Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Peter Handke, który jeszcze przed opublikowaniem swej pierwszej głośnej powieści Szerszenie, zwrócił na siebie uwagę krytyki literackiej spektakularnym wystąpieniem w Princeton w roku 1966 na forum wiodącej prym w niemieckiej literaturze nieformalnej Grupy 47 zarzucając twórcom owego gremium przywiązanie do znanych metod przedstawiania świata, brak innowacyjnych pomysłów twórczych i ograniczanie się do łatwych do uchwycenia i opisania zjawisk otaczającego świata, nie zawiódł oczekiwań, jakie odtąd z nim wiązano, postrzegając go jako zdeklarowanego zwolennika nowych rozwiązań i modeli w literaturze. Pod względem formalnym Szerszenie okazały się ciekawym eksperymentem, skupiającym uwagę czytelnika na samej technice pisania powieści. Handke przyjął zasadę stosowania każdej z nowych metod tylko raz i konsekwentnie się tego trzymał. Kolejne wydawane przez niego utwory były realizacją jakiegoś zaskakującego pomysłu. Pisarz zmieniał sposoby prowadzenia narracji w prozie, a także zaskakiwał nietypowymi koncepcjami swych anty-dramatów. Tym większe było zdziwienie czytelników, gdy napisał Krótki list na długie pożegnanie (1972 r.) i Pełnię nieszczęścia (1974 r.), książki odwołujące się do jego osobistych, dramatycznych przeżyć: decyzji żony o rozbiciu ich rodziny i samobójczej śmierci matki.
Z posłowia Barbary L. Surowskiej
***
Czytanie książek Petera Handkego często przypomina krętą drogę poprzez własny świat myśli. Jego zdania są niby ścieżki, wijące się pośród zakamarków podświadomości, prowadzą do nieprzeniknionych obszarów marzeń sennych, zakątków bardzo odległych i zarośniętych. Odnajduje się je w drodze na polanę, a mimo wszystko nieustannie krąży się tylko wokół niej. Człowiek poszukuje oparcia, i choć proza Handkego ma swe racjonalne podstawy, to daje się wyczuć, jakby traciło się grunt pod nogami – wszystko bowiem, co zostało wypowiedziane jest precyzyjne, ale i niepewne zarazem, każde zdanie jest arbitralne, a mimo wszystko może oznaczać coś zupełnie przeciwnego. Rozterki u Handkego to przestrzeń, w której ukryte są poetyckie prawdy, uwidocznione w języku.
Ulrich Rüdenauer
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 84
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Peter Handke
Pełnia nieszczęścia
Przekład i posłowie
Barbara L. Surowska
WYDAWNICTWO EPERONS-OSTROGI
Kraków 2020
He not busy being born is busy dying.
Bob Dylan
Dusk was falling quickly. It was just after
7 p. m., and the month was October.
Patricia Highsmith A Dog’s Ransom
W dziale ogłoszeń niedzielnego wydania karynckiej „Volkszeitung” w rubryce „Różne” zamieszczono, co następuje: „W nocy z piątku na sobotę 51-letnia gospodyni domowa z A. (gmina G.) popełniła samobójstwo. Przyczyną śmierci było przedawkowanie środków nasennych”. Moja matka nie żyje już od prawie siedmiu tygodni, najwyższa pora przystąpić do pracy, nim potrzeba pisania o niej, tak silnie dająca o sobie znać podczas pogrzebu, znów ustąpi miejsca otępieniu, jakie ogarnęło mnie na wieść o jej samobójstwie. Tak, trzeba zabrać się do pracy: bo pojawiająca się nadal dość niespodziewanie potrzeba napisania czegoś o matce bywa czasami tak nieokreślona, że będę musiał wziąć się w garść, by — jeśli przyjdzie mi na to ochota — usiadłszy do maszyny nie uderzać ciągle w ten sam klawisz, wystukując jedną i tę samą literę na papierze. Taka terapia mi nie pomoże i nie przyniesie spodziewanego efektu, może wręcz uczynić mnie jeszcze bardziej biernym i apatycznym. Równie dobrze mógłbym wyjechać — w drodze, w podróży, moje otępienie i snucie się bez celu mniej by mnie denerwowało.
