Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Syn polskiego muzyka i duńskiej pielęgniarki. Wielki piłkarski talent. Gwiazda futbolu lat 90. Przez wielu wymieniany obok Gordona Banksa i Lwa Jaszyna w gronie najlepszych bramkarzy w historii. Niektórzy uważają nawet, że to właśnie Peter Schmeichel jest numerem jeden klasyfikacji wszech czasów na tej pozycji.
Gdy w 1991 roku Manchester United zapłacił za niego 505 tysięcy funtów, sir Alex Ferguson nazwał ten transfer „okazją stulecia”. Po kilku latach Schmeichel był już idolem fanów z Old Trafford, przyczyniając się do wielu sukcesów Czerwonych Diabłów. Znaczącą rolę odegrał też w reprezentacji, która w 1992 roku sensacyjnie sięgnęła po mistrzostwo Europy.
Z kim świętował w duńskiej szatni po wygraniu Euro? Jak wspomina ostatnie minuty pamiętnego finału Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium? Dlaczego próbował kupić Manchester United? Jak ocenia Érica Cantonę? Czy czuje się Polakiem?
Schmeichel po raz pierwszy tak szczerze opisuje historię swojego życia. Opowiada o rodzinie i futbolu. O synu, który postanowił pójść w jego ślady, polskich korzeniach i ojcu – podwójnym szpiegu i alkoholiku. A także o wchodzeniu na bramkarski szczyt, relacjach z kolegami z boiska i radzeniu sobie po zakończeniu kariery.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 481
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
Strony tytułowe
Dedykacja
Przedmowa Éric Cantona
Wstęp
1. Ryzyk-fizyk
2. Agent Tolek 3. Wreszcie na Old Trafford 4. Mr Hectic 5. Mistrzowie 6. Najpierw dublet, potem nic 7. Éric i Selhurst Park, ja i Ian Wright 8. Długie dojrzewanie do błędnej decyzji o odejściu z Manchesteru United 9. Potrójna korona 10. Nieokiełznany chłopiec 11. Brøndby 12. Euro 1992 13. Reprezentacja 14. Portugalia 15. Wyjątkowo zły dzień 16. Trzy nieudane próby znalezienia happy endu 17. Życie po piłce 18. Tak, próbowałem kupić Brøndby 19. Bramkarz nie tylko broni 20. Kasper i Cecilie 21. Dziedzictwo Epilog. Jedno dobre zakończenie Podziękowania Zdjęcia
Strona redakcyjna
Mojej matce i mojemu ojcu, pierwszemu zespołowi funkcjonującemu w trybie ryzyk-fizyk. Gdyby nie zadali sobie tego całego trudu, nie miałbym o czym pisać.
Jest 1996 rok, właśnie wygraliśmy z Liverpoolem w finale Pucharu Anglii. Po meczu klub zorganizował wielkie przyjęcie w hotelu, by uczcić ten sukces. Wypiliśmy po kilka piw, na które zresztą w pełni zasłużyliśmy po ponownym wywalczeniu dubletu. Za oprawę muzyczną odpowiadał zespół z pianistą i trębaczem w składzie. Peter znakomicie gra na fortepianie, a ja zacząłem uczyć się gry na trąbce w czasie, gdy odbywałem karę zawieszenia za słynne kopnięcie w stylu kung-fu. Zapytaliśmy muzyków, czy możemy się do nich przyłączyć. Zgodzili się, z pewnością z ciekawości, jak nam pójdzie.
Peter usiadł do fortepianu, ja chwyciłem trąbkę. Zagrał z nami perkusista, a 100-osobowa widownia (składająca się z zawodników, ich rodzin i znajomych) uważnie słuchała (zachowywała się bardzo kulturalnie). Pamiętam, jak znakomicie grał Peter, ale mnie też szło całkiem dobrze. Musiał mieć na to wpływ alkohol, po którym człowiek robi się odważniejszy, bo tak naprawdę jestem na trąbce tak słaby, jak Peter jest dobry za fortepianem. W tym konkretnym wspomnieniu uderza mnie jednak coś innego: czy lepiej jest zapamiętać siebie jako dobrego, gdy tak naprawdę człowiek prezentował się słabo, czy raczej jako słabego, gdy tak naprawdę było się dobrym? Dzisiaj pamiętam przede wszystkim to, że czułem się w tamtej chwili wolny – i to w zupełności mi wystarcza.
Peter był znakomitym towarzyszem i to nie tylko wtedy na scenie, ale w całym okresie moich występów w Manchesterze United. Gdy graliśmy na wyjeździe, wyruszaliśmy na mecz dzień wcześniej i nocowaliśmy w hotelu. Zawsze mieszkałem z Peterem. Dzisiaj słyszę od piłkarzy, że każdy ma własny pokój z wielkim łóżkiem. Cóż, najwyraźniej czasy się zmieniają. Wtedy spaliśmy po dwóch w ciasnych pokojach. Peter, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, i ja, tylko trochę niższy, spaliśmy na dwóch wąskich jedynkach. Nie powiem, było nieco ciasno, a mimo to na boisku potrafiliśmy przenosić góry dla Manchesteru United.
Peter to urodzony lider. Urodził się z umiejętnością uspokajania otoczenia, ma też naturalny autorytet, dzięki któremu na boisku cieszy się powszechnym szacunkiem. Podczas meczów stanowił naszą ostatnią linię obrony. Przed sobą miał dziesięciu partnerów, których zadaniem było go chronić. Zapewniam, że gdy jeden z nas nie przykładał się do roboty, Peter od razu beształ takiego delikwenta. Zazwyczaj taka osoba zapamiętywała to sobie na długie miesiące, czasem na lata. Raz spotkało to i mnie, więc wiem, o czym mówię. Nie mogłem mu się odgryźć, bo Peter miał absolutną rację. Właśnie tak zdobywa się szacunek innych ludzi. Krzykiem i wrzaskiem? Tak, krzykiem i wrzaskiem, ale tylko wtedy, gdy to konieczne, jeśli robi się to z właściwego powodu i we właściwym celu.
Peter jako pierwszy bramkarz zaczął wychodzić z bramki i grać na przedpolu, stawiać czoło rywalowi w sposób typowy dla golkiperów w piłce ręcznej. Bez rzucania się, na stojąco, z rozpostartymi ramionami i jak najszerzej rozstawionymi nogami. Dzisiaj grają tak wszyscy bramkarze, ale jako pierwszy pokazał to Peter. Skoro nazwiskiem Antonína Panenki określa się pewien charakterystyczny sposób wykonania rzutu karnego, to ten styl bronienia w sytuacji sam na sam powinniśmy nazwać „na Petera Schmeichela”.
A bientôt, mon ami.
Coś, co kochasz i czemu poświęcasz całe życie, musi mieć jakiś sens. No bo jak inaczej? Ta książka opowiada chyba właśnie o tym, dlaczego przydarzyły mi się różne rzeczy. Duża część tego, o czym będę tu pisał, została pokazana światu 17 czerwca 2021 roku na stadionie Parken w Kopenhadze.
