Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[Handke] zawsze poruszał się w obszarze języka poetyckiego, w tej — nad wyraz ironicznej — wieży z kości słoniowej. Utarty język polityki, język tzw. dyskursu był tu czymś, co atakował w swych tekstach literackich. Wybuchy złości, agresja, którą często okazuje jest w sposób nierozerwalny związana z jego twórczością poetycką — a więc z tęsknotą za strefami przejściowymi, za granicami, obszarami wciąż jeszcze nieodkrytymi, które są niedookreślone, posiadają poetycki wymiar niejednoznaczności.
Helmut Böttiger
***
Historia Handkego rozpoczyna się rano i kończy tego samego dnia wieczorem, a właściwie późno w nocy. Wędrówka głównego bohatera, jego konfrontacja z naturą i cywilizacją ukazuje niemożliwe do przezwyciężenia, choć chyba jednak tylko pozornie, przeciwności między tymi dwoma światami, a także: między człowiekiem a zwierzętami, ciszą a hałasem, światłem a mrokiem, obłokiem na niebie a smugą kondensacyjną odrzutowca. Jest to bowiem wędrówka z pogranicza cywilizacji, resztek zachowanej przyrody, do centrum metropolii, przede wszystkim w poszukiwaniu granic, między jednym światem a drugim, co wcale nie jest zadaniem łatwym, ale ogromnie ważnym: przekraczanie tego progu stanowi rodzaj sprawdzianu, miary samoświadomości człowieka, jego uważności i empatii, której, co oczywiste, pozbawiona jest większość ludzi. (…) Nieprzypadkowo bohater jest aktorem: w tym bowiem zawodzie człowiek wciela się w wiele różnych ról, tak różnych, że brakuje miejsca na zdefiniowanie samego siebie, własnego miejsca w tłumie, co z kolei czyni taką osobę wyjątkowo nadwrażliwą na wszelkie dysonanse społeczne, a zwłaszcza wyczuloną na pozorność (czytaj: kłamliwość) przyjmowanych postaw i odgrywanych przez mieszkańców metropolii ról.
Z posłowia tłumacza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Peter Handke
Wielki Upadek
Przekład
Viktor Grotowicz
WYDAWNICTWO EPERONS-OSTROGI
Kraków 2021
1
Tamten dzień, który zakończył się Wielkim Upadkiem, rozpoczął się od porannej burzy. Mężczyznę, o którym jest ta opowieść, obudziło głośne uderzenie pioruna. Dom wraz z łóżkiem zatrząsł się i kołysał przez dłuższą niż mgnienie oka chwilę. Mgnienie oka nie dotyczyło jednak leżącego. Wyrwany ze snu, nadal miał oczy zamknięte i czekał, co będzie dalej.
Jeszcze nie padało, a przez otwarte na oścież okno nie było słychać podmuchów wiatru. Za to błyskało się raz za razem. Błyskawice przenikały zamknięte powieki mężczyzny potężnymi odbiciami, a następujący po nich w coraz krótszych odstępach czasu suchy grzmot za każdym razem mocniej rozbrzmiewał w jego uszach.
Wyrwany ze snu: to także nie do końca dotyczyło leżącego. Wydawało się, że nadejście burzy nawet go nie zaskoczyło. Leżał spokojnie, pozwalając na błyski pod powiekami i grzmoty wewnątrz czaszki, jakby to było coś zupełnie zwyczajnego; jakby był przyzwyczajony do budzenia się w ten sposób; i nie tylko przyzwyczajony, lecz uprawniony wręcz do tej wyjątkowej formy pobudki. Błyskawice i grzmoty były rodzajem porannej muzyki, która przenosiła go tyleż raptownie, co naturalnie w stan pełnej świadomości; były także czymś jeszcze: gotowością; gotowością do konfrontacji, stawienia czoła, do ataku. Teraz jednak leżał wyciągnięty na łóżku pośród tego hałasu, co sprawiało mu wyraźną radość.
Po pierwszym grzmocie o mało nie wyskoczył z łóżka, by powyciągać z gniazdek wtyczki od telewizora, odtwarzacza muzyki i tym podobnych urządzeń. Jednak w tym samym momencie uświadomił sobie, że nie był przecież we własnym domu, leżał w obcym łóżku. Samo miejsce, w którym nocował, było obce, cały ten kraj był obcy.