W ostatnich tygodniach zrobiłem się bardziej drażliwy niż kiedyś, bałagan, zimno czy cisza — nie wolno się do mnie odzywać, schylam się po każdy kłaczek, po każdy leżący na ziemi okruszek. Dziwię się, że rzeczy, które trzymam w rękach, jeszcze mi z nich nie wypadły, gdy bowiem nachodzą mnie myśli o tym samobójstwie, zupełnie tracę czucie. A mimo to wyczekuję takich momentów, gdyż wtedy moje odrętwienie mija i zaczynam myśleć jasno. Pojawia się wówczas przerażenie, z którym jest mi całkiem dobrze: wreszcie nie ma nudy, ciało nie jest już oporne, odległości przestają być uciążliwe, czas upływa bezboleśnie.
Najgorsze w takiej chwili byłoby czyjeś współczucie, wyrażane spojrzeniem, lub, co gorsza, słowem. Człowiek natychmiast odwraca wzrok albo zamyka temu komuś usta, trudno mu bowiem wyobrazić sobie, by ktoś inny mógł zrozumieć i przeżywać to, co on sam przeżywa. W przeciwnym razie przerażenie okazałoby się nierzeczywiste i utraciłoby jakikolwiek sens. Zadawane w związku z zaistniałą sytuacją pytania powszednieją, nagle znów wszystko staje się bezprzedmiotowe. Mimo to od czasu do czasu zupełnie bez sensu opowiadam ludziom o samobójstwie mojej matki po czym zżymam się, gdy ważą się jakoś to skomentować. Najlepiej byłoby, gdyby odwodzili mnie od tego tematu, a nawet pozwalali sobie na kpiny.
Potrafiłem się wręcz roześmiać oglądając scenę z ostatniej ekranizacji filmu o Jamesie Bondzie, w której Bond, zapytany, czy jego przeciwnik, którego właśnie zrzucił ze schodów, aby na pewno nie żyje, odpowiada: „Mam nadzieję!”, i odczuwałem przy tym ulgę. Kawały o umieraniu i śmierci nie robią na mnie wrażenia, a wręcz mi się podobają.
Momenty przerażenia są zazwyczaj krótkotrwałe. Choć może nie tyle momenty przerażenia, co chwilowe poczucie oderwania od rzeczywistości, później wszystko przemija, a kiedy człowiek znajdzie się w towarzystwie, od razu próbuje zachowywać się wobec rozmówcy w sposób przemyślany, jakby dopiero co popełnił w stosunku do niego jakiś nietakt.
Zresztą odkąd zabrałem się do pisania, tego rodzaju stany — może właśnie dlatego, że staram się je opisywać możliwie jak najdokładniej — wydają się należeć do przeszłości. Opisując je, zaczynam powracać do nich pamięcią, jakby stanowiły zamknięte rozdziały mojego życia, a starania by je sobie przypomnieć i odpowiednio sformułować absorbują mnie do tego stopnia, że nawet krótkie sny na jawie z ostatnich kilku tygodni wydają mi się teraz jakieś obce. Od czasu do czasu miewałem właśnie takie „stany”: codzienne wizje, jednakże były to jedynie powtarzające się po wielokroć, ulatniające się nagle imaginacje, mające swe źródło w wyobrażeniach sprzed lat i dziesięcioleci. Opustoszałą w jednej chwili świadomość przenikał ból.
To już minęło, obecnie nie miewam takich „stanów”. Gdy piszę, z konieczności wracam do tego, co było, do czegoś, z czym już się uporałem, przynajmniej na czas pisania. Moja praca literacka przebiega tak jak zwykle, uzewnętrzniam się i uprzedmiotawiam, stając się maszyną do upamiętniania i rejestrowania wspomnień. Spisuję historię mojej matki z jednej strony dlatego, że wydaje mi się, iż o niej samej i o przyczynach jej śmierci mam do powiedzenia więcej niż jakakolwiek obca, przeprowadzająca wywiad osoba, która próbowałaby wyjaśnić ten interesujący przypadek samobójczej śmierci w prosty sposób — za pomocą jakiejś religijnej, psychologicznej lub też socjologicznej tabeli przedstawiającej interpretację snów, a po drugie robię to we własnym interesie, ponieważ mając coś do zrobienia budzę się z powrotem do życia, koniec końców zaś dlatego, że podobnie jak osoba przeprowadzająca wywiad postanowiłem w nieco odmienny sposób ukazać tę samobójczą śmierć, a mianowicie jako wyjątkowy, szczególny przypadek.
Wszystkie te uzasadnienia są rzecz jasna umowne i można by je zastąpić innymi, w równym stopniu umownymi. To właśnie owe krótkie momenty zupełnej niemożności mówienia i jednoczesne pragnienie, by mówić, jak zwykle skłaniały mnie do pisania.
Gdy przyjechałem na pogrzeb, w portfelu mojej mamy znalazłem potwierdzenie nadania listu poleconego nr 432. Jeszcze w piątek wieczorem, nim wróciła do domu i zażyła tabletki, wysłała mi do Frankfurtu listem poleconym odpis testamentu. (Ale dlaczego EKSPRESEM?). W poniedziałek byłem w tym samym urzędzie pocztowym, ponieważ chciałem zamówić rozmowę telefoniczną. Było to dwa i pół dnia po jej śmierci. Rzucił mi się w oczy leżący przed urzędnikiem pocztowym żółty rulonik z etykietkami listów poleconych: od tamtego czasu wysłanych zostało jeszcze dziewięć listów poleconych, kolejny był numer 442, i obrazek z tą liczbą miałem właśnie teraz w głowie, numery były tak podobne, że już w pierwszej chwili poczułem się zdezorientowany i przez moment wydawało mi się, że ta sytuacja w ogóle nie miała miejsca. Nabrałem chęci, by z kimś o tym porozmawiać i od razu poprawił mi się nastrój. Był taki piękny dzień, śnieg, jedliśmy zupę z pasztecikami z farszem z wątróbki; „wszystko zaczęło się od…”, gdyby rozpocząć opowiadanie tymi słowy, wszystko wydałoby się zmyślone, zaś słuchacze albo czytelnicy nie czuliby się przymuszeni do angażowania się w czyjeś prywatne sprawy, albowiem mieliby do czynienia z najzwyklejszą wyimaginowaną opowieścią.
A wszystko zaczęło się od tego, że moja mama urodziła się ponad pięćdziesiąt lat temu w tej samej miejscowości, w której później umarła. To, co w tej okolicy przynosiło jakieś zyski, należało wówczas albo do kościoła, albo do wywodzących się ze szlachty właścicieli ziemskich. Pewna część tych terenów została wydzierżawiona miejscowej ludności, którą stanowili głównie rzemieślnicy i chłopi posiadający drobne gospodarstwa rolne. Ubóstwo było zjawiskiem tak powszechnym, że rzadko kto był właścicielem chociażby małego skrawka ziemi. Sytuacja nie zmieniła się tu praktycznie od 1848 roku, kiedy to poddaństwo zostało formalnie zniesione. Mój dziadek — jeszcze żyje, ma dziś osiemdziesiąt sześć lat — był cieślą i oprócz tego dodatkowo obrabiał z żoną kilka akrów ziemi i łąk, od których co roku odprowadzał podatek dzierżawny. Ma słoweńskie pochodzenie i jest nieślubnym dzieckiem, podobnie jak większość dzieci urodzonych w tamtych czasach w środowisku biednych chłopów, którzy, już dawno osiągnąwszy dojrzałość płciową, nie mieli z czego opłacić ślubu, nie było ich stać na założenie rodziny i zapewnienie jej jakiegokolwiek lokum. Jego matka była przynajmniej córką dość zamożnego gospodarza, u którego ojciec dziadka, a dla niego tylko „ten, który go spłodził”, był parobkiem. W każdym razie dzięki pieniądzom ojca prababka otrzymała środki na zakup niedużego gospodarstwa.
Po odejściu kolejnych pokoleń parobków, ludzi nieposiadających niczego, z niepełnymi świadectwami chrztu, rodzących się i umierających w cudzych izbach, po których nie można było nic odziedziczyć, jedyną bowiem rzecz jaką posiadali — odświętne ubranie, zabierali ze sobą do grobu, mój dziadek jako pierwszy dorastał w środowisku, w którym rzeczywiście mógł czuć się wreszcie jak u siebie w domu, nie będąc jedynie tolerowanym ze względu na codzienną służbę w cudzym gospodarstwie.
