła dać kopniaka na szczęście — rzuciła Wiktoria, a potem, nie czekając na ruch przyjaciółki, stanęła za nią i delikatnie kopnęła.

Julka wybuchnęła śmiechem.

— Widzę, że dla wymarzonej pracy trzeba się trochę poświęcać. A może ty byś poszła za mnie na tę rozmowę? — zaproponowała znienacka, trochę żartem, trochę serio. — Gadasz dziś jak najęta… Ludzie z HR nie mieliby szans w starciu z tobą.

— Kochana, chciałabym, ale za niecałą godzinę widzę się z Sylwkiem.

Julia pomyślała o chłopaku przyjaciółki, z którym Wiki spotykała się od lat. Lubiła go, często wychodzili gdzieś we trójkę. Uważała, że Wiktoria i Sylwester świetnie do siebie pasują.

— Widujecie się prawie codziennie. Myślę, że nie zaszkodziłaby wam mała rozłąka.

Teraz Wiki się zaśmiała.

— Powiedz to Sylwkowi.

Julia pokręciła głową, a potem znowu spojrzała na połys­kujący w słońcu wieżowiec i głęboko odetchnęła.

— Chyba powinnam wejść już do środka, co? — mruknęła ni to do siebie, ni do przyjaciółki. — Spóźnienie się na rozmowę kwalifikacyjną nie świadczy dobrze o człowieku.

— To fakt. W pewnych sytuacjach lepiej być punktualnym.

Julia przygryzła usta nerwowo.

— Myślisz, że dostanę tę pracę? — spytała.

Wiktoria uściskała ją i gorąco zapewniła:

— No pewnie! Jesteś najlepsza. Rozgromisz konkurencję.

— A jeśli nie?

— To wtedy będę odwiedzać cię na wsi — zaśmiała się Wiki.

Julia wywróciła oczami.

— Bardzo zabawne…

— Nie biadol. Dostaniesz tę pracę. A teraz idź już. Będę czekała na SMS-a z dobrymi wieściami — dopingowała ją przyjaciółka.

— Czasami chciałabym mieć takie podejście do życia jak ty.

Wiktoria życzyła jej powodzenia i wreszcie się rozstały. Julia zebrała się w sobie.

No dobra, czas złapać wreszcie tego byka za rogi — pomyślała, a potem ruszyła w stronę budynku.

Julia była wysoką, szczupłą blondynką. Jej włosy miały słomkowy kolor i jako mała dziewczynka często słyszała, że ich barwa kojarzy się ludziom z dojrzałymi kłosami zbóż. Wychowała się na wsi, blisko natury, w gospodarstwie rolnym, jako jedyna córka Anieli i Marka Markowskich. Nieposiadanie rodzeństwa miało jej zdaniem tyle samo plusów, co minusów, choć gdy na studiach poznała Wiktorię, czasami nazywała ją swoją przyrodnią siostrą. Nie wyobrażała sobie, że miałaby stracić z nią kontakt. To by ją bardzo bolało. Gdy już się do kogoś przywiązała, to trudno jej było rozluźnić więzy.

Dziewczyny bardzo się od siebie różniły nie tylko charakterem, ale też sposobem bycia i wyglądem. To jednak w niczym nie przeszkadzało, by ich przyjaźń pięknie rozkwitła. Mimo że były inne, zaskakująco dobrze się dogadywały i jedna za drugą wskoczyłaby w ogień. Wiktoria była uroczą, niezbyt wysoką brunetką o zielonych oczach. Ubierała się często w rockowe ubrania, które podkreślały jej płomienny i energiczny temperament. Rozgadana i towarzyska szybko zaskarbiała sobie sympatię ludzi, trochę inaczej niż Julia. Markowska co prawda też lubiła poznawać nowe osoby, ale zwykle dłużej zajmowało jej otwarcie się na innych. Gdy spotykała kogoś obcego, na początku badała grunt i po prostu obserwowała sytuację.

Praca w Webosie była wielkim marzeniem Julii od lat. Firma zajmowała się tworzeniem aplikacji mobilnych na zlecenie klientów, współpracowała z internetowymi gigantami. Julia od dawna śledziła rozwój Webosa i kiedy jakiś czas temu zobaczyła zamieszczone przez nich w sieci ogłoszenie o pracę, od razu zapragnęła ją zdobyć. Wysłała do nich mailowo swoje CV i list motywacyjny, bo tego wymagano od kandydatów. Chociaż bardzo tego pragnęła, to jednocześnie raczej się nie spodziewała, że przejdzie do kolejnego etapu rekrutacji i dostanie zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Los się jednak do niej uśmiechnął i kilka dni temu odebrała upragniony telefon z zaproszeniem na spotkanie. Oto dzisiaj miała możliwość zaprezentować się przed komisją rekrutacyjną.

Tylko żebym nie zrobiła niczego głupiego — mruknęła w myślach, wchodząc do środka. Przesuwne drzwi zamknęły się za nią i dziewczyna znalazła się w wyłożonej marmurem recepcji. Na miękkich nogach podeszła do kontuaru, za którym siedziała ubrana na czarno kobieta, i przedstawiła się zwięźle.

— Zaanonsuję panią — odparła recepcjonistka, a potem kazała jej czekać.

Julia odeszła kawałek od kontuaru i wzięła głęboki oddech. Odkąd wstała dziś z łóżka, czuła na barkach potężny ciężar — ważyły się losy całego jej życia. Miała nadzieję, że nie nawali i da z siebie wszystko na tej rozmowie, bo naprawdę nie chciała wracać na wieś i podzielić losu swoich rodziców. Kochała ich, byli wspaniałymi, pracowitymi ludźmi, z sercem na dłoni, ale nie o takim życiu marzyła. Nie umiała sobie nawet wyobrazić, że mogłaby co rano wkładać gumowce i chodzić w nich doglądać zwierzaków…

Wreszcie recepcjonistka skończyła rozmowę telefoniczną i przywołała ją do siebie.

— Proszę wjechać windą na ósme piętro — oznajmiła, kiedy Julia do niej podeszła. — Zespół rekrutujący będzie na panią czekał za pierwszymi drzwiami po prawej.