Dania grała z Belgią w grupie B finałów mistrzostw Europy, które miały być pierwotnie rozegrane w 2020 roku. Pięć dni wcześniej, w meczu z Finlandią, u Christiana Eriksena doszło do zatrzymania akcji serca. Nigdy nie przeżyłem niczego gorszego, co byłoby w jakikolwiek sposób związane z piłką, niż te chwile, kiedy Christian leżał bez życia na murawie, lekarze robili, co mogli, a reprezentanci Danii ustawili wokół niego ochronny kordon.
Tworzył go między innymi mój syn, a na ziemi leżał jego przyjaciel. Byłem wtedy na stadionie, należałem do zespołu realizującego transmisję dla duńskiej telewizji DR. Przez cały ten czas patrzyłem na Kaspra i zastanawiałem się, przez co musi przechodzić. A gdyby coś takiego przytrafiło się jemu?
Myślałem też o Christianie, jego bliskich i partnerce Sabrinie. Jak to się stało, że dotknęło to zawodnika, który zawsze biegał najwięcej z całej drużyny i był najlepiej przygotowany kondycyjnie?
Dlaczego do tego doszło?
Cała Dania była jeszcze przytłoczona tymi wydarzeniami, gdy nasza reprezentacja wróciła na Parken na starcie z Belgią. Wszędzie w Kopenhadze w oknach widziało się duńskie flagi z napisem „Eriksen 10”. Podziwiałem ten piękny widok, jadąc na mecz. Rozbrzmiał hymn narodowy, surowy i pełen siły, który już od pierwszego gwizdka uskrzydlił reprezentację Danii. Yussuf Poulsen strzelił gola już w drugiej minucie – nigdy nie byłem świadkiem takiego wybuchu radości, wliczając w to nawet Camp Nou w 1999 roku.
Na stadionie znalazło się tylko 25 tysięcy osób, a między nimi ja. Patrzyłem na zawodników, na kibiców, chłonąłem wrzawę i pozwoliłem sobie na takie same emocje. W absolutnie wspaniały sposób daliśmy upust wszystkim trudnym uczuciom, które kłębiły się w nas w ostatnich dniach i godzinach po zapaści Christiana. Od tego momentu futbol znów stał się dla wszystkich ważny.
Dania przegrała z Belgią, ale nie miało to znaczenia. Nasi zawodnicy dalej grali z energią i pasją, stanowili drużynę pełną siły i jakości. Prezentowali taki styl aż do ostatniej sekundy dogrywki półfinału, w którym przegrali z Anglią. W tym rozegranym na Wembley meczu Kasper dał jeden z największych popisów bramkarskich w całym turnieju. Reprezentacja Danii z moim synem w składzie pokazała w tych finałach, że futbol powinien coś znaczyć. W przeciwnym razie dlaczego mielibyśmy go kochać i oglądać, po co ryzykować życie na boisku, jak ich kumpel Christian?
Zagrali z pasją. Jeżeli uznać, że życie jest niczym długi utwór fortepianowy, to właśnie tak należy grać – z pasją. Jeśli chodzi o moje życie, zawsze staram się wychodzić od pytania „dlaczego?”. Zwykle kieruję się instynktem, pasją, ale kiedy już coś robię, to coś musi mieć jakiś sens i znaczenie. Ten sens mnie napędza.
Sens odnalazłem w Manchesterze United. Dla mnie ten klub zawsze oznaczał coś więcej niż miejsce pracy. Był moim marzeniem z lat dziecięcych, kochałem go na odległość jako ogarnięty piłkarską pasją chłopiec z dalekiego kraju. Gdy tylko się tam pojawiłem, z miejsca poczułem, że to mój dom.
Tradycja tego klubu i śmiałość sir Alexa Fergusona doskonale wpisywały się w to, jakim chciałem być piłkarzem, czyli de facto ofensywnie grającym bramkarzem. W Manchesterze United zastałem ludzi myślących tak samo jak ja. Po części sprowadzało się to do tego, że wszyscy żyliśmy teraźniejszością i w danym momencie dawaliśmy z siebie wszystko. W Manchesterze United liczył się następny mecz, następne wyzwanie, następne trofeum, następny sezon.
Tak samo graliśmy podczas meczów. Straciliśmy bramkę? Teraz to już nieważne. Wypieraliśmy ten fakt ze świadomości i skupialiśmy się na ataku. Menedżer podchodził do tego tak samo. Wbrew wielu krążącym o Fergusonie mitom, nie przeprowadzał w szatni żadnych dochodzeń. Owszem, potrafił na nas nawrzeszczeć jak nikt inny, ale nigdy nie trwało to długo. Po meczu mówił, co miał akurat do powiedzenia, a potem odsyłał nas pod prysznic i w zasadzie już więcej nie wspominał o tym spotkaniu. Najważniejszy był następny mecz.
Jedziemy dalej. To cecha mojego charakteru, nieodłączny element mojej osobowości. Taki właśnie byłem, gdy w 1991 roku, w wieku 27 lat, obładowany bagażami pojechałem wprost z lotniska w Manchesterze do The Cliff na mój pierwszy trening z Manchesterem United. Taki właśnie byłem w wieku siedmiu lat, gdy w 1970 roku biegałem po betonowym osiedlu na obrzeżach Kopenhagi. Taki sam jestem w wieku 57 lat, w 2021 roku: Peter Schmeichel, były piłkarz, który ciągle szuka nowych wyzwań i sensu.
Dlaczego zatem piszę tę książkę?
Dlaczego ktoś, kto żyje teraźniejszością, chce spojrzeć w przeszłość?
Sięganie pamięcią w głąb mojego życia na potrzeby tej książki nie zawsze przychodziło mi naturalnie, ale czułem, że muszę to zrobić. Minęło 30 lat, odkąd podpisałem kontrakt z Manchesterem United i zmieniłem w ten sposób swoje życie. Przyszedł czas na podsumowanie. W tym wieku człowiek zaczyna się zastanawiać nad wieloma sprawami. Dlaczego ja? Dlaczego moje życie potoczyło się właśnie tak? Dlaczego jestem dzisiaj taki, a nie inny? W moim konkretnym przypadku pytanie to brzmi następująco: jak to się stało, że jako zwariowany chłopiec z Kopenhagi marzyłem o Manchesterze United, a skończyłem z Pucharem Europy w dłoni jako kapitan Czerwonych Diabłów? Chciałem odbyć tę podróż w głąb siebie i spróbować to zrozumieć.
Mogę podać jeszcze inny powód. Nie jest to moja pierwsza autobiografia. Wydałem już jedną w 1999 roku, ale od tamtej pory w moim życiu mnóstwo się wydarzyło. Poza tym tamta książka była niestety jedną z tych nieskomplikowanych i radosnych pozycji, jakie piłkarze z mojego pokolenia produkowali od niechcenia, bez zagłębiania się w szczegóły czy niuanse.
Dzisiaj lepiej rozumiem, że życie człowieka to coś wielkiego. To jedna z niewielu rzeczy na świecie, które są naprawdę cenne i tylko nasze. Dlatego tym razem chciałem to zrobić, jak należy – chciałem, żeby ta książka stała się moją właściwą autobiografią.