Była to pierwsza od bardzo dawna noc, którą spędzał z dala od własnego łóżka, z dala od swojskich pomieszczeń. Jeszcze z zamkniętymi oczami wysunął dłoń ku dobrze znanej ścianie, której jednak nie było. Jego ręka zawisła w próżni. Ale to również go nie przestraszyło, jedynie zdziwiło, aż dotarło do niego: jestem przecież w podróży. Wczoraj wyjechałem z domu. Wprawdzie nie obudziłem się we własnym łóżku, ale też nie w obcym.
Dawniej pierwszego ranka w obcym miejscu tęsknił za domem. Już wieczorem po przybyciu do innego kraju, na przykład na tamtejszym lotnisku, z pewnego rodzaju bolesną tęsknotą spoglądał na tablicę pokazującą bezpośredni lot powrotny. Jednak rankiem w dniu swojego Wielkiego Upadku poczucie obcości nie tylko nawet przez moment nie dawało mu się we znaki, lecz z miejsca poczuł się jak u siebie. Nie chciał już nigdy otwierać oczu.
Grzmot i błyskawica, błyskawica i grzmot — to one przyjęły go w gościnę z dala od domu. A kiedy stopniowo osłabły i oddaliły się, pojawił się deszcz. Nagle, już w pierwszej chwili ciszy po burzy zaczęła się ulewa, jedyne w swoim rodzaju, jednostajne, niekończące się bębnienie. Mężczyzna, mając schronienie przed deszczem, nadal leżał z zamkniętymi oczami. Nic nie mogło mu się przydarzyć. Nawet gdyby na zewnątrz nastąpił potop: on znajdował się w arce, w bezpiecznej otulinie.
Ale w tym rozkołysaniu był jeszcze trzeci istotny element. Spał i obudził się w łóżku kobie- ty, która była dla niego dobra. Która go kochała? Wprawdzie raz w nocy zasugerowała coś takiego, ale on nie zgodziłby się, aby zapisać to tutaj tak dosłownie. Była dla mnie dobra: tyle mógł powiedzieć.
Tego ranka on także był dla tej kobiety dobry, nawet bardziej niż w nocy, albo może: zdecydowanie lepszy, w każdym razie był inny. Wyszła z łóżka i z domu bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem, do pracy. Nie wydawała przy tym prawie żadnych odgłosów, a jego, w półśnie, wypełniło coś jakby dziecięca wdzięczność; uosabiał wręcz, czuł to wyraźnie całym ciałem, tę wdzięczność. Nigdy nie mógłby jej tego powiedzieć, ale kiedy wsłuchiwał się w oddalający się wraz z nią szelest, leżał tak i ją uwielbiał, uwielbiał tę kobietę.
Prędzej już zaakceptowałby siebie jako jej wielbiciela niż kochanka, jak nazwała go kiedyś przepełniona dumą, tak mu się w każdym razie wydawało, ale on, nie tylko z racji wieku, który wykluczał go z tej roli, jedynie uniósł brwi i odwrócił wzrok.
Zasnął ponownie utulony silnym, jednostajnie padającym deszczem, wiatr ustał. Mimo iż sporo na niego czekało dzisiejszego, a zwłaszcza jutrzejszego dnia, miał poczucie, jakby czas należał do niego, a jednocześnie, jakby była to również zapowiedź i początek czekającej go konfrontacji. Ten sen był tak lekki, że człowiek się w nim unosił. Jeżeli on sam cokolwiek jeszcze ucieleśniał, to wyłącznie sen. Aktorzy grający w filmach postacie śpiące zawsze wypadają niewiarygodnie, nawet jeżeli wiernie odtwarzają swoją rolę. On natomiast, nawet jeżeli po pierwszym przebudzeniu był w pełni świadomy, spał naprawdę, jednocześnie odgrywając sen, i spał i spał, i grał i grał. A kiedy śnił i sugerował swój sen widzom, było to wyłącznie unoszenie się i oddalanie. Był to sen bez akcji, nie mógł w nim na przykład latać, ale podobno unoszenie się we śnie przypomina latanie. Tylko że on już zapomniał, jak to się robi, tak jak z biegiem lat zapomniał, i to zdecydowanie, o wielu innych rzeczach.