— Dziękuję — odparła Julia, a potem chwiejnym krokiem ruszyła do windy. Ręka jej się trzęsła, kiedy wciskała guzik. Nerwowym ruchem wygładziła sukienkę.

Boże, jeśli istniejesz, to daj mi tę pracę — pomodliła się w myślach.

Chwilę później drzwi przed nią się otworzyły i weszła do windy. Przerażona i pełna nadziei zarazem wcisnęła guzik z ósemką, a potem wjechała na górę, żeby zawalczyć o swoje marzenia.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Paweł Gradecki uwielbiał Gdańsk, chociaż bywał w nim zazwyczaj tylko w sprawach służbowych. Z reguły kierowca przywoził go późnym wieczorem do apartamentu z widokiem na zatokę, a potem woził go na spotkania służbowe i Paweł widywał Bałtyk jedynie ze swojego tarasu. Nie miał czasu choćby na chwilę wymknąć się na plażę. Miasto obserwował głównie z tylnego siedzenia swoich samochodów, obecnie najnowszego mercedesa, którego nabył z początkiem roku. Z tej perspektywy Gdańsk też miał jednak swój urok. Paweł lubił patrzeć na zabytkowe kamienice we Wrzeszczu albo rozwijającą się, biznesową część Oliwy. Po prostu lubił to północne, nadmorskie miasto, chociaż na co dzień mieszkał w Warszawie.

Było czwartkowe popołudnie i Paweł dopiero co przyjechał ze stolicy. Siedział na tylnej kanapie samochodu, a ten stał w korku. Miał przez boczną szybę widok na czerwonego, stojącego obok peugeota, za którego kółkiem siedziała kobieta w starszym wieku. Rozmawiała z kimś przez telefon. Przez większość konwersacji jej twarz przybierała poważny, niewzruszony wyraz.

— Będziemy w pana apartamencie na szesnastą — powiedział do Pawła kierowca, odrywając go tym samym od jasnowłosej kobiety.

Gradecki zerknął na pracownika.

— Okej. Dziękuję.

— Arleta poinformowała mnie też, że w apartamencie czeka na pana ulubione sushi.

— Pamiętała, żeby je zamówić? — zdziwił się Paweł, bo dałby głowę, że nie przypominał o tym sekretarce.

— Najwidoczniej tak — odrzekł kierowca.

Gradecki jeszcze na chwilę popatrzył na kobietę w peugeocie. Ciekawe, czy przyjechała tutaj do pracy jak on, czy wracała właśnie do domu. Nie umiał tego odgadnąć. Ale czy to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie?

Paweł był wysokim, szczupłym mężczyzną — zawdzięczał smukłą sylwetkę wizytom na prywatnej siłowni, która znajdowała się nad jego apartamentem w Warszawie. Miał ciemne włosy, granatowe oczy i delikatny zarost na policzkach. W kącikach jego oczu rysowały się delikatne zmarszczki, ale były one chyba naturalne u osób w jego wieku — w końcu Gradecki już dwa lata temu przekroczył trzydziestkę.

Kierowca podjechał kawałek do przodu, a Paweł tym razem zapatrzył się na miasto górujące nad samochodami. Urodził się w Warszawie, jego rodzina mieszkała tam od pokoleń. Dziadek, Adam Gradecki, walczył w powstaniu warszawskim, a potem pomagał w odbudowie miasta. Angażował się też w mnóstwo inicjatyw społecznych, przez co był dosyć znaną postacią w stolicy. Gdy jego syn, Jan, jakiś czas później postanowił otworzyć własny biznes i zacząć zajmować się budową nieruchomości, Adam Gradecki bez trudu przedstawił go odpowiednim ludziom, a ci wprowadzili go do świata, który go interesował. Jan dość szybko rozwinął własną działalność i również stał się postacią rozpoznawalną w Warszawie. Zawsze przyjaźnił się z włodarzami stolicy, chodził na kolacje z politykami i grywał w golfa z ludźmi z show-biznesu. Najpierw zajmował się wznoszeniem i wykańczaniem budynków mieszkalnych, a kilka lat temu otworzył filię firmy i to ona zajęła się budową najnowszej polskiej autostrady. Jan Gradecki został zaproszony na oficjalne otwarcie i syn z żoną oglądali w telewizji ceremonię otwarcia nowej drogi. Materiał wyemitowały nie tylko lokalne media, ale i ogólnopolskie. Ludzie szanowali Jana Gradeckiego, bo zawsze zdążył z realizacją zleceń na czas, a zatrudniani przez niego ludzie solidnie wykonywali swoją robotę.

Gdy jego firma dopiero zaczynała działalność, Jan poznał na jednym ze spotkań biznesowych swoją przyszłą żonę, uroczą, młodą dziewczynę, Marzenę Sochacką — córkę ówczesnego wiceprezydenta Warszawy.

— Oczarowała mnie uśmiechem — powiedział kiedyś Pawłowi, gdy zebrało mu się na sentymenty.

Paweł do tej pory pamiętał te słowa, bo ojciec nieczęsto wspominał początki związku z matką. W ogóle nieczęsto rozmawiał z synem o czymkolwiek innym niż o biznesie, zresztą dla rodziny nie miał zbyt wiele czasu. Paweł był jedynym dzieckiem Gradeckich i ojciec zawsze powtarzał mu, że kiedyś to właśnie on przejmie zbudowane przez niego imperium. Już gdy syn miał zaledwie kilka lat, Jan zaczął wprowadzać go w meandry biznesu. Nic więc dziwnego, że po latach młodszy Gradecki przejął pałeczkę po ojcu bez lęku i niepewności, wręcz przeciwnie: było to dla niego tak naturalne jak podejście do matury albo zdanie na studia. Gdy nastał właściwy czas, wybrał zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Traktował odziedziczenie rodzinnej firmy jako coś oczywistego i nie miał najmniejszych trudności w tym, żeby odnaleźć się na stanowisku prezesa. Jego jedynym problemem było tylko to, że nagle zaczął rządzić mężczyznami, do których mówił w przeszłości „wuju”, przez co niektórzy patrzyli na niego z pobłażaniem. A niektórzy ze źle skrywaną zawiścią.

