Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzynasty tom Utworów zebranych Mirona Białoszewskiego to obszerny zbiór wierszy rozproszonych i niepublikowanych z wczesnego i dojrzałego okresu twórczości poety – począwszy od młodzieńczych tekstów pisanych podczas okupacji, poprzez utwory z czasów debiutu książkowego i późniejszych eksperymentów językowych, aż po nasycone żywiołem dziennikowości wiersze z lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych.
Teksty zamieszczone w zbiorze, z różnych powodów niewłączone przez autora do opublikowanych tomów, w znaczący sposób uzupełniają obraz jego twórczości. Najwcześniejsze są frapującym świadectwem poetyckiej drogi, jaką Białoszewski przeszedł przed swoim późnym debiutem. Późniejsze wzbogacają zakres tematyczny jego poezji o nowe wątki, wśród których na pierwszym miejscu wymienić należy wyrazisty wątek miłosny. Są także ciekawym literackim śladem istotnych momentów biografii Białoszewskiego.
W tomie znalazły się wszystkie znane inedita poetyckie i wiersze rozproszone pochodzące ze wspomnianego okresu, z wyjątkiem tekstów niedokończonych, szkiców i utworów, które autor definitywnie odrzucił (przekreślając je i opatrując komentarzem „niedobre”). Opublikowano tu także przekłady poetyckie Białoszewskiego oraz dramaty: Kalejdoskop i Rozalie. Teksty pochodzą z różnych źródeł – ze zbiorów prywatnych, archiwów PIW-u oraz z Muzeum Literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1578236561330394
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Okładkę i strony tytułowe projektował
MIECZYSŁAW WASILEWSKI
na podstawie projektu
HENRYKA TOMASZEWSKIEGO
Teksty zebrali, ułożyli i przygotowali
MACIEJ BYLINIAK
MARIANNA SOKOŁOWSKA
Korekta
DONATA LAM
Księgarnia internetowa
www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
© Copyright by the Estate of Miron Białoszewski, Warszawa 2017
ISBN 978-83-64822-89-6
Skład wersji elektronicznejTOMASZ SZYMAŃSKI
konwersja.virtualo.pl
Piec zaczyna poemat… prostokątny,
Ułożony na wzór kafli,
Przedzielony szparami. — — —
Pośród każdej białej tafli — — —
Ślizga się nie zrodzony pomysł,
Przemyka, powraca sekundami — — —
I znika, znika…
Biel pieca…
Biel śniegu na skarpie…
To wzrok wyobraźni pracuje,
Wspomnieniami szarpie, — — —
Układa, przesypuje
W strzępy akcji.
Wzrok cielesny narzuca zamkniętą przestrzeń,
Pada ukosem na teczkę papierową,
Przyległą do ściany…
Teczka rozpoczyna poemat,
Pusty, niezamknięty na dwa lśniące zamki,
Zawisły, nieruchomy…
Okienne framugi — — —
Wychwytują temat, — — —
Scalają fragmenty, ułamki
W utwór olejno malowany, długi…
Nagle za oknami — — — — — dom…
Wzrok wyobrażeniowy dom rozmnaża na domy,
Kalkuje z jednego domu inne domy,
Odbija, powiela…
Dużo pięter…
A wśród tych pięter
Coś się rozściela…
Ruiny..... ruiny:.....
Żelastwa… łachmany tkanek…
Kształty poobrywane, ścięte
Zmartwychwstają.....
Układają się w cegły,
Wpijają w siebie rdzenie balkonów,
Rosną, potężnieją.....
Wywlekają z grobów ludzi,
Ludzi bardzo dziwnych,
Którzy żyją czymś…
Gazy wybuchowe sprężają się, łączą,
Zamykają w pociski i bomby,
Znaczą plomby,
I lecą do góry, w bok
Wracają ku lufom dział,
Ku skrzydłom samolotowym
Wszystko pośpiesznie energicznie,
Ciągiem sekund, ułamków sekundy,
Cofanie się w tył.....
Dwudziesty szósty wrzesień,
Dwudziesty piąty,
Wstecz, wstecz…
Ten co był, każdy z nich, co był.