I wiecie co? Te wspominki nie były wcale takie złe. Przekonałem się, że czasami nostalgia jest zupełnie w porządku. Pracując nad tą książką, obejrzałem rozegrane kiedyś mecze, poczytałem relacje z minionych sezonów, a nawet odnowiłem kontakty z niektórymi kolegami z boiska i znajomymi. Ogólnie było to dla mnie ubogacające doświadczenie.
Zawarłem tu również historię mojej rodziny, bo wydawało mi się to ważne. Po lekturze drugiego rozdziału łatwiej wam będzie mnie zrozumieć. Zabiorę was na Old Trafford, na Camp Nou, na Wembley, na Stadio delle Alpi, a także do restauracji w kopenhaskich Ogrodach Tivoli, gdzie pewien ojciec zabawiał gości jazzowymi dźwiękami wygrywanymi na fortepianie, a jego syn, który wrócił właśnie z treningu piłkarskiego, czekał spokojnie w kącie na podwózkę do domu.
Czasami w nostalgii nie ma nic złego. Czasem warto spojrzeć wstecz, żeby łatwiej było ruszyć przed siebie. W końcu Søren Kierkegaard słusznie zauważył, że żyje się do przodu, a rozumie do tyłu.
Peter Schmeichel
Kopenhaga, lipiec 2021
Obowiązkową służbę wojskową pełniłem jako strażak w duńskich wojskach lądowych, więc wiem, co znaczy alarm. Podobną sytuację alarmową przeżywałem właśnie na boisku. Był 1999 rok, a ja grałem właśnie w Manchesterze United na Camp Nou. Do końca meczu pozostawało 11 minut i 10 sekund.
Pstryknęliśmy przełącznik. Bez paniki i specjalnych poleceń ze strony menedżera przeszliśmy w tryb gry, który lubiłem określać jako „ryzyk-fizyk”. Mam na myśli mentalność doświadczonego hazardzisty, który postanawia wejść „all-in”. Rzuciliśmy wszystkie siły, żeby odwrócić losy meczu.
W trybie ryzyk-fizyk wszystkie normalne elementy gry idą w odstawkę, nikt nie przejmuje się trzymaniem pozycji czy ustaleniami taktycznymi. Nikt nie przejmuje się, jak to wszystko wygląda, nikt się nie martwi, że rywal może strzelić jeszcze jednego gola i kompletnie nas pogrążyć. Nikt nie myśli negatywnie, wszyscy grają do przodu, w każdym podaniu, w każdym zagraniu, w każdej akcji. Napastnicy biegną pod bramkę, a za nimi ruszają obrońcy, czasem nawet bramkarz. Stawiamy wszystko na jedną kartę.
W 1999 roku tryb ryzyk-fizyk wszedł nam w krew. W meczach z Arsenalem, Liverpoolem, Charltonem, Juventusem i Interem Mediolan strzelaliśmy gole w końcówkach, łamaliśmy serca kibicom rywali, wygrywaliśmy w ostatnich minutach. Mieliśmy własny sposób na spotkania, w których musieliśmy gonić wynik, tyle że tego dnia na Camp Nou, na 11 minut i 10 sekund przed końcem, znajdowaliśmy się w mocno nieciekawej sytuacji. W tej konkretnej chwili piłka szybowała nad moją głową i zmierzała do pustej bramki, a przynajmniej tak to wyglądało.
Przelobował mnie Mehmet Scholl, wprowadzony na boisko rezerwowy Bayernu Monachium, gracz najwyższego formatu. Wyskoczyłem do piłki z maksymalnie wyciągniętą lewą ręką w białej rękawicy, ale wiedziałem już, że uderzył idealnie – zrobił to tak, żeby piłka wpadła tuż pod poprzeczkę. Przekręciłem się w locie, by wylądować twarzą do bramki. Chciałem widzieć, co stanie się z piłką.
Bayern wyszedł na prowadzenie w szóstej minucie i od tego momentu trudno nam było złamać Bawarczyków. Gdyby w tamtym momencie podwyższyli na 2 : 0, Puchar Europy mieliby w garści. Widziałem, jak piłka opada i leci w kierunku mojej bramki.
Dobra, mógłbym przedstawić to w bardzo dramatyczny sposób, napisać, jakie myśli i emocje kłębiły mi się w głowie. Oto, jak wyglądała moja sytuacja:
Peter Schmeichel. Ostatni mecz w barwach Manchesteru United. W tym konkretnym spotkaniu pełnię funkcję kapitana. Finał Ligi Mistrzów, walka o Puchar Europy, na którego punkcie zacząłem mieć obsesję.
Gram w klubie, który pokochałem jeszcze jako mały chłopiec w Danii. W latach 70. mieszkałem w bloku na obrzeżach Kopenhagi. Na ścianach pokoju miałem plakaty z Lou Macarim i Gordonem Hillem.
Mam 35 lat i żadnego pomysłu na to, jak potoczy się moja dalsza kariera. Nie mam nowego klubu, nie mam planu, zarezerwowałem tylko ciężarówkę przeprowadzkową, która zabierze cały dobytek rodziny Schmeichelów z domu w Bramhall tam, dokąd każę jechać kierowcy.
Mam dwoje dzieci, Kaspra i Cecilie, które siedzą wśród tego 90-tysięcznego tłumu. Alex Ferguson, nasz menedżer, rzucił w przerwie jedną z najlepszych kwestii, jakie kiedykolwiek usłyszałem z ust szkoleniowca: „Po zakończeniu meczu Puchar Europy będzie stał dwa metry od was, ale jeśli przegracie, nie będziecie mogli nawet go dotknąć”.
Mógłbym powiedzieć, że to wszystko przeleciało mi wtedy przez myśl – ale to nieprawda. W głowie miałem kompletną pustkę. Nigdy nie pozwalałem sobie na sentymenty, przynajmniej nie jako piłkarz. W jaki sposób emocje miałyby mi pomóc w wygrywaniu? Poza tym w trybie ryzyk-fizyk nie ma miejsca na nic, co mogłoby wpłynąć na nasze myślenie i decyzje. Chodzi o to, żeby wszystko – pod względem mentalnym, fizycznym czy piłkarskim – włożyć w pogoń za wynikiem. Gdy choćby przez chwilę zaczniesz myśleć o czymś innym, wszystko stracone. Właśnie dlatego nie myślałem wtedy o niczym. Po prostu.
Piłka podcięta przez Scholla zdążyła mnie już minąć, więc patrzyłem, jak opada. Wiem, że nie musi trafić do siatki, że może uderzyć w słupek lub w poprzeczkę – albo po prostu wpaść do bramki, ale tej ostatniej ewentualności nie biorę pod uwagę. Obejrzyjcie sobie nagranie z tego meczu: gdy piłka odbija się od słupka, potem od ziemi, a następnie wpada mi w rękawice, jestem już w połowie odwrócony w kierunku boiska, żeby posłać ją daleko przed siebie i zainicjować kolejny atak.