— Jan powinien przekazać schedę komuś bardziej doświadczonemu — szeptali.

Paweł nie przejmował się ich gadaniem i po prostu robił swoje. Ojciec powtarzał mu, choć to brzmiało może odrobinę okrutnie, że w biznesie nie ma sentymentów i nie można kierować się emocjami.

— Zawsze trzeba będzie kogoś zwolnić albo z kimś zakończyć współpracę — tłumaczył synowi od najmłodszych lat. — Musisz być gruboskórny, bo jak będziesz zbyt miękki, to ludzie wejdą ci na głowę. Delikatny to ty możesz być po pracy, na przykład dla swojej kobiety. W firmie masz być niewzruszonym profesjonalistą, pamiętaj. Tylko w taki sposób powtórzysz mój sukces.

Paweł nie uważał, żeby ojciec w tym do końca miał rację, ale spokojnie słuchał wszystkich jego rad. A potem — konsekwentnie i ze stoickim spokojem — wypracował sobie silną pozycję w firmie. Z większością współpracowników nie miał problemów. Choć był dość młody, ludzie cenili go i jego wiedzę. Cieszył się wśród współpracowników dobrą opinią.

Jadąc dzisiaj przez Gdańsk, myślał o biznesowej rozmowie, którą miał odbyć. Przyjechał tutaj negocjować kontrakt na budowę dwóch biurowców w Oliwie i o siedemnastej miał spotkać się ze zleceniodawcą. Jego firma mogła zarobić na tej budowie dużo pieniędzy i Pawłowi bardzo zależało na tym, by wszystko poszło po jego myśli. Był więc w pełni skupiony na celu i nie zamierzał niczym się rozpraszać aż do końca tej ważnej rozmowy. Dopiero potem planował trochę odpocząć. Chociaż w Warszawie zawsze było coś do zrobienia, załatwienia, Paweł chciał zostać w Gdańsku jeszcze dwa albo trzy dni. Ostatnio miał ogrom rzeczy na głowie i pragnął chociaż na moment oderwać się od pracy. Lubił szefować firmie założonej przez ojca, ale co jakiś czas potrzebował urlopu, choćby krótkiego resetu. Właśnie nadszedł ten czas — od dzisiejszego wieczoru przez te kilka dni zamierzał oddawać się głównie przyjemnościom. Co prawda nie wiedział jeszcze, jakim dokładnie, ale już sama wizja tego, że nie będzie musiał pracować, wydawała się odprężająca.

Najpierw musiał jednak dobrze wypaść na popołudniowym spotkaniu z gdańskim biznesmenem, Romanem Kaszubskim.

— Uff, wreszcie wydostaliśmy się z tego korka — dobiegł do niego uradowany głos kierowcy.

Paweł nie zamierzał się spóźnić. Miał nadzieję, że Arleta zadbała nie tylko o to, żeby w jego apartamencie na Przymorzu czekało ulubione sushi, ale także nowiutki garnitur, w który Gradecki zamierzał wskoczyć zaraz po szybkim prysznicu.

— Będziemy na miejscu za nie dłużej niż kwadrans — ciąg­nął kierowca.

Paweł rozsiadł się na kanapie wygodniej. Tak bardzo chciał, żeby wszystko poszło dzisiaj po jego myśli…

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

Julia wyszła z biurowca, nie mogąc pohamować łez, i drżącą dłonią wyciągnęła z torebki telefon. Wybrała numer Wiktorii, a potem przyłożyła telefon do ucha, modląc się, żeby przyjaciółka odebrała. Wiedziała, że sama nie okiełzna emocji, które ogarnęły ją po rozmowie z komisją rekrutacyjną Webosa. Musiała jak najszybciej porozmawiać z Wiktorią, wygadać się. Zimny podmuch wiatru musnął jej twarz i rozwiał włosy. Słońce zniknęło nagle za chmurami i niebo przybrało szary, smętny odcień.

Na szczęście przyjaciółka odebrała.

— I jak ci poszło?! — spytała podekscytowana. — Będziemy otwierać szampana? Mam poprosić Sylwka, żeby zaczął go chłodzić?

Julia zaszlochała spazmatycznie, czym zwróciła na siebie uwagę przechodnia.

— Nie dostałam tej pracy — oznajmiła Wiktorii.

— Żartujesz sobie… — wydukała zaskoczona dziewczyna po drugiej stronie linii.

— Nie, nie żartuję. Ci ludzie jasno dali mi do zrozumienia, że nie nadaję się do tej roboty.

— Oczywiście, że się nadajesz! Co ty wygadujesz, promyczku?

— Wracam na wieś, Wiki… Moje życie się właśnie skończyło… — wyszeptała melodramatycznie rwącym się głosem Julka.

— Nie mów tak! Może jeszcze nie wszystko stracone?

— Szczerze wątpię. Babka, która prowadziła rozmowę, na koniec otwarcie powiedziała, że szukają kogoś innego niż ja.

— Co za kretynka! Nie znajdą nikogo lepszego — zawołała oburzona przyjaciółka.

— Dziękuję, że chcesz mnie pocieszyć, ale teraz nic mi nie poprawi nastroju. Ja się nie nadaję do wiejskiego życia, Wiktoria… Tak marzyłam o tej pracy u Webosa!

— Promyczku…

Julia znów zaszlochała.

— Jestem taka beznadziejna! Ale co ja sobie w ogóle myślałam? Że nagle los się dla mnie odmieni? Że jestem jakimś cholernym kopciuszkiem? Idiotka ze mnie, a nie pieprzona księżniczka. Będę już do końca życia taplać się w błocie i dzwonić do weterynarza, żeby przyjechał zapłodnić mi krowy…

— Julka, co ty wygadujesz?

Julia poczuła, jak kilka gorących łez spływa jej po policzku.

— Może powinnam iść się teraz utopić. To wydaje mi się lepszą opcją niż powrót do rodziców.

— A gdzie ty jesteś?

Markowska pociągnęła nosem.

— Dopiero co wyszłam z siedziby Webosa. Zaraz wracam do siebie.

— Nie, nie, nie. W tym stanie to nie nadajesz się nawet do jazdy tramwajem. Czekaj tam na mnie. Pożyczę auto od Sylwka i po ciebie podjadę.