Chodzi o każdą najdrobniejszą rzecz:
Aż trzeci....
Manifestacja!
Święto niesłychane,
Rytm uniesień…
Tłuszcza warszawska… wojna…
I pierwszy wrzesień!
Wojna!!!
Mobilizacja!!! — — — — — — — — —
…… Dlaczego wszystko znowu się wraca,
Od strasznego początku (!)
Piwnice — — — schrony,
(Katakumby),
Ludzie modlą się,
Śpiewają „Pod Twoją obronę…”
Na ulicy doły — — — doły…
Pożary — — — padlina — — — cuchnące konie…
Swąd spalenizny…
Huk! ..... — — — ..... — — — (Nagle giną)…
— — — — — — — — — — — — — — —
Wzrok cielesny dotychczas drzemiący
Wyrywa się z oczu, chce w przestrzeń biec,
Uderza o piec.....
Piec prowadzi akcję:
Powtarza ten sam temat,
O szparach, o kaflach.
Pod teczką maszyna
Krzyczy że jest obojętna,
Że nie obchodzi ją firma,
Ani harowanie, ani lenistwo…
........ Nieprawda, że za drzwiami,
Tam — — — kiedyś — — — na górze, gdy wiatr wył,
To na maszynie ktoś szył.....
Nieprawda…
(Ja wiem że prawda)
Maszyna krzyczy,
Że to ja wmawiam w nią,
Zaś pedałów klapanie
Nie oznacza żadnego bólu..!
Metampsychoza mebli… sprzętów.....
Szaleństwo, obłęd… — — — precz!
Słuch cielesny plącze myśli,
Gdyż na podwórku ktoś żebrze,
Śpiewa, wyje idiotycznie w kółko:
Lecz wzrok wyobrażeniowy rzuca się na oczy,
Chce snuć dalej… (o czym… o czym?),
Rozpiera ściany, obnaża półki biblioteczne,
I namiętnie zagrzebuje się w algebrze.
Niespodzianka!
Coś nieoczekiwanego!
Pomysł… pomysł… stary, nowy……
Cyfry szukają sensu w swym istnieniu
I chcą zrozumieć, dlaczego…
Znaki mniejszości i większości,
Dodawania i odejmowania…
Poemat o pierwiastkach!
Koniecznie poemat!
Pierwiastki nie dadzą z siebie
Wyciągnąć pierwiastków na temat.
Czernieją dziobami
W matematycznym gniewie…
Jakie to dziecinne, Boże!
Zarzuty, najgorsze zarzuty, że dziecinne!
Dajcie inne!
Książki wdzierają się w mózg,
W świadomość, w kombinacje…
Algebra pogrąża — — —
I nie wie nic, że jest dziecinnym pomysłem,
Ale reklamuje swą zawartość,
Wskazuje teksty…!
(Głupota! Upartość! Preteksty!)
Nie ma nic,
Poetycznego nie ma nic
Jest tylko liczenie, liczenie,
Dlaczego czwórka ze stu czterech
Nie stanowi czy stanowi tożsamość
Ze czwórką z czternastu,
Albo z dwudziestu czterech.
Nagle chemia… reakcja…
Wapń płynący po wodzie
Wapń, a może sód…
Temat zanim się skrystalizował,
Uleciał z wodorem w powietrze,
Rozwiał się…
— — — — — — — — — — — — — — —
Wzrok cielesny buduje ściany…
Piec, teczka, maszyna…
Coś się zaczyna o tym…
Teczka pusta, nie zna dalszego ciągu,
Wzrok cielesny jej tłumaczy.
Mózg zwraca się do wzroku, pyta o piec.
Piec bezsilny… kafle… szpary… nieruchomo…
Maszyna obojętną jest na wszystko,
Ale zaczyna szyć
I swą akcją pobudza… akcję wyobraźni,
Akcja wyobraźni wyciąga warsztaty, motory,
Pracuje nad światem techniki,
Konstruuje z wiadomości i z inteligencji,
Wysila się…
Lecz oto samochody,
Ciężarówki… robaki… grzbietem do ziemi,
Kołami do góry,
Bebechy motorów widoczne i wstrętne!
