47,00 zł
Zwieńczenie monumentalnego cyklu fantasy, który pokochało ponad 40 milionów czytelników na świecie
Na Polu Merrilora gromadzą się władcy narodów, żeby zdecydować o swoim poparciu dla planów Smoka Odrodzonego, który zdecydował się zerwać pieczęcie strzegące więzienie Czarnego – w oczach jednych jest to oznaka obłędu, inni widzą w tym ostatnią nadzieję dla świata. Egwene, Zasiadająca na Tronie Amyrlin, staje na czele opozycji.
Tymczasem…
Cień uderza na stolicę Andoru, trolloki zdobywają Caemlyn, miasto płonie.
W wilczym śnie Perrin Aybara toczy pojedynek z Zabójcą.
W Ebou Dar Mat Cauthon szuka kontaktu ze swą żoną Tuon, która pod imieniem Fortuony panuje nad imperium Seanchan.
Ważą się losy całej ludzkości… i rozstrzygną wreszcie na jałowych kamieniach Shayol Ghul. Koło Czasu obraca się, nieuchronnie nadciąga Koniec Wieku. Ostatnia Bitwa, Tarmon Gaidon, przechyli szalę na jedną lub drugą stronę.
„I stanie się wówczas, jako bywało wcześniej i nastąpi znów, że dłoń Czarnego ciężarem spocznie na ziemi i sercach człowieczych, i nie zazieleni się kraina, a wszelka nadzieja umrze.”
Z Cyklu Smoka autorstwa Charal Drianaan te Calamon
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1534
Bayrd ścisnął monetę między kciukiem a palcem wskazującym. Miękki jak glina metal sprawiał w dotyku naprawdę niesamowite i denerwujące wrażenie.
Rozwarł palce. Na miedzi pozostał odcisk jego kciuka — wgłębienie połyskiwało w mrugającym świetle pochodni. Czuł przenikliwy ziąb, jakby właśnie spędził całą noc w ciemnicy.
Zaburczało mu w brzuchu. Nie pierwszy raz.
Zerwał się północny wiatr, płomienie pochodni zasyczały. Bayrd siedział oparty plecami o wielki głaz, mniej więcej w środku obozu. Od pobliskich ognisk dobiegały go ponure pomruki głodnych żołnierzy; żelazne racje zdążyły się zepsuć już dawno temu. Inni w milczeniu kładli na ziemi metalowy rynsztunek — miecze, zbroje, kolczugi, metalowe zdobienia sztandarów — niczym przemoknięte ubrania przeznaczone do wysuszenia. Może naprawdę wierzyli, że gdy słońce wzejdzie, wszystko znowu odzyska dawną twardość.
Bayrd utoczył między palcami kulkę z tego, co niegdyś było monetą. „Światłości, zmiłuj się nad nami” — pomyślał. — „Światłości…” Upuścił kulkę na trawę, potem sięgnął dłonią i ujął dwa kamienie, nad którymi przed chwilą się trudził.
— Chcę wiedzieć, co się tutaj wyprawia, Karam — warknął lord Jarid. Wraz z członkami swego sztabu stał niedaleko, przy stole zasłanym mapami. — Chcę wiedzieć, jak udało im się podejść tak blisko nas, a do tego chcę jeszcze głowę tej przeklętej królowej Aes Sedai, tego cholernego Sprzymierzeńca Ciemności! — Skandowane przekleństwa podkreślał uderzeniami pięścią w stół. Ongiś w jego oczach próżno byłoby szukać tak dzikiego ognia. Jak wszyscy, zmieniał się pod wpływem przeciwności, z którymi musieli się zmagać: psujących się racji żywnościowych, dziwnych rzeczy dziejących się po nocy.
Za Jaridem leżał na ziemi powalony namiot kwatery głównej. Wiatr rozwiewał długie włosy, których mężczyzna nie strzygł podczas wygnania, oblicze skąpane było w migotliwym blasku pochodni. Kaftan miał wciąż powalany źdźbłami zeschłej trawy — nie zdążył się nawet otrzepać po tym, jak musiał wypełznąć spod leżącego namiotu.
Zbici z tropu służący brali żelazne kołki mocujące namiot w ziemi, które — jak całe pozostałe metale w obozie — gięły im się w dłoniach. Pierścienie, którymi mocowano linki namiotu, rozciągnęły się i popękały niczym wosk.
W powietrzu unosiła się jakaś zła woń. Zapach starzyzny, pomieszczeń, do których przez lata nikt nie wchodził. A przecież leśna polana nie ma prawa pachnieć pyłem wieków. Bayrd poczuł, jak mu znowu burczy w brzuchu. „Światłości, ależ by się coś zjadło…” Odepchnął jednak od siebie te zdradliwe myśli i skupił się na pracy, pewnie uderzając jednym kamieniem o drugi.
Pracował z kamieniami tak, jak jego pappil nauczył go za młodu. Rytmiczne uderzenia jakoś pozwalały zapomnieć o głodzie i zimnie. Przywracały poczucie, że wciąż jeszcze jest na świecie coś trwałego, solidnego.
Lord Jarid popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi. Bayrd był jednym z ludzi, których Jarid koniecznie chciał mieć przy sobie dzisiejszej nocy.
— Jeszcze zatknę głowę Elayne na pice, Karam — powiedział na koniec, odwróciwszy się do swoich dowódców. — To nadprzyrodzone światło jest robotą jej czarownic.
— Jej głowę? — dobiegły z boku słowa Eriego, słychać było w nich wyraźne powątpiewanie. — A jakim niby sposobem chcesz wejść w posiadanie jej głowy?
Lord Jarid odwrócił się, podobnie zareagowali wszyscy pozostali stojący przy oświetlonym pochodniami stole. Eri demonstracyjnie spojrzał w niebo; jego ramię zdobiło godło złotego dzika w galopie i czerwonej włóczni. Godło należało do straży przybocznej Jarida, jednak ton głosu żołnierza nie bardzo przystawał komuś z jego formacji.
— I czym ją obetniemy, Jarid? Może odgryziemy?
Obóz wokół zamarł, słysząc te — łagodnie mówiąc — nieregulaminowe słowa. Bayrd przerwał pracę, zawahał się. Prawda, ostatnio coraz częściej słyszało się plotki o niezrównoważeniu, w jakie miał popaść lord Jarid. Ale to?
Jarid zakrztusił się, twarz nabiegła mu czerwienią.
— Ośmielasz się do mnie mówić tym tonem? Ty, żołnierz mojej straży przybocznej?
Eri wciąż nie odrywał wzroku od zaciągniętego chmurami nieba.
— Obcinam ci dwumiesięczny żołd — warknął Jarid, ale głosem cokolwiek drżącym. — Poza tym degraduję cię do szeregowego żołnierza i do odwołania będziesz sprzątał latryny. Jeżeli powiesz jeszcze słowo, każę ci obciąć język.
Bayrd zadrżał pod podmuchem zimnego wiatru. Eri był najlepszym żołnierzem z tego, co zostało po ich armii rebeliantów. Pozostali żołnierze straży przybocznej Jarida przestępowali z nogi na nogę, nie śmiejąc unieść wzroku.
Eri spojrzał wreszcie na swego pana i uśmiechnął się. Wprawdzie nie powiedział już ani słowa, ale przecież nie musiał. Obciąć język? Czym? Wszystek metal w obozie miał konsystencję smalcu. Na stole leżał przecież sztylet samego Jarida, poskręcany i pogięty — rozciągnął się jak wosk, kiedy Jarid spróbował wydobyć go z pochwy. A poły kaftana kołysały się żałośnie — podobny los spotkał srebrne guziki.
— Jarid… — odezwał się Karam. Karam był młodym lordem z pomniejszego Domu sprzymierzonego z Sarand. Z pociągłymi rysami twarzy kontrastowały wydatne usta. — Naprawdę myślisz… naprawdę myślisz, że to zrobiły Aes Sedai? Cały ten metal w obozie?
— Jasna sprawa — odwarknął Jarid. — A kto inny mógłby to być? Nie gadaj, że wierzysz w te wszystkie obozowe historie. Ostatnia Bitwa? Phi! Też mi coś. — Z powrotem objął spojrzeniem blat stołu. Spoczywała na nim rozłożona mapa Andoru, jej rogi przyciśnięte były kamieniami.
Bayrd wrócił do kamieni. Trzask, prask, prask. Łupek i granit. Trzeba było porządnie się postarać, żeby znaleźć nadające się do obróbki fragmenty, ale on nauczył się od pappila o kamieniu wszystkiego. Stary czuł się wystrychnięty na dudka, a wręcz nawet zdradzony, kiedy ojciec Bayrda rzucił wszystko i wyjechał do miasta, gdzie został rzeźnikiem, zamiast trwać przy rodzinnym fachu.
Miękki, gładki łupek. Nierówny granit o poszarpanych krawędziach. Tak, niektóre rzeczy dalej były solidne i trwałe jak przedtem. Ale tylko niektóre. W dzisiejszych czasach nie można było tak polegać na rzeczywistości jak niegdyś. Władza, która w przeszłości wydawała się niewzruszona, dzisiaj stawała się miękka, płynna jak… no, cóż, jak ten metal. Niebo zalegała skłębiona czerń, a dzielni ludzie — ludzie będący dotąd dla Bayrda świetlanym przykładem — trzęśli się i jęczeli przez sen.
— Martwi mnie to wszystko, Jarid — rzekł Davies. Starszy wiekiem, lord Davies był ze wszystkich tu obecnych kimś, kto w największym stopniu zasługiwał na miano powiernika Jarida. — Od wielu dni nie widzieliśmy żywej duszy. Ani chłopów, ani żołnierzy królowej. Coś się dzieje. Coś złego.
— Wysiedliła wszystkich — warknął znowu Jarid. — Żeby przygotować obszar pod działania zaczepne wobec nas.
— Mnie się wydaje raczej, Jarid, że ona nas lekceważy — stwierdził Karam, zerkając na niebo. Chmury kłębiły się na nim jak wcześniej. Bayrdowi wydawało się chwilami, że od miesięcy nie widział czystego nieba. — Czemu miałaby się nas bać? Ludzie głodują. Żywność się psuje w zastraszającym tempie. Znaki…
— Bierze nas na wyniszczenie — upierał się Jarid, a jego oczy lśniły gorączką. — To jest robota Aes Sedai.
W obozie znienacka zaległa cisza. Cisza przerywana jedynie odgłosami obrabianego przez Bayrda kamienia. Nigdy nie czuł się dobrze w fachu rzeźnika, w końcu przytuliła go gwardia jego lorda. Rzezanie krów i rzezanie ludzi okazały się zajęciami zaskakująco do siebie podobnymi. Czasami martwił się tym, jak łatwo przyszło mu zamienić jedno na drugie.
Trzask, prask, prask.
Eri odwrócił się, chcąc odejść. Jarid podejrzliwym spojrzeniem łypnął za nim, jakby zastanawiając się nad wykrzyczeniem surowszej kary.
„Nie zawsze był taki, prawda?” — pomyślał Bayrd. — „Zachciało mu się zdobyć tron dla żony, ale któryż mężczyzna postąpiłby inaczej?” Niełatwo przychodziły mu te myśli pełne zwątpienia. Rodzina Bayrda od pokoleń służyła Domowi Sarand z szacunkiem i honorowo.
Eri ruszył równym krokiem, oddalając się od kwatery głównej.
— A gdzie ty się wybierasz? — wrzasnął za nim Jarid.
Eri sięgnął ręką do ramienia i zdarł z munduru odznakę z godłem Domu Sarand. Nie odwracając się, rzucił ją na bok, a potem zniknął poza obszarem oświetlonym światłem pochodni, żeby ruszyć w mrok, pod wiatr wiejący z północy.
Większość żołnierzy nie była już w stanie tej nocy zmrużyć oka. Siedzieli wokół ognisk, pragnąc światła i ciepła. Kilku z nich próbowało rozpaczliwie warzyć w glinianych garnkach strawę z trawy, liści i pasków skóry, żeby choć czymkolwiek zapchać żołądki.
Teraz wstali i patrzyli w ślad za Erim.
— Dezerter. — Splunął za nim Jarid. — Po wszystkim, co razem przeszliśmy, teraz nas opuścił. Tylko dlatego, że natknęliśmy się na przejściowe trudności.