— Ale przecież chcieliście spędzić trochę czasu we dwoje — zaprotestowała słabo przyjaciółka.

— Sylwek nie zając, nie ucieknie.

Julia znów zaszlochała.

— Nie musisz tego robić. Jakoś wrócę do mieszkania.

— Masz kiepski nastrój, potrzebujesz obecności kogoś bliskiego i właśnie powiedziałaś, że chcesz się utopić. Chyba nie sądzisz, że zostawię cię samą w takim stanie? Nie ruszaj się nigdzie spod tego Webosa, będę po ciebie za chwilę.

— No dobrze…

— A jak chcesz, to mogę wziąć zapałki.

— Zapałki? — zdziwiła się Julia.

— Możemy spalić tę budę — wyjaśniła Wiktoria.

Ale Julia nie była w nastroju do żartów. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak fatalnie jak dzisiaj. Okej, umówiła się na coś z rodzicami, ale tak bardzo nie chciała wracać do rodzinnej wioski…

Rozejrzała się dokoła i nie wiedząc, co z sobą począć, przysiadła na betonowym murku, żeby poczekać tam na Wiktorię. Zimny wiatr nadal owiewał jej ciało. Pochyliwszy się, ukryła twarz w dłoniach, a potem zaczęła jeszcze rzewniej płakać nad swoim życiem. To wszystko nie tak miało wyglądać. Okej, nie była taką optymistką jak Wiki, ale gdzieś w głębi serca się łudziła, że jakimś cudem dostanie tę pracę…

No ale jak widać nie zasługuję na życie, jakiego zawsze pragnęłam — pomyślała, łykając słone łzy. Ta porażka bolała. Cholernie bolała.

Że też musiała być jedynaczką! Rodzice mogli wcześniej pomyśleć o przyszłości swojego gospodarstwa i spłodzić sobie syna. A jeśli nie mogli mieć więcej dzieci, to istniały przecież ośrodki adopcyjne…

Dlaczego ja w ogóle dałam się wmanewrować w ten układ? — pytała samą siebie. Przecież mogła od razu powiedzieć rodzicom, że nie zamierza wracać na wieś i wieść prostego życia rolniczki — że pragnęła rozwoju i to w mieście czuła się dobrze. Cóż, rodzice od najmłodszych lat wmawiali jej, że lepiej wiedzą, co jest dla niej najlepsze. Nie dostrzegali jej potrzeb, a jeśli udawało jej się z nimi przebić, to umniejszali ich znaczenie i nie liczyli się z nimi. Do tej pory Julia nie wiedziała, jak to możliwe, że ojciec pozwolił jej wyrwać się z domu i pójść na studia. Odkąd pamiętała, powtarzał jej, że wystarczyłoby, gdyby skończyła szkołę rolniczą.

— Na co ci te studia? — pytał ją, zupełnie nie rozumiejąc, że córka ma ambicje. — To tylko strata czasu. Nie mówiąc już o pieniądzach.

Julia bardzo chciała jednak móc się dalej uczyć. Tuż przed maturą poprosiła zaprzyjaźnioną nauczycielkę od matematyki, żeby ta porozmawiała z jej ojcem i przekonała go, by pozwolił córce dalej się kształcić. Pani Rzeczkowska specjalnie pofatygowała się w tym celu do nich do domu i odbyła z Markowskimi długą rozmowę. Na szczęście Marek miał szacunek do nauczycieli i dał się przekonać pani Rzeczkowskiej. Julia wiedziała, że już do końca życia będzie wdzięczna matematyczce za pomoc. Szkoda tylko, że jej wysiłki na nic się nie zdały, bo zawarła z rodzicami tę głupią umowę…

— I po co mi to było? — pytała samą siebie, szlochając.

Że też musiała być taką uległą osobą! W takich chwilach jak ta bardzo zazdrościła Wiktorii, która miała silny charakter i zazwyczaj stawiała na swoim. Julia tego nie potrafiła. Od najmłodszych lat rodzice wpajali jej, że musi być grzeczną i posłuszną dziewczynką, co do tej pory miało wpływ na jej życie. Julia już i tak uważała za progres to, że zaczęła dostrzegać swoje potrzeby. Kiedyś kierowała się tylko tym, co mówili rodzice. Ech, dlaczego musiała urodzić się w tej rodzinie? I dlaczego z takim trudem przychodziło jej mówienie rodzicom „nie”?

Szlochając, pomyślała, że przecież dobrze wie dlaczego. Rodzice nigdy nie ukrywali przed nią tego, że miała rodzeństwo. Choć wychowywała się sama, wiedziała, że matka przed nią urodziła chłopczyka. Niestety, żył bardzo krótko. Zmarł w szpitalu, zaledwie kilka godzin po porodzie, bo cierpiał na jakąś śmiertelną chorobę. W tamtych czasach szczegółowe badania prenatalne nie były powszechnie dostępne i lekarze nie wykryli choroby odpowiednio wcześnie, żeby przedłużyć mu życie. Pielęgniarki ochrzciły malutkiego i dały mu na imię Andrzejek. Rodzice pochowali go na cmentarzu w sąsiedniej miejscowości i Julia zawsze dwa razy w roku — w rocznicę jego urodzin i w dniu Wszystkich Świętych — chodziła z nimi zapalać świeczkę na jego grobie. Podobno matka bardzo przeżyła tę stratę.

— Myślę, że miała depresję, ale wtedy nie mówiło się jeszcze tak dużo o tej chorobie jak teraz i nie umiałem tego rozpoznać — zwierzył się kiedyś Julii ojciec.

Po urodzeniu Julii Aniela nie mogła ponownie zajść w ciążę mimo nieustannych prób. Choć Markowscy bardzo chcieli — od zawsze marzyli bowiem o dużej rodzinie — nie mogli mieć więcej dzieci.

— To niepłodność wtórna. Czasem się zdarza — mówili lekarze. — Niech państwo się cieszą, że mają piękną córkę. Niektórzy nie mogą mieć w ogóle dziecka, chociaż bardzo by chcieli. Państwo i tak są na uprzywilejowanej pozycji — dodawali.

Markowscy, a zwłaszcza Aniela, koncentrowali więc całą uwagę na córce. Uważali wychowywanie Julii za największy sens swojego życia i z całych sił pragnęli, żeby była zdrowa oraz szczęśliwa. Jednocześnie nie dostrzegali, że swoją nadopiekuńczością i przesadną koncentracją na jej osobie robili jej krzywdę. Julia wiele razy słyszała z ich ust, że nie mają nikogo poza nią i że musi po studiach do nich wrócić, bo bez niej sobie nie poradzą i umrą na wsi samotnie.

— Jesteś naszą jedyną nadzieją, kochanie — powtarzała jej matka.

— Będziemy żyli jak prawdziwa wielopokoleniowa rodzina. Oddamy hołd jednej z piękniejszych polskich tradycji — ekscytował się ojciec.

Julia pragnęła innego życia, ale nie miała tyle siły, by przeciwstawić się woli rodziców. Kochała ich i nie chciała sprawić im zawodu, a do tego prawda była taka, że poza nią nie mieli nikogo. Krewni matki mieszkali daleko, ojciec był jedynakiem, a jego rodzice już od dawna nie żyli. Julia wiedziała, że nikt inny się nie zaopiekuje rodzicami, jeśli ona tego nie zrobi.

— Daj spokój. Przecież oni są zdrowi i silni. Jeszcze przez wiele lat będą radzić sobie bez twojej pomocy. Nie umierają — rzuciła kiedyś Wiktoria, gdy Julia opowiedziała jej o swojej sytuacji rodzinnej.

Julka jednak nie umiała podzielić jej lekkiego podejścia do sprawy. Od zawsze słyszała, że rodzice pokładają w niej całą nadzieję i marzą o tym, żeby wraz z mężem przejęła ich gospodarstwo. Gdy ktoś dorasta z gotowym scenariuszem na życie, to potem trudno się wyrwać ze schematu. Julia próbowała to wytłumaczyć Wiktorii, ale przyjaciółka nie potrafiła zrozumieć. Może dlatego, że jej rodzice zawsze dawali córce swobodę w działaniu?

Julia zapłakała żałośnie nad swoim życiem. Dlaczego to, czego tak bardzo pragnęła, nie mogło jednocześnie uszczęśliwiać jej bliskich? Czemu jej pragnienia i oczekiwania rodziców co do jej osoby musiały się aż tak diametralnie różnić?

Nagle zobaczyła zmierzającą w jej stronę Wiktorię.

— Promyczku… — powiedziała Wiki i wyciągnęła dłonie w stronę przyjaciółki.

Zapłakana Julia wstała i wtuliła się w jej ciepłe ramiona. Tak paskudnie się czuła.

— To wszystko nie tak miało wyglądać — wyszeptała żałośnie.

Wiktoria głaskała ją troskliwie po plecach.

— Jeszcze będzie dobrze, promyczku. Zobaczysz. Zaświeci dla ciebie słońce.

— Chyba w innym życiu… — zaszlochała Markowska.

W tej chwili naprawdę nie widziała dla siebie nadziei. Nie liczyła na żaden uśmiech losu.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4

 

 

 

Paweł był zadowolony ze spotkania z Romanem Kaszubskim. Idąc na nie, wolał nie nastawiać się na sukces, żeby się potem nie rozczarować, okazało się jednak, że przypadli sobie z biznesmenem do gustu i dobili targu. Facet okazał się konkretnym i rzeczowym człowiekiem. Nie owijał w bawełnę i gdy po ponadgodzinnej rozmowie ściskali sobie dłonie na pożegnanie, Paweł nie miał poczucia straconego czasu. Wręcz przeciwnie, cieszył się, że poznał tego mężczyznę. Kaszubski zdobył jego sympatię wysoką kulturą osobistą i poczuciem humoru. Był mniej więcej po pięćdziesiątce, dobrze ubrany, nie patrzył na Pawła z góry tylko dlatego, że był starszy. Żartował z nim, jakby byli równolatkami. Gradecki odniósł wrażenie, że Roman czuł się podczas rozmowy tak samo dobrze jak on. Pod koniec konwersacji zeszli nawet na inne tematy niż praca i Paweł się dowiedział, że Kaszubski też chętnie i regularnie korzysta z siłowni. Choć jego oczy otaczały już zmarszczki, a skronie zdobiła siwizna, miał dobrze zbudowaną, zadbaną sylwetkę.

— Cieszę się na tę naszą współpracę — powiedział Paweł, gdy się żegnali.

— Ja również, panie Pawle. Jestem zadowolony, że udało nam się porozumieć. I tak jak się umówiliśmy, od razu po weekendzie poproszę prawnika, żeby wysłał do pana umowę.

— Uprzedzę sekretarkę, żeby dopilnowała, by dokumenty na pewno do nas dotarły.

— Będę bardzo wdzięczny. A tymczasem muszę się pożegnać. Wie pan, żona nie lubi, kiedy późno wracam do domu. Pan jest żonaty?

— Nie. Jestem jeszcze kawalerem.

— To pewnie pana jeszcze nikt nie pospiesza?

Gradecki przemilczał odpowiedź, uśmiechnął się tylko.

— Jak już mówiłem, na mnie czas — powiedział Kaszubski. — Jesteśmy w kontakcie, panie Pawle. Miło mi, że pofatygował się pan do mnie do Gdańska.

— To żaden problem — zapewnił Gradecki. — Życzę panu miłego wieczoru.

— Wzajemnie — rzucił na pożegnanie Kaszubski, a potem odszedł od stolika i kelner otworzył mu drzwi.

Paweł chwilę później też wyszedł z lokalu. Umówili się z Kaszubskim na Wyspie Spichrzów, więc rozpościerał się przed nim widok na Nową Motławę. Mężczyzna odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem, a potem rozejrzał się dookoła. Nie był pewny, czy ma ochotę teraz wracać do apartamentu. Właściwie to zapragnął napić się czegoś mocniejszego. Nagle przeszła mu przez głowę myśl, żeby udać się w stronę Długiego Targu i zajrzeć do któregoś baru na szklaneczkę whisky, ale potem stwierdził, że skoro spędza czas w Gdańsku, to z chęcią wybrałby się do jakiegoś lokalu przy zatoce.

Wyjął z kieszeni smartfona i zadzwonił do swojego kierowcy.

— Będę po pana za trzy minuty — odparł mężczyzna.

Paweł mruknął, że nie musi się spieszyć. Schowawszy telefon, zapatrzył się w wodę. Odbijał się w niej błękit nieba, które było tego wieczoru całkowicie bezchmurne oraz wznoszące się tuż nad rzeką budynków. Gradecki rzadko miewał takie spokojne, przyjemne i relaksujące wieczory. W Warszawie ciągle dokądś pędził, wiecznie miał coś do zrobienia, ciągle się z kimś spotykał, choćby dlatego, żeby nie zostać wykluczonym ze śmietanki towarzyskiej stolicy. Widział w tym wiele plusów, na przykład to, że nie miał czasu rozmyślać o głupotach, ale intensywny tryb życia był na dłuższą metę męczący, a on od wielu miesięcy nie wyjechał nigdzie na urlop.

— Sam pan wie najlepiej, że to chyba nie jest najlepsza pora na wakacje — mówiła jego sekretarka, kiedy napomykał o wolnym.

Czasami go to bardzo irytowało, lecz ostatecznie zawsze się z nią zgadzał — nie zamierzał nawalać w pracy. Ojciec tyle poświęcił, żeby rozkręcić firmę, że Paweł czuł się w obowiązku kontynuować jego dzieło.

Niestety, Jan Gradecki zmarł niespodziewanie kilka lat temu, a Paweł nie miał nawet szansy, by się z nim pożegnać. To był zawał. Nic nie zwiastowało katastrofy, a może ojciec udawał twardziela i ignorował sygnały ostrzegawcze. Dużo pracował. O ile Paweł dobrze pamiętał, finalizował wtedy umowę na budowę dużego osiedla na obrzeżach stolicy, w którym apartamenty wykupiło kilka osób ze świata show-biznesu. Ojciec jeździł ze spotkania na spotkanie i jak zawsze w takich okresach intensywnej pracy mało czasu spędzał z rodziną. Matka dzwoniła do Pawła, żeby zaprosić go na kolację albo na obiad, bo nie chciała jeść sama. Skarżyła się na samotność, więc syn wychodził z nią czasem na miasto albo odwiedzał ją w domu rodzinnym, żeby nie była wciąż sama.

Jan dostał ataku serca w nocy. Piekący ból wyrwał go ze snu. Matka mówiła potem Pawłowi, że nic nie wskazywało na to, że właśnie tej nocy Jan pożegna się z życiem. Wrócił ze spotkania z klientem, wziął prysznic, porozmawiał chwilę z żoną i położyli się spać. Obudził ją kilka minut przed trzecią. Dusił się, z trudem poprosił, żeby wezwała karetkę. Niestety, nie doczekał jej przyjazdu — zmarł żonie na rękach. Paweł nie umiał sobie nawet wyobrazić, co matka musiała czuć. On sam bardzo przeżył śmierć ojca i jak cierń kłuła go myśl, że nie dane im było nawet się pożegnać.

— Kazał mi przekazać tobie, że cię kocha — powiedziała mu matka kilka dni po pogrzebie.

Niestety, choć po tym telefonie Paweł czym prędzej popędził do domu rodziców, podobnie jak karetka, dojechał za późno. Mógł tylko przytulić matkę, która zalewała się łzami, i rozmówić się z ratownikami z pogotowia. No a potem zorganizować ojcu pogrzeb. Marzena Gradecka nie była w stanie się niczym zająć, więc to on pozałatwiał wszystkie formalności. Z pomocą sekretarki ojca, Arlety.

— Stanąłeś na wysokości zadania, Pawełku — szepnęła do niego jedna z ciotek na stypie, co do tej pory traktował jako komplement.

Ale taki właśnie był Paweł Gradecki — niezawodny. Niezależnie od tego, co działo się w jego życiu, gdy miał do wykonania jakieś zadanie, to działał i realizował je najlepiej, jak umiał. Znajomi często mówili mu, że pod tym względem nie miał sobie równych. Był perfekcjonistą — przynajmniej w pracy. W życiu prywatnym nie zawsze mu to wychodziło, ale to już zupełnie inna historia i wolał teraz o tym nie myśleć.

Kiedy przyjechał po niego kierowca, Paweł wsiadł do mercedesa i kazał zawieźć się z powrotem do apartamentu. Nadal planował wyjść na miasto i czegoś się napić, ale postanowił wcześniej się przebrać — uznał, że w szytym na miarę garniturze od znanego projektanta może niepotrzebnie zwracać na siebie uwagę innych gości w barze.

— Będzie pan potrzebował podwózki? — zapytał go szofer, kiedy Paweł powiedział mu o swych planach.

— Nie, nie. Ma pan wolny wieczór. Przejdę się.

Mężczyzna był wyraźnie zadowolony z tej propozycji, co zdradził cień uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy po słowach szefa.

— Rozumiem. Gdyby jednak coś się zmieniło i potrzebowałby pan kierowcy, to proszę do mnie dzwonić. Zostawię służbowy telefon włączony.

— Dziękuję — odparł Gradecki.

Nie zamierzał zawracać w nocy głowy kierowcy. Facet miał za sobą cały dzień w pracy i na pewno chciał wreszcie odpocząć. Paweł nie był tyranem i — tak samo jak kiedyś ojciec — dbał o swoich pracowników.