Wzrok wyobraźni coraz bardziej mętny,
Otępia się zbytnim natężeniem myśli,
Wolno — — — — — — ustępuje………
……… Piec chce czymś być,
Czymś chce być… stanowczo……
Ale czym?
Pomysł gubi się zatraca.....
Poemat o gwiazdach, planetach,
Słońca, słońca…
Okultyzm… błędne szlaki…
…Dramat — — — —
Życie — — — —
Ziemia — — — —
Poeta — — — —
Skąd nagle:
W rezerwacie syfilitycy
Z nosami, czy bez nosów,
Jak zwierzęta w zoo,
Zamknięci…!
Jedzenie podaje się im na drągach,
Na kijach,
Płot… parkan… może szary…
Przez szpary… przez szpary....
— — — — — — Ściany.....
Ze ścian spełzają tapety,
To pomysł ukradziony,
Ale wzrok się czepia,
Wyłania esy… floresy — — — …
Wzrok wyobrażeniowy
Ciska je o podłogę
I wyczerpuje się szybko…,
Aby tym szybciej wrócić.
Sufit zniża się i leci do góry.
— — — — — Piec biały.....
Płaszczyzna śniegu na skarpie,
Wichry milczące, białe, dymią.
Potem lampa, gabinet,
(Lampa naftowa na piecu),
Stolik… wykład filozofii…
Akcja słabnie
Wzrok nadzmysłowy, chory, zupełnie…
Ale pracuje w szaleńczym tempie…
Choć go oczy strzępią.
Lato wrześniowe…
Na ulicach Warszawy popołudnie słoneczne,
Cienie kładą się skąpo po jezdniach, chodnikach,
Roje ludzi wrastają w bajki niedorzeczne,
Pełno, pełno powozów, ale nic nie słychać……
Popołudnie wrześniowe, i nic więcej
Nie da się wysnuć — — — — — — — zamarło…
Oczy wyciągają się do pieca:
Na taflach majaczą lśnienia,
Piec…
Teczka…
Zamki srebrne… (otwarte)…
Pokój…
Słuch wyobrażeniowy wspomina
Wrażenia ostatniej nocy,
Jęczenie — — — — — śpiewania,
Wicher wybuchający,
(Detonacje wichru)…
Pokój — — — — kiedyś — — — — przed laty — — — —
Detonacje…… złowieszcze,
Ale to nie wojenne …jeszcze
dalekie…
Tamto było przeczuciem…
Warszawa 29 września 1942
Biegło po błocie wprost, na przemian — kłusem,
To wolno… biegło tuż koło tramwaju,
A spoglądało nieraz w świat, co usechł,
Na drzewa, co się w ulicę wgnębiają.
A nazywało się niby — — — wesele,
Wesele myśli, chaosów i wariactw,
A było sobie mało i za wiele.
Wykrzykujące na głos Jezus, Maria!
Biegło wzdłuż muru czerwonego getta,
Pod wstrętnym mostem i patrzało
W okno tramwaju, gdzie siedział poeta
I rozplątywał: wesele czy chaos…???
Warszawa 29 listopada 1942
Szła ponoć pani zima ścieżą w śnieg nieskąpą.
Witali ci ją wszyscy z pokłonami, z pompą.
Rzucali jej pod nogi atłasy płatkowia
Sądząc, że sama wieniec ze ziół ma na głowie.
Witali ją kwiatami z pieścideł, z cieplarni,
I myśleli, że pewno do ust je przygarnie.
Witali ją kwiatami i zaśmiechem lata,
Lecz ona szła milcząca, zła i jędzowata.
Nie podnosiła darów, depcąc zjadle po nich,
Pluła zmarzlinami na płaskie pokłony.
A gdy ktoś jej przez okno rzucił wiązkę kwiecia,
Cisnęła nim na powrót w okno, niby śmieciem,
Aż kwiat ocknął się w szybie w mrozowate wzory,
By odtąd być dla ludzi zimowym upiorem.
Warszawa 4 grudnia 1942
Żyd nędzny, obłąkany, zarośnięty w brudzie.
Ustrojony odświętnie w sabatowe łachy,
Kręci się wkoło rynku między mrowiem ludzi
I mamle ogłupiałe modlitwy — — — postrachy.
Przeżył łuny pożarne, bomby i kartacze,
Tułaczkę pstrych w toboły pielgrzymów wychudłych
I nie trudził się nawet spytać, co to znaczy,
Drapiąc roztargane robaczywe kudły.
Patrzał ślepo na groby rozsiane po mieście,
Na wyciągane z ziemi zacuchnięte bryły,
Na skrzynie z trupim chlorem, których świat nie pieścił,
Lecz gnał po pięć, po dziesięć, na cmentarz, co siły…
Żyd czarny rozmamłany i zaskorupiały
Chodzi dokoła rynku jedną ciągle drogą,
Na nogach ciągnie stare zgnojone sandały,
Osłania się łachmanem, jak senator togą.
Łazi po rozbłoconych kamieniach ulicy,
Mamrocze sam do siebie, gałganami macha…
(Może jemu coś Jahwe powie w tajemnicy,
Prorokowi w zawszonych sabatowych łachach?)
Warszawa 18 września 1942
Ze rżysk krwawiących w skwarze po sierpniowych skosach,
Z wygasających ognisk przewoniałych kwiatów
Zła, spozorniała zwiędza, sucha i prze-bosa
Podświadomym oddechem struła żywość światu.
Jakaś młodość, ujrzawszy — — — gdzieś — drugą ojczyznę
Rzuciła odwłokowi pustki przestrzeń całą,
Drzewa zdarły ze siebie wężową rdzawiznę,
Ale im nowe liście w czas pobrązowiały.
Żurawie w najsmutniejszą wkreślone literę
Uleciały w skłon nieba głuche na krzyk słońca,
Tylko księżyc, wschodzący pełnym żółtym zerem
Nie zrozumiał, szczęśliwy, że to… oczy… końca..!
Warszawa 25 sierpnia 1942
Grób nieznanych popiołów.
Zniczem — mglący się księżyc;
hymnem — wieczny szum kolumn.
Zwyciężony zwycięży.
Tu — za siebie, w tył, przed tym…
Ręce idą po zmierzchu…
Drzwi jak rzeźba wrót ślepych…
Odgłos stąpań i szeptów…
Czarne druki w szufladach,
niby tajny papirus.
Hallo… Hallo… Warszawa!
Z ciemni kąta chryp wyrósł.
Nocą przeczuć zgrzyt opon,
oczy spojrzeć niezdolne.
Cienie hełmów ku oknom,
gwizd, rewizja, w drzwi kolby.
Rozdzieranych bram skowyt,
co krok lufa i żandarm.
Pogrzeb… dudni przez schody
wóz dla żywych karawan.
Odjazd! — Bóg dziś nie zbawia.
Bruk pod sercem się trzęsie.
Pierwsze słowo — to Pawiak,
drugie słowo — Oświęcim.
W mrocznych ulic prześwicie
kształty mgłami zatarte,
widma ognia i wycie
i schlastany krwią parter.
Chryzantemy — szloch ściany
mokrym zmierzchem zasnuty.
W reflektorach skąpane
tratujące wbrew buty.
Gdzieś w więziennych barłogach
śmierć sinością twarz maże,
blask w źrenicach już dogasł.
Niewskrzeszeni Łazarze.
Sieć obwieszczeń po rogach
z amarantu plakatów
wzrok przechodnia przyciąga.
Spójrz — bo każdy jest na to.
W zimnych deszczach jesieni
przerażone ssie trzewia.
Gdy los oczu nie zmieni…
Nad Warszawą strach przewiał.
Po zjeżonym w szkło grzbiecie
murów czarnych pożarem
gna legenda o Getcie
skargą Miszny — Gemary.
Patrzy w kośćce kamienic,
w jamy okien i dachów
i łka księgi tajemnic
z trupich piwnic — katakumb.
I w obłędzie się tuła
pięść dźwigając przed Bogiem,
gdzie ogromna kopuła
wryta w gruz synagogi.
A hen potop płomieni
piętrzy fale na zachód,
jęk dygoce po ziemi
i czas pełen jest znaków.
Jeśli tutaj front dotrze,
to Warszawa — to szkielet.
Przy rozpaczy proroczej
świst motłochu — wesele.
Kto w moc pięści nie wierzy,
nie rżnie karku o pieniądz,
ten nie będzie mógł przeżyć,
zginie piątą jesienią.
W wieczór wielbiąc tragiczność,
po zdobyciu sal szturmem,
spijaczona publiczność
święci polską kulturę.
Sześć dni błotem targowisk
stopy depcą się brudne,
aż w manifest — też mrowiem
zdepcą kościół w dzień siódmy.
Jutro w mieście szaleńców
brzask zobaczy swym bielmem
skołysanych wisielców,
jak huśtawki niedzielne.
Jutro albo już dzisiaj
w dzwony nerwów — Twój Amen.
Popiół mgły, który wisiał,
i ciemności nieznane.
Warszawa, listopad 1943
Czyś jest sprzed wieków, ja nie wiem,
czyś bliski zrodzeniu gwiazd,
nieznane mi Twoje brzemię,
ale mam w sobie Twój blask.
I kiedyś od Jego pełni
odszedł na własny dzień,
głucho jest o tym we mnie,
czym dłużej wiem, to tym mniej.
Lecz nic to — Ty wciąż bezsenny
przeobraź wolę na cud,
bym widział twarz swoją w ziemi
i zapach krwi w sobie zmógł.
Czerwone znaki cierpienia,
co plecy cisną i pierś,
w stygmaty wiary przemieniaj,
a szlochy w pokutną pieśń.
Kiedy zaś ból się rozleje,
gdy trzewia zaciśnie głód,
szepcz Jego i Swoje dzieje,
weź ciężar głowy, rąk, nóg
i daj zapomnieć o kościach
dźwigając w bezkres, w swój czas,
by popiół myśli nie osiadł,
bym sobą dla Ciebie gasł.
Patrz, we mnie jest myśl świadoma,
rozesnuj ją w świętą sieć,
niech stanie się nieskończona
i mocna nawet przez śmierć.
I nie zwól nigdy jej szargać
tchnieniami grzechu i żądz,
ciało — to moja skarga,
więc abym w szlochu się trząsł.
Wbrew woli zmysłów oślepłej
i oczom i dłoniom wbrew,
niech się wszystkiego wyrzeknę,
bylem nie błagał o grzech.
Kładź zawsze na ust pragnienie
„Bądź wola Twoja” — i — „Przyjdź”,
dzwoń w serce i dzwoń w sumienie,
aż będę, gdzie Ty chcesz być.
Choć żeś zaś moim żywotem,
żeś wyższym, żeś czystym mną,
klękam przed Tobą z tęsknoty
i modlę się wnętrzem w głąb.
I Ty się modlisz — Ty we mnie,
do siebie nad ciałem duch,
aż nie znam, choć chcę daremnie,
czyś sobą, czyś mną, czyś Bóg.
Opole, październik 1944
1
Naprzeciw siebie zatrzaśnięte
żelaznym chwieją się lamentem
drzwi Małego Getta,
drzwi Dużego Getta — — —
Za pojazdami — przy murze
tłoczy się karawana chrześcijan,
patrzy w to Małe i Duże,
gdzie naród Melchizedeka
oczekuje przejścia…
Przez czarne galerie prętów
spojrzenia ścigają się prędko,
aż dwoje wrót
skrzydłami ku sobie łopoce
i jezdnię w poprzek zamyka
jak Morze Czerwone:
Getto się jednoczy!
I wówczas
migają:
siwe plamy bród,
przekrwione oczy,
toboły,
ruchy rąk,
tramwaje konne,
kolumny riksz…
Na straży
niemieckie twarze
wlane w spiż.
2
We świt — dniem wzbierający
starcy zdławieni, czarni,
jakby łańcuchem kroków
związani
przechodzą…
przechodzą…
w głąb Getta-gehenny — — —
A ówdzie
proroków cienie
czy głos wiekami pełny:
„Jerozolimo…
— — — Rzekł Pan do Pana mego:
siądź mi po prawicy,
aż wszystkie twoje wrogi
dam za twój podnóżek…”
A tamci
oślepli czerwonością muru
widzą tylko
ścianę płaczu.
3
Żydziak
wiekami strasznych chwil
wyschnięty na mumię
skrada się,
by nie widział tamten,
i jedno rozumie:
„Jahwe…
buraki… kartofle…
cebula…
dla matki…
dla braci małych…”
Sinego potu krople,
ręka łachmany przytula,
„Jahwe!”
Na skrzyżowaniu asfaltów
skrwawione ciało, wyrzucone z bunkra;
cebula sypie się z palta…
bezwładna ręka na drutach
sina jak kartofle
dla matki, dla braci…
Nie! Nie oszukał!
Za czerwone buraki
czerwoną krwią zapłacił!
Cień żydowskiego psalmisty
chyli się
nad jękiem dziecka niskim:
„Chwalcie, o dziatki, Pana,
Pan jeden godzien chwały…”
Lecz ono nie słyszy psalmisty
„…dla matki
…dla braci małych
cebula……”
Ostatnie słowa z warg
wyschły.
4
W sabat
z wysokich okien granicznych
różowieje pościel.
W szczątkach szyb
nie płoną święte menory.
Tylko od dołu
z ulicy
lichtarze luf
goreją w cel
ku oknom.
A z głębi Getta, jak z bożnicy
jęk… wycie…
niby modły
Sądnego Dnia.
I tylko prorocy
kołyszą się w pokłon:
„Jerozolima — dom nasz, dom boży,
a chwała jego do końca wieka…”
Nie słyszy nikt.
Wśród trotuarów
gorący słońca balsam
na zwłokach zmarłych i chorych.
Widma proroków
czytają słowa z Tory,
co przyrzekł Pan sam.
Nie słyszy nikt.
5
Na torowiskach Powązek
rzesze
gnane
pustynią przedmieść
ku ziemi nie-obiecanej
bez Mojżesza…
Gwiazdy wieczoru
jak lampki oliwne Chanuki;
przestwór
jak synagoga.
Skądś płynie rozkaz
— po torowiskach Powązek:
ludzie stanęli
zastygli
w rzeźby świątynne z brązu…
I stała się scena z Biblii,
nowy testament Boga……
Nie........
Strach jest zimny
i senny,
czucie ucieka z żył…
śmierć się tym czuciem zamgli…
Nie ma kamiennych tablic
ni góry Synaj.
Są tylko hełmy
i karabiny
i trumny zachlorowanych wagonów.
Jest Getto-Jerozolima!
6
Tam — — w męczeńskim mieście
wśród ulic jasnych i złych
między posągi trupów
błądzą psalmiści
grając na strunach zardzewiałych drutów:
„……Jerozolimo....”
Nie słyszy nikt.
Warszawa, 17 czerwca 1945
Anioł zwiastował Najświętszej Marii Pannie,
dzwonom zwiastował wiecznego słowa szmer.
Anioł się zsunął i szumiał w piór hosannie,
fale pokoju roztętniał biciom serc.
„Bądź pozdrowiona” — posadzka w lśnieniu senna
budzi się nagle w płynący biały kształt.
„Nie trwóż się, Mario, albowiem łaskiś pełna”.
Witraż zachodu na pióra złotem padł.
„Oto ja wierna i służebnica Pańska”.
Z omdlałych ramion przepełza dreszcz do stóp…
„Niech mi się stanie, jak wola zechce Pańska”.
W głębiach posadzki odleciał anioł-duch.
„Dawida rodu zestąpi Emanuel”.
Od dźwierzy Jahwy głów zbocze… wielki hymn…
Kolumny słońca w świątyni między tłumem,
modły kapłanów — szkarłatny w zorzy dym.
Anioł zwiastował — niepostrzeżonym widmem,
archanioł Gabriel — u Salomona wrót;
po twarzach zwiędłych upałem i kadzidłem
przewiał skrzydlaty i szeleszczący chłód.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Po chwili wieków w zachodzie sczerwienionym
pod akacjami spoczywający Piast
za zatopionym w zielonych cieniach domem
ujrzał podróżnych i rzekł: „Pozdrawiam was”.
„Ty — łaski pełny”. — Przy wonnych siedli stołach,
w górze chór pszczelny kwiatową brzęczał pieśń.
„A oto weźcie lipcowy miód i kołacz”.
„A oto nasze błogosławieństwo weź”.
W gasnącym słońcu korony blask widmowy
i nad zagrodą ku niebu skrzydeł skrzyp,
wzruszone serce tętniło wciąż Piastowi,
brzęczały pszczoły… Przy stole nie był nikt…
Anioł zwiastował Najświętszej Marii Pannie
w Jerozolimie, gdy dzień w purpurze stygł.
A oczom Piasta przyniosły zwiastowanie
anioły — duchy, że… Ona — jutro — w świt…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Po chwili wieków my nędzni i bezdomni
na zgliszczach życia i nad popiołem ksiąg
patrzymy w niebo, składając z żalu dłonie,
czerwone słońce zagląda nam do rąk.
Z pogorzeliska zielone ostów kolce
szkarłatniejące w milczeniu długim, złym…
Czy anioł spłynie zwiastować nam o Polsce.
Czy się narodzi — tu, u nas — Boży Syn.
Dzwony nie biją nawet po nocach złudą,
gdzież je zawiesić — na wież zwalonych gruz.
To najpierw trzeba zwiastować siebie długo,
i w sobie szukać błogosławiących ust.
Anioł zwiastował Najświętszej Marii Pannie…
Anioły zeszły, gdzie mieszkał święty Piast…
A nam zwiastował — Najświętszej Marii Pannie,
a nam na zgliszczach ostatni promień zgasł…
Warszawa, 18 czerwca 1945 r.
Na ramionach usnął ci ogień
kołysze go w brąz płonące miasto
dwa stosy masz zamiast powiek
ale jest krzyż z gorących oddechów.
Idź przez mur do czerwonych arkad
między popiół tłumu
i przemieniaj na wargach
ogromne liście płomieni w wino.
Barykady jak Góry Oliwne
szumią okruchami kości —
dłoń po dłoni wywlecz
spod ziemi bruków i odpuść.
Wstąp w Jordan kanałów —
w szlamie zielonym jak wieczność
szukaj nieżywych włosów:
w Imię Ojca… i Ducha…
1
W czerwonym pyle lampy oliwnej
Czerwienieją złote Aniołów stopy
Ręce wzniesione barokowo — tylko półwidne
Głowy odchylone w cień i cienie w pół skrzydeł
— To gra nocą w katedrze Chopin.
Przed błyszczącym masywem organów,
Jak przed wrotami gór i światła,
Palcami szepcze do klawiszów — piano
On — melancholijny kapłan…
W zorzę prezbiterium szkarłatną
I po całej katedrze
Świerki przez ciemność pachną,
Majacząc jak gotyckie wieże.
Twarz Mistrza drga
Niespokojnym płomieniem świecy
Gra
W mrok wrastają włosy i plecy.
Zadzwonił fletami organów wigilijne scherzo.
Poruszone stopy Aniołów
Strząsają światło ze złotych fałd
Suną pod czarny las kolumn
Jak żywy betleemski mszał.
Serpentynami tańca — wybłyskując wciąż rojniej
Złotymi plamami w ćmie
Zniżają się barokowo gałęziom choin
I ołtarzom — ukłonami lśnień.
Mistrz jak widmo objawione na grającej górze,
Wyrzeźbiony światłem — nad zmierzchami
Z arki dźwięków akordy wynurza
I zaklina wicher fletów — w święty taniec.
2
Aniołowie zapatrzeni w kapitele kolumn
Nastrajają wiolonczele i wiole
Długie pajęczyny dźwięków
Urywają w skrzyp
Każdy, jak liść brązowy — trzyma — skrzypce w ręku
I jak promień — smyk
Madonna tchnieniem przeszła
Narodził się Mesjasz
Chopin ręce uniósł
Rojem smyków błysnął w mroku tłum
I uderzył w szloch radosny strun
Lulajże, Jezuniu
Zapach świerków majaczy ciemnością
Zakołysał się na skrzypcach kościół
Chopin grzmi z organów — i dzwoni
Tam Cheruby z Dziewiątej symfonii
Chwieją się dźwiękami przed ołtarz odwiecznych snów
Z głowami w zmierzchu, z blaskiem czerwonym u stóp
Na gałęziach w świerkowym oddechu
Kołyszące się rytmy zawisły
Jak łzy wszystkich wieków:
Lulajże, Chryste
Na falach wioli i wiolonczel
Organy rozlegają się szumiące
Twórca przed ich żaglem srebrnym
Nawą chóru płynie w mrok katedry
Serafini z tęczami w źrenicach
Przed Madonną łkają na skrzypcach
Źrenicami w natchnienie Mistrz zasnął
I od powiek zamkniętych wyczuł
Spełzające smugi po obliczu:
Lulajże, Zbawco
3
Nagle ręce jak żagiewne ognie
Podpalają rytmy i melodie
Mistrz oczami zagubiony w tłumie
Przestał w siebie patrzeć i rozumieć
Serafini cisnęli skrzypce w czarność
I z dłońmi jak z gałęźmi bez liści
Stoją zapatrzeni na darmo
W wizję Wielkiego Przyjścia
Pod łuną symfoniczną echa
Zastygają w barokowy letarg
Nieruchoma złotych plam procesja
Nie przyszedł i nie przyjdzie Mesjasz
Prorok Dawid szalony przysięgał
I Izajasz, Samuel i Saul
Nad wiekami zawisła kolęda
Nieskończoność wesela i żalu
I w muzyce stał się wielki Amen
Narodzenia grający testament
Nad twarzami duchów strąconych
Szept „Lulajże” obłąkanej Madonny
Mistrz rzucił ostateczny ton
Szalonego Scherza
Echo przeszło jak dym po katedrze
Odpoczywają strzępy rąk
I oddech zmęczony szemrze
— — — — — — — — — — — — — — —
Skończyła się msza pasterska
Warszawa, grudzień 1945
Wieczór jest pełen białej ziemi
i czarnego nieba.
I teraz już wiem…
przez drzewa
wyciągające szronowe palce
gałązek…
Że we mnie trwasz…
Nad kopułami krzewów
okrytych chochołami śniegu
unoszę Twoją twarz…
Zaczynam rozumieć w tę noc
bez gwiazd,
że trzeba mi tworzyć Twój głos
nad wiatr…
Opuszczam głowę,
aby dotknąć włosami wizji Twych rąk.
Czy wiesz, że mi zimno,
że mi brak — tych rąk.....
I dopóki nie zamienię ich ustami
w dotyk,
przestrzeń nie będzie inną
od tęsknoty…
Gdańsk, 20 stycznia 1946
Cóż z tego, że ziarna gwiazd
Rozsypią się o zmierzchu?
Dzień — czy wieczór
To tylko blask — czy ciemność
Nic więcej
W szarych chodnikach
Jak w popiołach
Wiem, że Twój ślad za śladem
Ale nie zdołam
Odgrzebać
Nie wiem, co teraz robić
Mam takie kamienne nogi
I takie próżne ręce
Że wśród fal ciepłego powietrza
Zabłąkam się w miejscu
A jak spytam w nieba ogrom:
Czy mam?
Odpowiedzą mi zielone oczy gwiazd:
— Nikogo
Warszawa 2 IV 46
Ta droga, która dawniej
Ale wspomnienie śniegu, jakby jakieś życie odeszło
Teraz — pod ciepła rozkołysaniem
Na miejscach brudnego lodu wzmaga się zielsko.
Jedna, a dwie obce sobie ziemie: żywa — martwa,
Tylko te same gruzy zwarte w popiół — w horyzont;
na zachód Mleczną Drogę latarń
i morze czerwone nad nimi widząc,
idę zawsze, nawet — gdy nie wiem,
czuję Twe oczy, nawet inną myślą.
Wyjdź naprzeciw zielonych ruin i świateł brzegiem,
póki zorza… bo później możemy się minąć bardzo blisko.
Warszawa, 16 lipca 1946 r. wieczorem
…to w urnie z liści
twoje opadłe prochy
niosą je
zgarbione gałęzie
spaliły cię
ni kora ni mgła
w źrenice wilgoci
byłeś —
ramionami płaczu
byłeś —
twarzą z tęsknoty