Gdy ja łapię piłkę, Jaap Stam też obraca się już twarzą do bramki rywala, a Ryan Giggs, Dwight York i Teddy Sheringham oczekują ode mnie podania nogą albo z wyrzutu. Oni też znajdują się w trybie ryzyk-fizyk. Wszyscy gramy w nim przez większą część drugiej połowy. Sześć minut po lobie Scholla Carsten Jancker przyłożył z przewrotki w poprzeczkę. Może to zabrzmi śmiesznie, a nawet arogancko, ale ten strzał w ogóle mnie nie ruszył. Wiedziałem, że piłka nie wpadnie do siatki – podpowiadało mi to całe moje bramkarskie doświadczenie.
Na tym właśnie polega tryb ryzyk-fizyk. Myśli się wtedy: nic nie jest w stanie mi zaszkodzić.
Tryb ryzyk-fizyk powstał na długo przed zbudowaniem zespołu z 1999 roku. Giggsy, Denis Irwin i ja graliśmy razem wystarczająco długo, by pamiętać, jak w 1993 odrobiliśmy straty, a potem po golach Steve’a Bruce’a z 86. i 96. minuty wygraliśmy z Sheffield Wednesday. To wtedy ukuto termin „Fergie Time”. W następnych latach tylko umacnialiśmy w sobie tę nakierowaną na ryzyko mentalność. Fergie chętnie ryzykował, a mnie jego nastawienie bardzo odpowiadało. Potrafił zdjąć obrońców, wpuścić dodatkowego napastnika, postawić Giggsa na lewej obronie, a do ataku rzucić Bruce’a i Gary’ego Pallistera. Przez zespół przechodził wtedy jakby wstrząs elektryczny, jak na pobudkę: panowie, musimy! Nie mieliśmy problemu z podejmowaniem tak dużego ryzyka, bo wiedzieliśmy, że chce tego nasz menedżer.
Na Camp Nou zaczęliśmy ryzykować dość wcześnie. Gdzieś koło 70. minuty Jaap Stam przejął piłkę głęboko na naszej połowie, podał ją Davidowi Beckhamowi i dalej po prostu biegł przed siebie, za linię środkową i daleko na połowę Bayernu. Dosłownie minutę wcześniej Teddy wszedł za Jaspera Blomquista. Tak oto zyskaliśmy nie tylko dodatkowego napastnika, ale też piłkarza znakomicie grającego głową, do którego mogliśmy zagrywać górne piłki. Właśnie wtedy zaczęliśmy ryzykować. Najpierw głową próbował Dwight Yorke, ale trochę mu zabrakło, potem z przewrotki uderzał Andy Cole, wysoko i agresywnie grali Denis i Gary Neville, a ja starałem się jak najszybciej wznawiać grę dalekimi wykopami albo podawać piłkę ręką po ziemi. Czuliśmy, jak z minuty na minutę zmienia się dynamika meczu. Okazje bramkowe Bayernu nie robiły na nas wrażenia, ponieważ godziliśmy się z takim obrotem spraw – płaciliśmy cenę za to, że sami stwarzaliśmy sytuacje strzeleckie.
Pierwszym drobnym pęknięciem w Bayernie było zejście z murawy Lothara Matthäusa. Już zawsze będzie krytykowany za to, że opuścił boisko w tamtym finale, ale miał wtedy 38 lat i widać był po nim zmęczenie. Wyczerpaliśmy go fizycznie. Stanowił jednak filar Bayernu, to on organizował grę w obronie monachijczyków, w szczególności przy stałych fragmentach gry. Jego zejście z murawy sprawiło, że spotęgował się chaos, który sialiśmy na boisku.
U nas wszedł Ole Gunnar Solskjær, porządnie poirytowany. Trudno mu było pogodzić się z decyzją, że menedżer nie dał mu zagrać od pierwszej minuty. Myślał sobie wtedy: „Dwadzieścia minut do końca, a ten robi zmianę… No dobra, to będzie moje dwadzieścia minut”. Widok Solskjæra wbiegającego na boisko wzbudził we mnie dodatkowy optymizm. Było widać, że jest skoncentrowany, że porusza się po boisku w zdecydowany sposób.
Już przy pierwszym kontakcie z piłką zmusił Olivera Kahna do interwencji, uderzając głową. Potem Teddy nie najlepiej przymierzył po podaniu piętą od Solskjæra. Dwukrotnie blisko zdobycia bramki był Yorkey. Raz po podaniu od Gary’ego, który – podobnie jak Denis – odgrywał teraz rolę bardziej skrzydłowego niż obrońcy i grał niesamowicie wysoko.
Doskonale wiedzieliśmy, czym ryzykujemy, grając tak na hurra. Piłka cały czas powracała w okolice pola karnego Bawarczyków, a my mieliśmy tam teraz Yorkeya, Ryana, Teddy’ego i Ole, który posiadał szczególny talent do ustawiania się we właściwym miejscu. Gdy rywale wybijali piłkę głową z dala od bramki, zbierali ją nasi pomocnicy i od razu posyłali z powrotem w ich szesnastkę. To było błędne koło: im bardziej naciskaliśmy, tym bardziej monachijczycy się cofali, co oznaczało, że niespecjalnie mieliśmy się kim bronić, więc musieliśmy naciskać jeszcze bardziej. Do tego dochodził czynnik psychologiczny. Rywale wiedzieli, że często strzelamy gole w końcówkach meczów, więc gdy zaczynaliśmy grać w ten sposób, obawiali się nas jakby bardziej. Gdy udawało im się wyrwać z piłką do przodu, myślałem sobie: No dalej, chodźcie i strzelajcie, przynajmniej oddacie nam piłkę. Czy to szaleństwo? Nie wiem, może. Mimo wszystko w trybie ryzyk-fizyk myśli się tylko o pozytywach.
Podobnie jak my, Bayern przystępował do tego meczu z zamiarem sięgnięcia po potrójną koronę. Ottmar Hitzfeld, trener Bawarczyków, w 1997 roku pokonał nas jako szkoleniowiec Borussii Dortmund. Tym razem Bayern okazał się jedynym zespołem w całym sezonie, którego nie udało nam się pokonać. Dwukrotnie ścieraliśmy się z nim w fazie grupowej i dwukrotnie remisowaliśmy. Grało się nam z nimi dziwnie i ciężko, na murawie byli bardzo uporządkowani, do tego świetnie prowadzeni z ławki. Wystarczyło spojrzeć na nich w tunelu: Matthäus, Stefan Effenberg, Mario Basler, Oli Kahn – sami fantastyczni zawodnicy. Wyszli w ustawieniu, które miało utrudnić nam życie: pięciu obrońców, czterech pomocników i tylko jeden Carsten Jancker w ataku. Hitzfeld wykazał się nie lada sprytem – taka taktyka nie zostawiała zbyt wiele miejsca dla Coleya i Yorkeya.
W dniach poprzedzających to spotkanie Fergie postanowił nas nie przemęczać. Trening na Camp Nou wieczorem na dzień przed meczem był lekki, może nawet nigdy wcześniej nie mieliśmy tak luźnych zajęć. Ćwiczyliśmy utrzymywanie się przy piłce, a Fergie tryskał humorem i sam kopał piłkę. W przygotowaniach do finału chodziło o to, żebyśmy poczuli się szczęśliwi i rozluźnieni. Prawie w ogóle nie zajmowaliśmy się kwestiami taktycznymi, a przedmeczowa odprawa, która odbyła się jeszcze w hotelu w Sitges, była krótka. Menedżer przez 15 minut przekonywał nas o naszej sile, opowiadał nam, jak bardzo jest z nas dumny, i mówił, że stajemy przed szansą sięgnięcia po najważniejsze trofeum, jakie można wygrać. „Więc idźcie i to wygrajcie”, rzucił.