— Ludzie głodują, Jarid — powtórzył Davies.
— Wiem. Wielkie dzięki, że za każdym razem, gdy otworzysz swoje cholerne usta, to tylko po to, żeby przypomnieć mi o kolejnych problemach. — Jarid trzęsącą się ręką potarł czoło, następnie zwinął ją w pięść i uderzył w blat stołu z leżącą na nim mapą. — Musimy zaatakować jedno z miast. Już jej nie uciekniemy, skoro wie, gdzie jesteśmy. Biały Most. Zdobędziemy go i tam uzupełnimy zapasy. Jej Aes Sedai pewnie są wykończone po tej dzisiejszej sztuczce, w przeciwnym razie już by nas zaatakowała.
Bayrd spod zmrużonych powiek wpatrywał się w mrok. Żołnierze podnosili się, brali pałki i maczugi. Wielu było bez broni. Składali swoje koce, zarzucali na ramiona tornistry z rzeczami. Powoli, w milczeniu niczym armia duchów opuszczali obozowisko. Nie szczęknęła żadna kolczuga, żadna sprzączka zbroi. Metal nie był już metalem. Jakby wydarto mu duszę.
— Elayne nie ośmieli się ruszyć na nas z całą siłą — kontynuował Jarid, ale słowa brzmiały, jakby mówił już tylko do siebie. — Nie wierzę, aby w Caemlyn panował spokój. Sam pisałeś te raporty, Shiv. W mieście aż kłębi się od najemników. Ludność na pewno się buntuje. Elenia też oczywiście nie zasypia gruszek w popiele. Biały Most. Tak, Biały Most będzie idealny. Posłuchajcie, utrzymamy się tam i rozerwiemy kraj na pół. Stamtąd będziemy prowadzić zaciąg, ludzie z całego zachodniego Andoru nie będą mieli innego wyjścia, jak pójść pod nasze sztandary. Potem ruszamy do… jak się to miejsce nazywa? Do Dwu Rzek. Tam uzupełnimy stan liczebny armii. — Jarid pociągnął nosem. — Słyszałem, że te ziemie od wielu lat nie znały lokalnego pana. Dajcie mi cztery miesiące, a wystawię armię, z którą każdy będzie musiał się liczyć. Dość silną, aby bały się nas jej czarownice…
Bayrd podniósł kamień bliżej ku światłu pochodni. Cała sztuka, jakiej wymagało stworzenie dobrego grotu włóczni, zasadzała się na tym, żeby zacząć od zewnętrznych warstw, a potem powoli zdejmować coraz bliższe rdzenia. Wcześniej kredą narysował na powierzchni łupku właściwy kontur, po czym odłupywał zewnętrzne warstwy, aby uzyskać pożądany zarys. Później należało już tylko coraz delikatniej obtłukiwać grot, by na koniec zeskrobać najdrobniejsze odłamki.
Jedną krawędź miał już gotową, drugą w połowie. W uszach brzmiały mu omalże słyszalne słowa pappila: „Jesteśmy kamieniem, Bayrd. Nieważne, co mówi twój ojciec. W głębi naszych dusz jest kamień”.
Kolejne grupy żołnierzy opuszczały obóz. Dziwne, że żaden właściwie nie miał nic do powiedzenia. Jarid w końcu zauważył, co się dzieje. Wyprostował się, schwycił jedną z pochodni, uniósł wysoko ponad głowę.
— Co oni robią? Idą na polowanie? Od tygodni nie napotkaliśmy żadnej zwierzyny. Może chcą zastawić wnyki?
Nie odpowiedział mu żaden głos.
— Może coś wiedzieli? — mruknął Jarid pod nosem. — A może im się wydawało… W każdym razie nie chcę słyszeć żadnego gadania o duchach ani innych tego rodzaju bzdur. To wiedźmy nasyłają na nas widma, żeby nas przerazić. To… to nie może być nic innego.
W pobliżu coś zaszeleściło. To Karam wpełzł pod płótno przewróconego namiotu. Po chwili pojawił się z niewielkim węzełkiem w dłoniach.
— Karam? — zapytał Jarid.Tamten zerknął na lorda Jarida, ale po chwili spuścił wzrok i zabrał się do wiązania sakiewki do pasa. Natychmiast jednak zreflektował się, roześmiał głucho i opróżnił zawartość sakiewki na ziemię. Złote monety stopiły się w pojedynczą kluchę, niczym zakonserwowane świńskie uszy w słoju. Karam wsunął bryłę metalu do kieszeni, wsadził rękę do sakiewki i wydobył z niej pierścień. Krwistoczerwony klejnot, który go niegdyś zdobił, zachował dawną naturę i wartość.
— W dzisiejszych czasach pewnie nawet jabłka się za to nie kupi — mruknął.
— W tej chwili masz mi powiedzieć, co ty właściwie wyprawiasz? — warknął Jarid. — To twoja sprawka? — Szerokim gestem objął obóz i opuszczających go właśnie żołnierzy. — Zorganizowałeś cały ten bunt, tak?
— Nie ja jestem winny temu, co się dzieje — odparł Karam, jakby zawstydzony. — I szczerze mówiąc, również nie ty. Ja… cóż mogę powiedzieć… przepraszam.
I odszedł z kręgu zakreślonego światłami pochodni. Bayrd nie potrafił zapanować na zalewającą go falą zdumienia. Lord Karam i lord Jarid od dziecka byli przyjaciółmi.
Następny był lord Davies. Pobiegł w stronę, w którą odszedł Karam. Czyżby chciał skłonić tamtego do powrotu, przemówić młodszemu do rozumu? Nie, dogonił go i dalej szli już razem, krok w krok. Po czym rozpłynęli się w mroku.
— Będę was ścigał za to po całym świecie! — wrzeszczał za nimi Jarid, a w jego głosie słychać było jękliwą nutę. — To ja będę małżonkiem królowej! Żaden człowiek w moim królestwie nie udzieli wam pomocy ni schronienia aż po dziesiąte pokolenie!
Bayrd spuścił wzrok i spojrzał na trzymany w dłoni odłamek kamienia. Niewiele zostało do jego ukończenia, właściwie trzeba go było tylko wygładzić. Dobry grot włóczni potrzebował wygładzenia, żeby był skuteczny. Wziął do drugiej ręki granitowy pięściak, który starannie wybrał w tym właśnie celu, i zaczął delikatnie szlifować nim krawędź łupku.
„Wychodzi na to, że idzie mi lepiej, niż sądziłem. Nic nie zapomniałem” — myślał, gdy tymczasem lord Jarid dalej szalał i wyrzekał.
W pracy nad grotem włóczni kryła się jakaś wewnętrzna siła. Już sam akt pochylenia się nad robotą jakby płoszył ciemność. A ostatnimi czasy jakiś cień zdawał się spowijać Bayrda i resztę obozu. Jakby… jakby nie potrafił dojrzeć światła, niezależnie jak bardzo wyciągał ku niemu głowę. Każdego ranka budził się z niewytłumaczalnym przeświadczeniem, że właśnie umarł mu ktoś bliski.
Taka rozpacz może człowieka złamać. Natomiast akt tworzenia — czegokolwiek by dotyczył — był sposobem na przeciwstawienie się jej. Był wyzwaniem rzuconym… Jemu. Temu, o którym żaden z nich nie śmiał powiedzieć słowa. Temu, który, jak każdy doskonale wiedział, stał za tym wszystkim, niezależnie przeciwko komu lord Jarid kierował swoje złorzeczenia.
Bayrd wyprostował się. Trzeba będzie go jeszcze odrobinę wygładzić, niemniej grot wyglądał już całkiem nieźle. Pochylił się znowu, wziął drewniane drzewce włóczni, z którego metalowy grot po prostu spłynął, gdy zło poraziło obóz, i zamocował nowe zakończenie, jak nauczył go pappil tyle już lat temu…
Zorientował się, że przyglądają mu się pozostali gwardziści.
— Będzie nam trzeba znacznie więcej — zauważył Morear. — Jeżeli się zgodzisz.
Bayrd pokiwał głową.
— W trakcie odwrotu możemy się zatrzymać przy zboczu wzgórza, skąd wziąłem ten łupek.
Jarid wreszcie zamilkł, potoczył wokoło szeroko rozwartymi oczyma, które lśniły w świetle pochodni.
— Nie. Jesteście moją strażą przyboczną. Nie wolno wam sprzeciwiać się moim rozkazom!
Z żądzą mordu w oczach skoczył w stronę Bayrda, ale Morear i Rosse go powstrzymali. Rosse patrzył żałośnie, jakby wstrząśnięty własnym, drobnym aktem buntu. Jednak chwytu nie puścił.
Ze skromnego dobytku zgromadzonego obok posłania Bayrd wydobył parę niezbędnych rzeczy. Następnie skinął głową pozostałym, a oni ruszyli za nim: ośmiu ludzi straży przybocznej lorda Jarida wędrowało przez spustoszony obóz, ciągnąc za sobą swego zapluwającego się z wściekłości pana. Mijali dogasające ogniska i powalone namioty, porzucone przez żołnierzy, którzy niepowstrzymaną już falą maszerowali w ciemność, na północ. Pod wiatr.
Kiedy doszli do skraju obozu, Bayrd rozejrzał się wokół i wska zał zgrabne i mocne drzewko. Kolejnym gestem ponaglił pozostałych, a tamci za pomocą liny, którą Bayrd znalazł po drodze, skrępowali Jarida i przywiązali do drzewa. Tamten bełkotał przez cały czas, dopóki Morear nie zakneblował mu ust.
Bayrd podszedł do swego pana. Wetknął worek na wodę w zagłębienie jego łokcia.
— Nie szarp się zanadto, mój panie, to się nie rozleje. Knebel też będziesz w stanie wkrótce wypluć, nie jest zaciągnięty zbyt mocno… Jak przechylisz worek, sięgniesz go ustami. Zobacz, wyjmuję korek…
Jarid patrzył na Bayrda, a jego oczy miotały gromy.
— Nie mam nic przeciwko tobie, mój panie — powiedział Bayrd. — Zawsze traktowałeś moją rodzinę z szacunkiem. Ale w zaistniałej sytuacji nie możemy sobie pozwolić, abyś poszedł z nami i wszystko komplikował. Mamy przed sobą cel, a ty stajesz nam na drodze. Pewnie ktoś powinien coś wcześniej powiedzieć… Cóż, było, minęło. Czasami, kiedy pozwolić mięsu zbyt długo się suszyć, trzeba wyrzucić całą szynkę.
Skinął głową pozostałym, którzy pobiegli po swoje sienniki. Rosse’a natomiast posłał do skalnej odkrywki i wytłumaczył mu, jaki kamień nadaje się na porządne groty do włóczni.
Później odwrócił się raz jeszcze w stronę wciąż szarpiącego się w więzach lorda Jarida.
— To nie jest dzieło wiedźm, mój panie. To nie Elayne za tym stoi… Przypuszczam, że obecnie już powinienem ją tytułować „królowa Elayne”. Zresztą to zabawna sprawa, żeby taka młoda ślicznotka była królową. Nadaje się raczej do tego, żeby siadać na męskich kolanach w jakiejś karczmie, niż żeby mężczyźni się przed nią kłaniali, ale Andor potrzebuje władczyni, pod której sztandarem będzie mógł pójść na Ostatnią Bitwę, i tą władczynią nie będzie twoja żona. Przykro mi.
Jarid wyraźnie zwiotczał w więzach. Wyglądało na to, że gniew powoli go opuszczał. Nie wyklinał już, tylko płakał. Dziwny zdał się Bayrdowi ten widok.
— Jak spotkamy jakichś ludzi… jeżeli jakowychś spotkamy… powiem im, gdzie mogą cię znaleźć — obiecał Bayrd — i poinformuję ich, że zapewne masz przy sobie jakieś kosztowności. Może ktoś przyjdzie cię uwolnić. Może. — Zawahał się. — Nie powinieneś nam stawać na drodze. Wszyscy oprócz ciebie wiedzieli, co się kroi. Smok się odrodził, stare więzi straciły swą siłę, stare przysięgi przestały obowiązywać… a osobiście wolę zawisnąć, niż pozwolić, żeby Andor poszedł do Ostatniej Bitwy beze mnie.