Niedawno w jednej z gazet, by usprawiedliwić gospodarcze założenia świata zachodniego, posłużono się sformułowaniem, że własność jest WOLNOŚCIĄ URZECZOWIONĄ. W czasach mojego dziadka określenie to mogło się odnosić bezpośrednio do niego, jako pierwszego właściciela, a przynajmniej pierwszego właściciela nieruchomości ziemskiej, wśród ludzi nieposiadających niczego, a co za tym idzie, również bezradnych: świadomość posiadania była tak wyzwalająca, że po wielu generacjach osób ubezwłasnowolnionych wola wreszcie mogła dać o sobie znać: wola zyskania jeszcze większej wolności, to z kolei oznaczało tylko jedno, i dla dziadka w jego sytuacji było z pewnością właściwe: powiększyć stan posiadania.
Jednakże majątek, którym na początku rozporządzał, był tak niewielki, że dla jego utrzymania trzeba było pracować ze wszystkich sił. Drobnemu posiadaczowi ziemskiemu z ambicjami pozostawało jedynie oszczędzać.
Zatem mój dziadek oszczędzał, dopóki w czasach inflacji w latach dwudziestych wszystkich oszczędności nie stracił. Potem znów zaczął oszczędzać, nie tylko odkładając to, co mu z pieniędzy pozostawało, ale przede wszystkim ograniczając własne potrzeby i oczekując również od swoich dzieci wcielania w życie upiornej zasady głoszącej, że można się obyć właściwie bez wszystkiego. Żona dziadka, jako kobieta od urodzenia wychowywana w myśl tej właśnie zasady, nie śmiałaby nawet marzyć o czymś innym.
Dziadek oszczędzał dalej, by w swoim czasie móc zapewnić dzieciom POSAG albo inne środki, konieczne do wyuczenia zawodu. W jego głowie nie mogła się oczywiście zrodzić myśl, by oszczędnościami, przeznaczonymi na ich kształcenie rozporządzić znacznie wcześniej i tym samym umożliwić córce zdobycie wykształcenia. Albowiem umysły jego synów wciąż jeszcze owładnięte były starymi jak świat koszmarami sennymi biedoty, która wszędzie czuje się obco. Jeden z nich, raczej przypadkiem, niż w sposób zamierzony dostawszy się do gimnazjum nawet kilku dni nie wytrzymał w przerażającym dlań środowisku, i nocą wrócił do domu ze stolicy okręgu, pokonując na piechotę czterdzieści kilometrów. Przed chałupą — była akurat sobota, kiedy to przed domem i w obejściu zazwyczaj się sprząta — chwycił za miotłę i bez słowa zaczął zamiatać. Odgłosy zamiatania o świcie wystarczyły, by domownicy zorientowali się, jak się sprawy mają. Później jako stolarz odznaczał się pracowitością i był zadowolony ze swojego życia.
Niedługo potem on i jego najstarszy brat zginęli w czasie II wojny światowej. Dziadek, który przez cały ten czas nadal oszczędzał, w okresie bezrobocia w latach trzydziestych znowu wszystko stracił. Oszczędzał, to znaczy: nie pił i nie palił, prawie nie grywał. Jedyną grą, na którą sobie pozwalał, była niedzielna gra w karty. Ale także w tym przypadku pieniądze, które wygrywał — a grał tak mądrze, że wygrywał prawie zawsze —odkładał, uszczknąwszy dzieciom co najwyżej jakąś drobną monetę ze swojej wygranej. Po wojnie znów zaczął oszczędzać i nie skończył do dnia dzisiejszego, a przebywa obecnie na emeryturze państwowej.
Jedyny syn, który przeżył wojnę, jako mistrz stolarski zatrudniający bądź co bądź dwudziestu pracowników nie musi oszczędzać, wobec czego inwestuje. To z kolei oznacza, że może, a nawet wypada mu czasem popijać i grać. W odróżnieniu od swego milczącego, odmawiającego sobie wszystkiego ojca, syn odnalazł niejako swój własny język, którym posługiwał się jednak wyłącznie jako członek Rady Gminnej reprezentujący pewną, zapomnianą przez świat, małą partię, odwołującą się do wielkiej przeszłości, której marzy się wielka przyszłość.
W tych okolicznościach urodzić się kobietą było równoznaczne z niechybną zgubą. Można też ująć to nieco łagodniej: nie trzeba było martwić się o przyszłość. Wróżki na odpustach czytając z dłoni poważnie przepowiadały