Grałem jednak pod jego wodzą już ładnych parę lat i znałem jego sztuczki. Doskonale wiedziałem, że nie był tak rozluźniony, za jakiego usiłował uchodzić. Gdy chodził w kółko, pogwizdywał i mruczał jakąś melodię, nie był bynajmniej zrelaksowany, wręcz przeciwnie – czuł się spięty i starał się to ukryć. Niemalże woleliśmy, żeby wydawał charakterystyczne dla siebie dźwięki, czyli pokasływał i odchrząkiwał, bo to dowodziło, że jest podenerwowany, ale przynajmniej wiedzieliśmy wtedy, na czym stoimy.
W hotelu w Sitges było jednak sporo mruczenia, pogwizdywania i udawanego luzu. Bacznie przyglądałem się menedżerowi, więc wiem, że przed tamtym finałem denerwował się bardziej niż przed jakimkolwiek innym meczem. Gdy wspominał w przerwie, że jeśli przegramy, nie dadzą dotknąć nam pucharu, to mówił tyleż o nas, co o sobie. To był jego 13. sezon pracy w Manchesterze United, 25. rok na stanowisku menedżera i o niczym nie marzył bardziej niż o triumfie w Lidze Mistrzów. Do końca finału pozostawało 45 minut, a my przegrywaliśmy 0 : 1. Fergie jeszcze nigdy nie był tak blisko, a jednocześnie tak daleko od sięgnięcia po to trofeum.
Przed meczem myśleliśmy o dwóch rzeczach. Po pierwsze, martwiliśmy się stanem murawy – to właśnie o niej rozmawialiśmy w autokarze, gdy wracaliśmy z treningu na Camp Nou. Była po prostu bardzo twarda, niemalże jak w sali gimnastycznej, więc należało przykładać większą wagę do tego, jak prowadzi się piłkę. Jak to wpłynie na mecz? Roy Keane i Paul Scholes nie mogli grać za kartki, więc na treningu menedżer wystawił w pomocy Davida Beckhama i Nicky’ego Butta. Nietrudno było odgadnąć, jaki ułożył sobie plan na mecz. Ryan czuł się rozczarowany i miał do tego pełne prawo.
Gdy Fergie ogłosił wyjściową jedenastkę, faktycznie w środku pomocy znaleźli się Becks i Butty. Po lewej stronie miał zagrać Jesper Blomqvist, więc Ryanowi zostawała prawa strona. Fergie miał sporo szczęścia w tym finale i upiekło mu się między innymi mimo wyboru takiego, a nie innego składu. Ryan lepiej wypadłby w środku pola, a David na swojej typowej pozycji prawego pomocnika. Co prawda Beckham zagrał świetnie, bo zawsze harował jak wół, ale Ryan sprawdziłby się na tej pozycji równie dobrze, a przecież naszym absolutnie największym problemem w tamtym meczu był brak dośrodkowań Davida.
Yorkey nazywał Davida najbardziej niedocenianym piłkarzem, co przy sławie Beckhama brzmiało naprawdę dziwnie, ale doskonale rozumiem, o co mu chodziło. Nie da się przecenić jakości jego podań. Były po prostu niesamowite. Nigdy przedtem ani już nigdy potem nikt tak nie dogrywał piłki. Ten, kto ma Davida wyłącznie za modnisia, najzwyczajniej w świecie nie zna się na piłce.
Coley i Yorkey żyli z podań Davida. Bez nich napastnicy byli pozbawieni piłki, zwłaszcza że Ryan zbiegał do środka, więc nie miał kto dośrodkowywać. Trafiliśmy na inteligentnego rywala, bo piłkarze Bayernu przez cały czas zmuszali nas do gry środkiem, gdzie mocno zagęścili pole. W pierwszej części meczu górowali nad nami organizacją gry przy stałych fragmentach. Do tego uwzględnili również stan murawy. Wiedzieli, że na tak twardej nawierzchni podawana do tyłu piłka będzie podskakiwać, więc Jancker ruszał na mnie za każdym razem, gdy futbolówka toczyła się w moją stronę. Od pierwszego gwizdka robiliśmy wrażenie zdenerwowanych i niepewnych siebie, a monachijczycy to wykorzystali. Strzelili gola. Jancker wywalczył rzut wolny, a potem stało się coś, za co byłem potem obwiniany przez ludzi, którzy w ogóle nie znają się na bramkarskim rzemiośle.
Uzyskanie licencji trenerskiej UEFA Pro wymaga przeprowadzenia samodzielnych badań nad jakimś zagadnieniem, a następnie przedstawienia prezentacji na forum grupy. Zabiegałem o tę licencję w ośrodku piłkarskim St. George’s Park, a mówiłem o rzutach wolnych bezpośrednich. W Danii opracowano system monitorowania lotu piłeczek w golfie, TrackMan, który powoli wdraża się też w świecie piłki nożnej – pozwala on gromadzić dane na temat rzutów wolnych. Wykorzystałem je w moich badaniach i odkryłem coś fascynującego. Okazało się, że po idealnie wykonanym rzucie wolnym piłka – statystycznie rzecz ujmując − leci dokładnie przez sekundę, i to bez względu na to, skąd i w jaki sposób została uderzona. Co to znaczy dla bramkarza? Że ma sekundę, by podjąć trzy działania: reakcję, ruch w kierunku lecącej futbolówki i obronę. Im dłuższy czas na reakcję zapewni sobie bramkarz, tym łatwiej będzie mu przy dwóch pozostałych elementach. Dlatego piłkarz wykonujący rzut wolny powinien myśleć: „W jaki sposób mogę skrócić czas golkipera na reakcję? Co zrobić, żeby jak najpóźniej zobaczył piłkę?”.
Moją prezentację zakończyłem analizą gola strzelonego mi w tamtym meczu na Camp Nou. Ustawiony na skraju pola karnego i po mojej prawej stronie Basler uderzył nisko i zakręcił piłkę wokół muru, a ja nawet nie drgnąłem. Wyglądało to tak, jakbym się wygłupił, choć uważali tak tylko ludzie ze starej szkoły myślenia o piłce. „Bramkarz nie może pozwolić, by strzelono mu takiego gola, bla, bla, bla” – nawijał o tym choćby Ron Atkinson w komentarzu na antenie ITV.