To jest ta chwila, kiedy trzeba nadmienić, że mężczyzna, o którym jest ta opowieść, był w rzeczywistości aktorem. Jako chłopiec wyuczył się innego fachu w niewielkim warsztacie swojego ojca i często razem z nim jeździł po przedmieściach w północno-zachodniej części B. i kładł kafelki. Nadal było to po nim widać, nie tylko po rękach, najbardziej zapewne po ruchach — częstym cofaniu się, chodzeniu to do tyłu, to znów do przodu — po głębokich spojrzeniach — a przede wszystkim po nagłym podnoszeniu wzroku po długim wpatrywaniu się w podłogę, po zwężaniu oczu w niektórych scenach filmowych, niepotrzebnie, bez przybierania pozy, bez wyuczonej powagi, jak to nierzadko bywa w przypadku innych bohaterów filmowych. Dla niego było to, jak to się mówi, drugą naturą, czy może po prostu: naturą?
Jak to, historia jednego dnia z życia aktora, od rana do późnej nocy? I to nie podczas pracy, ale jego leniuchowania? Tak czy owak: ktoś taki jako bohater historii, do tego poważnej? — Nikt nie nadaje się do tego bardziej, nie pasuje lepiej do owej historii niż taki aktor jak on. Nikt nie odgrywa w życiu więcej ról. On, aktor jako „ja”!, więcej niż samo Ja. Bez swojej pracy aktorskiej — kiedy nie gra — nie funkcjonuje. Ktoś taki jest epicki, ale też materialny. To o nim właśnie, jak o nikim innym, można opowiedzieć historię.
Swoje pierwsze lata jako aktor spędził w teatrze. Sceny były małe, ale jego role zawsze duże, od samego początku. I mimo swojego młodego wieku grał prawie wyłącznie tych owego wieku pozbawionych, Odyseusza, anioła towarzyszącego Tobiaszowi podczas podróży w poszukiwaniu ratunku dla ojca, Otella bez czarnej szminki, piekarza w Żonie piekarza, który po raz ostatni wybacza swojej wiarołomnej żonie i ponownie przyjmuje ją pod swój dach, Emila Janningsa1, który nagle uświadamia sobie, jak „straszliwie bolesne” jest „jednoczesne bycie żywym i samotnym”. Pozbawieni wieku bohaterowie, albo idioci, jak na przykład Bennie w scenicznej wersji Wściekłości i wrzasku Williama Faulknera, gdzie maleńka prowincjonalna scena przeistaczała się pod smutnym spojrzeniem „wiejskiego głupka” — jak dawniej nazywano opóźnionych w rozwoju — w cały wszechświat; albo jeszcze dzieci i w ogóle ludzi pozostających całe życie dziećmi, jak Parsifal czy Kaspar Hauser, w której to roli przypominał pewnej matce, będącej w teatrze po raz pierwszy i zapewne ostatni, jej syna, którego się wyrzekła, pomocnika na budowie, żyjącego gdzieś tam za siedmioma górami w baraku: rzeczony syn na scenie wzbudził w niej taką litość, że natychmiast pojechała do niego i wzięła do siebie na jakiś czas. Odmawiał tylko odegrania Fausta, mimo iż wielokrotnie go namawiano, i nawet teraz w jego odwiecznych wysiłkach zmierzających ku poszukiwaniu ratunku nie poświęciłby mu ani jednego zamarkowanego splunięcia.