Po czym odszedł w noc, po drodze zarzucając na ramię drzewce swej nowej włóczni.
„Wiąże mnie przysięga silniejsza niż ta, którą moja rodzina składała twojej. Przysięga, której anulować nie byłby w stanie nawet sam Smok Odrodzony”. To była przysięga wierności krainie. Tym kamieniom, które były w głębi jego duszy. Duszy, która zrosła się z kamieniami Andoru.
Dołączył do pozostałych i razem ruszyli na północ. Za ich plecami, pośród nocy, cichły jękliwe zawodzenia ich pana, które podniosły się w momencie, gdy do obozu zaczęły napływać duchy.
Talmanes ostro szarpnął wodze Selfara, aż wierzchowiec zatańczył i zarzucił łbem. Deresz ostatnio na wszystko reagował dość żywiołowo. Może wyczuwał niepewne nastroje trapiące jego pana.
W nocnym powietrzu wisiał gęsty dym. Dym i krzyki. Talmanes prowadził Legion wzdłuż drogi, którą ciągnęli pokryci sadzą uchodźcy. Jak resztki wraków płynące z prądem błotnistej rzeki.
Żołnierze Legionu mierzyli ich zmartwionymi spojrzeniami.
— Równać krok! — dyscyplinował ich Talmanes. — Przecież nie przebiegniemy całej drogi do Caemlyn. Równać krok! — Narzucił im najszybsze tempo, jakie zdołali utrzymać na dłuższym dystansie, prawie trucht. Rytmicznie szczękały zbroje. Połowę Legionu Elayne wzięła ze sobą na Pole Merrilora, w tym Esteana i większość kawalerii. Może spodziewała się, że będzie musiała wracać niezwłocznie.
Cóż, Talmanesowi i tak kawaleria na wiele by się nie przydała na ulicach, które zapewne były równie zatłoczone jak ta droga. Selfar znowu parsknął i zarzucił łbem. Byli już blisko. Ciemne na tle spowitej groźną poświatą nocy mury obronne majaczyły z przodu. Miasto żarzyło się jak palenisko pieca.
„Na chwałę i powalone sztandary” — pomyślał Talmanes i zadrżał. Ponad Caemlyn zalegały gigantyczne obłoki dymu. Niedobrze. Wyglądało to gorzej niż szturm Aielów na Cairhien.
W końcu zdecydował się i popuścił wodze Selfara. Deresz przegalopował spory odcinek drogi, póki Talmanes nie zdecydował, że i tak nie znajdzie dobrego miejsca na przeprawę przez ludzką ciżbę, i niechętnie, ignorując błagania o pomoc, pchnął wierzchowca w rozstępujący się przed nim tłum. Kiedyś by to pewnie go nie obeszło, teraz jednak odruchowo pożałował, że nie może nic dla tamtych zrobić. Był to skutek długotrwałego przebywania w towarzystwie Mata Cauthona. Dziwne, jaki wpływ potrafił ten chłopak wywrzeć na człowieka. Talmanes nie potrafił już patrzeć na pospolitaków tym samym wzrokiem co dawniej. Te wątpliwości i wahania po części zapewne brały się stąd, że wciąż do końca nie wiedział, czy ma w Macie widzieć szlachcica czy nie.
Po drugiej stronie drogi zatrzymał się, przyglądając płonącemu miastu i czekając, aż dogoni go reszta wojska. W sumie mógł wszystkich wsadzić na konie — choć oczywiście nie każdy żołnierz Legionu przechodził szkolenie kawaleryjskie, to każdy dysponował własnym wierzchowcem na wypadek dalekosiężnych operacji. Dzisiaj nie odważył się na podobny manewr. Na takim polu bitwy — trolloki, Myrddraale, wąskie zacienione ulice — Legion musiał zachować zdolność natychmiastowego wkroczenia do walki. Dlatego też kusznicy maszerowali z naciągniętą bronią po obu stronach szerokich kolumn pikinierów. Nieważne, jak czas gonił, nie mógł ryzykować niespodziewanej szarży trolloków…
A co by się działo, gdyby stracili te smoki…
„Światłości, zmiłuj się” — pomyślał Talmanes i żeby dłużej się nad tym nie zastanawiać, zerknął na miasto. Wyglądało jak wrzący kocioł, nad którym unoszą się gęste kłęby pary. Tylko że nie była to para, lecz dym. Dopiero spojrzawszy uważniej, można było zobaczyć, że płomienie nie szaleją wszędzie — że zbudowane wysoko na wzgórzu i tym samym widoczne ponad murami spore partie Śródmieścia zdają się względnie nietknięte. Pałac też trwał. Może wciąż się bronił?
Nie było żadnych wieści od królowej, a z tego, na ile się Talmanes zorientował, nikt nie szedł na odsiecz miastu. Królowa zapewne o niczym jeszcze nie wiedziała i to było chyba najgorsze.
Zdecydowanie najgorsze ze wszystkiego.
W pewnej chwili zobaczył z przodu Sandipa z kilkoma zwiadowcami Legionu. Szczupły żołnierz próbował się uwolnić od otaczającej go grupy uchodźców.
— Błagamy, dobry panie — zawodziła młoda kobieta. — Moje dziecko, moja córeczka, na wzgórzach w północnej marchii…
— Muszę się dostać do sklepu! — krzyczał krępy mężczyzna. — Moje szkło…
— Moi dobrzy ludzie — zaczął Talmanes, wjeżdżając konno w zgromadzenie — jeśli chcecie nam pomóc, to rozstąpcie się i pozwólcie nam dotrzeć do przeklętego miasta.
Uchodźcy cofnęli się niechętnie, a Sandip skinieniem głowy podziękował Talmanesowi. Smagłoskóry, ciemnowłosy należał do kadry dowódczej Legionu, a poza tym był cenionym felczerem i ogólnie wszyscy go lubili za optymistyczny stosunek do życia. Jednak dzisiaj jego twarz wykrzywiał ponury grymas.
— Sandip — powiedział Talmanes, wskazując dłonią. — Tam.
Niedaleko miejsca, gdzie się znajdowali, stał spory oddział zbrojnych — zbici w kupę, popatrywali na miasto.
— Najemnicy — wyjaśnił Sandip, podkreślając słowo nieartykułowanym mruknięciem. — Po drodze minęliśmy kilka takich oddziałów. Najwyraźniej żaden z nich nie ma zamiaru nawet ruszyć palcem.
— Przekonajmy się — zaproponował Talmanes. W oddali z bram miasta wciąż wylewały się strumienie ludzi: zapłakani, zanoszący się kaszlem przyciskali do piersi nędzny dobytek, ciągnęli za sobą przerażone dzieci. Tak szybko to się nie skończy. Caemlyn było zatłoczone niczym gospoda w dzień jarmarku — uciec uda się tylko niewielu, reszta pozostanie uwięziona w murach miasta.
— Talmanes — cicho oświadczył Sandip. — To miasto wkrótce stanie się śmiertelną pułapką. Wszyscy się nie wydostaną… Jeżeli dopuścimy do tego, żeby Legion ugrzązł w środku…
— Wiem. Ale…
W tym momencie ponad rzeką uchodźców wytaczającą się z bramy przeleciał jakby nagły emocjonalny szkwał. Coś niemalże materialnego — ludzki wąż zadrżał. Krzyki stały się ostrzejsze, bardziej desperackie. Talmanes odwrócił się i wśród cieni zalegających w bramie zobaczył potężne przygarbione sylwetki.
— Światłości! — wyrwało się z ust Sandipa. — Co to jest?
— Trolloki — krótko odparł Talmanes, zawracając Selfara. — Światłości! — mimowolnie powtórzył za tamtym. — Próbują zdobyć bramę, żeby odciąć drogę uchodźcom. — Miasto posiadało pięć bram, jeżeli trolloki zablokują wszystkie…
Szturm na miasto właściwie już był rzezią mieszkańców. Trudno było powiedzieć, w co się zmieni, gdy trolloki uniemożliwią mieszkańcom opuszczenie jego murów.
— Kolumna, tempo! — zawołał Talmanes. — Szturmujemy bramę miasta! — Zmusił Selfara do galopu.
Miejsce pod wszelkimi względami zasługiwało na miano karczmy i zapewne wszędzie indziej służyłoby jako karczma lokalnej społeczności — wszędzie, ale z jakiejś przyczyny nie tutaj. Isam jeszcze ani razu nikogo nie spotkał w środku, z wyjątkiem zawsze tej samej kobiety o przygaszonym spojrzeniu, która doglądała kilku nędznych pokoi i gotowała posiłki bez smaku. Zresztą i on tu nie bywał dla przyjemności. Siadywał zawsze na twardym zydlu przy sosnowym blacie, tak zniszczonym, że zapewne resztki politury zeszły zeń na długo przed jego przyjściem na świat. Dlatego też starał się go nie dotykać — bał się, że w przeciwnym razie jego dłoń może wyglądać niczym ofiara rozjuszonego Aiela niepanującego nad swoimi włóczniami.
Przed sobą miał cynowy kubek wypełniony ciemnym płynem, z którego jeszcze wszak nie upił nawet łyka. Siedział pod ścianą, na tyle blisko jedynego okna w izbie, żeby móc wyglądać na brudną uliczkę przed karczmą oświetloną mętnym blaskiem paru zardzewiałych latarni zapalonych z okazji nadchodzącego wieczoru. Dbał jednak, żeby z zewnątrz nikt nie mógł go zobaczyć przez pomazane szkło. I nigdy nie patrzył wprost na okno. W Mieście lepiej zbytnio nie zwracać na siebie uwagi.
Osada złożona z rozpadających się budynków nie miała innej nazwy, bo raczej na nią nie zasługiwała. Na przestrzeni ostatnich dwóch tysięcy lat jej zabudowania wznoszono, rozbierano i odbudowywano niezliczoną ilość razy. Z daleka mogła faktycznie przypominać miasto. Większość domów wznieśli więźniowie, często dysponujący nadzwyczaj skromnymi umiejętnościami, o ile w ogóle… Budowę nadzorowali tacy sami ignoranci. Sporo budynków wyglądało tak, jakby utrzymywały się w pionie tylko dzięki temu, że opierały się o ściany sąsiednich.
Isam zerkał na ulicę, a pot spływał mu po twarzy. Kto po niego przyjdzie?
W oddali majaczył ledwo widoczny zarys wielkiej góry rozcinającej ciemniejące niebo. Gdzieś z Miasta dobiegały rytmiczne odgłosy metalu uderzającego o metal, niczym bicie stalowego serca. Ulicę przemierzały ludzkie postacie. Mężczyźni w grubych płaszczach, z naciągniętymi na głowy kapturami, o twarzach aż po oczy skrytych za krwistoczerwonymi zasłonami.
Isam dokładał wszelkich starań, żeby zbyt natarczywie im się nie przyglądać.
Znów rozległ się grzmot. Na stoku góry bezustannie tańczyły języki błyskawic, bijąc w niebo skryte za grubą powłoką szarych chmur. Niewielu ludzi wiedziało o istnieniu tego Miasta w pobliżu doliny Thakan’dar, właściwie w samym cieniu Shayol Ghul. Do niewielu bodaj plotki o nim dotarły. Isam nie miałby nic przeciwko temu, żeby znaleźć się w szeregach tych, co nie wiedzieli.
Ulicą przeszła kolejna grupka mężczyzn. Czerwone zasłony. Twarze skryte za nimi. I dobrze, bo kiedy któryś z nich opuścił zasłonę, trzeba było go zabić. Żeby samemu nie zostać zabitym. Tamci najwyraźniej nie mieli nic do roboty, prócz popatrywania na siebie groźnym wzrokiem i zadawania przypadkowych kopniaków bezdomnym psom — wychudzonym, wściekłym — których pełno włóczyło się po ulicach. Nieliczne kobiety, które zaryzykowały opuszczenie domostw, przemykały pod ścianami ze spojrzeniami wbitymi w ziemię. Nigdzie nie było widać żadnych dzieci, i niewiele ich pewnie dałoby się z Mieście znaleźć. To nie było miejsce dla dzieci. Nikt lepiej tego nie mógł wiedzieć niż Isam. Wychował się tu.
Jeden z przechodzących mężczyzn zerknął w okno, za którym siedział Isam. Przystanął. Isam zamarł. Samma N’Sei byli wręcz uosobieniem drażliwości i dumy. Nie, „drażliwość” to było zdecydowanie zbyt łagodne określenie. Wystarczał im najdrobniejszy pretekst, żeby ruszyć z nożem na jednego z Beztalenci. Zazwyczaj płacił za to któryś ze sług. Zazwyczaj.
Tamten wciąż mu się przyglądał sponad czerwonej zasłony. Isam wziął głęboki wdech, starając się zachowywać w miarę naturalnie. Został wezwany w trybie pilnym, a nie ignoruje się takiego wezwania, jeśli chce się pozostać przy życiu. Mimo to… jeżeli tamten da choćby krok w stronę karczmy, Isam natychmiast wymknie się do Tel’aran’rhiod, bezpieczny, wiedząc, że nawet jeden z Wybranych nie byłby w stanie tutaj go śledzić.
Ale ten Samma N’Sei miał najwyraźniej inne zamiary. Gwałtownym ruchem odwrócił się od okna i szybkim krokiem ruszył w swoją stronę. Isam poczuł, jak opuszcza go napięcie, choć przecież nigdy nie miało zniknąć ostatecznie — nie w tym miejscu. To miejsce nie było domem, choć w nim dorastał. To miejsce było śmiercią.
Kątem oka złowił jakiś ruch. Zerknął w głąb ulicy. Kolejny wysoki mężczyzna w czarnym kaftanie i płaszczu, tyle że ten miał odsłoniętą twarz. I, o dziwo, ulica przed nim wyludniała się, jakby pozostali Samma N’Sei nagle przypomnieli sobie, że mają coś do załatwienia w bocznych alejkach i zaułkach.
A więc to musi być Moridin. Isama nie było na miejscu, kiedy Wybrany po raz pierwszy nawiedził Miasto, ale słyszał to i owo. Samma N’Sei uznali Moridina za jednego z Beztalenci, póki nie udowodnił im, jak jest naprawdę. Jego po prostu nie obowiązywały ograniczenia, jakim oni podlegali.
Liczba poległych wówczas Samma N’Sei wahała się w zależności od autora sprawozdania, jednak w niczyich ustach nie była mniejsza od dziesięciu. Widok przed oczyma skłaniał Isama do przekonania, że opowieści nie przesadzały.
Gdy Moridin dotarł do drzwi gospody, ulica była już całkowicie pusta, nie licząc psów. Ale Moridin nawet nie przystanął przed drzwiami. Isam przyglądał mu się na tyle otwarcie, na ile śmiał. Tamten z pozoru nie poświęcił nawet przelotnego spojrzenia ani gospodzie, ani jej gościowi, który czekał zgodnie z instrukcjami. Być może Wybrany miał jakieś bardziej naglące sprawy, a spotkanie z Isamem stanowiło rzecz uboczną.
Straciwszy Moridina z oczu, Isam zdecydował się w końcu skosztować ciemnego napoju. Miejscowi nazywali go po prostu „ogniem”. Okazało się, że całkowicie zasługiwał na swoje miano. Rzekomo miał być spokrewniony z czymś, co pito na Pustkowiu. I jak wszystko w Mieście był znieprawioną wersją oryginału.
Jak długo Moridin każe mu czekać? Isam nie czuł się tu dobrze. Zbyt dużo wspomnień z dzieciństwa stawało przed oczyma. Do jego stolika podeszła służąca — odziana była w suknię tak postrzępioną, że zasługiwała na miano nie ubrania, ale łachmanów — i postawiła, a właściwie upuściła talerz na stół przed nim. Bez bodaj jednego słowa.
Isam przyjrzał się przyniesionemu jedzeniu. Warzywa — głównie cebule i papryka — cienko pokrojone, uduszone. Spróbował, westchnął i odsunął talerz na bok. Warzywa były zupełnie nieprzyprawione i pozbawione smaku niczym kleik z prosa. Ani śladu mięsa. To nawet dobrze, ponieważ nie przepadał za mięsem, którego własnoręcznie nie zabił i nie sprawił. Kolejny spadek z dzieciństwa. Kiedy samemu nie zdobyło się mięsa, nie można było wiedzieć. Nie miało się pewności. Tutaj mięso mogło być czymś złapanym na południu albo zwierzęciem wyhodowanym na miejscu, krową lub kozą.
Ale mogło być też czymś innym. Ludzie, którym zdarzało się tu przegrywać, a nie mieli czym zapłacić, znikali. Zdarzało się również, że w trakcie szkolenia znikali też Samma N’Sei, których natura okazywała się nieodpowiednia. Znikały ciała. Zwłoki rzadko kiedy były w stanie doczekać pogrzebu.
„Ażeby sczezło to miejsce” — pomyślał Isam. — „Żeby sczezło w…”
Ktoś wszedł do karczmy. Na nieszczęście rozkład pomieszczenia uniemożliwiał Isamowi równoczesną obserwację obu kierunków ulicy. Kobieta. Ładna, odziana w czarną suknię z czerwoną lamówką. Zarówno szczupła sylwetka, jak i delikatne rysy twarzy były Isamowi zupełnie obce. A już zdążył nabrać pewności, że potrafi rozpoznać każde z Wybranych, dostatecznie często widywał ich we śnie. O czym oni, rzecz jasna, nie wiedzieli. Uważali się za władców tego miejsca i faktycznie, niektórzy radzili sobie całkiem nieźle.
On radził sobie równie dobrze, a poza tym miał wyjątkowy talent do nierzucania się w oczy.
Kimkolwiek więc była, nie przyszła tu pod swą prawdziwą postacią. Ale czemu miałaby się maskować w tym miejscu? Tak czy siak, to zapewne ona go wezwała. Zwykłe kobiety nie chodziły po Mieście z królewskim iście obliczem, tak pewne siebie, jakby oczekiwały, że na rozkaz zatańczą dla nich nawet kamienie bruku. Isam bez słowa przyklęknął.
Brzuch zareagował bólem w miejscu, gdzie otrzymał ranę. Isam wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po walce z wilkiem. Na samo wspomnienie poczuł, jak wywraca mu się żołądek — Luc nienawidził Aybary, co było dość niezwykłe, ponieważ normalnie to Luc był bardziej skłonny do zgody, a Isama cechowała zapalczywość. Cóż, w każdym razie tak sam siebie postrzegał.
Nieistotne, wobec tego konkretnego wilka odczuwali to samo. Z jednej strony Isam czuł dreszcz podniecenia — jako myśliwy nie mógł reagować inaczej na wyzwanie, jakie stanowił dla niego ten łowny zwierz, Aybara. Niemniej czuł, że jego nienawiść sięga głębiej. Nie chodzi tylko o to, żeby tamtego upolować, ale żeby go zabić.
Opanował grymas bólu, pochylił głowę. Kobieta spokojnie usiadła, pozwalając dalej mu klęczeć. Przez kilka kolejnych chwil milczała, postukując paznokciami o cynowy kubek i przyglądając się jego zawartości.
Isam trwał bez ruchu w przyklęku. Wielu spośród głupców zwących się Sprzymierzeńcami Ciemności nie potrafiło znieść, gdy ktoś okazywał im władzę, którą miał nad nimi — wili się i wierzgali… On jednak… Nie, po chwili zastanowienia musiał przyznać przed sobą, że Luc prawdopodobnie również by wierzgał…
Isam wszakże był myśliwym. I nikim więcej być nie chciał. A kiedy żyje się w zgodzie z własną naturą, nie ma powodu protestować, gdy ktoś wskaże miejsce dla niej właściwe.
Tylko żeby ta rana w boku tak nie rwała, żeby sczezła…
— On ma zginąć — oznajmiła kobieta głosem uprzejmym, w którym znać jednak było ślady emocji.
Isam nie odpowiedział.
— Chcę, żeby go wypatroszono jak zwierzę, a jego wnętrzności rozwleczono po ziemi, żeby jego krew kruki chłeptały jak śmietanę, żeby jego kości walały się na słońcu, którego żar je wypali, spopieli i skruszy. Chcę jego śmierci, myśliwy.
— Chodzi o al’Thora?
— Tak. W przeszłości nieraz już zawiodłeś. — Teraz w jej głosie pojawiły się lodowate tony. Poczuł przeszywający go dreszcz. Z nią nie było żartów. Podobnie jak z Moridinem.
Podczas długich lat swej służby nauczył się lekceważyć większość Wybranych. Mimo całej swej władzy i rzekomej wiedzy wadzili się ze sobą jak dzieci. Ta kobieta zmusiła go do refleksji — przyszło mu do głowy, że może jednak pomylił się, że tak naprawdę nie znał ich wszystkich.
— No więc? — zapytała. — Co masz do powiedzenia na swoją obronę?
— Za każdym razem, gdy jedno z was kazało mi ruszać na polowanie — odparł — wtrącało się drugie, odciągając mnie od misji i obarczając innym zadaniem.
Gdyby miał być szczery, wolałby raczej zapolować znowu na wilka. Oczywiście nie sprzeciwi się wyraźnym rozkazom jednego z Wybranych. Ale kiedy w grę nie wchodził Aybara, jedno polowanie niczym się nie różniło od drugiego. Zabije tego Smoka, jeśli każą.
— Tym razem to się nie zdarzy — zapewniła go Wybrana, nadal nie odrywając wzroku od zawartości cynowego kubka. W trakcie całej rozmowy nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem, nie pozwoliła też wstać, więc klęczał jak wcześniej. — Tym razem nikt niczego nie będzie od ciebie chciał. Chyba że Wielki Władca… o ile on osobiście nie wezwie cię przed swoje oblicze… Masz tylko jedną misję: zabić al’Thora.
Ruch za oknem przyciągnął wzrok Isama. Wybrana nawet nie zerknęła w stronę przechodzącego ulicą oddziału zakapturzonych postaci. Fałdy ich płaszczy trwały nieruchome, nie poruszał ich nawet wiatr.
Za nimi ciągnęły kryte powozy, które w Mieście stanowiły widok raczej niespotykany. Jechały powoli, kołysząc się i łoskocząc na nierównej nawierzchni. Isamowi niepotrzebne były odsłonięte kurtyny w ich oknach, by wiedzieć, kto znajduje się w środku — trzynaście kobiet, tyle samo, co maszerujących Myrddraali. Za to w okolicy wciąż nie było widać żadnego z Samma N’Sei. Z oczywistych względów unikali tego rodzaju zgromadzeń. I trudno było im się dziwić.
Powozy potoczyły się dalej. Więc tak. Znowu kogoś schwytano. Dziwne. Isam gotów byłby sądzić, że praktyki te dobiegły końca wraz ze zniknięciem Skazy ze Źródła.
Zanim jednak na powrót wbił wzrok w podłogę, zdołał kątem oka dostrzec widok jeszcze bardziej niezwykły. Spośród cieni zalegających wylot alejki po przeciwnej stronie ulicy przyglądała mu się mała, umorusana twarzyczka. Szeroko rozwarte oczy, ale postawa rezolutna. No tak… Najpierw Moridin, teraz kręgi trzynastu — wszystko to wypłoszyło z ulic Samma N’Sei. A gdzie ich nie było, urwisy mogły zakosztować nieco swobody. Może to o to chodziło.
Isam chciał zawołać do dzieciaka, żeby uciekał. Żeby choć spróbował, zaryzykował przeprawę przez Ugór. Lepiej skończyć w brzuchu Robala, niż żyć w tym Mieście i znosić to, co robiło z człowiekiem. Zmykaj! Uciekaj! Giń!
Chwila emocjonalnego wzburzenia minęła szybko, jak przyszła, gdy dzieciak roztopił się w cieniach. Isam pamiętał, jak sam był takim dzieckiem. Tyle się wtedy nauczył. Gdzie znaleźć odpowiednie jedzenie, a nie takie, które wywraca człowiekowi wnętrzności. Jak walczyć na noże. Jak pozostać niezauważonym.
I, rzecz jasna, jak zabijać ludzi. Tę lekcję przyswajał sobie każdy, kto dostatecznie długo przetrwał w Mieście.
Wybrana jak urzeczona wpatrywała się we wnętrze kubka. Isam zrozumiał wreszcie, że przygląda się własnemu odbiciu na powierzchni płynu. Co mogła tam widzieć?