Ale jak zachowali się w tej sytuacji piłkarze Bayernu? Wtedy nie obowiązywały jeszcze nowe przepisy, na mocy których zawodnicy drużyny atakującej nie mogą ustawiać się w murze. Gdy Basler szykował się do strzału, do naszego muru podbiegł Jancker, za nim ustawił się Jaap, a na skraju muru znalazł się jeszcze Markus Babbel, który nie pozwalał się wypchnąć Butty’emu. Wcześniej precyzyjnie ustawiłem czteroosobowy mur, ale nagle miałem na jego bokach czterech dodatkowych piłkarzy. Wszyscy w jakiś sposób przysłaniali mi piłkę. Babbel kompletnie zasłonił mi widok, więc musiałem zrobić krok w prawo, by zobaczyć futbolówkę. Gdy to zrobiłem, Babbel obrócił się i schylił, a Basler podkręcił piłkę i umieścił ją dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą stałem. Faktycznie, wyglądało to głupio, ale był to efekt przemyślanych i zaplanowanych przygotowań do rzutu wolnego – na tym polega robota bramkarza. W dużej mierze sprowadza się ona nie do spektakularnych robinsonad, tylko do pilnowania drobiazgów, takich jak właściwe ustawienie czy przeniesienie ciężaru ciała na odpowiednią stopę. Przy okazji trzeba pogodzić się z pewnymi niedogodnościami, bo czasem jakaś interwencja wygląda słabo, a nawet bardzo słabo… Przynajmniej w oczach tych, którzy się na tym nie znają.
Czy gol Baslera siedział mi w głowie? Absolutnie nie. Nigdy nie rozmyślałem o wpuszczonych bramkach czy popełnionych błędach, na pewno zaś nie w trakcie meczu. Czas na analizy jest później. Nigdy nie miałem problemu z odsuwaniem od siebie różnych myśli, zresztą jest to moja ogólna zasada życiowa: po co rozwodzić się nad tym, co było? W życiu trzeba iść do przodu – Kierkegaard nadawałby się na bramkarza.
Jeszcze na długo przed końcem pierwszej połowy myślałem: Dociągnijmy to do przerwy, wtedy się przegrupujemy. Bayern nie dawał nam grać, mieliśmy problemy dosłownie we wszystkich aspektach gry. Nie ulegało wątpliwości, że w drugiej połowie musimy coś zmienić. W przerwie Fergie po raz pierwszy od tygodnia na nas warknął. Tamta przemowa – o pięknym pucharze, o który zabiegaliśmy przez całe życie i któremu powinniśmy się w drodze na boisko dobrze przyjrzeć, bo przy takiej grze nie będziemy go mogli nawet dotknąć – poszła nam w pięty. Mimo to menedżer nie dokonał potrzebnych nam zmian taktycznych. Gdy w ramach pierwszej zmiany na boisko wszedł Teddy, nie Ole, wyglądało to dziwnie. Dlaczego w takiej sytuacji nie wszedł Ole?
Nie wiem, jaki zamysł miał nasz trener, ale jego decyzje okazały się słuszne. Ten mecz można opisać i w ten sposób: Fergie postawił na niewłaściwych pomocników, a potem zmianami odmienił oblicze gry, nawet jeśli wyszło mu to trochę przypadkiem. Tylko kogo obchodzi, co zamierzał sir Alex? Na pewno nie mnie. Gdyby wystawił idealny skład i pokonalibyśmy Bayern zdecydowanie, 3 : 0, nie sięgnęlibyśmy po potrójną koronę w takim stylu, w jakim ostatecznie to zrobiliśmy. Czyż tamten mecz nie jest tak naprawdę piękną metaforą życia? Nic nie jest doskonałe, ale metodą prób i błędów można znaleźć skuteczne rozwiązania.
No to jak w końcu złamaliśmy Bayern?
Wszyscy wiedzą, że w 34. sekundzie doliczonego czasu gry Teddy wyrównał stan meczu. W porządku, a pamiętacie, kto wywalczył ten rzut rożny? Wykonywaliśmy rzut rożny z lewej strony, po tym jak jeden z naszych zawodników dośrodkował lewą nogą z lewego skrzydła.
Nie wiecie?
Ciągle nic?
No to wam powiem: Gary Neville.
Dokładnie tak, nasz prawy obrońca, być może nawet nasz najbardziej zdyscyplinowany i trzymający się wytycznych zawodnik. Właśnie tak – to Gary Neville wypracował dla nas rzut rożny, pojawiając się nagle przy linii bocznej na lewym skrzydle. Na tym polega tryb ryzyk-fizyk. Niewykluczone, że wtedy Gary znalazł się z piłką przy chorągiewce w lewym narożniku boiska po raz pierwszy i ostatni w karierze, no ale cóż… W trybie ryzyk-fizyk podążasz tam, dokąd prowadzi cię gra. Gary popędził na lewą stronę, żeby wrzucić piłkę w pole karne, a potem tam został, na wypadek gdyby zawodnicy Bayernu wybili piłkę – i faktycznie do niego wróciła.
Gary myślał wyłącznie o tym, co można zyskać. Gdyby Bayern wyprowadził kontrę i strzelił gola, bo Gary’ego ciągle brakowało na jego nominalnej pozycji, byłoby po meczu, a kibice obwinialiby go o to bez końca. W trybie ryzyk-fizyk nikt nie obawia się jednak kompromitacji i właśnie dlatego, gdy David ustawiał piłkę w narożniku boiska, ja również wybiegłem z bramki i ruszyłem w pole karne Bawarczyków. Miałem taką małą umowę z asystentami Fergiego – najpierw z Brianem Kiddem, potem ze Steve’em McClarenem – krzyczałem w stronę ławki, a oni informowali mnie, że właśnie minęło podstawowe 90 minut. Wiedziałem, że to już doliczony czas gry, bo Steve pokazał mi umówiony znak skrzyżowanych nadgarstków. Teraz albo nigdy.
Moje ostatnie chwile w koszulce Manchesteru United mogły minąć pod znakiem wielkiej kompromitacji. Wyobraźcie sobie, że Bayern wybija piłkę po dośrodkowaniu Davida, kontruje i umieszcza futbolówkę w pustej bramce. Zostałbym facetem, który w ostatnich minutach w barwach Czerwonych Diabłów wpuszcza śmiesznego gola. Kiedy jednak biegłem w pole karne rywala, o niczym takim nie myślałem. Interesowało mnie wyłącznie to, żeby zasiać tam chaos. Przez całe spotkanie Bayern był znakomicie zorganizowany i nawet w tych kilku sytuacjach, w których mogliśmy jakoś próbować wykorzystać podania Davida – z rzutów wolnych i rożnych – monachijczycy mieli nas rozpracowanych i szczelnie nas kryli. Zamierzałem w końcu przerwać ten ład i porządek. Uporaliście się ze wszystkim, ale zobaczymy, czy poradzicie sobie ze mną, pomyślałem.
Nie chodziło mi o to, że zamierzałem zdobyć bramkę, choć karierę zakończyłem z jednym z najokazalszych dorobków strzeleckich wśród bramkarzy. Udało mi się strzelić 11 goli w klubach i reprezentacji. To tylko jedno trafienie mniej niż mieli łącznie na koncie Gary Neville i Jamie Carragher. W moim pierwszym sezonie w karierze seniorskiej broniłem barw klubu Gladsaxe-Hero i też strzeliłem wtedy gola. Uderzyłem głową po rzucie wolnym i tą bramką uratowałem nasz zespół przed spadkiem do niższej klasy rozgrywkowej. W reprezentacji trafiłem do siatki z rzutu karnego, a w barwach Manchesteru United zdobyłem bramkę w europejskich pucharach, konkretnie w meczu z Rotorem Wołgograd. No ale jak często coś takiego się zdarza? Niezbyt często. Zdecydowanie więcej razy wbiegałem w pole karne rywala.