Filmy uczyniły z niego gwiazdę, ale na ulicach, które były jego żywiołem, rzadko kto go rozpoznawał. Wszystko w nim: jego postać, zachowanie, ruchy, było niepozorne, poza tym potrafił także stać się niewidzialnym. W każdym razie miał co do tego pewność, sprawdzało się to do dnia dzisiejszego. Natomiast w filmie, bez względu na to, w jakim, był rozpoznawalny od razu, nie wiadomo dlaczego, także w tłumie, nawet na najbardziej oddalonym planie. To było coś więcej niż zwykła rozpoznawalność czy widoczność, nie była to też kwestia światła. A może jednak — jakkolwiek nie oświetlenia — choć może jednak. Widać go było już przy pierwszym ujęciu, zarówno w postaci dobrego jak i złego, w tej drugiej zaś tak wyraziście, że nikt nie chciałby spotkać go na ulicy, nawet w biały dzień. Na początku swej kariery filmowej był jeszcze porównywany: do bardziej mrocznego Richarda Widmarka; do Marcello Mastroianniego, bez jego tak podkreślanej narodowości; do Francisco Rabala, który właściwie nigdy nie był młody. Później wystarczał już on jako on.
Nie występował jednak od kilku lat, ani w teatrze, ani w filmie, nie uważał już siebie za aktora, ale nadal szanował ten zawód, był nawet jeśli nie dumny, to spełniony i wdzięczny za czas spędzony na jego wykonywaniu. Ktoś, kto nawet w czasie wolnym nie żył nieustannie, każdego dnia, każdej nocy, pięknym, ograniczającym, wyzwalającym, uszczęśliwiającym i dręczącym problemem odtwarzania ról, nie miał według niego prawa do nazywania siebie aktorem, słowem, które dla niego posiadało inne znaczenie niż dla większości. Słowo, miano „aktor”: ten dźwięk.
Rezygnacja z gry nie była jego dobrowolną decyzją. Ale propozycje ról nadal napływały, jak gdyby nic się nie stało. I być może rzeczywiście nic się nie stało. Po prostu, jak powiedział, miał pewność (znowu ta jego „pewność”…), w jednej chwili, nagle, że dla aktora, nie tylko takiego jak on, nie ma już nic do zagrania, przynajmniej w filmie. Wprawdzie nadal istnieją jeszcze role, i to nie tylko te znane, stypizowane, ale nie ma już historii do opowiedzenia, a pod pojęciem historii rozumiał nie zwykłą opowieść na „podstawie prawdziwej historii”, lecz objawienie, czy to objawienie twarzy człowieka, jak niegdyś w opowieściach filmowych Carla Teodora Dreyera, Roberta Bressona, Maurice’a Pialata, Johna Forda, Satyajita Raya, czy to objawienia tego innego, większego, wielkiego, w tobie i we mnie, lub też po prostu objawienia w umierającym kogoś dopiero co narodzonego, pustego buta jako symbolu głuchego krzyku śmierci, wypadającej z dłoni łyżeczki jako symbolu większego upadku.
W drogę ruszył poprzedniego wieczora opu- szczając swój dom i kraj, nie tylko z powodu tej kobiety. Powodem był raczej jego udział nazajutrz w kolejnym filmie kręconym w jej mieście i okolicach, występ w historii filmowej. Bohater owej historii wyrusza w drogę, podczas której wpada w amok, najpierw w głowie, a potem… Podczas czytania książki jako aktor był pewny swego, prawie. Jeżeli nie książka, to on sam, swoją grą, swoją obecnością, postawą, roztaczanym spojrzeniem dopomógłby tej historii ujrzeć światło dzienne. Teraz nie był już tego rzecz jasna taki pewny.
Z tymi myślami wstał z łóżka. Puste łóżko. Deszcz w otwartym oknie. Żadnego wiatru. Za oknem, w pewnej odległości, skraj lasu, nieregularny szereg. Przed nim ogród, a raczej łąka, jakże pusta, tylko letnia trawa, sięgająca bioder, miejscami połamana lub przyciśnięta ulewą do ziemi. Okno to raczej szklane drzwi z dwoma szerokimi skrzydłami, sięgającymi niemal plafonu. Pokój znajdował się w domu wolnostojącym, wiekowym. Kiedyś była to leśniczówka, którą teraz zamieszkiwała tylko ta kobieta. Mogła sobie na to pozwolić, w pobliskiej stolicy prowadziła firmę, nie chciał wiedzieć jaką, już jedna taka informacja była dla niego zbytnim obciążeniem.
Zapach kwiecistych, przywianych z lasu i przeciągających po spienionych falach łąk wstęg kasztanów jadalnych. Na deszczowym niebie krzyżujące się ze sobą strefy lotów jaskółek, tak wysoko, jakby zapowiadały błękit i słońce. Ale one już wcześniej były wysoko, być może wyżej niż teraz, przemykając w powietrzu przez przecinane błyskawicami mroczne pasma chmur, zaprzeczając mniemaniu o ich niskich lotach przed burzą.
Wyszedł na zewnątrz nagi, tak jak wstał. Nikt nie mógł go zobaczyć, stąd ta decyzja. Tam, gdzie trawy były jeszcze wyprostowane, letnie, ociekające deszczem źdźbła ocierały mu się o biodra i brzuch. Tak właśnie się umył, pochylając się: pachy, twarz, oczy i uszy, włosy. Deszcz nadal padał, jednostajnie i mocno. I rzeczywiście, dodawał sił. Budził niepohamowanie. Deszcz zrazu był ciepły, a po kilku krokach zimny, potem znowuż ciepły, i tak dalej. W domu nie będzie musiał brać prysznica.
Z głębokich traw wystrzelił duży ciemny ptak i z przeraźliwym wrzaskiem pomknął w kierunku lasu, tak niskim lotem, że wraz z nim ciemność przemieniła się nagle w żółć. Aktor znał niegdyś imię tego ptaka, ale w międzyczasie zapomniał, to także było już postanowione, jak w przypadku niemal wszystkich imion. Za to przemówił do niego, czego wcześniej prawie nigdy nie robił:
— Hej ty. Nie tak szybko. Nic ci przecież nie zrobię. Wracaj i daj sobie coś opowiedzieć.
A, jako że był przyzwyczajony zwracać uwagę na własny głos, zauważył, że nie był to właściwy ton. Dlatego wypowiedział te słowa raz jeszcze, i po raz kolejny i znowu, wypowiadał aż do chwili, gdy słowa skierowane do ptaka o żółtym brzuchu, który dawno już zniknął, i głos aktora zabrzmiały harmonijnie.
W kuchni było włączone radio, ale nastawione tak cicho, że znów powstało wrażenie stref, oczywiście odmiennych od tych utworzonych z jaskółczych kręgów. Nadawano właśnie, tak jak i wcześniej, i znowuż, i znowuż wiadomości ze świata, napływające prawie niesłyszalnymi, albo być może właśnie dlatego słyszalnymi głosami spikerów, niczym z najbardziej odległego kosmosu, nakierowane na inny wszechświat. „Tu Radio Wenus”. — „Tu Radio Kasjopeja”.
Nasłuchiwał szumu deszczu do chwili, gdy ten w pewnym momencie ucichł. Nic z tego, szum był nadal słyszalny, tak samo jednostajny i donośny. Gdy sobie to uświadomił, wyłączył radio i wyciągnął, nie, wyrwał wręcz wtyczkę z gniazdka. On, który zawsze doskonale się poruszał, tym razem, gdy wyciągnął rękę po chleb, trafił w próżnię, i to po wielokroć. Nie tylko jednak trafiał w próżnię, ale ani razu nie mógł dosięgnąć bochenka. Stracił wszelką siłę w ramionach, zarówno w prawym, które wyciągał po chleb, jak i w lewym.
Tak było też z innymi przedmiotami. Z filiżanką, którą chciał przysunąć do siebie; łyżeczką w słoiku z miodem; plasterkiem cytryny; kwiatem w wazonie na kuchennym stole; rozłożoną obok książką: nie udało mu się ich dotknąć nawet koniuszkami palców, nie mówiąc już o chwyceniu. On, mistrz następstwa ruchów — od, powiedzmy, składania map po nasadzanie kapelusza, od naciskania klamek, rzucania pożegnalnego spojrzenia przez ramię, kierowania spojrzenia w drzwiach w zupełnie innym kierunku, aż po zarzucanie plecaka lub siodła na ramię — wpadł teraz, stojąc tak w tej obcej kuchni, ze swoimi ruchami, a raczej słabymi ich próbami, w popłoch; kiedy chciał przeczesać palcami włosy zaplątał się już na dole w pasek od spodni, podczas gdy druga ręka w kieszeni, raczej przykurczona niż zaciśnięta w pięść, nie dawała się wyjąć, zamknięta w środku, po czym obie ręce nagle skrzyżowały się, by w końcu znaleźć się, być może jednocześnie, całkowicie zatopione, w tej samej kieszeni.
Na twarzy aktora z czasem pojawił się smutny uśmiech, jak określał to narrator w powieściach detektywistycznych Raymonda Chandlera. Jednocześnie na czoło wystąpił mu pot, jego kropelki zauważył nawet na wierzchu dłoni. Kiedy teraz osunął się na przygotowany dla niego stołek, głowa opadła mu od razu do tyłu na kark z takim impetem, jakby chciała się od niego oddzielić; jakby otrzymał tam cios, który zabija natychmiast. A był przecież taki dumny ze swojego nieugiętego karku.
Znowu mógł się uśmiechać — jak zwykło się mawiać o dziecku — ale słabość, która przeniknęła do wnętrza jego serca, nie chciała ustąpić całkowicie. Zaczął drżeć. On, który wobec ciężaru rzeczywistości zwykle uosabiał spokój ducha, drżał. W ciągu długich lat spędzonych u boku nieustannie poirytowanego, rozdrażnionego i nietolerującego sprzeciwu ojca, jego ulubioną rzeczą była poziomica, jako narzędzie, ale także jako swego rodzaju wzór: pęcherzyk powietrza w oku listwy, który dokładnie i niespiesznie wskazywał absolutną równość, nazywał „pęcherzykiem spokoju”, a potem taki pęcherzyk spokoju odkrył także w sobie, albo on sam był poziomicą spokoju — mógł nią być albo to zagrać, w zależności od sytuacji. I tak przez dziesięciolecia wnosił ów pęcherzyk spokoju także do gry, do swojej pracy, a ten zawsze się sprawdzał, tak jak narzędzie używane w okresie dzieciństwa.
Jak to ponownie uruchomić? Czekał. Miał przecież czas (a może już nie?). Słuchał. Deszcz, deszcz. Nie ustawaj, deszczu! Nie ustawaj, szumie! Tak, wsłuchiwać się, to było to. I rozglądał się, rozglądał się wokół siebie, przy czym musiał rzecz jasna obracać głowę dookoła jak sowa, oczy pozostawały na razie nieruchome. A kiedy pomyślał, że wreszcie mocno trzyma filiżankę w dłoni, wypadła mu z rąk i rozbiła się. Była to filiżanka podróżna, którą wszędzie zabierał z sobą, w przekonaniu, że kawa, herbata czy coś w tym rodzaju smakuje tak, jak powinno, tylko dzięki niej, dzięki jej kształtowi i materiałowi. A teraz leżała potłuczona na kawałki przedziwnie dużych rozmiarów, kiedy wypadła mu z ręki wstrząsanej ostatnim drżeniem. Przynajmniej drżenie nie było permanentne.
Poskładał skorupy w całość przy pomocy kleju, który od ręki znalazł w tym obcym domu. Tak, dom tej kobiety nadal był mu obcy, mimo że od lat tu nocował, obcy w takim sensie, że jeszcze nigdy nie był w większości pomieszczeń i nie otworzył żadnej szafy czy szuflady. Potem ukroił chleb, idealną kromkę, cóż za wspaniały odgłos, i powiedział sam do siebie:
— Nie ma dnia bez krojenia chleba.
Jak w tym krojeniu stawał się wszystkimi tymi, którzy byli przed nim i jak na nowo ich ucieleśniał. (Także tymi po nim? Tu nie miał pewności). Filiżanka szybko została szczelnie posklejana, a tubkę z klejem rzucił w kierunku otwartej szuflady; dokładnie na jej miejsce. I znowu sam do siebie:
— Nadal jesteś mistrzowskim miotaczem. Jeden z twoich aktorskich przydomków powinien brzmieć: Miotacz!
Muzyka: brak. Wystarczy muzyka deszczu, zwłaszcza że w międzyczasie dołączył wiatr, uderzając w dom ze wszystkich stron. Odświeżał teraz i polewał, wraz ze strugami deszczu cały dom, falami, które przybierały na sile. Ten szalejący wokół domu wiatr rozbijał się o jego mury, uderzał i uderzał. A mężczyzna przy stole kuchennym ponownie rzekł sam do siebie:
— Ach, ten wiatr, jak szumi. Wokoło. Wokół kuli ziemskiej. A więc jest jeszcze coś do zrobienia. Do dokonania. Taki wiatr to skarb!
Przewrócone kiedyś krzesło w trawie zostało ponownie postawione przez wiatr i stało tak, i stało. Czyż było to możliwe? Było.
Aktor sam przed sobą udawał coś jakby żucie chleba, jakby każdy łyk stanowił element przygotowań do tego, co miało nastąpić; jakby jedząc i pijąc zbierał się w sobie. Jednak w trakcie tej ceremonii otworzyły się drzwi do kuchni, drzwi, które, pomimo że wychodzące bezpośrednio na zewnątrz, na łąkę, podobnie jak i wszystkie pozostałe drzwi tego domu nie były zamykane na klucz, i nagle jakiś mężczyzna, człowiek deszczu — choć równie dobrze mógłby to być człowiek śniegu — zatrzymawszy się na progu pod okapem zakrzyknął:
— Pan jej w ogóle nie kocha. Ja natomiast kocham tę kobietę, tak, ja. Niech pan zostawi moją żonę w spokoju. Tak, moją żonę. Jako że pewnego dnia, w niezbyt odległej przyszłości, będzie moją. Spędził pan z nią tysiąc nocy i ani razu nie poczuł czegoś na kształt miłości. Wynoś się, oszuście. Zrób miejsce. Ta kobieta należy do mnie!
Powiedziawszy to z pewnym akcentem, który spowodowany był zapewne wzburzeniem, człowiek deszczu zadziwiająco delikatnie zamknął za sobą drzwi i zniknął. Tuż przed jego pojawieniem się ten drugi poczuł coś w rodzaju porannej tęsknoty za pierwszą ludzką postacią, której mógłby się trzymać przez cały dzień, a która stanowiłaby rodzaj „kamertonu formy” (tak jak „diapazon”). Czyżby ten intruz był właśnie taką postacią?
Po tym zdarzeniu mój aktor najpierw dokończył w spokoju śniadanie, kęs za kęsem, łyk za łykiem. To była prawda: nie kochał tej kobiety, raz nawet jej to powiedział, na początku, później jeszcze raz, a potem nie było to już konieczne. „Nie kocham cię”. Jeżeli nawet za pierwszym razem tego wysłuchała, to za drugim już zdecydowanie nie. Wystarczyło, że ona kochała i mówiła o miłości, a on to tolerował.
— Jesteś moim ukochanym. Od czasów mojego dzieciństwa jesteś pierwszym człowiekiem, przy którym jestem taka, jaka jestem. I nikt w okolicy, nikt w całym kraju nie spędził ze sobą więcej wspólnych godzin miłości niż my. I za każdym razem udowadnialiśmy to światu. Ofiarowaliśmy mu je. Zemściliśmy się na obecnym czasie, na tym wszechmocnym, pozornie obowiązującym. Pokonaliśmy go i przestał obowiązywać, wyparował, a my, my dwoje staliśmy się światem obowiązującym. Staliśmy się i byliśmy tym, co jest faktem2.
A on akceptował to, akceptował ją i siebie w tym wszystkim. A mimo to brakowało mu jej — „miłości”. Lepiej bez cudzysłowu: brakowało mu miłości. Brakowało mu jej każdego dnia, raz mniej boleśnie, innym razem znów odczuwał ów brak niczym ból nad bóle, tak czy owak był to ból codzienny. Brak miłości — z tego powodu był oburzony, wprawdzie między innymi na siebie samego, ale w sumie to oburzało go wiele innych kwestii. Właściwie to nie jej brak był tak oburzający, co raczej jej nieobecność. Brak byłby już pewnym rodzajem miłości, być może nawet bardziej wszechstronnej i bardziej ukierunkowanej na przyszłość od tej istniejącej, bardziej dotykalnej, tej, którą w pewnym sensie można posiąść, tak jak mówiło się przecież do kogoś nieobecnego: „Brak mi ciebie!”, i to był rodzaj miłości. Miłość, tego mu nie brakowało. Była ohydnie nieobecna, także i tego ranka.
— A jednak to brak — powiedział głośno do siebie. — Bez niej, bez trwającego chociaż moment błogosławieństwa otrzymanego dzięki niej, razem z nią i przez nią, mój dzień nie zasługuje na miano dnia, a ja nie jestem nikim innym jak tylko nierobem marnującym ów dzień. Cieszę się za to, że raz na zawsze pozbyłem się nieszczerych przyjaźni.
Deszcz i czytanie. Aktor był czytelnikiem. Mimo że książka leżąca na stole opowiadała o pewnym rodzaju amoku, nie czytał jej po to, aby przygotować się do swojej roli. Nie należał bowiem do tych, którzy przygotowują się do czegoś specjalnie, i nie dotyczyło to tylko jego zawodu. W konfrontacji z rolą jego lenistwo wręcz się wzmagało, szukał oddechu, akceptował wszystko bez oporu, poddawał się. Być może właśnie to była forma jego przygotowania.
Na początku tej historii, ten, o którym ona opowiadała, jadł śniadanie, tak jak czytelnik teraz — ale jego to nie obchodziło; czytał i liczyła się wyłącznie opowieść, w którą się zagłębiał. Bohatera tej książki można sobie wyobrazić jako kogoś podekscytowanego, pijącego herbatę i spoglądającego na daleki horyzont. Tego dnia przedsięweźmie coś wielkiego, namaluje najważniejszy obraz, złapie dawno poszukiwanego mordercę dzieci, spotka kobietę swego życia, uratuje kogoś skaczącego w nicość z płonącego budynku.
Jak zawsze w tego typu historiach w pewnym momencie dzień stanął na głowie, i to z powodu jednej jedynej pestki cytryny, która upadła bohaterowi na podłogę podczas wyciskania plasterka. Kiedy pochylił się, aby ją podnieść, pestka wyślizgnęła mu się spomiędzy palców, gładka i śliska, a potem raz jeszcze i ponownie. Mógł spokojnie poczekać, aż wyschnie, ale nie: on musiał podnieść ją z podłogi natychmiast, właśnie teraz, wszystko od tego zależało. Tylko że mu są nie udało, i za każdym razem pestka cytryny wyskakiwała, odpryskiwała, nie większa od ziarnka fasoli, jednak inna niż fasola, śliska i dodatkowo o opływowym kształcie, przemykała mu między opuszkami palców, ostatni raz przez cały pokój pod łóżko chowane w ścianie, a kiedy położył się przed nim na brzuchu, z miotłą w jednej i latarką w drugiej ręce, zobaczył to białawe ziarenko w najdalszym kącie pod łóżkiem, które było zbyt szerokie, aby dosięgnąć tam miotłą, a poza tym nie można go było przesunąć, ponieważ było przymocowane śrubami do ściany: w ciemności pestka świeciła i połyskiwała:
— To także horyzont, tylko inny od tego rozciągającego się w oddali za oknem.
Rozdział kończył się tym, że bohater jednak się uspokoił, usiadł do stołu, aby dokończyć herbatę i ponownie pogrążyć się w myślach, podniósł filiżankę do ust, po czym rozległ się ogłuszający hałas: spodek przykleił się do filiżanki, podniesiony do góry odczepił się od niej i spadł na stół. Mężczyzna powinien być zadowolony, że talerzyk pozostał cały, mimo że stół był kamienny. Nie tym razem: w jednej chwili złapał za filiżankę i cisnął nią o ścianę, „i żaden cud by tego nie odmienił”.
Ostatni akapit rozdziału składał się z potoku wyzwisk pod adresem pestki cytryny, spodka i wielu innych rzeczy: „Dranie. Szumowiny. Nieroby. Nazistowskie bydlaki. Dziecioroby3. Sabotażyści. Alterglobaliści. Bezojczyźniani towarzysze4. Półgłówki. Włóczęgi. Darmozjady. SMS-owcy. Palanty. Stażyści sklepowi. Zabójcy namiętności. Krzywe elipsy. Owalna nędza. Kurduple. Skurwysyny…”