Pamiętnik z Powstania Warszawskiego - Miron Białoszewski - ebook + książka

Pamiętnik z Powstania Warszawskiego ebook

Miron Białoszewski

4,2

Opis

Nowa, odcenzurowana, poprawiona i uzupełniona edycja Pamiętnika z powstania warszawskiego oparta jest na trzech źródłach, stanowi ich wypadkową. Pierwsze źródło to wydanie trzecie Pamiętnika (PIW 1976), ostatnie czytane i poprawiane przez Autora. Drugą podstawą jest maszynopis pierwszego wydania znajdujący się dziś w archiwum obecnego spadkobiercy spuścizny Białoszewskiego. Maszynopis zawiera wiele poprawek i skreśleń, przy czym nie wszystkie pochodzą od Autora. Wśród wprowadzonych zmian są skreślenia spowodowane względami ideologicznymi czy politycznymi, nie brakuje też korektur stylistycznych.

Trzecie źródło to autorskie nagranie niemal całego Pamiętnika przechowywane w archiwum Polskiego Radia. Niektóre ze zmian, jakich Białoszewski dokonywał w trakcie nagrania, jawią się jako szczególnie, z różnych względów, istotne i zostały uwzględnione w tej edycji.

Edycja broszurowa z mapami Warszawy z czasów powstania. Jedna z nich pokazuje wędrówkę Białoszewskiego po Warszawie powstańczej i jego miejsca schronienia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (56 ocen)
35
6
8
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikawa1

Dobrze spędzony czas

Paradoksalnie, tak jak dobór formy uważam za znakomity, tak z tego samego powodu często nie nadążałam za autorem czy wręcz traciłam kontakt z tekstem. Mówiąc wprost czytało się mi fatalnie. Jednak to „szamotanie pamięci” i dezorientacja to właściwy stan, żeby poczuć „Pamiętnik z powstania warszawskiego”. Warto.
30
MirmilM

Nie oderwiesz się od lektury

Dziś to się nie mieści w głowie, jakie okropności człowiek może przetrwać
00

Popularność




LEKTURA SZKOLNA

Okładka i strony tytułowe

Justyna Niedzińska

Opracowanie map

Paweł Kwiatkowski

Przygotowanie edycji

Adam Poprawa

Opracowanie redakcyjne

Marianna Sokołowska

Korekta Donata Lam

Małgorzata Denys

PIW serdecznie dziękuję Panu Henkowi Proeme za udostępnienie brulionów i maszynopisu Pamiętnika z powstania warszawskiego oraz Programowi Drugiemu Polskiego Radia SA za udostępnienie autorskiego nagrania, które po raz pierwszy mogło zostać wykorzystane w wydaniu książkowym

www.piw.pl

© Copyright by the Estate of Miron Białoszewski, Warszawa 2014

Dystrybucja:

Dictum sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22 663 98 13 e-mail:[email protected]

Państwowy Instytut Wydawniczy Sp. z o.o., Warszawa 2016 r.

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

e-mail:[email protected]

Wydanie pierwsze w tej edycji, dodruk

Skład i łamanie: Oficyna Poligraficzna „Polico-Art”, Warszawa

ISBN 978-83-64822-59-9

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

1 sierpnia we wtorek 1944 roku było niesłonecznie, mokro, nie było za bardzo ciepło. W południe chyba wyszedłem na Chłodną (moja ulica wtedy, numer 40) i pamiętam, że było dużo tramwajów, samochodów, ludzi i że zaraz po wyjściu na rogu Żelaznej uświadomiłem sobie datę – 1 sierpnia – i pomyślałem sobie chyba słowami:

„1 sierpnia – święto słoneczników”. – Tyle że to pamiętam odwrócony w Chłodną w stronę Kercelaka. A na jakim skojarzeniu słoneczniki? Bo że wtedy kwitną i nawet przekwitają, bo dojrzewają… I to, że byłem wtedy bardziej naiwny i sentymentalny, niewycwaniony, po czemu i czasy były, naiwne, pierwotne, nieco beztroskie, romantyczne, podziemne, wojenne… Więc – ale ten żółty kolor musiał w czymś być – światło tej niepogody z dobijaniem się (i jednak z przebitką) słońca na tramwajach czerwonych, jak to w Warszawie.

Będę szczery, przypominający sobie siebie tamtego w fakcikach, może za dokładny, ale za to tylko prawda będzie. Teraz mam czterdzieści pięć lat, po tych dwudziestu trzech latach, leżę na tapczanie cały, żywy, wolny, w dobrym stanie i humorze, jest październik, noc, 67 rok, Warszawa znów ma milion trzysta tysięcy mieszkańców. Miałem siedemnaście lat, kiedy raz się położyłem do łóżka i pierwszy raz w życiu usłyszałem artylerię. To był front. I to był chyba 2 wrzesień 1939. Miałem wtedy rację, że się bardzo przeraziłem. Pięć lat potem – tak dobrze znani Niemcy chodzili w mundurach po ulicach.

(Używam tu określenia „Niemcy”, i nie tylko tu, bo inaczej wypadnie sztucznie. Tak jak własowców miało się wtedy często za Ukraińców. Wiedzieliśmy, że hitlerowcami byli nie tylko Niemcy. Nawet widzieliśmy. W 1942 roku po likwidacji małego getta pamiętam Łotyszów. Z karabinami. Cali na czarno. Stali wzdłuż Siennej. Gęsto. Na aryjskim chodniku. I całymi dniami i nocami wypatrywali w oknach żydowskiej strony Siennej. To były resztki szyb w futrynach, zatkane pierzynami. Trupie puchy. Ulicą – tą jedną ulicą – szedł od Żelaznej do Sosnowej nie mur, ale druty kolczaste. Wzdłuż. Jezdnia, kocie łby – po tamtej stronie miały już wysokie badyle i komosy – zdążyły zeschnąć się i zszarzeć na węgiel. A jednak ci aż przykucali. Tak mierzyli. I pamiętam, jak jeden co i raz strzelał. W te okna).

Więc tego 1 sierpnia o jakiejś drugiej po południu Mama powiedziała, żebym poszedł po chleb do kuzynki Teika na Staszica; widocznie brakło chleba, a one się o to umówiły. Poszedłem. I kiedy wracałem, pamiętam, że ludzi było bardzo dużo i było już zamieszanie. I mówili:

– Na Ogrodowej zabili dwóch Niemców.

Zdaje się, że szedłem nie tędy, co miałem iść, bo łapali zaraz ludzi, ale coś mi się zdaje, że szedłem właśnie Ogrodową. Moje zamieszanie na Woli mogło być miejscowe, bo zaraz spotkałem się ze Staszkiem P., kompozytorem, i Staszek śmiał się potem:

– A moja mama mówiła, że dziś taki spokojny dzień.

Staszek sam widział dużo tygrysów.

– Takie czołgi jak kamienice.

Więc krążyły. Ktoś widział, jak na Mazowiecką 11 wjechało tysiąc ludzi (naszych) na koniach. Było więc różnie. A nie było jeszcze piątej, czyli godziny „W”. Mieliśmy ze Staszkiem iść na Chłodną 24 do Ireny P., mojej koleżanki z tajnego uniwersytetu (nasza polonistyka była na rogu Świętokrzyskiej i Jasnej, na drugim piętrze, siedziało się w szkolnych ławkach; to się nazywało, że to są kursy handlowe Tynelskiego). Więc mieliśmy iść do niej na piątą (na siódmą byłem umówiony z Haliną, która mieszkała z Zochą i z moim Ojcem Chmielna 32), a że było za wcześnie, chodziliśmy po Chłodnej od Żelaznej do Waliców i z powrotem. Kościelny wyłożył dywan na schodach wejściowych i wystawił zielone drzewa w kubłach na paradny ślub. Nagle widzimy, że kościelny sprząta to wszystko, zwija dywan, odnosi kubły z drzewami, ale szybko, i to nas zastanowiło. Wprawdzie wczoraj – czyli 31 lipca – przyszedł żegnać się z nami Roman Ż. Akurat było słychać naraz sowiecki front, pioruny i jednocześnie samoloty z bombami na niemieckie dzielnice. Więc weszliśmy do Ireny. Było przed piątą. Rozmawiamy, nagle strzelanina. Potem tak jakby broń grubsza. Słychać działa. I w ogóle różne rodzaje. Aż krzyk:

– Hurraaa…

– Powstanie – od razu powiedzieliśmy sobie, tak jak i wszyscy w Warszawie.