— Potrzebna mi będzie pomoc — oznajmił na koniec. — Smok Odrodzony jest dobrze pilnowany i rzadko nawiedza sen.
— Otrzymasz pomoc — odrzekła cicho. — Ale to ty będziesz musiał go znaleźć, myśliwy. I żadnych gierek, jak wcześniej, gdy próbowałeś go do siebie zwabić. Lews Therin wyczuje każdą tego typu pułapkę. Poza tym teraz już nic nie odwiedzie go od powziętych zamiarów. Czasu zostało niewiele.
Mówiła o tej katastrofalnie nieudanej operacji w Dwu Rzekach. Luc nią wtedy dowodził, bo cóż mógł Isam wiedzieć o miastach, o prawdziwych ludziach? Przez głowę przemknął mu cień jakby tęsknoty do tych rzeczy, ale zapewne była to emocja tamtego. Isam był tylko myśliwym. Ludzie w niewielkim stopniu go interesowali, może poza miejscami na ich ciele, poprzez które strzała niechybnie sięgała serca.
Niemniej tamta operacja w Dwu Rzekach… Cóż, cała sprawa śmierdziała gorzej niż padlina. Wciąż wszelako nie miał pewności. Czy naprawdę chodziło o to, żeby zwabić tam al’Thora, czy o to, żeby odciągnąć Isama od innych, ważniejszych spraw? Wiedział, że jego zdolności fascynują Wybranych. Potrafił coś, czego oni nie umieli. Oczywiście potrafili naśladować to, jak on przenikał w sen, ale potrzebowali do tego Mocy, bram, czasu…
Nużyło go już bycie pionkiem w ich grze. Niech mu dadzą zapolować, zamiast każdego tygodnia wymyślać nową zwierzynę.
Oczywiście nikt nie mówił Wybranym takich rzeczy w oczy. Zachował więc swe zastrzeżenia dla siebie.
Drzwi do karczmy skrył cień, służąca natychmiast ulotniła się na zaplecze. W izbie pozostali tylko Isam z Wybraną.
— Możesz wstać — powiedziała ona.
Isam podniósł się pospiesznie, a do wnętrza weszło dwóch ludzi. Wysocy, muskularni, twarze zasłonięte czerwoną materią. Odziani byli w brązy jak Aielowie, ale nie mieli łuków ni włóczni. Istoty, którymi byli, władały bronią znacznie bardziej śmiercionośną.
Choć na jego twarzy nic się nie odbiło, Isam poczuł przypływ gwałtownych emocji. Dzieciństwo spędzone wśród bólu, głodu, śmierci. Dzieciństwo spędzone na unikaniu spojrzeń takich jak te. Kiedy z gracją urodzonych drapieżców szli w stronę stołu, ze wszystkich sił starał się opanować targające nim dreszcze.
Opuścili zasłony, grymas ust obnażył zęby.
„Żebym sczezł” — pomyślał Isam. Ich zęby były spiłowane.
A więc Przemienieni. Można to było dostrzec w ich oczach — oczach, z którymi coś było nie tak, które nie do końca były ludzkie.
W tym momencie Isam o mało nie spanikował i nie uciekł w sen. Nie byłby w stanie zabić obu. Zanim poradziłby sobie z jednym, zostałaby zeń kupka popiołu. Widział, jak zabijają Samma N’Sei — często robili to tylko po to, żeby zorientować się w nowych możliwościach własnych mocy.
Nie zaatakowali go. Może wiedzieli, że ta kobieta jest jedną z Wybranych? Cóż, wobec tego dlaczego opuścili zasłony? Samma N’Sei nigdy nie opuszczali zasłon, jeśli nie zamierzali zabijać — a i wtedy zazwyczaj musiało chodzić o zabójstwa szczególnie radośnie wyczekiwane.
— Będą ci towarzyszyć — rzekła Wybrana. — Poza tym dostaniesz grupkę Beztalenci, którzy pomogą ci uporać się ze strażą przyboczną al’Thora. — Uniosła głowę i wtedy po raz pierwszy zobaczył jej oczy. Ujrzał w nich… obrzydzenie. Jakby odrazą napawało ją, że musi się uciekać do jego pomocy.
„Będą ci towarzyszyć” — powiedziała. A nie: „Będą ci służyć”.
Cholerne sukinsyny. To będzie paskudna robota.
Talmanes odskoczył, ledwie unikając ciosu trolloka. Grunt pod jego stopami zadrżał, gdy pod ostrzem topora pękły kamienie bruku, zaraz jednak wykonał wypad i wbił klingę w udo stwora. Trollok miał byczy łeb — odrzucił go do tyłu, a z pyska wydarł się ryk bólu.
— Żebym sczezł, ależ masz śmierdzący oddech — warknął Talmanes, uwalniając ostrze miecza i dając krok w tył. Potwór przyklęknął, a wtedy Talmanes odciął mu dłoń trzymającą broń.
Dysząc ciężko, odstąpił, gdy jego dwaj towarzysze przebili trolloka włóczniami przez grzbiet. Z trollokami zawsze lepiej było walczyć w grupie. Cóż, zawsze lepiej mierzyć się z wrogiem, mając liczebną przewagę, niemniej w przypadku trolloków zasada ta była szczególnie słuszna przez wzgląd na ich wzrost i siłę.
W mroku ciała leżały niczym kupy śmieci. Wcześniej, żeby oświetlić sobie pole bitwy, Talmanes został zmuszony do podpalenia wartowni przy bramach miasta, ich załogi zostały tymczasowo wcielone do Legionu.
Niczym czarny odpływ, trolloki zaczynały się wycofywać spod bramy. Najwyraźniej za bardzo rozciągnęły siły. Czy też raczej zostały do tego zmuszone. Gdzieś za plecami napastników uwijał się Półczłowiek. Talmanes przyłożył dłoń do rany w boku. Poczuł wilgoć pod palcami.
Wartownie powoli dogasały. Trzeba będzie kazać podpalić kilka sklepów. Wprawdzie istniało przez to ryzyko, że pożar rozszerzy się na całe miasto, ale z drugiej strony i tak było już przecież stracone. Nie ma sensu się powstrzymywać.
— Brynt! — zawołał. — Podpalcie tę stajnię!
Brynt chwycił pochodnię i ruszył we wskazaną stronę, a tymczasem do Talmanesa podszedł Sandip.
— Wrócą — powiedział. — Zapewne wcześniej niż później.
Talmanes pokiwał głową. Orientując się, że walki przycichły, z bocznych uliczek i zaułków zaczęli wylegać mieszkańcy miasta. Lękliwie kierowali się ku bramie, za którą — wedle ich mniemania — miało być bezpiecznie.
— Nie możemy tu zostać i bronić tej bramy — ciągnął dalej Sandip. — Smoki…
— Wiem. Jakie mamy straty?
— Jeszcze nie liczyłem. Najmniej z setkę.
„Światłości, Mat obedrze mnie ze skóry, kiedy się o tym dowie”. Mat nienawidził strat w ludziach. Obok militarnego geniuszu miał w sobie zaskakującą wrażliwość — dziwna, lecz pociągająca kombinacja.
— Wyślij zwiadowców do pilnowania dróg prowadzących do miasta, żeby jakiś Pomiot Cienia tam się nie zaplątał. Każ ludziom ułożyć barykady z padłych trolloków, przynajmniej mogą się do czegoś przydać. Ty, żołnierzu!
Przechodzący obok znużony wojownik stanął jak wmurowany. Miał na sobie barwy Królowej.
— Tak, mój panie?
— Ludzie muszą się dowiedzieć, że tą bramą można bezpiecznie wyjść z miasta. Jest jakiś sygnał rogu, którego znaczenie znają wszyscy andorańscy chłopi? Coś, czego dźwięk ich tu wezwie?
— Chłopi… — powtórzył powoli tamten. Najwyraźniej określenie nie przypadło mu do gustu. W Andorze nie posługiwano się nim szczególnie często. — Tak. Marsz Królowej.
— Sandip?
— Zagnam sygnalistów do roboty, Talmanes — oznajmił Sandip.
— Dobrze. — Talmanes przyklęknął i oczyścił skrwawioną klingę o koszulę zabitego trolloka. Ostro zakłuło go w boku, ale rana nie wyglądała na poważną. Przynajmniej wedle normalnych standardów. Tak naprawdę było to tylko draśnięcie.
Koszula stwora była tak brudna, że omalże się nie rozmyślił, wiadomo było jednak, że krew trolloków szkodzi żelazu, więc ostatecznie jakoś otarł ostrze broni. Potem stał przez chwilę bez ruchu, starając się zapanować nad bólem, a na koniec ruszył w stronę bramy, gdzie zostawił przywiązanego Selfara. Nie ufał wierzchowcowi na tyle, żeby z nim ruszyć przeciw Pomiotowi Cienia. Wałach był w porządku, ale nie dorównywał zwierzętom przechodzącym szkolenie na Ziemiach Granicznych.
Nikt go o nic nie pytał, gdy wskakiwał na siodło i ruszał na zachód, za bramę, w stronę, gdzie wcześniej spotkał tamtych najemników. Bynajmniej go nie zaskoczyło, gdy spotkał ich znacznie bliżej miasta. Bój wabił żołnierzy jak ogień zmarzniętych podróżnych zimową nocą.
Ale w bitwie udziału nie wzięli. Naprzeciw zbliżającego się Talmanesa wyszedł niewielki oddział „mieczy do wynajęcia”: sześciu zbrojnych o potężnie umięśnionych ramionach i — zapewne odpowiednio — wątłych rozumach. Znali i jego, i Legion. Mat ostatnimi czasy zyskał sobie niejaką sławę, a dzięki niemu również Legion. Zapewne nie mogli też nie dostrzec plam trolloczej krwi na ubraniu Talmanesa i bandaża kryjącego jego bok.
Tymczasem rana zaczynała powoli palić żywym ogniem. Talmanes ściągnął wodze Selfara, po czym leniwie zaczął klepać dłonią juki przy siodle.
„Miałem tam chyba gdzieś jeszcze trochę tytoniu…”
— No i? — zapytał jeden z najemników. Dowódca, jak łatwo było wywnioskować z tego, że miał najlepszą zbroję. Dowódcą takich formacji nierzadko zostawał ten, kto po prostu potrafił utrzymać się przy życiu.
Talmanes wydobył z juków swoją gorszą fajkę. Gdzie ten tytoń? Najlepszej fajki nigdy nie zabierał w bój. Ojciec twierdził, że to przynosi pecha.
„Aha” — pomyślał, gdy dłoń wreszcie natrafiła na kapciuch. Nabił fajkę, następnie wyciągnął jej śladem trzaskę i pochylił się, aby ją odpalić od płomienia pochodni trzymanej niepewną dłonią jednego z tamtych.
— Bez pieniędzy nie będziemy walczyć — kontynuował dowódca. Był przysadzisty i zaskakująco czysty, choć brodzie przydałoby się lekkie trymowanie.
Talmanes zapalił fajkę. Za jego plecami odezwały się rogi. Marsz Królowej okazał się wpadającą w ucho melodią. Kiedy jednak głosom rogów zawtórowały wrzaski, Talmanes odwrócił się. Trolloki na głównej drodze, tym razem w większej liczbie.
Kusznicy ustawili się w szyku i rozpoczęli ostrzał na rozkaz, którego Talmanes nie mógł słyszeć.
— Nie będziemy… — zaczął tamten znowu.
— Dociera do was, co tu się dzieje? — zapytał cicho Talmanes, nie wyjmując cybucha z ust. — To jest początek końca. Oto giną narody i powstaje jedna ludzkość. To jest Ostatnia Bitwa, przeklęty głupcze.
Tamten niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
— Czy… czy mówisz w imieniu Królowej? — zapytał, najwyraźniej nie porzucając nadziei na najmarniejszą choć obietnicę zarobku. — Muszę dbać o swoich ludzi.
— Jeżeli ruszysz do walki — zapewnił go Talmanes — obiecuję ci wielką nagrodę.
Tamten wyraźnie czekał na coś więcej.
— Obiecuję ci, że będziesz dalej żył, przynajmniej przez czas jakiś — wyjaśnił Talmanes, pykając z fajki.
— Grozisz mi, Cairhienianinie?