Nie pobiegłem w pole karne Bayernu z myślą, że strzelę gola i zostanę bohaterem. Starałem się po prostu zrobić coś innego, nowego, żeby wybić rywali z rytmu. David nawet na mnie zaczekał. Wiedział, że się tam pojawię, podobnie jak cały zespół. Gdy przegrywaliśmy i goniliśmy wynik, w ostatnich minutach zawsze tak robiłem, to był element mojego stylu, naszego stylu. Traktowaliśmy to jako kolejne zagranie w trybie ryzyk-fizyk, dodatkowy przycisk, który mogliśmy wcisnąć, ostatni możliwy element układanki.
Pobiegłem w miejsce, gdzie piłka najczęściej lądowała po wrzutkach Davida. Nie jestem mistrzem gry głową, instynktownie wyskakuję pod piłkę, żeby móc ją sięgnąć rękami i chwycić. Praktycznie do wszystkich strzałów głową, jakie udało mi się oddać, składałem się zbyt wcześnie lub zbyt późno. Tak też było i tym razem. Obejrzyjcie sobie powtórkę, a zobaczycie, że wyskoczyłem do piłki idealnie… żeby ją złapać. Delikatnie dotknąłem jej czubkiem głowy, ale to nie miało żadnego znaczenia. Liczył się chaos, który wywołałem.
Ściągnąłem na siebie trzech rywali, bo rzucili się ku mnie Babbel, Jens Jeremies i Thomas Linke. Całe ich szczelne i uporządkowane krycie posypało się w tym momencie, ponieważ trzech ich zawodników instynktownie ruszyło w stronę wielkiego blondasa w zielonym stroju, który – z zupełnie niezrozumiałych powodów – szturmował ich pole karne. Automatycznie oznaczało to, że trzech naszych będzie miało swobodę, a jednym z nich okazał się Yorkey. Nie udała mu się próba zagrania piłki z powrotem w poprzek pola karnego, przez co piłkę wybił Michael Tarnat, ale stracił akurat równowagę i nie trafił w futbolówkę czysto. Ryan uderzył ze skraju pola karnego, jednak też źle wymierzył. I właśnie w ten sposób piłka trafiła do Teddy’ego, również niekrytego, a ten wpakował ją do siatki.
No więc wyglądało to tak: jedno dobre dośrodkowanie z rzutu rożnego, jedna chybiona główka bramkarza, nieczyste zagranie Yorkeya, nieczyste zagranie Tarnata, byle jaki strzał i byle jakie wykończenie akcji. Te wszystkie czynniki sumują się w jedno – chaos. W trybie ryzyk-fizyk chodzi właśnie o sianie chaosu. Piłkarze Bayernu byli wstrząśnięci, widziało się to na ich twarzach. Pamiętam, jak Becks po czerwonej kartce na mundialu w 1998 roku mówił dziennikarzom: „To tylko piłka, ona nie jest w życiu najważniejsza”. Cóż, David był wtedy jeszcze młodym chłopakiem i moim zdaniem bardzo się mylił.
Dlaczego? Ponieważ jeśli człowiek jest zwycięzcą, jeśli znajduje się akurat w samym sercu rywalizacji o coś, piłka nożna jest najważniejszą rzeczą w życiu. Musi nią być, zawodnik musi ją tak traktować. W pomeczowym wywiadzie na Camp Nou Fergie powiedział, że to najwspanialszy moment w jego życiu. Stwierdził tak facet, który ma trzech synów i gromadkę wnuków. Gdy się przegrywa, człowiek czuje się dokładnie odwrotnie – ma poczucie, że to absolutnie najgorszy moment w jego życiu i nic, ale to zupełnie nic nie jest w stanie go pocieszyć. Właśnie przed taką perspektywą stanęli w tamtej chwili gracze Bayernu. Po tym, jak przez cały finałowy mecz kontrolowali sytuację, po trafieniach w słupek i poprzeczkę, nagle mogli wszystko stracić. Zachowywali się niczym dzieci we mgle.
Gdy wejdzie się w tryb ryzyk-fizyk, nie ma już odwrotu. Zostaje się w nim, aż zadanie zostanie wykonane. Można było przyrównać nas do myśliwych – gdy poczuliśmy krew, parliśmy naprzód, cały czas naprzód, aż upolowaliśmy ofiarę. Nikomu nie przeszło nawet przez myśl, żeby czekać na dogrywkę. Ole wywalczył kolejny rzut rożny i wbiegł w ich pole karne. David znów znakomicie podał, a chaos, jaki wytworzyliśmy przy okazji pierwszej bramki, ciągle jeszcze miał wpływ na piłkarzy Bayernu. Nie wiedzieli, gdzie mają się podziać, co ze sobą zrobić. Tarnat stał przy słupku, tylko że tak naprawdę to się o niego opierał, jak gdyby czekał na przystanku na autobus – o co w tym chodziło? Przeciwnicy pozwolili Teddy’emu uderzyć czysto głową, a potem złota noga Ole zwieńczyła dzieło. Kahn nawet nie zareagował, gdy piłka wpadała do bramki. Wyglądał, jakby nadal był w szoku po wyrównującym golu.
W pierwszym odruchu chciałem pobiec przed siebie i dołączyć do świętujących kolegów, ale się opanowałem. Gdybym pobiegł tam, gdzie byli wszyscy moi partnerzy, musiałbym potem pędzić z powrotem, a przecież – zupełnie niespodziewanie – od triumfu w Lidze Mistrzów dzieliły nas dosłownie sekundy. Manchester United nie potrzebował bramkarza, któremu serce wali w tempie 180 uderzeń na minutę, gdyby trzeba było wybronić ostatni atak rywali. Dlatego, podążając za jakimś impulsem, wykonałem salto, które zostało nawet pokazane w telewizji, bo realizator miał akurat przypływ trzeźwości umysłu. Gdy tylko skończyłem się cieszyć, poczułem olbrzymie nerwy i napięcie.
Odkąd wróciłem w moje pole karne po wyrównującym golu Teddy’ego, byłem podenerwowany jak jeszcze nigdy dotąd. Myślałem wtedy: Będzie dogrywka, złota bramka, teraz nie mogę popełnić błędu i czegoś wpuścić. Gdy Ole strzelał drugiego gola, ja robiłem głębokie wdechy i usiłowałem nad sobą zapanować. Zwykle podczas meczów się nie denerwuję, ale tym razem byłem po prostu przerażony. Wyszliśmy jednak na prowadzenie 2:1, pozostawało jeszcze kilka sekund tej zabawy, a Bayern wznawiał grę. W głowie miałem tylko jedno: Nie strzelajcie, proszę, tylko nie strzelajcie, w tym stanie niczego nie obronię. Te kilka sekund ciągnęło się niczym godziny. Wtem jednak rozległ się gwizdek Pierluigiego Colliny. Jasna cholera! Co się właśnie stało?
Co się właśnie stało?