Dziwne. Bo tego słowa nie używało się przedtem w życiu. Tylko z historii, z książek. Już nudziło. A tu raptem… jest, i to takie z „hurraaa” i tłumem na łubudu. To „hurraaa” i łubudu to było zdobycie Sądów od Ogrodowej. Padał deszcz. Pilnowaliśmy, co tylko widać. Okna Ireny wychodziły na drugie podwórze z czerwonym murkiem na końcu, i za tym murkiem szło aż do Ogrodowej jeszcze jedno podwórze, z tartakiem, szopą, z kupą desek, z wózkami. Patrzymy, a tu ktoś w niemieckiej tygrysce, w furażerce, z opaską przeskakuje przez ten czerwony murek z tamtego podwórza na nasze. Skoczył na nasz śmietnik z klapą. Z klapy na stołek. Ze stołka na asfalt.

– Pierwszy powstaniec! – krzyknęliśmy.

– A wiesz, Mironku, że ja bym mu się oddała – powiedziała do mnie Irena w zachwycie przez firankę.

Zaraz potem z Ogrodowej na tamto podwórze wpadli ludzie i zaczęli łapać wózki i deski na barykady.

Potem – pamiętam – po ugotowaniu klusek przez Staszka i zjedzeniu graliśmy w coś, przeglądaliśmy Gargantuę Rabelais’go (pierwszy mój z nim styk). I poszliśmy spać. Oczywiście nie było spokoju. Cały czas. Tyle że trochę przycichły te grubsze kalibry, tak potem znane. Więc Irena poszła spać w pokoju swoim. A my ze Staszkiem do łóżka jej mamy w pokoju mamy, która nie wróciła z miasta, rzecz jasna. Deszcz padał. Drobny. Było chłodno. Słychać było karabiny – te terkoty. Serie bliższe, dalsze. I kolorowe rakietki. Co i raz. Po niebie. Z tym chyba zasnęliśmy.

Pierwszy raz o bombardowaniu w życiu tak naprawdę dowiedziałem się w 1935 roku. Kiedy faszyści włoscy napadli na Abisynię. Siedziała u nas kulawa Mania ze słuchawkami na uszach, słuchała radia i nagle ogłosiła:

– Bombardują Addis-Abebę.

Wyobraziłem sobie dom na Wroniej, od ciotki Natki, nie wiem, dlaczego ten akurat, i piąte piętro, i że tam jesteśmy na podeście cztery i pół piętra. I że się z tymi piętrami zaczynamy walić. Potem zaraz pomyślałem, że to chyba niemożliwe. No ale w takim razie jak to wygląda?…

Co było 2 sierpnia 1944 roku? Na zachodzie szła od czerwca ofensywa aliantów przez Francję, Belgię, Holandię. I od Włoch. Front rosyjski stał na Wiśle. Warszawa weszła w drugi dzień powstania. Obudziły nas huki. Padał deszcz.

Zaczęło się organizowanie. Blokowi. Dyżury. Kucie piwnic. Przekuwanie podziemnych przejść. Całymi nocami. Barykady. Najpierw ludzie myśleli, że ze wszystkiego, jak te z desek z tartaku i wózków na Ogrodowej. (Ogrodowa cała – bo wyjrzeliśmy na nią – była w polskich flagach – dziwne święto!). Zebrania i narady na podwórkach. Ustalanie – kto, co. Chyba gazetka już. Powstaniowa. W ogóle powstańcy. Się pokazali. W poniemieckim – co popadło: hełmie, butach, z byle czym w ręku – dobrze, jak strzelało. Wyjrzeliśmy na Chłodną. A prawda: ustalił się front. W całej Warszawie. Z miejsca. A raczej ileś frontów. Które ustaliła pierwsza noc. A dzień zaczął przesuwać. Co doniosły gazetki. Huki były. Wszystkie. Z dział. Bomby. Karabiny. Może front? Ten prawdziwy, niemiecko-rosyjski. Gdzieś od Modlina szedł na Warszawę (nasza wielka nadzieja). Od Woli jeszcze nie szło nic strasznego. Ale Chłodna była w trudnej sytuacji. Była niby nasza. Chyba już z flagami. Ale róg Waliców i Chłodnej była jedna wacha. Róg Żelaznej i Chłodnej – druga wacha – ten dom pod filarami. Wacha to znaczyło cała kamienica niemiecka, a to znaczyło – strzelanie z piętra (z pięciu). Karabiny maszynowe. Granaty. Coraz strzelanie pojedyncze z dachu, zza komina, ktoś ranny, ktoś zabity. To strzelali ci ukryci.

– Gołębiarze – mówiło się. Wlatywało za nimi, szukało, i nic. Strzelali z naszych kamienic. Potem ich przyłapywali. Ale było ich dużo. Wciąż. Do końca. Podobno szli za nacierającymi czołgami i wskakiwali do bram. Waliły pociski z dział niemieckich od Woli, od Dworca Towarowego, czyli z torów, z pociągu pancernego, od Ogrodu Saskiego. Samoloty nadlatywały i rzucały bomby. Co pewien czas. Często. Nieraz co pół godziny. I częściej. I czołgi. I od Hali Mirowskiej. I od Woli. Chciały zdobyć, czyli oczyścić trasę. Chłodną. Pierwsze barykady – prowizoryczne – drewniane – nie były nic warte. Czołgi szły po nich. Pociski od razu to zapalały. Albo bomby zapalające. Pamiętam, jak z kamienicy na drugim rogu Chłodnej i Żelaznej, tej naprzeciw wachy, wyrzucali z drugiego piętra stoły, krzesła, szafy na ulicę, a tu ludzie zaraz to łapali na poczekaniu na barykadę. I zaraz te czołgi po niej przechodziły.

Więc zaczęli ludzie wyrywać płyty z chodników, bruki z ulicy. Były do tego narzędzia. Tramwajarze przyszykowali na powstanie ileś łomów żelaznych i kilofów. Rozdawali ludziom. I tym się rozbijało bruk, podważało płyty, rozwalało twardą ziemię. Ale te dwie wachy bardzo przeszkadzały. Wiem, że moja Mama nagle się pokazała pod 24-ym, u Ireny na podwórzu. Niespokojna o mnie. Przyleciała zza Żelaznej – z Chłodnej 40. Przyniosła coś jeść. Wolałem zostać tu u Ireny ze Staszkiem. Odprowadziłem Mamę na róg. Ten koło wachy. Rozstaliśmy się na razie w dwie strony. Wszystko chyłkiem – biegiem – pod osłoną barykad. Nad samym skrzyżowaniem druty tramwajowe jakoś się poobrywały, poplątały – od obstrzału – ktoś zresztą na nich powiesił portret Hitlera, co Niemców złościło. I strzelali w to skrzyżowanie. Gołębiarze pykali.

Nie mogę dobrze rozróżnić, co było 2, a co 3 sierpnia (środa i czwartek). Obydwa dni pochmurne i z deszczykiem. Już z pożarami, z bombami. Obydwa dni ze zlatywaniem na dół.

– Do schronu! – czyli do zwykłych piwnic. Na narady na podwórko, na dyżury, na roboty przy kuciu, przy budowaniu barykad. Mieszkało się jeszcze na górze, na trzecim piętrze. Ale już siedziało się w przedpokoju, najwyżej w kuchni, w jak najśrodkowszych ścianach, bo waliły pociski. Spało się na zestawionych kanapach w przedpokoju. Raz zlecieliśmy z Ireną P. chyba bez butów, bo już nalot i bomby. Staszek akurat siedział w ubikacji. Już bomby. Jakoś w nas nic. Staszek schodzi po iluś minutach:

– Wiecie, że jak siedziałem na sedesie, to ten cały sedes chodził razem ze mną i z całym piętrem… Ale jak…

Jednak nie od razu się wyszło na Chłodną. Racja. Brama, tak jak i inne, była zabarykadowana. Postanowiliśmy wywiesić flagę. Wysadziło się ją przez żelazną kratę.

– Baczność! – i Jeszcze Polska nie zginęła.

Niemcy zaczęli walić. We flagę. W bramę. Komuś coś było w palec. Chyba temu porucznikowi, który wywieszał flagę. A może komendantowi OPL na terenie tego domu? Nie pamiętam. O którejś godzinie nagły straszny huk. Aż wszystko podskoczyło. Zlecieliśmy na dół.

– Niemcy wysadzili się z wachą na rogu Waliców! – krzyczeli ludzie.

– Poszło pięć kamienic!

Wylecieliśmy na Chłodną. Ulica była w chmurach. Rudych i burych. Od cegieł, dymu. Jak to się ustało, zobaczyliśmy straszną zmianę. Rudoszary pył siedział na wszystkim. Na drzewach. Na liściach. Gruby na centymetr chyba. I to zniszczenie. Jedna wacha ubyła. Ale jakim kosztem. Zresztą zaczęło się już zmieniać. Na niespokojnie. I na coraz gorzej. I widokowo. Od placu Żelaznej Bramy, od placu Bankowego, od Elektoralnej, Chłodną po naszej stronie pod murem lecieli i lecieli ludzie, kobiety, dzieci, wszyscy schyleni, szarzy, posypani czymś. Pamiętam, że zachodziło słońce. Paliło się. Ludzie lecieli i lecieli. Potokiem. Ze zbombardowanych domów. Uciekali na Wolę.

Na drugi dzień pod wieczór ze Staszkiem każą nam przenosić płyty z chodnika. Na drugą stronę ulicy. Staszek złapał płytę i przeniósł. Podziwiałem. Nagle pociski. Jeden trafia w drewnianą barykadę strażacką na Chłodnej, za kościołem. Cała w ogniu. Zaraz coś wpada w Hale Mirowskie. Palą się. Żywym płomieniem. Pomidorowe i tak. Słońce zachodzi. Pierwszy raz pogoda. Ludzie wzdłuż murów lecą po naszej stronie Chłodnej do Elektoralnej i dalej. Tacy jak wczoraj. Ci sami. Uciekają z Woli.

– Ukraińcy idą od Woli i rżną. I palą na stosach!

Na piąty dzień sobota, 5 sierpień. Dużo długiego huku. Wyleciałem do bramy.

– Wacha zdobyta! – wleciałem po schodach na górę. Z tą radosną wieścią. Do Ireny i Staszka. Chłodna była wolna. Cała we flagach za chwilę. Za chwilę wyległy tłumy. Do robienia barykad. Wszyscy. Kobiety. Starsi. Pamiętam. Ekspedientki w białych fartuchach. I panią, starszą, która podawała mi szybko jedną ręką cegły, bo w drugiej trzymała torebkę. Ja podawałem cegły tej ekspedientce w białym fartuchu. I tak dalej.

– Potokiem! Potokiem! – krzykło się. Cegły się brało z wysadzonych kamienic na rogu Waliców. Nagle samoloty. Uciekamy na schody secesyjnej kamienicy, pod 22-gi czy pod 20-ty. Bomby. Zlatujemy do piwnicy. To był dom chyba pana Henneberga, inżyniera, brata braci Henneberg, a ojca moich trzech kolegów szkolno-harcerskich, u których tu byłem przed wojną. Pamiętam, jak wtedy wszedłem do nich, było pełno ludzi, otwarty balkon i straszny hałas z ulicy, tak jakby zupełnie jeździli po mieszkaniu. Pan Henneberg wczoraj czy dziś rano stał na maszcie od tramwajów, podcinał i zrzucał druty, żeby zaplątały się pod czołgi, klął na Niemców, głośno. Niedawno, dopiero w tym roku, ze „Stolicy” dowiedziałem się, że jeden z braci Hennebergów młodszych, to znaczy moich kolegów, poległ wtedy w powstaniu. Drugi też zginął. Ich matkę pamiętam ze szkolnych czasów, jak była w żałobie; miała bardzo jasne włosy. Czołgi było słychać. Już szły. Na całego. Trzeba było uciekać.

Więc w tej piwnicy w tej kamienicy – jeden starszy pan. Przyszedł.

– Skąd pan przyszedł? – spytałem.

– Z Krakowskiego Przedmieścia.

Mówi o tym, że Niemcy łapią ludzi i gnają ich przed czołgami na powstańców, żeby powstańcy w tych ludzi strzelali.

– I cała ulica spalona…

– Która? – pytam.

– No, Krakowskie Przedmieście – powiedział to bardzo smutno.

Zdziwiłem się wtedy, pamiętam, że, po pierwsze, Krakowskie Przedmieście ktoś nazywa ulicą, i po drugie, że ten starszy pan tak strasznie był o to zmartwiony, teraz się nie dziwię.

Po bombardowaniu wyszliśmy. Wołano do następnej barykady przed samą Żelazną. Mężczyzn. Poleciałem. Rozdali kilofy i łomy. Do bruku i płyt. Zresztą już część rowów była wykopana. Pierwszy raz zobaczyłem, że taka plątanina rur i przewodów. Uprzedzali, żeby kopać ostrożnie. Na czwartym rogu Żelaznej wywrócili kiosk z papierosami, jako przeszkodę, papierosy się posypały. Jeden facet zaczął zbierać.

– E, panie, w takiej chwili! – i zaczęli krzyczeć jeszcze inni, na niego. Zawstydził się, przestał, kopał z nami dalej. Nagle wywożą z wachy na taczkach trupy tych Niemców. Rozebrani do połowy. I bosi. Wystają im zielone podeszwy. Gołe. I czy u jednego, czy u dwóch Niemców pamiętam wystający brzuch z taczek. Po kilku na jednych taczkach ich było. Ma się ich pochować. Na skwerze przed kościołem Boromeusza. I nie robić krzyża. A zaznaczyć koło z ziemi (co potem, mniej więcej tak o zmroku, widziałem, że zrobili) od nowa. Biorą mnie do pomocy. Wstydzę się wymówić. Ale życzę sobie w tej chwili nalotu, żeby to zrobili za mnie. I jest. Tak szybko, szybciutko. Nadlatują. I już bomby! że ci z taczkami rzucają te taczki, w popłochu, trupy Niemców lecą w rowy, w wykopy, obijają się o rury, sieci i gdzieś tam zostają głęboko. Z tym, że ich natychmiast jacyś wydobyli, ale już inni. Po bombach. Ja uciekłem dla wszystkiego o dwie kamienice dalej.

Potem powrót do Ireny. Postanawiamy się rozstać. No bo żeby jednak iść do swoich matek. Irena zostaje tu, u siebie. Ja mam iść do siebie, na Chłodną 40. Staszek do siebie. Na Sienną 17. Bo ludzie lecą stamtąd i krzyczą:

– Pańska zbombardowana!

– Prosta zbombardowana!

Żegnamy się między Walicowem a Żelazną. Lecę do Żelaznej. Dużo ludzi, rzeczy, zniszczenia, zmian, zamieszania. Tłok. Uciekanie. Gołębiarze. Pamiętam. Patrzę: z Chłodnej w Żelazną koło tych arkad przez te różne wertepy skręca rządkiem iluś harcerzyków chyba w zielonych mundurkach. Z butelkami z benzyną. Skręcają w Żelazną. Jest pogoda. Sobota. Słońce. Wpadam do nas. Mama jest. I oprócz Mamy:

– Babu Stefu! – bo rzeczywiście siedziała na krześle. W dużym pokoju. Nagle. Tak ją nazywałem, bo akurat czytałem Rabindranatha Tagorego, gdzie występuje Panu Babu. Stefa – Żydówka – była naszą sublokatorką do wiosny 44 roku. Półrodzina. Mieszkała przedtem u drugiej żony Ojca (nieślubnej, Zochy). Chmielna 32, z Zochą, moim Ojcem i Haliną. Ale nie wiem, czy trzeba było jakichś innych powodów, czy po prostu się pokłóciły, tak że któregoś dnia w 42 roku, czyli wtedy kiedy dostaliśmy to mieszkanie na Chłodnej, po Żydach, bo przedtem tam było getto, mur getta stał w poprzek Chłodnej między Wronią a Towarową, getto trochę zmniejszyli, bo getto ciągle zmniejszali, więc ileś mieszkań było wolnych, Ojciec wystarał się o to: Chłodna 40, z tym, że te mieszkania były nie tyle zdemolowane, ile miały jakiś dziwny wygląd, w naszej kuchni leżała zaschnięta kupa na środku, ludzka oczywiście, i właśnie tam w kuchni zamieszkała sobie Stefa, zasłaniająca się zieloną firaneczką, jak tylko ktoś do nas przyszedł, choć potem nieraz się odsłaniała, bo niektórych znała z przyjaciół czy z rodziny, miała zaufanie, a zresztą bardzo niewielu o niej wiedziało. Więc krzyknąłem wtedy:

– Skąd się pani tu wzięła!… – i się cieszymy, witamy, krzyczymy, dziwimy, co za traf! Ja chyba najwięcej. – Babu Stefu, coś takiego!… Jak się pani tu dostała właściwie?

– A! – Krzesło, na którym Stefa siedziała, też było pożydowskie, tylko nie z tego domu, ale z kamienicy, która chyba stoi do tej pory, czy ocalała, czy odbudowana, w takiej ślepej kiszce, dosłownie ślepej, od Żelaznej zaraz na Chłodną po lewej stronie, tej od Wisły. Urządzili tam licytację. Pożydowskich mebli. Ojciec wpadł do domu, do nas. Krzyknął, żebym szedł z nim. Był akurat Swen, więc dla towarzystwa też poleciał. Chociaż ja nie chciałem. Żeby tam iść. Ale było trudno, bo Ojciec. W bramie tej kamienicy licytacyjnej pożydowskiej było pełno kramu. Gratów. Rejwachu. Ludzkiego. Ojciec nałapał ileś krzeseł, każde z innej wsi, z tym, że wszystkie miały swoją wagę, wielkość, no i zniosło się na Chłodną 40. I tak Ojciec najpierw przyprowadził wtedy w 42 roku z tej Chmielnej 32 prosto Stefę do nas, niby na jedną noc, na dwie, i tak została na dwa lata. Papiery jej wyrobił po Zosi Romanowskiej. Bo Zosia Romanowska 8 września 39 roku pojechała na Grochów, do siostry i szwagra, i jeszcze zabrała ze sobą Norę, bratową, po to, żeby zatrzasnęły im się drzwi i żeby nie mogli wymanipulować kluczami, jak nadlatywały samoloty, i zanim co, to już spadli do piwnicy, ocalała tylko jedna osoba, Hanka (na górze i pod gruzami), siostrzenica Zosi, która trzymała za rękę małą dziewczynkę sąsiadki, już nieżywą, sama była przysypana, i jak potem mieszkała na Lesznie obok nas, u Nanki, kiedyśmy stracili mieszkanie w Śródmieściu, więc jak mieszkała po Zosi w jej pokoju, to wiem, że bała się nakrywać w łóżku kołdrą po szyję. Bo jak już traciła świadomość kołdry, to jej się to myliło z gruzami, że są po szyję. Więc Stefa miała kennkartę na imię i nazwisko Zosi; trochę starsza od niej, ale i tak była utleniona, nie tyle ruda, ile robiąca wrażenie rudawej, w ogóle podobna do Żydówki, tyle że Niemcy na szczęście się na tym nie znali, i nasze łobuzy też nie, i na jeszcze większe szczęście Stefa miała wiele odwagi i zbawiennego tupetu; skoro widziała Niemców na drodze – bo chodziła po różnych drogach ze Służewca na dół na Wilanów albo na Augustówkę z tak zwanymi krótkimi towarami, bardzo krótkimi, z agrafkami, z czeską biżuterią, żeby mieć z czego żyć i trochę pieniędzy na zapas – więc jak widziała Niemców, to sama podchodziła, pytała: „Wie spät ist?”, a wracała zawsze tramwajem, na pomoście „Nur für Deutsche”; raz, jak mnie spotkała w mieście i mieliśmy wracać razem, powiedziała: ,,Niech pan jedzie ze mną, zrobię panu lekcję pokazową”. I rzeczywiście, nie tylko wsiadła w „Nur für Deutsche”, ale wepchnęła się do przedniej części wagonu, odgrodzonej łańcuchem od reszty, z tłokiem, a tu było luźno, ja też tam za nią, trochę głupawo stałem, ona siedziała i zaczęła się niby to podkłócać z jakąś folksdojczówną o to, że się niby na nią pcha.

Więc tak Ojciec po sprowadzeniu Stefy sprowadził krzesła. Dwie żydowskie sprawy. Które się na pewien niewielki czas rozeszły. I znów się spotkały.

W tym domu od licytacji z krzesłami czy może w tym naprzeciwko, ale w każdym razie w tej ślepej kiszce Żelaznej, w 43 roku chyba zrobiliśmy jeden z tak zwanych wieczorków, Swen, Halina, Irena, Staszek, no i ja. U kogoś, kto tam mieszkał. Taki wieczorek patriotyczno-literacki, z teatralnościami, Swen przedstawiał, grał wtedy Nicka, a ja według jego pomysłu na prawach prawie statysty grałem króla. Z tej nieśmiałości, drewnowatości siedziałem cały czas sztywno i tak samo mówiłem. Mój kolega z tajnego uniwersytetu, Wojtek, który też zginął w powstaniu, na Żoliborzu, powiedział, że mu się to bardzo podoba. Powiedziałem, dlaczego tak wypadłem.

– To nic, ale to było bardzo ładne.

Graliśmy tam, pamiętam, kawałek Wesela Wyspiańskiego, Swen grał Stańczyka, we fladze narodowej, którą beztrosko sobie przeniósł w teczce czy w zawiniątku.

Ojciec swoją drogą robił różne interesy przedziwne. Raz przytachał z Kercelaka na Leszno, jeszcze na czwarte piętro, cały kosz kartofli. Zgniłe. Zmarznięte. Ale to i tak było drogocenne. Nanka, Ojciec, Mama, Sabina pamiętali z zeszłej wojny, że z takich zmarzniętych kartofli można robić placki kartoflane. Zrobili, i były dobre. Kiedy indziej Ojciec kupił na takiej licytacji lodówkę. Mama i Stefa dziwiły się cały czas, po co. Bo była zepsuta. Albo wchodzi kiedyś na Chłodną i ma cały płaszcz rybek, takich malutkich. Tak bez niczego. Na podołku. Przeciekają. Mówi Mamie, żeby zrobiła z tego kotlety. Mama zrobiła. Ale ile ich wyszło. Na wszystkie parapety. A mieliśmy wtedy cztery okna. Kiedyś, w Wigilię w 42 czy 43 roku, wieczorem otwierają się drzwi, wchodzi Ojciec i wnosi choinkę – sośninkę. Mama zaczyna wydziwiać. Ja też. Ojciec, że niby co takiego. Trzeba ją zacząć ubierać. Zacząłem. Dziwnie było nadziewać zabawki na te sosnowe gałęzie. Sosna to dla mnie w ogóle było nie drzewo. To jakby ubierać zabawkami sosnę w Otwocku. W ogóle to nie miało nic wspólnego, tak mi się wtedy zdawało, z choinką. Zupełnie inna faktura. Nic z tego zapachu. Ani tego kolenia.

Do pomysłów Ojca należało wykorzystywanie umarłych, czego przykład już jeden dałem. Ale było ich więcej. Braliśmy marmoladę, chleb i te różne jedzenia na kartki na nazwiska chyba czterech nieboszczyków. Oczywiście bliskich. Ale wtedy takie rzeczy się robiło. Czego się wtedy nie robiło?

Żeby już wyjaśnić sprawę Stefy. Stefa mieszkałaby u nas do końca. Ale któregoś dnia na wiosnę 44 roku wracam z miasta, a Mama (szyła wtedy dla bab, żeby z czego miała żyć i ona, i ja, kiecki, a właściwie przerabiała, bo to były przeróbki z przeróbek, fatałachy tak zwane, a jak zaczęła sobie która kombinować palto z futrem, czyli pelisę, to króliki; wiedziały, że obłażą, i to tak jak koty na wiosnę, ale co miały robić) – więc Mama, która obszywała również i naszą dozorczynię, mówi mi w drzwiach:

– Wyobraź sobie, że zdrętwiałam dzisiaj. Dozorczyni przyszła po tą swoją kieckę i mówi mi: „Ta pani syplokatorka to tak, jak idzie przez podwórko, to tak głowę krzywi i tak jakoś bokiem idzie, oj, z daleka poznać, że to taka Żydówa”.

Więc Stefa musiała się wyprowadzić. Dozorczyni, jak się okazało, powiedziała to nie w złej myśli, ale kto ją wtedy wiedział. Trzeba było uważać metę za spaloną, jak to się wtedy mówiło. Zresztą po wyprowadzeniu się Stefy któregoś ciepłego dnia, chyba majowego, obudziłem się o szóstej rano i słyszę jakiś harmider. Na dole. Tknęło mnie od razu. Lecę do okna w koszuli. A tu przed każdą klatką schodową Niemiec z karabinem. A po wszystkich klatkach chodzą i sprawdzają wszystkich. Nie wiadomo po co. Skończyło się, u nas przynajmniej, na sprawdzeniu kennkarty, mojego ausweisu, i poszli. Niemiec i konfident, mówiący po polsku, w białym płaszczu. Może by i nic nie było. Ze Stefą. Gdyby była wtedy jeszcze. Może by i uszła jako Zofia Romanowska. Ale kto tam wiedział tego w płaszczu.

No więc Stefa 5 sierpnia 44 roku siedzi na tym krześle, pożydowskim, z którym się znów spotkała, w turbanie na głowie, bo turbany na głowie i drewniaki na nogach były wtedy modne, z musu, w całej Europie podobno, a szczególnie jakoś rozpoznawało się Niemki po tych turbanach, a Stefa przecież uchodziła za Niemkę, więc siedzi Stefa w tym krześle i mówi:

– A, gdzie ja nie byłam. Jadę tramwajem. Zamieszanie. Patrzę w koszyk. A tu mi ktoś podrzucił opaskę. Żydowską. Zatrzymują tramwaj, biorą nas na Gęsiówkę. Tam jesteśmy, odbijają nas powstańcy, lecimy przez Ogród Krasińskich, Bielańską i potem przez Ogród Saski, tu Niemcy, tu się cofamy, Żelazna Brama, ludzie klęczą, mają rozstrzeliwać, uciekamy cudem, ach, panie Mironie.

– Ale się pani tu dostała?

– Ach, co to było.

Była chyba zaraz i ciocia Józia. Jej dom – Ogrodowa 49 – stykał się z naszym – Chłodna 40. Tyle że jego trzecie podwórze, tylny mur, w nim dziura, to było przejście na nasze długie podwórze, ale jedno. Byłem szczęśliwy, że było nas więcej. Co prawda ciotka Józia wróciła do siebie. Ale Stefa zostawała, nie było smutno. I to, że ocalała. Ale zaczęło się nagle – po różnych klęskach i wieściach – tak okropne pogorszenie i piekło, że odechciało się wszystkiego. Atak na Chłodną, Ogrodową szedł. Ludzie byli tam już rozstrzeliwani, paleni na stosach na Górczewskiej, na Bema, na Młynarskiej, na Wolskiej. Ci, co bronili z uporem (podziwiam: jakim) linii polskiego frontu, co i raz mieli odcięte schody, zejścia, wszystko, leżeli na dachach, na tych czwartych, piątych piętrach, dachy się zapalały, paliły, a oni z dachem spadali w dół. Piec, jak w getcie w 43 na Wielkanoc.

Wydobywanie, odsypywanie, gaszenie, pomoc – było trudne, choć było, ale uniemożliwiane przez wciąż nowe bomby, podpalania. Czyli beznadziejne. W kółko. Na któryś krzyk:

– Samoloty!

Zlatujemy do piwniczki, płytkiej suterynki z wytwórnią szklanych rurek i bombek. Tłok. Panika. Modlenie się. Huk. Warkoty, łopotanie bomb. Jęki i strach. Znów zniżają się. Huk, chyba trafiło we front, kulimy się. Obok któraś stara sąsiadka bije się w piersi:

– Najświętsze Serce Jezusa, zmiłuj się nad nami…

Wycie samolotów, bomb.

– Najświętsze Serce…

I nagle wyrywa coś naszym domem. Fruwają framugi z okien, drzwi, szyby. Huki. Koniec? Jeszcze trzaski. Jeszcze dalsze huki. Na razie wychodzimy. Podwórze zmienione. czarne, posypane, osiwiałe, okna puste, w drzazgach. Przed bramą lej na pół jezdni. Patrzymy z drugiego naszego piętra. Na to. Tłumy na podwórzu. Piekło – dalsze nieco – ale bez ustanku. Źle. Tłumy w popłoch. Z pakami, tobołami. Latają. Ci do bramy. Ci z bramy. Ci do Ogrodowej przez dziurę. Tamci z Ogrodowej do nas. Nagle zamieszanie. Straszny krzyk. Jakieś zawirowanie tłumu. Coś niosą. Kogoś… Kładą. Trupy? Krzyk… Czyj?

– To pani Górska – jej syna zabiło w szkole na Lesznie.

Znieśli trupy. Cała szkoła zbombardowana. Leszno 100 ile? 111 czy 113. To ta, do której poszedłem raz na szopkę. Dawno przed wojną, oczywiście. W czasie któregoś aktu oberwały się w lewym kącie sceny koce. Nagle gołe kulisy. Katastrofa, bo tam czekało pełno aniołów, króle i różni na swoją kolej. Z piskiem to się rzuciło w kąt, stłoczyło, zbiło w trójkącik. Anioły tuliły się, wtulały, zakrywały sobie łokcie i piszczały. O, jak mi było ciężko tu na tym podwórzu teraz.

(Pani Górska, jej syn i synowa – patrioci, baptyści. Przychodziły sobie szyć do Mamy. Obydwie. Jak moja Mama spytała: ,,Pani by nie rzuciła swojej wiary?” – „Ja? nigdy, w tej wierze się wychowałam i w tej umrę”).

Postanowiłem wrócić na razie do Ireny na Chłodną 24. Zastałem ich już wszystkich w piwnicy. Przygnębionych, ale tu było i ciszej, i mniej ludzi.

Naprzeciwko siedziały dwie kobiety. Jedna martwiła się o dzieci, bo zostawiła na Pradze u Wedla. Druga była z nią, trochę młodsza. Siedziały skulone. W tym korytarzyku. Od chodzenia raz na ileś po kartofle, po węgiel w normalnych czasach.

– Jak sowy – powiedział strasznie wyraźnym szeptem po swojemu i wolniutko Staszek.

Pamiętam spokój. I ulgę. Po swoim domu. Tu się nocowało. Bo wiem, że na drugi dzień było słońce, ciepło, niedziela 6 sierpnia. Sowy (starsza Heńka, młodsza – jak jej było? – wiem, że umiała stawiać karty) powiedziały:

– Dziś Przemienienie Pańskie. Może Pan Bóg coś przemieni na lepsze.

I zaraz gruchnęła wieść:

– Powstanie upadło.

– Mój Boże – zerwały się piwnice, schody, baby, tłumy – tyle wysiłku i na marne, mój Boże? Niemożliwe.

– No tak.

– Mój Boże – załamywali ręce, latali w podwórzach. Po niejakich – na początku – narzekaniach – ta zaprawa, solidarność. Bo rozpacz była.

I nagle lecą z krzykiem, z gazetkami, z odwołaniem. Że nieprawda.

Sami powstańcy – pamiętam – powiedzieli o upadku i zaczęli rozpacz; teraz – co za radość!

Ale niedziela zaczęła się dopiero. Szła groza, jakiej dotąd nie było. Wtedy właśnie postanowienie rozejść się w trzy strony. Staszek na Sienną. Irena zostaje. Ja znów do siebie. Słońce, upał, dym, pożary, huki, lecę do domu. Wtedy chyba właśnie zastałem ciocię Józię. W południe Niemcy, wyprzedzani własowcami, zaczęli przypuszczać ostateczny atak na plac Kercelego, Towarową, Okopową. Kercelak upadał. Linia naszych cofała się. Leżeli już przy barykadach na rogach Wroniej. I strzelali. Ale po linii Towarowa–Kercelak–Okopowa miały padać dalsze, już nie Wola, ale ku Śródmieściu. (Zresztą i my na Chłodnej aż do linii Kercelaka, Towarowej i Okopowej byliśmy właściwie w Śródmieściu, nie tylko w tym tradycyjnym administracyjnie, ale i w Śródmieściu powstaniowym, przynajmniej tak to ustalono przed wybuchem powstania w dowództwie przy podziale Warszawy na kilka obwodów). Na razie broniło się tego paska między Towarową i Kercelakiem a Wronią. Ale atak szedł nie tylko po jezdni, z piechoty, czołgów, z artylerii, karabinów, granatów, miotaczy ognia, pepanców, ale – co najgorsze – z nieba. Samoloty bez przerwy teraz, wspierane tamtą resztą, stadami leciały, wracały i znów leciały, i bombardowały dom po domu, oficynę po oficynie. Chłodną, Ogrodową. Krochmalną. Leszno. Grzybowską. Łucką. Itd. Waliły i paliły. Raz krzyk:

– Do odgrzebywania zasypanych!

Zgłosiłem się. Czekamy przy bramie. Odwołują nas.

– Już poszli. Inni. Ale zaraz znów krzyk:

– Pali się Chłodna 39! Kto do gaszenia?!

Wylatujemy. To akurat naprzeciwko. Cały dom pali się. Chyba trzypiętrowy. Wody nie ma. Jest, ale obok z pompki, trzeba z kubełkami. Latać. Przez dziurę w murze. Jest i ziemia do gaszenia. Kobiety latają, pomagają. Upał. Płomienie. Te środki do gaszenia marne. A tu ściany już w ogniu. Na trzecim piętrze z którychś drzwi dym. Ale zamknięte. Walimy. Nic. Bijemy siekierami. Wpadamy. Ściana się pali. Goła ściana. Lecimy z tymi wiadrami. Po wodę. Wracamy. Lejemy. Co tu tyle znaczy. Zlatujemy.

– Ziemią! Ziemią! – krzyczą baby.

Lecimy znów. Tu samoloty. Sypią bombami. I bombkami. Zapalającymi.

– Gasić bomby!

Zlatujemy. Sypiemy na bombki. Jest ich ze dwadzieścia. Ze trzydzieści. Na kupie. Na podeście. Znów tam na tym prawie trzecim piętrze. Palą się, syczą. I już załapuje od nich ogień ściana. Ziemia świetnie robi. Jednak. Sypiemy. Czy pomoże? Bo przecież to bucha i bucha. Pomaga. Ale tam już i te ściany prawe i lewe. Palą się. Lecimy na dół. Mijamy się. Dobrze, że jest nas trochę. I że te kobiety. Dają gotowe już kubły z ziemią (nie jestem pewien, czy wody nagle nie zabrakło). Podają nam przez dziurę w murze, żebyśmy nie musieli niepotrzebnie przelatywać. Donoszą do schodów. Łapiemy od nich. Wlatujemy. Pamiętam, że leciałem po tych bombkach. Że po nich deptałem. Bo nie było inaczej jak. Gasiło się je po drodze. Już dogasające. Cała ta sterta. Ale co najlepsze: ściany w płomieniach coraz mniejszych. Nie do wiary. Za którymś sypnięciem ogień się skurczył do zaniku. Cud! I ugasiliśmy. W tym piekle. Akcja skończona. Wracamy.

Natarcie się powiększa. Coraz więcej tego bombardowania. Uratowani, jako tako przytomni i cali, zlatują się do naszych piwnic. Straszny popłoch. Na podwórku też. My sami w popłochu. Przenosimy się do ciotki Józi. Przez tą dziurę. Na Ogrodową 49. Tam jakieś baby na podwórzu przy kuchniach, dymach, i chłopy biją się siekierami. Gonią. Rzucają nimi. Latają siekiery w powietrzu. Nic nie przesadzam. Idziemy do mieszkania ciotki na czwarte piętro. Ale tam nie da się dłużej wytrzymać niż dwie minuty. Razem z sublokatorką, starszą panią, ciotki Józefy i z jej bratem (też siwym) zlatujemy z jakimiś ich i swoimi manatkami na któreś niższe piętro do kogoś. Do jakiejś kuchni. Siadamy. Sublokatorka ciotki Józi podaje siwemu bratu:

– Masz chleb z cukrem – bierze, je.

– Dać ci jeszcze chleba z cukrem?

Kiwa głową.

Ja tam nie mogłem nic jeść od dwóch dni.

Nagle takie huki, wstrząsy, że lecimy na dół.

Zbombardowanych przybywa. Wszystko siwe. Od gruzu. Zadymione. Ciotka Józia, Stefa, Mama uważają, że ta piwnica słaba, dom z desek, trzciny z wapnem i z cegieł tylko. A sąsiednia – 51 – kleinowskie sklepienia – nowy dom, nieotynkowany jeszcze. Przenosimy się szybko dziurami, podziemiami. Tam tłumy. Siedzą na betonie. Mokrym. Po kątach karbidówki. Mama, ciotka Józia i Stefa zdejmują bety, rozkładają się na jakimś wolnym kawałeczku. W tym tłumie. Harmider. Huki, pociski, bomby nie do wytrzymania. A najgorsze, że idą ci Ukraińcy. I rżną. Wszystkich. Wciąż o tym mówią. Ludzie. Po dwudziestu latach – właśnie teraz, w 1964 i 65 roku – podano dokładne liczby od świadków z obydwóch stron. Nasze pisma dały wykazy, ile rozwalono ludzi na samej Woli w samą sobotę i niedzielę, 5 i 6 sierpnia. Kilkadziesiąt tysięcy osób. Niektóre niedostrzeliwane podpalano razem z tamtymi niby zabitymi. Rzucało się ich na wspólne stosy. Ze szpitala Świętego Stanisława, róg Wolskiej i Młynarskiej (teraz Szpital Zakaźny nr 1), ostrzeliwali i wyrzucali żywcem chorych przez okna na dziedziniec. Tam podpalali, jak szło. Żywych czy nie. Zagrzebywali na miejscu. Też tak jak szło. Jako dziennikarz w 1946 roku byłem wysłany na moment ekshumacji. Zajechałem z fotoreporterem. Weszliśmy na ten dziedziniec. Trzy czy cztery rzędy wygrzebanych świeżo, obrośniętych ziemią bezkształtnych brył. Kojarzyło mi się to z różnościami. Z kotletami w bułce i utytłanymi w czymś. Jeden „kotlet” pamiętam naprawdę z kością, jedną, wystającą. Reszta utytłana.

Wpadła nagle do schronu sanitariuszka:

– Kto pomoże nieść rannego?

I nagle, po hałasie – i pomimo huków – cisza.

– Nikt nie pomoże?

Było kobiet ileśset. I chyba z tylu mężczyzn. Wszystko znieruchomiało.

– Czy naprawdę nikt?

– Ja pójdę – wstałem.

Nikt się nie ruszył. Wyskoczyłem za sanitariuszką. Po schodach. I wskoczyłem wprost w ulicę. Ogrodową.

– Tu! Tu! – złapałem za przód noszy. I dalej – szybko. Włączyliśmy się w kondukt z noszami. Szli przed nami. Za nami. W stronę Żelaznej i dalej – w stronę Sądów, bo tam był szpital powstaniowy. Całe uwijanie się szło do Sądów, do środka miasta. Było popołudnie, jakaś czwarta czy piąta, niedziela, upał, podlatywanie dymu, ale razem z kurzem, czyli blisko pożar czy coś gorącego, huki, kocie łby pod nogami (szło się szybciutko, raz patrzało pod nogi, to znowu naprzód, to za siebie, to po domach i po niebie), latanina, wysokie kamienice, barykady w poprzek co i raz, gzymsy. Chciałem jeszcze dodać, że gołębie. Ale chyba gołębi albo już nie było, albo pochowały się tak, że nie fruwały, albo może naprawdę były i właśnie odrywały się i odfruwały za każdym hukiem, ale to chyba odrywały się i odfruwały, i robiły ten dym i kurz tylko gzymsy i framugi. A dlatego nie dowierzam sobie, że gołębie (na pewno i wtedy dobrze nie wiedziałem co), bo i kiedy indziej i gdzie indziej wydawało mi się to samo, a zaraz po wojnie, jak mieszkałem na Poznańskiej i była Wielkanoc z rezurekcją raniutko, to te gołębie – tym razem prawdziwe – płoszyły się i robiły furkot między gzymsami za każdym hukiem. Więc szliśmy kłusem. W bramy – takie tradycyjne z wjazdem w podwórka, z mikołajami z żelaza po bokach albo z wnękami – też waliło. W barykady. W ściany.

Musieliśmy przecisnąć się przez wąskie przejście (takie wąskie przejścia między barykadą a ścianą były wszędzie dla bezpieczeństwa) przed Żelazną. I za Żelazną. Bo chyba dwie blisko siebie. Bo barykady szły gęsto. Wszędzie. I to przy Żelaznej leżeli żołnierze i strzelali z karabinów. Zwykłych. W stronę Kercelaka. Był popłoch. Uciekanie cywilów. Obrona rozpaczliwa. Wiadomości o tych paleniach, rozstrzeliwaniach szły, szły fakty, szły na nas, coraz bliżej. Lecieliśmy raz-dwa z tymi noszami. Ja z tą sanitariuszką niosłem kobietę. Cała popielata. I na włosach. I twarz. W konwulsjach. Postrzępiona kiecka. Była przysypana. Na Chłodnej. Zaraz za nami – choć ten ktoś (mężczyzna) miał ręce, nogi grubo pobandażowane, to krew tak szła, że się lała z noszy. Co było więcej, dalej – już nie wiem. Gmach Sądów. Wpadamy do bramy, tu ludzie stoją w bramie, jacyś, różni, jedna nasza sąsiadka z Chłodnej 40. Zaczyna płakać na widok tego wszystkiego. Chyba się zaczęły płacze w ogóle, takie ze spazmami. W całej bramie. Kazali mi postawić przysypaną. Zostawić. Bo już szpital. Chyba złożyli nosze. Polecieli po następnych. A tych już zaczęli wnosić do środka.

Wyleciałem, żeby wracać. Po drodze wpadłem – tyłami od tego tartaku – na Chłodną 24, do piwnicy Ireny. Zastałem i Irenę, i te dwie Sowy, i pana Malinowskiego w opasce OPL jako blokowego. I było cicho, spokojniej niż gdzie indziej. W tej drugiej oficynie przynajmniej. Bo nie od frontu. Słychać było wszystko dalej. I było źle. Ale spokój tej piwnicy. Zwyczajnej. Korytarzyki z zakrętami, z komórkami. Ciemno. Czy najwyżej gdzieś tam wpadało na szaro światło. To nic. Nie chciało mi się iść dalej. Opowiadałem. Co widziałem. Co za Żelazną. Bo pytali. Zwlekałem tak. Zwlekałem. Aż wieczór. Radzą przeczekać. Tu. Na noc. Po co pchać się za Żelazną z powrotem. Może tam jest jeszcze gorzej, niż było, może już idą? Stąd można uciec. Bliżej Starówki. Bo prawie wszyscy, jak szykowali się, to na Starówkę. Z tymi dwiema Sowami coraz więcej się dogadywałem na ten temat. Starsza, ta Heńka, uczesana w koronę, wciąż się martwiła o swoje dzieci, bo zostały na Pradze w domu Wedla. Młodsza – Jadźka chyba – zaczęła nam stawiać karty. Mówiłem im, że mam przyjaciela na Rybakach. Swena. Że właściwie od kilku miesięcy mieszka na Woli, na Szlenkierów, ale coś mi się zdaje, że jest na Rybakach. Bo tam została jego matka. Oczywiście żaden dowód. Najwyżej uczuciowy. I tak zwany życzeniowy sobie. O tym, że Teik i Swen najpierw ze sobą z nieważnego powodu zerwali, potem ja z Teikiem przez solidarność ze Swenem, a potem ja ze Swenem, i za to nawiązałem z Teikiem (przypominam: ten ze Staszica), to w ogóle tego nie brałem pod uwagę w tej sytuacji. Jeszcze co: wpadłem na pomysł przepłynięcia Wisły. One to podchwyciły, jako oczywistość. Ja mówiłem, że Rybaki to to samo co Wybrzeże Gdańskie. Bo to bloki. Takie czerwone. Żelbet. Niewykończone. Wielkie. (Niby „schronisko dla bezdomnych” w czasie wojny, ale Swen tam do niedawna mieszkał, chociaż już od dłuższego czasu pracował jako opiekun społeczny na Parysowie). Więc, bo te bloki mają front od Rybaków. Tył od Wisły. Pływać wszyscy troje umieliśmy, jak się domówiliśmy. A tam przecież cichcem w nocy da się przemycić dalej na Żerań–Jabłonnę. A tam już w Jabłonnie Rosjanie. Nie wiem w dodatku, jak sobie wyobrażaliśmy dopłynięcie na tamten brzeg, też z Niemcami – i co lepsze – przejście przez front. I to taki front, jakiego raczej w historii świata do tej wojny jeszcze nie było. Chyba zadziałało tu to, że to Warszawa i Żerań, że przez własne da się wszystko.

Przesiedzieliśmy tak jeszcze. Aż noc. Atak ustał. Zrobiły się normalne huczki, pohukiwania. Może i zupełna cisza. Wyległo wszystko na podwórze. Narady. Obgadywania. Gazetki. Przekuwania dalsze. Piwnic, przejść. Pan Malinowski proponuje Irenie i mnie spanie u nich. Bo gdzie my na trzecim piętrze? A oni mają duże mieszkanie w pierwszym podwórzu, na parterze. Poszliśmy. Ja dostaję pokój. Osobny. Łóżko. Kołdrę. Rozbieram się. Odchylam kołdrę, żeby wleźć, a tu – jak nie huknie pocisk w róg domu! Jak nie walnie drugi, trzeci, czwarty; nic, tylko pociski. I ognie. Wszystko się zrywa. Wylatuje na podwórze. Przefalowuje na to podwórze od Ogrodowej. Z walizami, dziećmi, plecakami. Ci już wychodzą. Ci się zbierają. Tłok. Huki. Narady. Przechodzenia z grupy do grupy. Irena stoi z chlebakiem. Naradzamy się. Z panem Malinowskim. No i z całą grupą. Stoimy blisko tej bramy od Ogrodowej (drewnianej). Ale Irena coś zwleka. A ja uważam, że już. Naradzam się z Sowami. Gotowe.

– Tylko polecę odniosę Mamie klucze, bo zabrałem od mieszkania.

Akurat ja zabrałem klucze, jak żeśmy wychodzili z domu wtedy w popłochu. Brzęczą mi teraz wciąż w kieszeni. Lecę do Żelaznej. Przed Żelazną znów powstańcy leżą, strzelają w stronę Wroniej, zmęczeni, spoceni, między jakimiś gratami.

– Dokąd, dokąd?

– Ja muszę. Chłodna 40.

– Gdzie? Nie wolno.

– Ale Matka. A ja zabrałem klucze.

– Panie! Nic pan nie pomoże. Ani klucze na nic, ani w ogóle…

– Ale…

– Tam już są Niemcy.

Cofnąłem się. Wpadłem na podwórze Ireny. Heńka z Jadźką gotowe. Jeszcze raz pytam Ireny, jak ona. Ale ona wciąż stoi koło tej bramy, w tej samej grupce, tak samo wisi jej przez ramię chlebak, i w ogóle do niej nie bardzo dochodzi, co mówię. Więc ja, Heńka, Jadźka – wylatujemy w Ogrodową, tym razem na prawo. I biegiem…

Któraś z nich powiedziała:

– Tylko zdejmijmy pantofle, żeby nie było nas słychać. Zdejmujemy. Lecimy. Boso. Ogrodową. Barykada. Przeciskamy się. Do Solnej. Pali się po drodze. Huczy. Lecą belki. Szum. Spadają w ogień. Z dudnieniem. Lecimy Solną. Do Elektoralnej. Barykada. Przeciskamy się. I dalej. Elektoralną. Do placu Bankowego (tam, gdzie dziś Dzierżyńskiego, tylko mniejszy i trójkątny). Pali się po prawej stronie. Cały dom – jeden płomień. Lecimy. Gdzieś za Orlą pali się cały dom po lewej stronie. Właściwie dopala się. Stropów już prawie nie ma. Ani ścian. Tylko wielkie ognisko na jakie trzy piętra. Znów szumią belki, obrywają się. Gorąco. To chyba Urząd Miar i Wag. Noc. Tu ciszej. A może w ogóle atak zaczął przycichać? Jesteśmy nie jedni w biegu. Cały potok na Starówkę. Więc za ludźmi wlatujemy w lewo. W dziedzińce – na tyły – Resursy, czyli Rotundy, dawnego Ministerium Finansów i pałacu Leszczyńskich. Luźniej, mniej ciasno. Od placu Bankowego pojedyncze huki. I znów gzymsy. Tylko mniej szare. A żółte. To znaczy w tym świcie (ledwie świcie) takie, jakby pod śniedzią. To tu może te gołębie. Się zrywały. Albo też tylko te gzymsy. Tylko te na innej zasadzie. Bo z anielicami Corazziego. W girlandach. Tympanony. Wylot na Leszno. Tu nagle na pewno świta. Zatrzymują nas przy barykadzie, aż się zbierze więcej. Są jacyś nawet Żydzi z ich kobietami. Jedna z tych Żydówek trzymała worek pod pachą. Barykada jest w poprzek Leszna, u dzisiejszego wylotu na Trasę W–Z. Tylko po prawej stronie była Rymarska, jako wylot placu Bankowego. A w lewo – Przejazd z widokiem, takim jak dziś, na Pałac Mostowskich. Żydom sprawdzają jakieś papierki. Oddzielają ich. Żeby pomagali w robotach. Żydzi mają pod pachami zawiniątka, coś w rodzaju worków. Nas puszczają. Całą grupę. Wlatujemy między barykady Leszna. W Przejazd. Tam kawałek. I skręt w prawo. Przez barykadę. Długa. Pohukiwania. Na lekkim skręcie Długiej po lewej pałac Pod Czterema Wiatrami. Pali się calutki. Już się kończy. Wyje ogień w oficynach, we froncie. Szumią, spadają belki. Tympanon z płaskorzeźbami jeszcze jest. Migają medaliony. Bramy dziedzińca z kuciami. I te Cztery Wiatry. Na filarach bramy. Mają złocone skrzydła. Igrają, świecą. Jeszcze bardziej roztańczone niż zwykle. Lecimy dalej.

Już Starówka. Widać. Na końcu Długiej – za iluś barykadami – dożarza się niebieskozielona kula na dzwonnicy Dominikanów. Dziwne. Resztka spalonego hełmu z blachy? Chyba. Lecimy więc – już nie boso – chyba na rogu Leszna i Przejazdu założyliśmy buty – lecimy Długą, Mostową w dół, do Rybaków. Już jest dzień. I cisza. Stare Miasto spokojniutkie. Na Rybakach, za Prochownią, w załomku chodnika pod murem następnej posesji bawiły się na trawie pomiędzy kocimi łbami dzieci. Tył Prochowni wychodził na Wisłę, tak jak tył każdego domu z Rybaków. Ten mur, o którym wspomniałem, był bardzo stary. Były w nim dwie muszlowate rokokowe bramy. Stary zajazd. Jak tylko go minęliśmy, powiedziałem Heńce i Jadźce:

– To tu.

Rybaki 14/16. Dwa z cegły, na żelbecie, nietynkowane dwupiętrowe bloki, no i jeszcze przylepiony do nich trzeci blok, trójkątny, który mi się wydawał mniej ważny. Te dwa bloki stały w poprzek Rybaków i Wisły. Między nimi było duże podwórze. Od Rybaków do samego Wybrzeża. I od Rybaków, i od Wybrzeża odgrodzone sztachetami. Wpadliśmy przez bramę z kraty do tego podwórza. I lewą stroną pod murem – bo cały środek był zajęty na działki i zarośnięty – do klatki schodowej, tej z mieszkaniem Matki Swena (chyba jest? i chyba Swen też jest – miałem niespokojną nadzieję). Ta klatka schodowa była przy samym Wybrzeżu, bo i ich okna wychodziły na Wisłę. Patrzę, a tu we wnęce wejścia do tej klatki stoi dwóch dyżurnych, jeszcze z nocy, z opaskami; jeden z czerwoną opaską AL, bo tu na Starówce dużo było AL. A drugi znajomy i z domu, i z biura Swena, pan Ad.

– Jest? Swen? – pytam – są?

– Są. Wszyscy. I pan Swen z narzeczoną. I ciocia z synem. I moja żona z dzieckiem.

– Gdzie są?

Pan Ad., wciąż uśmiechnięty, mówi:

– W schronie, jeszcze śpią.

Wpadliśmy po pachnących betonem, cegłami i niewykończeniem schodach do głębokich piwnic z grubymi murami. Cisza. I zapach zaduszonej pralni. Wpadły nam w ucho i w nos. A co wpadło w oko – szkoda gadać.

Ćmawa otchłań z pipiącymi się świecami na ołtarzyku z Matką Boską w porcelance, a reszta – same dziwne działki, zatłoczone, wszystkie śpiące, chrapiące, przygnębiające.

Te działki okazały się zespołami prycz. Każdy zespół składał się z iluś prycz. Każda prycza z dwóch albo czterech prycz sczepionych głowami. Każda była długa, bo leżało na niej kilka osób. Między zespołami prycz pieniły się w mroku graty. I tylko wyraźne było jedno przejście główne od drzwi do ołtarza i dookoła. Poza tym betonowe filary. Czyli makabra katakumbowej kaplicy.

Poszukałem działki rodziny Swena. Zobaczyłem ich pokotem. Jak spali. Schyliłem się nad Swenem. I coś mówiłem. Nie pamiętam co. Swen się przeciągnął, spojrzał do góry na mnie, zdziwił się, rozrzewnił, zaczął witać. Zaraz reszta, głównie Mama Swena, poruszyli się i zamrowili.

Ciotka Uff. spała ze Zbyszkiem na razie. Powiedziałem, z kim jestem. Powiedzieli, że dobrze. Każą zajmować miejsca. Przyjmują. Goszczą. Zaraz się budzą i Celinka, i Ciotka, i Zbyszek, i pani Ad. z malutką córeczką na sąsiedzkim barłogu. I inni. Ruszają się. Trochę wstają. Wstawanie – takie zupełne – nie było wtedy w modzie. Bo po co? tylko żeby się zbić w tłok?

Więc poporuszali się, poprzeciągali, pogrzebali w swoich tłumokach bez wstawania. I zaczęło się:

– Ru-ru-ru – gadanie, ale jakie!… I chyba poranna modlitwa przy ołtarzu, a raczej od ołtarza, czyli do ołtarza. Poranna, czyli pierwsza. Bo poza tym to modlitw było dużo. I śpiewów. Nawet w pierwszym tygodniu to nie tak dużo, jak się okazało. Bo potem zaczęły się częstsze. I gęstniały. Aż doszło do tego, że w całej Warszawie we wszystkich piwnicach modlili się na głos chórami i śpiewami wszędzie, bez przerwy i wszyscy.

Więc co? – Od tej pory, od tego wejścia tam zaczęła się nowa, potwornie długa historia wspólnego życia na tle możliwości śmierci. Co pamiętam? I dużo, i nie tak dużo, nie zawsze po porządku czy dzień po dniu. Mogę coś pomylić w kolejności, w jakiejś dacie (jakiejś nawet na ogół ważnej, choć mam kilka dat murowanych), w układzie frontów, i tych naszych, i tego dużego.

Więc dowiedziałem się, że Ciotkę Uff. ze