Talmanes spokojnie wydmuchnął dym, następnie pochylił się w siodle tak, że jego twarz znalazła się na wysokości twarzy dowódcy najemników.
— Dziś w nocy zabiłem Myrddraala, Andoraninie — oznajmił cicho. — Ale przy okazji drasnął mnie klingą z Thakan’dar, a rana sczerniała. Co oznacza, że pozostało mi w najlepszym razie kilka godzin, zanim trucizna wypali mnie od środka. Potem umrę, cierpiąc najgorsze męki, jakich dane jest zaznać człowiekowi na tym świecie. Dlatego też radzę ci, przyjacielu, uwierz, gdy mówię, że nie mam nic do stracenia.
Tamten zamrugał.
— Wybór, jaki przed wami staje, jest prosty — kontynuował Talmanes, zawracając nieco wierzchowca, żeby móc zwrócić się do pozostałych żołnierzy. — Możecie walczyć przy naszym boku, żeby dzięki wam świat dożył lepszych dni i może pod koniec skapnie wam trochę grosza. Choć tego obiecać nie mogę. Albo możecie tu sobie siedzieć i przyglądać się, jak ludzie przelewają krew, i utwierdzać w przekonaniu, że nie walczycie za darmo. Jeżeli będziecie mieli szczęście i nam uda się uratować świat bez waszej pomocy, pożyjecie do czasu, aż wasze tchórzliwe karki zawisną w pętli.
Cisza. Tylko za plecami niosła się w ciemnościach melodia rogów.
Dowódca najemników popatrzył po swoich ludziach. Po kolei kiwali głowami na zgodę.
— To idźcie pomóc utrzymać tę bramę — rozkazał Talmanes. — Ja spróbuję zwerbować pozostałych chętnych.
Leilwin ogarnęła spojrzeniem liczne obozowiska zajmujące obszar zwany Polem Merrilora. W ciemnościach oczekujących wciąż wzejścia księżyca nietrudno jej było sobie wyobrazić, że ogniska, na których gotowano kolację, są latarniami statków uwijających się po zatłoczonym porcie.
Nie wierzyła, aby jeszcze kiedykolwiek dane jej było zobaczyć prawdziwy port po nocy. Leilwin Uziemiona nie była kapitanem i nigdy już nie będzie. Pragnienie czego innego oznaczało sprzeciwiać się naturze tego, kim się stała.
Dłoń Bayle’a spoczęła na jej ramieniu. Poczuła dotyk sękatych palców, zaprawionych latami ciężkiej pracy. Uniosła rękę i przykryła nią jego dłoń. Z pozoru nie było nic łatwiejszego niż skorzystać ukradkiem z jednej z tych bram, które Aes Sedai mniej lub bardziej regularnie otwierały w Tar Valon. Bayle znał miasto, choć pobyt w nim nieszczególnie był mu w smak. „To miejsce sprawia, że włosy stają mi dęba na głowie”, mawiał, oraz: „Chciałbym, aby moja noga już nigdy nie postała na tej ziemi. Niczego bardziej nie pragnę”.
Mimo to przyjechał tu z nią. Bayle Domon był po prostu dobrym człowiekiem. Najlepszym z tych, których zdarzyło się jej spotkać w tych obcych krajach. Co z tego, że w jego przeszłości kryły się nieprzyjemne zdarzenia? Było, minęło. Nawet jeśli nie zawsze wiedział, jaki jest przyrodzony porządek postępowania, zawsze pytał.
— Niezły widok — powiedział, przyglądając się cichemu morzu świateł. — Co zamierzasz teraz zrobić?
— Teraz znajdziemy Nynaeve al’Meara i Elayne Trakand.
Bayle podrapał się po brodatym podbródku — brodę nosił na illiańską modłę, z wygoloną górną wargą. Włosy na jego głowie odrastały nierówno, ponieważ od czasu, gdy go wyzwoliła, przestał golić część skalpu. A wyzwoliła go, rzecz jasna, po to, aby móc poślubić.
Co zresztą wyszło na dobre, ponieważ w tym miejscu wygolona głowa z pewnością przyciągałaby uwagę. Całkiem nieźle poradził sobie jako so’jhin, kiedy… kiedy pewne kwestie zostały wyjaśnione. Ostatecznie jednak sama musiała przyznać, że natura Bayle’a Domona nie predestynowała go do stanu so’jhin. Był zbyt nieokrzesany i żadne emocje nigdy nie uładzą jego charakteru. Takim go zresztą chciała, choć nigdy nie powiedziałaby mu o tym wprost.
— Jest już późno, Leilwin — zaprotestował. — Może powinniśmy zaczekać do rana.
Nie. Obozowiska były ciche, to prawda, ale nie była to cisza towarzysząca drzemce. To była cisza okrętów czekających na właściwy wiatr.
Niewielkie miała pojęcie o tym, co się tu tak naprawdę dzieje — w Tar Valon nie odważyła się otwierać ust, żeby nie zdradził jej seanchański akcent, więc wszystkie ewentualne pytania pozostawały bez odpowiedzi. Rozumiała wszakże, że zgromadzenie tych rozmiarów nie mogło dojść do skutku spontanicznie. Niemniej liczba zebranych zaskoczyła ją, mimo iż wcześniej już podsłuchała, że wybierają się na nie właściwie wszystkie Aes Sedai. Niemniej nie oczekiwała czegoś takiego.
Ruszyła skroś pola, Bayle poszedł za nią. Na miejsce dostali się z czeredą służących z Tar Valon, których skusiła łapówka Bayle’a. Sama zżymała się na takie metody, ale nie potrafiła nic innego wymyślić. Postanowiła nie zastanawiać się zbyt głęboko nad charakterem kontaktów Bayle’a w Tar Valon. Cóż, skoro ona już nigdy nie wstąpi na pokład statku, Bayle tym samym nie będzie miał okazji zajmować się przemytem. Jakaś przynajmniej pociecha.
„Jesteś kapitanem okrętu. Na niczym innym się nie znasz, niczego innego nie chcesz. A teraz: Uziemiona”. — Zadrżała, zacisnęła dłonie w pięści, aby nie osłaniać się rękoma. Spędzić resztę życia wśród tych niezmiennych krajobrazów, nigdy nie poruszać się szybciej, niż pozwala koń, nigdy nie czuć w nozdrzach zapachu dalekich mórz, nigdy nie ustawić statku dziobem ku horyzontowi, nie zarzucić kotwicy, postawić żagli i po prostu…
Siłą woli otrząsnęła się z tych niewesołych myśli. Trzeba znaleźć Nynaeve i Elayne. Może i została Uziemiona, ale to nie powód, żeby zaraz rzucać się w głębiny i tonąć. Kurs jest jasny, trzeba się go trzymać! Szła więc spokojnie, w przeciwieństwie do Bayle’a, który garbił się lekko i rozglądał podejrzliwie dookoła. Zorientowała się, że część tych spojrzeń adresowana była do niej. Kiedy na nią patrzył, zaciskał usta w wąską kreskę. Już teraz wiedziała, co się za tym kryje.
— O co chodzi? — zapytała.
— Leilwin, co my właściwie robimy?
— Mówiłam ci. Musimy znaleźć…
— Tak, ale po co? Myślisz, że co one zrobią? Przecież to Aes Sedai.
— Kiedyś potraktowały mnie z należytym szacunkiem.
— I dlatego sobie teraz wyobrażasz, że się nami zajmą?
— Może. — Zmierzyła go wzrokiem. — Wyduś to z siebie, Bayle. Przecież widzę, że coś cię męczy.
Westchnął.
— Dlaczego ktokolwiek miałby się nami zajmować, Leilwin? Możemy sobie znaleźć jakąś łódź, gdzieś, na przykład w Arad Doman. W każdym razie tam, gdzie nie ma ani Aes Sedai, ani Seanchan.
— Za nic nie wsiadłabym na taką łódź, o jakiej myślisz.
Przyjrzał się jej oczyma pozbawionymi wyrazu.
— Umiem robić uczciwe interesy, Leilwin. Nie muszę…
Uciszyła go gestem uniesionej dłoni. Po chwili opuściła ją i położyła mu na ramieniu. Zatrzymali się pośrodku ścieżki.
— Wiem, kochanie. Wiem. Tak sobie tylko gadam, żeby odwrócić naszą uwagę, żebyśmy byli niczym źdźbła rzucone w nurt, który zmierza donikąd.
— Po co?
Te nieustannie nawracające dwa słowa były niczym drzazga utkwiona pod paznokciem. Po co? Po co przebyła całą tę drogę razem z Matem Cauthonem i w niebezpiecznej bliskości Córki Dziewięciu Księżyców?
— Mój lud żyje w zgodzie z dramatycznie wypaczonym obrazem świata, Bayle. I skutkiem tego są liczne niesprawiedliwości.
— Ale przecież wygnali cię, Leilwin — powiedział. — Nie jesteś już jedną z nich.
— Zawsze będę częścią mego ludu. Mogli przekląć me imię, ale nie odmienią krwi, która płynie w moich żyłach.
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
Lekko skinęła głową.
— Dalej jestem lojalną poddaną Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Z drugiej strony, te nasze damane… one są samym fundamentem jej władzy. Środkiem, dzięki któremu powstaje ład polityczny Imperium, a dzięki niemu stanowi ono całość. A system damane opiera się na kłamstwie.
Sul’dam potrafiły przenosić Moc. Talentu można się było nauczyć. Minęło już wiele miesięcy, odkąd poznała prawdę, a jej umysł wciąż nie ogarniał wszelkich konsekwencji. Ktoś inny na jej miejscu mógłby być zainteresowany korzyściami politycznymi, jakie taka wiedza dawała, ktoś inny mógłby powrócić do Seanchan i wykorzystać ją do zdobycia władzy. Leilwin też igrała z takimi myślami i prawie im uległa. Prawie.
Lecz przecież w uszach wciąż rozbrzmiewały błagania tamtych sul’dam… przecież poznała bliżej te Aes Sedai, które w niczym nie przypominały tego, co na ich temat wtłaczano jej do głowy…
Trzeba było coś z tym zrobić. Czy tym samym nie ryzykowała upadku całego Imperium? Wiedziała jedno: że wszystkie podejmowane działania muszą być nadzwyczaj skrupulatnie przemyślane, niby ostatnie posunięcia w grze w shal.
Podjęli swą wędrówkę śladem szeregu służących maszerujących w ciemności — ta czy inna Aes Sedai zawsze czegoś zapomniała z Białej Wieży, więc służba praktycznie rzecz biorąc uwijała się w tę i we w tę — dzięki czemu Leilwin i Bayle bez żadnych przeszkód pokonali teraz granice obozu.
Sama była nieco zdziwiona tą łatwością, póki przy ścieżce, którą szli, nie dostrzegła męskich sylwetek. Tamci właściwie byli niedostrzegalni, jakby wtapiali się w otoczenie, a zwłaszcza gdy otoczenie spowijał cień — zorientowała się o ich obecności dopiero wówczas, gdy jeden z nich się poruszył, bezgłośnie zajmując miejsce kilka kroków za nią i Bayle’em.
Od razu stało się jasne, że nie przypadkiem ich wybrał. Zapewne coś go uderzyło w tym, jak się poruszali, jak się zachowywali. I choć na wszelki wypadek dołożyli wszelkich starań, żeby znaleźć najprostsze odzienie, niemniej broda Bayle’a jednoznacznie wskazywała na jego illiańskie pochodzenie.
Leilwin zatrzymała się — równocześnie kładąc rękę na ramieniu Bayle’a — i odwróciła w stronę idącego za nimi Strażnika, bo wedle wszelkich znaków musiał być to Strażnik.
Tamten się zbliżał. Znajdowali się wciąż w pobliżu granic obozu. Namioty stały tu w wyraźnych kręgach. Z pewnym niepokojem zauważyła, że płótna niektórych rozjaśnione są światłem zbyt równym, aby jego źródłem mogły być świece czy lampy.
— Hej — powiedział Bayle, unosząc dłoń w powitalnym geście. — Szukamy Aes Sedai o imieniu Nynaeve al’Meara. Jeżeli jej tu nie ma, to może znajdzie się Elayne Trakand?
— Żadnej z nich nie ma w tym obozie — odparł Strażnik. Miał wyjątkowo długie ręce, poruszał się z gracją. Rysy jego okolonej długimi czarnymi włosami twarzy zdawały się jakieś… niedokończone. Jakby zostały wykute w kamieniu przez rzeźbiarza, który w trakcie pracy stracił na nią ochotę.
— Ach — skomentował Bayle. — Wobec tego musieliśmy się pomylić. Mógłbyś nam wskazać miejsce, gdzie znajduje się ich obóz? Rozumiesz, sprawa jest dość nagląca. — Słowa płynęły gładko i swobodnie. Gdy było trzeba, Bayle potrafił być wręcz urzekający. Przynajmniej w znacznie większym stopniu niż Leilwin.
— To zależy — odpowiedział Strażnik. — Twoja towarzyszka też szuka tych Aes Sedai?
— Szuka… — zaczął Bayle, ale Strażnik przerwał mu gestem uniesionej dłoni.
— Chciałbym, żeby mi to sama powiedziała — rzekł, uważnie przypatrując się Leilwin.
— Na tym mi przecież zależy — powiedziała Leilwin. — Moja stara babcia! Te kobiety obiecały nam zapłatę i nie odpuszczę, za nic. Aes Sedai nie kłamią. Wszyscy to wiedzą. Jeżeli nas do nich nie zaprowadzisz, znajdę takiego, co zechce!
Strażnik zawahał się, aż zmrużył oczy pod tą lawiną słów. Na szczęście po chwili skinął głową.
— Tędy — rzucił i ruszył od razu w przeciwną stronę niż, jak się domyślali, znajdowało się centrum obozu. Tak czy inaczej jego podejrzliwość się rozwiała.
Leilwin wypuściła wstrzymywany oddech i ruszyła w ślad za Strażnikiem i Bayle’em. Ten ostatni obrzucił ją przelotnym spojrzeniem przepełnionym takim triumfem, że gdyby Strażnik obejrzał się w tej chwili, z pewnością wszystko by się od razu wydało. Sama wszelako też nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Sporo wysiłku musiała włożyć w nauczenie się mówienia z illiańskim akcentem, niemniej charakterystyczna wymowa seanchańska nie wchodziła w grę, zwłaszcza w obecności Aes Sedai. Bayle twierdził wprawdzie, że żaden rodowity Illianin nie dałby się nabrać, jednak obcego wyraźnie oszukała z łatwością.
Poczuła ulgę, gdy opuścili obóz Aes Sedai i zanurzyli się w rozpościerającą się za nim ciemność. Jedną rzeczą było posiadanie przyjaciółek wśród sióstr — czuła, że śmiało może je tak nazywać, mimo iż przyjaźń z pewnością nie zasługiwała na miano „łatwa” — zupełnie inną przebywanie w miejscu, gdzie były ich tłumy. W końcu Strażnik doprowadził ich na otwarty obszar niedaleko samego centrum Pola Merrilora. Leżał tam doprawdy wielki obóz złożony z niezliczonych małych namiotów.
— Aielowie — wyjaśnił półgłosem Bayle. — Muszą być ich tu dziesiątki tysięcy.
Ciekawe. O Aielach krążyły przerażające opowieści, z pewnością legendy, w których zapewne trudno było się doszukiwać prawdy. Ale nawet jeśli wziąć poprawkę na typową dla takich historii przesadę, dalej można było wnosić, że są oni najgroźniejszymi wojownikami po tej stronie oceanu. W innych okolicznościach chętnie pobawiłaby się myślą o ćwiczebnym pojedynku z którymś. Mimowolnie sięgnęła ręką do plecaka; z boku, w specjalnej kieszeni znajdowała się krótka pałka.
Z pewnością do ułomków ci Aielowie nie należeli. Mijali kolejne ogniska, przy których siedzieli — z pozoru całkowicie rozluźnieni. Ale czuła na sobie ich spojrzenia, znacznie bardziej czujne i przenikliwe niż wszystko, co ich dotąd spotkało ze strony Strażników. Niebezpieczni ludzie, gotowi zabić w jednej chwili, nawet w trakcie wieczornego spoczynku przy ogniskach. W oddali widziała powiewające nad obozem sztandary, ale ciemności nie pozwalały odróżnić barw.
— Do jakiego króla czy też może do jakiej królowej należy ten obóz? — zawołała za Strażnikiem.
Tamten odwrócił się, w plątaninie cieni spowijającej jego twarz rozbłysły oczy.
— Do twojego króla, Illianko.
Domyśliła się raczej, niż poczuła, jak Bayle zesztywniał.
„O żesz…”
Smok Odrodzony. Pogratulowała sobie, że nie zgubiła kroku. Mężczyzna, który potrafił przenosić Moc. Coś znacznie, znacznie gorszego niż Aes Sedai.
Strażnik w końcu doprowadził ich pod namiot pośrodku obozu Aielów.
— Macie szczęście, światło wciąż się pali. — U progu nie było straży, więc tylko zawołał cicho, prosząc o pozwolenie na wejście. Ze środka dobiegło potwierdzenie, odsunął więc klapę namiotu i skinął głową w ich stronę — cały czas przyglądał się im czujnie, a dłoń spoczywała na rękojeści miecza.
I choć zgrozą napawała ją myśl o tym mieczu za swymi bezbronnymi plecami, to zrobiła, co kazał. Światło we wnętrzu namiotu dawała jedna z tych nienaturalnych kul. Za biurkiem dostrzegła znaną postać kobiety w zielonej sukni, piszącą list. Nynaeve al’Meara była kimś, kogo w Seanchan nazywano telarti — kobietą z ogniem w duszy. Podczas swych peregrynacji po tych ziemiach Leilwin zdążyła się zorientować, że po Aes Sedai oczekiwano, iż będą opanowane i niewzruszone niczym spokojne wody. Cóż, być może Nynaeve bywała czasami jak spokojne wody, ale za następnym zakrętem rzeki grzmiał już wodospad.
Nie uniosła głowy, nawet na nich nie spojrzała. Leilwin uderzyło to, że włosy miała rozpuszczone — spływały swobodnie na jej ramiona. Widok zdał jej się tak dziwny jak widok okrętu bez masztów.
— Jeszcze chwilę, Sleete — powiedziała. — Szczerze mówiąc, to ostatnio krzątasz się koło mnie jak kwoka, która zgubiła gdzieś jedno jajko. Czy twoja Aes Sedai nie ma dla ciebie nic do roboty?
— Lan dużo dla wielu z nas znaczy, Nynaeve Sedai — odparł Strażnik, jak się okazało o imieniu Sleete, niskim ochrypłym głosem.
— Och, czyżby dla mnie nic nie znaczył? Szczerze mówiąc, to zastanawiam się, czy nie kazać ci iść narąbać drewna, czy co tam… Jeżeli jeszcze jeden Strażnik pojawi się tu z pytaniem, czy przypadkiem nie potrzebuję…
W końcu uniosła wzrok i zobaczyła Leilwin. W jednej chwili jej twarz stężała. W oczach pojawił się lód. Lodowaty płomień. Leilwin z miejsca cała się spociła. Życie obojga spoczywało w dłoniach tej kobiety. Dlaczego Sleete nie mógł zaprowadzić ich do Elayne? Może w ogóle nie powinna wspominać imienia Nynaeve?
— Ci dwoje domagali się widzenia z tobą — wyjaśnił Sleete. Obnażony miecz trzymał już w dłoni. Leilwin nawet się nie zorientowała. Domon mruczał coś pod nosem. — Twierdzą, że obiecałaś im zapłatę i przyszli ją odebrać. Jednak nie zameldowali się w Wieży, więc należy przyjąć, iż jakimś cudem przedostali się przez jedną z bram. Mężczyzna jest Illianinem. Narodowości kobiety nie potrafię wskazać. Maskuje swój akcent.
Cóż, być może jej fonetyczne wysiłki nie na wiele się zdały. Leilwin zerknęła na miecz Strażnika. Gdyby przetoczyła się szybko w bok, być może pierwszy jego cios chybiłby celu, zakładając, że mierzyłby w pierś lub kark. Wtedy zdążyłaby wyciągnąć pałkę i…
Miała przeciwko sobie Aes Sedai. Nawet nie dałaby rady się podnieść. Zostałaby schwytana w splot Jedynej Mocy albo jeszcze coś gorszego.
— Znam ich, Sleete — oświadczyła Nynaeve lodowatym tonem. — Dobrze zrobiłeś, że ich do mnie przyprowadziłeś. Dziękuję.
W jednej chwili miecz Strażnika z powrotem znalazł się w pochwie, a on sam cicho niczym szept opuścił namiot — Leilwin poczuła tylko powiew chłodnego powietrza, towarzyszący uniesionej na moment klapie.
— Jeżeli przybyliście tu błagać o wybaczenie — zaczęła Nynaeve — to trafiliście na niewłaściwą osobę. Na poły byłam już zdecydowana, żeby wydać was Strażnikom na przesłuchanie. Może by coś wydusili na temat Seanchan z twojego zdradzieckiego umysłu.
— Dobrze cię znowu widzieć, Nynaeve — chłodno, spokojnie oznajmiła Leilwin.
— A więc co się stało? — zapytała Nynaeve.
Jak to: co się stało? O co chodzi tej kobiecie?
— Próbowałem — niespodzianie odparł Bayle, a w jego głosie brzmiały tony skruchy. — Walczyłem z nimi, ale łatwo dali mi radę. Mogli spalić mój statek, utopić wszystkich, pozabijać moich ludzi.
— Lepiej byłoby, gdybyś zginął, Illianinie, ty i wszyscy twoi ludzie — ucięła Nynaeve. — A tak ter’angreal trafił w ręce jednego z Przeklętych. Semirhage ukrywała się wśród Seanchan, podając się za jakiegoś sędziego. Prawdomówczynię, tak? To jest właściwe słowo?
— Tak — cichych głosem przytaknęła Leilwin. Teraz już rozumiała. — Żałuję, że nie udało mi się dotrzymać przysięgi, ale…
— Ty mi mówisz, że żałujesz, Egeanin? — zdumiała się Nynaeve i wstała tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się. — „Żałuję” to doprawdy nie jest właściwe słowo, gdy w grę wchodzi los całego świata, kiedy twoje postępki praktycznie rzecz biorąc pchnęły nas na skraj ciemności. Ona skopiowała ten instrument, kobieto. Jedną z kopii nałożyła na kark Smoka Odrodzonego. Wyobraź sobie: Smok Odrodzony w mocy jednego z Przeklętych!
Nynaeve wyrzuciła ręce w górę.
— Światłości! Przez ciebie znaleźliśmy się o krok od zagłady. Od kresu wszystkiego. Wzoru, świata, nic by nie zostało… Miliony żywotów mogły zniknąć w jednej chwili przez twoją lekkomyślność.
— Ja… — W jednej chwili wszystkie błędy Leilwin nabrały w jej oczach monstrualnych rozmiarów. Jej życie, stracone. Jej imię, bezpowrotnie zbrukane. Jej statek, odebrany jej osobiście przez Córkę Dziewięciu Księżyców. Ale wszystko to zdawało się ulotne w obliczu tego, co właśnie usłyszała.
— Walczyłem — powiedział Bayle nieco mocniejszym głosem. — Walczyłem, dałem z siebie wszystko.
— Wychodzi na to, że powinnam wtedy stanąć po twojej stronie — stwierdziła Leilwin.
— Próbowałem ci to wyjaśnić — ponuro zgodził się Bayle. — Ile już razy, żebym sczezł, próbowałem ci to wyjaśnić.
— Ba! — prychnęła Nynaeve, przykładając dłoń do czoła. — Więc co ty tu robisz, Egeanin? Miałam nadzieję, że zginęłaś. Gdybyś zginęła, próbując dochować złożonej przysięgi, nie miałabym do ciebie pretensji.
„Osobiście wręczyłam Suroth tę rzecz” — pomyślała Leilwin. — „Taka była cena za moje życie, jedyna droga wyjścia”.
— Więc? — Nynaeve patrzyła na nią płonącymi oczyma. — Wykrztuś to z siebie, Egeanin.
— To już nie jest moje imię. — Leilwin osunęła się na kolana. — Wszystkiego mnie pozbawiono, najwyraźniej, jak to teraz widzę, również honoru. Oddaję ci swoje życie w charakterze zapłaty.
Nynaeve parsknęła.
— W przeciwieństwie do was, Seanchan, my nie traktujemy ludzi jak zwierzęta.
Leilwin trwała bez ruchu na klęczkach. Bayle położył jej dłoń na ramieniu, ale nie starał się jej podnosić. Dobrze wiedział, dlaczego nie może się inaczej zachować. Co z kolei świadczyło, że staje się już prawie człowiekiem cywilizowanym.
— Wstań — warknęła Nynaeve. — Światłości, Egeanin. Pamiętam cię jako kobietę silną, kobietę, która potrafiła gryźć kamienie i pluć piaskiem.
— To moja siła dyktuje mi, co mam robić — odparła, spuszczając oczy. Czy Nynaeve nie potrafiła pojąć, ile ją to kosztuje? Łatwiej byłoby poderżnąć sobie gardło, gdyby tylko została jej bodaj odrobina honoru pozwalającego na wybór takiego łatwego wyjścia.
— Wstań!
Leilwin zrobiła, jak jej kazano.
Nynaeve porwała tymczasem płaszcz leżący na łóżku i narzuciła go na ramiona.
— Chodź. Zaprowadzimy cię do Amyrlin. Może ona będzie wiedziała, co z tobą zrobić.
I wypadła w noc, a Leilwin poszła posłusznie za nią. Podjęła już decyzję. Tylko jedna droga wyjścia miała sens w jej oczach, tylko na jednej istniała szansa ocalenia choćby szczątków honoru, a być może również i szansa, żeby jej lud ocalał od kłamstw, w których żył już tak długo.
Leilwin Uziemiona należała teraz do Białej Wieży. Cokolwiek powiedzą te kobiety, cokolwiek zechcą z nią zrobić, tego faktu nic już nie mogło zmienić. Była ich własnością. Będzie da’covale tej Amyrlin, da się ponieść temu sztormowi duszy jak statek, którego żagle podarte zostały w strzępy.
Może te resztki honoru, o których nie miała nadziei śnić, pozwolą jej zdobyć zaufanie tej kobiety.
— To część starej kuracji z Ziem Granicznych, która ma przynieść ulgę w bólu — wyjaśniał Melten, odwijając z bandaża bok Talmanesa. — Pęcherznica spowalnia działanie skazy, będącej skutkiem przeklętego metalu.
Melten ubierał się jak andorański drwal, w prostą koszulę i płaszcz, ale mówił na sposób Pograniczników. Szczupły, z nieporządną strzechą włosów na głowie. W sakwie zawsze miał zestaw kolorowych kul, którymi żonglował gwoli uciechy żołnierzy Legionu. W poprzednim życiu pewnie był bardem albo kimś takim.
Niezbyt dobry materiał na żołnierza, ale w Legionie Czerwonej Ręki każdy był trochę dziwny i nikt nie pasował.
— Nie wiem, jakim sposobem osłabia truciznę — mówił dalej — ale działa, nie ma wątpliwości. Zważ, że to nie jest naturalny jad. Nie da się go wyssać z rany.
Talmanes sięgnął ręką do boku. Rana paliła, jakby pod skórą pełzły cierniste gałęzie, z każdym ruchem sięgając głębiej i szarpiąc coraz więcej ciała. Czuł wręcz truciznę krążącą w żyłach. „Światłości, co za ból!”
Niedaleko żołnierze Legionu przebijali się przez Caemlyn ku pałacowi. Wdarli się do miasta przez południową bramę, zostawiając najemnikom — pod dowództwem Sandipa — obronę zachodniej.
Jeżeli gdzieś w mieście bronili się jacyś ludzie, to z pewnością w pałacu. Pechowo się składało, że obszar między pozycją Talmanesa a pałacem kontrolowały trolloki, więc coraz to wpadali na kolejny taran i wywiązywała się walka.
Talmanes nie miał innego sposobu, żeby się przekonać, czy pałac wciąż jeszcze się trzyma, jak tylko dotrzeć na miejsce. To oznaczało mozolny marsz naprzód, podczas którego jego ludzie cały czas byli zajęci walką, a poza tym istniało niebezpieczeństwo, że w każdej chwili któryś taran może mu odciąć tyły. Nie było jednak innego wyjścia. Musiał się przekonać, co — o ile w ogóle coś — zostało z obrony pałacu. Ponieważ tylko z pałacu będzie mógł uderzyć dalej na miasto i spróbować odbić smoki.
W powietrzu wisiała woń dymu i krwi; podczas krótkiej przerwy w walkach zebrali ciała padłych trolloków na stertę pod prawą pierzeją ulicy, żeby w ogóle można było ruszyć naprzód.
Po tej części miasta też kręcili się uchodźcy, choć nie było ich już tak wielu. Strumień w miejsce niedawnej powodzi, który wylegał z mroku, w miarę jak Legion zdobywał kolejne fragmenty traktu wiodącego do pałacu. W przeciwieństwie do poprzednich, ci uciekinierzy nie domagali się, aby Tamanes bronił ich dobytku i domów — po prostu łkali z radości na widok ludzkich twarzy. Madwin dowodził operacją odsyłania ich na tyły korytarzem wyciętym przez Legion w oddziałach trolloków.
Zerknął w stronę pałacu, którego zarysy ledwie majaczyły pośród mroku. Choć większość miasta płonęła, pałac pozostawał nietknięty, jego białe mury górowały ponad miastem niby sylwetki widm. Nie pali się. To musiało znaczyć, że ktoś tam się broni, czyż nie? Przecież z pewnością byłby jednym z pierwotnych celów operacji trolloków.
Dał swoim ludziom — i sobie — odetchnąć przez chwilę, wysyłając tymczasem zwiadowców przodem.
Melten skończył właśnie bandażować ciasno ranę obłożoną kataplazmem.
— Dzięki, Melten — powiedział Talmanes, kiwając tamtemu głową. — Już czuję, jak kataplazm działa. Powiedziałeś, że to część kuracji uśmierzającej ból. Jaka jest pozostała część?
Melten odczepił od pasa metalową manierkę i podał Talmanesowi.
— Shienarańska brandy, mocna.
— Picie w trakcie walki to nie jest dobry pomysł, człowieku.
— Weź ją, mój panie — spokojnie odparł Melten. — Zatrzymaj manierkę i pij z niej do dna. Albo po następnym dzwonie nie będziesz mógł się utrzymać na nogach.
Talmanes zawahał się, a potem wziął manierkę i upił duży łyk. Brandy paliła jak rana w boku. Rozkaszlał się, odsunął manierkę od ust.
— Chyba ci się pomyliły flaszki, Melten. A to jest coś, co przyniosłeś z garbarni.
Melten parsknął.
— A powiadają, że nie masz poczucia humoru, lordzie Talmanesie.
— Nie mam — uciął Talmanes. — Trzymaj się blisko mnie z tym swoim mieczem.
Melten pokiwał głową, oczy miał poważne.
— Pogromca Grozy — wyszeptał.
— Co? O co chodzi?
— Taki tytuł nadają na Ziemiach Granicznych. Zabiłeś Pomora. Pogromca Grozy.
— W tym czasie miał już w sobie z siedemnaście grotów.
— Nieważne. — Melten poklepał go po ramieniu. — Pogromca Grozy. Kiedy nie będziesz mógł już nieść bólu, wyciągnij w moją stronę dłonie zaciśnięte w pięści. Ja już zajmę się resztą.
Talmanes podniósł się. Przeszył go ból tak silny, że nie zdołał stłumić jęku. Rozumieli się bez słów. Zresztą kilku Pograniczników walczących w Legionie potwierdziło diagnozę — rany od klingi Thakan’dara zachowywały się nieprzewidywalnie. Niektóre ropiały szybko, inne przyprawiały człowieka o długą chorobę. Natomiast takie, jak odniesiona przez Talmanesa, takie, które czerniały… te były najgorsze. Nic go nie uratuje, chyba że w ciągu następnych kilku godzin znajdzie gdzieś jakąś Aes Sedai.
— Rozumiem — mruknął Talmanes. — Dobrze, że nie mam poczucia humoru, bo musiałbym dojść do wniosku, że Wzór stroi sobie ze mnie żarty. Dennel! Masz gdzieś plan pod ręką? — Światłości, ależ mu brakowało Vanina.
— Mój panie — wołał już z daleka Dennel, spiesząc przez ciemną ulicę z pochodnią i pospiesznie wyrysowanym planem. Dennel był jednym z kapitanów formacji smoków Legionu. — Wydaje mi się, że znalazłem krótszą drogę do miejsca, gdzie Aludra trzymała smoki.
— Najpierw przebijemy się do pałacu — uciął Talmanes.
— Mój panie. — Tym razem szerokie usta Dennela ciszej wymawiały słowa. Szarpał palcami mundur, jakby ten go uwierał. — Jeżeli smoki wpadną w łapy Cienia…
— Doskonale zdaję sobie sprawę z zagrożenia, choć dzięki, Dennel, że mi je zechciałeś uświadomić. Zakładając, że do nich dotrzemy, jak szybko da się je wprawić w ruch? Obawiam się, żebyśmy za bardzo nie rozciągnęli sił, a pożar ogarnia miasto szybciej, niż płoną nasączone pachnącymi olejkami listy miłosne kochanki Wysokiego Lorda. Chciałbym jak najszybciej wyprowadzić broń z miasta.
— Jedną, dwoma salwami mogę zmieść barykadę, ale smoki nie poruszają się szybko. Są mocowane na wozach i to określa tempo ich poruszania. Nie szybciej niż… powiedzmy, kolumna wozów taboru. Poza tym trochę czasu zajmuje ich odpowiednie rozstawienie i przygotowanie do oddania strzału.
— Wobec tego idziemy na pałac — skwitował Talmanes.
— Ale…
— W pałacu — powiedział zdecydowanie — możemy znaleźć kobietę, która otworzy nam bramę prosto do składu Aludry. Poza tym, gdyby się miało okazać, że Gwardia wciąż walczy, ktoś będzie nam ubezpieczał tyły. Odzyskamy te smoki, ale nie tracąc przy tym rozumu.
W tej samej chwili zobaczył Ladwina i Mara, którzy zbiegali z góry.
— Tam jest pełno trolloków! — mówił Mar, spiesząc ku Talmanesowi. — Setka, co najmniej, przyczajonych na ulicy.
— Równać szeregi, ludzie! — krzyknął Talmanes. — Ruszamy na pałac!
W namiocie parowym zapanowała całkowita cisza.
Wiedząc, co ma im do powiedzenia, Aviendha spodziewała się niedowierzania, na pewno pytań, lecz nie tej bolesnej ciszy.
Jednak choć jej nie oczekiwała, rozumiała to. Sama czuła się podobnie, gdy w wizji nękały ją obrazy Aielów, z czasem gubiących ji’e’toh. Była świadkiem śmierci, dyshonoru i upadku swego ludu. Przynajmniej teraz miała z kim podzielić się swym ciężarem.
Rozgrzane kamienie w kotle cicho syczały. Któraś powinna dolać wody, ale żadna z sześciu obecnych w środku kobiet nawet nie drgnęła. Wszystkie oprócz Aviendhy były Mądrymi, wszystkie — z Aviendhą włącznie — były nagie, jak to w namiocie parowym. Sorilea, Amys, Bair, Melaine i Kymer z Aielów Tomanelle. Spojrzenia wszystkich były puste, każda pozostawała sama ze swoimi myślami.
W końcu jedna po drugiej unosiły głowy, siadały prosto, jakby pogodzone z nowym brzemieniem. To uspokoiło Aviendhę; nie spodziewała się, że jej wieści okażą się tak załamujące. Przecież takie właśnie były i takimi chciała je widzieć: wychodzące naprzeciw niebezpieczeństwu, a nie lękliwie odwracające wzrok.
— Ten Który Odbiera Wzrok już prawie wydostał się na świat — oznajmiła Melaine. — Wzór został jakimś sposobem wypaczony. W snach widujemy wiele rzeczy, które mogą, ale nie muszą się wydarzyć, jednak tych możliwości wciąż jest zbyt wiele, żeby stwierdzić coś konkretnego. Los naszego ludu pozostaje ukryty przed spacerującymi po snach, podobnie jak los Car’a’carna