Dojechali do apartamentowca, na którego ostatniej kondygnacji Paweł kupił mieszkanie. Budynek był nowoczesny, w środku znajdowały się windy, mieszkańców i gości zawsze witała recepcjonistka. Paweł wjechał na samą górę wprost pod drzwi do swojego apartamentu. Jego wnętrze jeszcze pachniało nowością. Urządzone w eklektycznym, surowym stylu zgodnie z najnowszymi trendami, cieszyło jego oczy. W korytarzu stała przeszklona szafa, w dużym salonie z kamienną podłogą ogromna, wygodna sofa w chłodnym odcieniu szarości. Na lewo znajdowała się kuchnia, a na prawo sypialnia oraz przestronna łazienka wyłożona marmurem i ze złotymi akcentami. Znajdował się w niej zarówno prysznic, jak i spora, wolno stojąca wanna ze złotymi kurkami. Ulubionym miejscem Pawła w apartamencie był ogromny, dwupiętrowy taras z widokiem na Bałtyk. Wychodziło się na niego z salonu. Na niższym piętrze architektka zaaranżowała kącik ze stołem, krzesłami i miejscem do grillowania, lecz to na dachu wieżowca Gradecki wolał przesiadywać — tam mieściła się duża kanapa, kilka leżaków oraz jacuzzi. Gdy Paweł bywał w Gdańsku w ciepłe dni, zawsze urządzał sobie w nim popołudniową kąpiel. To go relaksowało. Lubił patrzeć na statki widoczne w oddali z kieliszkiem prosecco w dłoni. Na dachu zwykle było przyjemnie cicho i mężczyzna mógł w spokoju wsłuchiwać się w swoje myśli, czego w codziennym biegu mu brakowało.

Ale dzisiaj pragnął opijać sukces na mieście. Po prostu chciał wyjść do ludzi.

Gdy dotarł do mieszkania, poszedł do sypialni, żeby się przebrać. Wciągnął na siebie dżinsy, pozbył się marynarki i krawatu. Nie zrezygnował z koszuli, bo lubił takie połączenie z dżinsowymi spodniami. Podwinąwszy mankiety, przeczesał dłonią włosy przed lustrem, a potem wsunął do kieszeni portfel i opuścił mieszkanie. Czekając na windę, zerknął na zegarek w smartfonie. Wieczór dopiero się zaczynał i Paweł liczył na to, że w knajpie nad wodą nie będzie jeszcze tłoku i spokojnie napije się whisky. Pod wpływem impulsu wyłączył telefon, wsunął go do kieszeni i zjechał na dół, a potem udał się spacerem nad morze. Przez chwilę musiał iść chodnikiem wzdłuż drogi, ale potem skręcił w parkową alejkę i większość drogi szedł między drzewami. Podmuchy nocnej bryzy kołysały gałęziami nad jego głową. Gradecki nie mógł już się doczekać, aż dotrze do plaży i napełni płuca najodowanym, pachnącym słoną wodą powietrzem. Zwiedził sporo świata i nad wieloma morzami wypoczywał, ale to właśnie zapach Bałtyku działał na niego najbardziej kojąco. Przywodził na myśl liczne wakacje z rodzicami, które Paweł spędzał w nadmorskich kurortach. Jeździli albo do Chałup, albo do Jantaru, gdzie Paweł uwielbiać szukać w piasku bursztynów. I ta woń morza niezmiennie kojarzyła mu się z poczuciem bezpieczeństwa oraz ze szczęściem, które dawały chwile spędzane w towarzystwie rodziców. Przez chwilę pożałował, że już nigdy nie wyjedzie z matką i ojcem nad morze. No ale takie właśnie było życie — człowiek nieustannie musiał godzić się z różnymi stratami.

Gdy zbliżył się do wejścia na plażę, zrobiło się tłoczniej. Grupki nastolatków okupowały ławeczki, młoda matka cierpliwie tłumaczyła coś dziecku. Kilka starszych pań z kijkami przystanęło na poboczu, żeby uciąć sobie pogawędkę. Paweł przepuścił paru rowerzystów jadących z lewej strony i jego oczom ukazał się wreszcie złoty piasek, a zaraz za nim zatoka. Przystanął na chwilę i odetchnął głęboko. Widok wody ciągnącej się aż po horyzont sprawił mu nieukrywaną przyjemność. Było w nim coś… majestatycznego. Gradecki nie uważał siebie za romantyka, ale lubił takie momenty jak ten i pragnął się nim podelektować. Choć dla wielu ludzi nie było w tym nic dziwnego — ot, spacer po plaży — on to postrzegał inaczej. Wreszcie zrobił sobie przerwę w pracy, mógł zrzucić garnitur i zaczerpnąć powietrza. Czasami był potwornie zmęczony życiem na świeczniku i tym, że wiecznie musi trzymać fason. Lubił swoją pracę, lecz podejmowanie ważnych decyzji, które mogły zadecydować o jego dalszym sukcesie albo upadku imperium zbudowanego przez ojca, mimo upływu lat ciągle tak samo go stresowało jak na początku. Niekiedy zazdrościł znajomym, że pracowali u kogoś, pozakładali rodziny i nikt nie patrzył im ciągle na ręce. On nawet po pracy musiał mieć się na baczności, żeby nie zrobić niczego, co zdaniem innych nie przystawało jego osobie. Dobrze się czasem było wyrwać z Warszawy — tutaj mógł być po prostu sobą, a nie TYM Pawłem Gradeckim. To było wyjątkowe uczucie. Takie… wyzwalające.

Fale leniwie ocierały się o brzeg, kiedy Paweł wszedł na plażę. Drobny piasek lśnił w słońcu, które powoli kończyło swoją codzienną wędrówkę na niebie. Na falach kołysały się mewy i co jakiś czas z piskiem podrywały się do lotu. Ich głosy niosły się po okolicy i mieszały ze śmiechami oraz rozmowami plażowiczów. O tej porze były to już głównie grupki znajomych rozlokowane na piasku. Ktoś popijał piwo, ktoś inny słuchał muzyki. Paweł lawirował przez chwilę między kocami i prowizorycznymi legowiskami z kurtek oraz męskich koszulek, zmierzając nad brzeg morza. Nie zamierzał się kąpać, ale odcinek około stu metrów do restauracji chciał pokonać, idąc wzdłuż miejsca styku wody z lądem. Tam piasek był twardszy. Gradecki wolał słuchać szumu fal niż komentarzy z ust młodzieży.

Gdy dotarł do restauracji, po betonowej ścieżce skierował się do drzwi. Budynek był biały, elewację zrobiono z desek. Od strony wody znajdował się taras ze stolikami i to właśnie do niego Paweł skierował swe kroki. Wieczór był ciepły, więc nie zamierzał chować się w środku. Minął budkę z goframi oraz lodami, a potem wszedł na drewnianą werandę i rozejrzał się za wolnym stolikiem. Większość miejsc była zajęta, ale chyba miał dzisiaj szczęście, bo w jednym rogu, tuż przy barierkach oddzielających taras od plaży, właśnie zwolniło się miejsce. Paweł patrzył przez chwilę, jak pracownica restauracji je uprząta, a potem usiadł przy stoliku i spojrzał na morze. Musiał zmrużyć oczy przed słońcem, ale podobało mu się miejsce, które zajął. Balustradę oplatały lampki, kawałek dalej wisiała donica z kwiatami. W oddali widział sopockie molo, a zaraz za nim Gdynię. Paweł zdecydował, że zostanie tu dzisiaj tak długo, aż zobaczy chowające się w wodzie słońce. Zachody słońca nad morzem zawsze wydawały mu się wspaniałym widowiskiem. Chyba naprawdę miał dzisiaj bardzo dobry dzień.

Kelnerka przyniosła menu, ale Paweł nie miał ochoty nic jeść. Spożył kolację z Romanem Kaszubskim i nadal miał pełny żołądek. Poprosił o szklankę whisky. Dziewczyna przyjęła jego zamówienie i po paru minutach przyniosła to, co zamówił.

— Dziękuję — powiedział.

Kelnerka nie była rozmowna i tylko skinęła mu głową.

Może jest zapracowana? — pomyślał, po czym wziął do ręki chłodną szklankę z alkoholem. Za dzisiejszy sukces — mruknął w myślach do siebie, podnosząc ją w górę, a potem upił łyk trunku. Może pił w życiu lepsze whisky, ale ta smakowała nie najgorzej. Czując, jak jego mięśnie się rozluźniają, ponownie zapatrzył się na wodę i zamyślił nad swoim życiem.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 5

 

 

 

Julia nie planowała spędzić tego wieczoru na plaży. Kiedy Wiktoria zapytała ją pod siedzibą Webosa, dokąd ją zawieźć, odparła bez namysłu, że do mieszkania, ale przyjaciółka skrytykowała ten pomysł.

— No jasne — rzuciła. — Najlepiej zamknąć się w czterech ścianach i płakać.

Julia spojrzała na nią bezradnie. Choć już się nieco uspokoiła, nadal była zrozpaczona tym, że nie dostała tej pracy, i nawet nie miała siły się kłócić.

— W takim razie co proponujesz? — spytała.

— Jedźmy na plażę.

Julia pociągnęła nosem.

— Żeby więcej osób zobaczyło mnie w takim stanie? Doprawdy świetny pomysł — mruknęła rozgoryczona.

— Moim zdaniem piwo na plaży z przyjaciółką to dużo lepsza opcja niż użalanie się nad sobą i wpadanie w coraz głębszą rozpacz pod kocem — powiedziała Wiktoria, po czym otoczyła ją ramieniem. — Możemy nawet kupić twój ulubiony tort bezowy, jeśli masz ochotę… Dziś zrobię wszystko, żeby poprawić ci humor.

— Dzięki, Wiki. Jesteś kochana.

— Drobiazg. Ale czy to oznacza, że spałaszujesz ze mną ten torcik?

— I tak niedługo nie będę już musiała wbijać się w dopasowane spódnice, więc mogę opychać się teraz słodkim do woli.

— Paskudny jest ten twój pesymizm — ofuknęła ją Wiktoria.

— To nie pesymizm, tylko realizm — sprostowała Julka. — Skoro mam przejąć gospodarstwo rodziców i zostać żoną rolnika, to nie będę na co dzień chodzić w ołówkowych spódnicach ani eleganckich bluzkach.

— Moim zdaniem każdy ma prawo ubierać się tak, jak lubi.

— Wątpię, żeby było mi w oborze wygodnie w marynarce i szpilkach. Powinnam zacząć szukać sobie gumowców — odrzekła Julia, po czym z jej oczu po raz kolejny popłynęły łzy.

Wiktoria pogłaskała przyjaciółkę po włosach.

— Nie płacz już, promyczku. Jestem pewna, że to wszystko jeszcze się tak poukłada, że nie będziesz musiała wrócić na tę zapyziałą wioskę.

— To raczej niemożliwe. Wszystko już przesądzone. Będę do końca życia zamawiała jedzenie dla zwierząt i pomagała w wykopkach.

— Nawet jeżeli, to nie myśl o tym teraz, dobrze? Pojedziemy na plażę, powygrzewamy się w słońcu i zjemy torcik be­zowy. Dzisiaj zrobimy sobie wieczór pełen przyjemności, a problemami będziemy martwić się jutro.

— A Sylwek? Co z waszą randką?

— Jak to mówią: jak kocha, to poczeka — mruknęła Wiki, najwidoczniej nie przejmując się teraz swoim chłopakiem.

Julia odsunęła się od niej i popatrzyła jej w oczy.

— Nie chcę, by przeze mnie coś się popsuło w waszym związku.

— Julka, przecież nasze uczucie nie zgaśnie, gdy spędzę jeden wieczór z przyjaciółką! Zresztą Sylwek i tak ma jeszcze plany na dzisiaj.

— To znaczy?

— Jego ulubiona drużyna gra mecz i umówił się z kolegą w klubie we Wrzeszczu, żeby go obejrzeć w otoczeniu innych kibiców.

— Nie będzie potrzebował swojego samochodu?

— Będzie, ale już to z nim załatwiłam. Podjedzie autobusem na parking przy plaży i tam mu oddam kluczyki.

— To przecież kłopot dla niego… — zmartwiła się Julia. — Może po prostu zawieź mnie do mieszkania, co? Powinnaś wrócić do Sylwka. I tak źle mi z tym, że popsułam wam randkę.

— Dzisiaj to ty jesteś dla mnie najważniejsza — oznajmiła Wiki, ucinając tym samym dyskusję, a potem zaprosiła przyjaciółkę do samochodu. — Tylko nie zwracaj uwagi na bałagan — poprosiła. — Sylwester nie należy do czyściochów, a ja nie miałam czasu posprzątać tego grata.

— Na pewno będę patrzyła na to, czy macie w aucie porządek…

Ruszyły w stronę Przymorza.

— To co? Tort bezowy i piwo czy masz ochotę na coś innego do picia?

Julia nie zastanawiała się długo.