Potem nadeszło to drugie uczucie. No tak… ale czego wszyscy się spodziewali? Jesteśmy Manchesterem United, odrabiamy straty nawet w beznadziejnych sytuacjach, to nasz znak rozpoznawczy, nasza specjalność.
Do Barcelony przyjechaliśmy, nie przegrawszy meczu od grudnia. Podejmowaliśmy kolejnych rywali i dawaliśmy im radę, mieliśmy mecz średnio co 4,6 dnia. Graliśmy w ten sposób od 1993 roku, od starcia z Sheffield Wednesday.
„Oni się nie poddają, nigdy. Właśnie tak to wygraliśmy”, powiedział menedżer w krótkim wywiadzie, zaraz po tym, jak rzucił nieśmiertelne słowa: „Futbol, cholera jasna!”.
Zareagował również na słowa reportera ITV Gary’ego Newborna, gdy ten pochwalił naszego szkoleniowca za wysłanie mnie pod bramkę rywala przy okazji rzutu rożnego, po którym wyrównaliśmy. „Nigdzie go nie wysyłałem, sam tam pobiegł, ale co to za różnica…”, odparł Fergie.
To, co wydarzyło się tamtego wieczoru na Camp Nou, wymyka się wszelkim próbom opisu. Ale w tamtym momencie miałem poczucie, że dokładnie tak powinno to wyglądać – jeśli wziąć pod uwagę naszą drogę do tego finału, był to idealny styl triumfu w tych rozgrywkach. Podczas przygotowań do meczu z Bayernem nie umiałem przestać myśleć o tym, że będziemy grać 26 maja, czyli w dniu 90. urodzin sir Matta Busby’ego. Zmarł on w 1994 roku, ale wcześniej zdążyłem poznać go na tyle dobrze, że dokładnie wiedziałem, ile znaczyło dla niego odzyskanie tytułu mistrza Anglii przez Manchester United jeszcze za jego życia. Dlatego odzyskanie tytułu najlepszego klubu w Europie dokładnie w 90. urodziny sir Matta również wydawało się niezwykle trafne.
Co ze mną? Moja ostatnia interwencja w barwach Manchesteru United polegała na odebraniu Pucharu Europy z rąk Lennarta Johanssona oraz wzniesieniu tego pięknego, starego trofeum ku niebu (za drugie ucho trzymał je Fergie). Roy pauzował za kartki, a to oznaczało, że już od rozegranego przed pięcioma tygodniami półfinału z Juventusem wiedziałem, że to ja będę kapitanem w finale i mam szansę na taki triumfalny moment. Nigdy jednak nie próbowałem go sobie wyobrażać. W trakcie przygotowań do starcia z Bayernem nie pozwoliłem sobie choćby na jedną myśl typu: To mój ostatni mecz w Manchesterze United, jak zakończy się ta podróż? Jak ten finał ułoży się dla mnie?
W tamtym niesamowitym zespole mieliśmy zupełnie inne nastawienie. Co się stało po końcowym gwizdku Colliny? Jakie to uczucie faktycznie dotknąć tego pucharu? O czym myślałem, biegnąc i wskakując na Teddy’ego? Albo gdy unosiłem Raimonda van der Gouwa, gdy świrowaliśmy przed wręczeniem trofeum? Z ręką na sercu: nie mam pojęcia.
Kompletna pustka. Czasami sport na najwyższym poziomie porównuje się do przebywania w szybkowarze – dokładnie wiadomo, co się dzieje po otwarciu urządzenia: cała para ulatuje i nic z niej nie zostaje. Wspomnienia z tego, co działo się po zakończeniu spotkania, nie są moje – w całości pochodzą ze zdjęć i tego, co opowiadają inni, z materiału telewizyjnego, artykułów prasowych i powszechnie znanych anegdot. Bardzo słabo, jak przez mgłę pamiętam nawet imprezę, która odbyła się po meczu w hotelu Arts Barcelona. Dokładnie pamiętam tylko jedno: jak Fergie i Martin usiłowali nakłonić mnie do podpisania nowego kontraktu i pozostania w klubie.
Ale to już historia na później.
Pamiętam jedną rzecz z okresu od końcowego gwizdka do opuszczenia Camp Nou na pokładzie klubowego autokaru, którym jechałem całkowicie oszołomiony i ciągle jeszcze nie dowierzając w to, co się stało. Pamiętam, jak mój syn Kasper oraz Charlie, syn Teddy’ego, nagle pojawili się w szatni.
Kasper miał opuścić stadion wraz z matką i siostrą jednym z autokarów przygotowanych przez organizatora. Tak to właśnie wygląda na najważniejszych meczach FIFA i UEFA: detale typu transport dla rodzin zawodników czy gości ze specjalnymi wejściówkami są dopięte na ostatni guzik. Przyjeżdża się i wyjeżdża specjalnym pojazdem, dostaje się w nim konkretne miejsce, godziny przyjazdu i odjazdu są dokładnie określone, podobnie jak miejsce odjazdu i cel podróży. W tamtych czasach telefony komórkowe nie były jeszcze tak powszechne jak dziś, więc choć wizyta naszych synów w szatni okazała się czymś absolutnie wspaniałym i wyjątkowym, to jednak fakt, że się jej nie spodziewaliśmy, sprawił, że mieliśmy z Teddym małe zmartwienie.
Chłopców nie było w autokarze, w którym powinni się znaleźć. Czy ich matki wiedzą, gdzie są dzieci? Jak możemy się z nimi skontaktować i powiedzieć im, że nasi synowie są bezpieczni?
Dopadliśmy jakichś działaczy, którzy przekazywali tę wiadomość z ust do ust, aż w końcu dotarła ona do obu mam. Zorganizowaliśmy chłopakom podwózkę do hotelu. Dopiero później zadaliśmy sobie najbardziej oczywiste pytanie: jakim cudem w ogóle dotarli do szatni?
Na stadionie było 90 tysięcy ludzi, panowało istne szaleństwo. Obowiązywały też ścisłe regulacje UEFA – według nich Camp Nou został podzielony na „strefy”, do których dostęp możliwy był na podstawie specjalnej akredytacji. Ani Kasper, ani Charlie nie mówili po hiszpańsku. Nie mieli też pieniędzy. Mimo to mijali kolejne punkty kontrolne i na każdym z nich jakoś się wykpili, bo w końcu znaleźli się w szatni.
Przecież wyglądali na dwóch zupełnie przypadkowych chłopców. Choć z drugiej strony… Widzieliście kiedyś ich twarze? Podobno przy spotkaniu z każdym kolejnym pracownikiem ochrony wskazywali na swoje buzie i mówili: „Popatrz, moim tatą jest Teddy Sheringham. Spójrz, moim tatą jest Peter Schmeichel”.
One. My Autobiography
Copyright © by Peter Schmeichel 2021
Copyright © for the translation by Bartosz Sałbut 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021
First published in Great Britain in 2021 by Hodder & Stoughton
An Hachette UK company
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Dominik Leszczyński
Korekta merytoryczna – Dawid Kutryn
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Cover photograph © Andreas Houmann
Back Cover photograph © David Spurdens
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2021
ISBN (mobi): 9788382104417
ISBN (epub): 9788382104424
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl