Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Liv mieszka w Sandefjord w Norwegii. Jest zwyczajną, samotną matką, która próbuje wiązać koniec z końcem. Nigdy nie powiedziała synowi o sekretach, które w sobie nosi ani o życiu, jakie wiodła przed tym, jak go urodziła. Zrobi wszystko, by zapewnić mu bezpieczeństwo.
Gdy Anastasia przeprowadza się z Rosji do Mediolanu, by pracować jako modelka, jej życie ulega całkowitej zmianie. Jest bogata. Ludzie jej pożądają. Ale pokazy na wybiegach mają swoją mroczną stronę: skąpane w słońcu włoskie pałace, przyjęcia z dużą ilością alkoholu, organizowane przez wpływowych mężczyzn. Wkrótce zrobi wszystko, żeby uciec.
Selma pracuje w Oslo jako reporterka. Prowadzi dochodzenia w sprawie skandali w branży modowej, ale nikt nie chce opublikować jej artykułu. Wtedy w Sandefjord znika kobieta. A Selma odkryje największą historię w swoim życiu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla najbardziej przebojowych kobiet,
jakie znam – Marianne, Fevziye, Emmanuelle,
Silje Brigitte oraz Anastazji
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Adrian
Stoi wśród drzew na obrzeżach boiska szkolnego. Za chwilę rozlegnie się dźwięk dzwonka, a dzieci pobiegną do oświetlonego budynku. Dobrze zna te drzewa, dzięki dotykowi z łatwością rozróżnia pnie. Najbardziej lubi trzy wysokie sosny, które wyznaczają granicę terenu szkolnego; wśród ich nisko rosnących i gęstych gałęzi znajduje się przyjemna i cicha przestrzeń. Czeka w milczeniu, aż ostatnie dziecko znika za rozsuwanymi drzwiami, a potem wymyka się ze swojej kryjówki i biegnie szybko przez pusty plac. Zwykle udaje mu się zająć miejsce w ławce w chwili, gdy nauczycielka wchodzi do pomieszczenia i zamyka za sobą drzwi. Siedzi z przodu, pod oknem; uznali, że tak będzie najlepiej. Lubi swoje miejsce; widzi z niego ciemne zimowe niebo i ledwie poruszające się światła samochodów, które toczą się po autostradzie.
Czasem nad miasteczkiem przelatują samoloty, dzięki czemu może je obserwować tuż po starcie z Torp. Ryk silników momentalnie zagłusza głos nauczycielki. Gdy przygląda się, jak lecą w górę, wyobraża sobie, że siedzi w środku i zamiast wyglądać przez okno w szkolnej sali, patrzy przez okno samolotu, obserwując szkołę. Wie, dokąd lecą wszystkie samoloty z Torp. Już dawno zapamiętał rozkład lotów, dzięki czemu czeka na nie z niecierpliwością jeszcze przed startem, pragnąc ujrzeć 0820 KLM City Hopper lecący do Amsterdamu albo 0905 Widerøe Fokker X do Bergen. Ze swojego miejsca przy oknie widzi duży, brzydki budynek szkoły wciśnięty między fabryki farb blisko wody a drzewa wyznaczające granicę szkolnego terenu. A wśród drzew dostrzega ukrywającego się tam chłopca, który czeka na koniec przerwy.
Nauczycielka wie, że on potrzebuje takich przerw, tych chwil, gdy może wyglądać przez okno i zatracać się w myślach, dlatego zostawia go w spokoju. Dzieci czasami komentują coś wrednie albo udają dźwięk samolotu, gdy widzą, że wygląda przez okno. Jeden z chłopców, Steffen, regularnie rzuca kulkami z papieru w tył głowy Adriana, ale on nie reaguje, nigdy się nie odwraca. Mama powtarza, że tacy dręczyciele to w rzeczywistości słabi ludzie, którzy próbują podebrać siłę lepszym i silniejszym, ale nie do końca jej wierzy – to brzmi trochę jak coś, co dorośli mówią, żeby dzieci czuły się lepiej.
Nauczycielka opowiada o różnych gatunkach zbóż i sposobach ich uprawy. Na tablicy rysuje proste obrazki przedstawiające pszenicę, jęczmień, żyto i kukurydzę. Adrian uważnie przerysowuje obrazki do swojego zeszytu, ale nie czuje się dzisiaj najlepiej, a jego ręka drży, gdy przeciąga ołówkiem po kartce. Jest poniedziałek, a jemu zawsze jest trudno tego pierwszego dnia w szkole po weekendzie spędzonym w domu z mamą. Wczoraj razem upiekli cynamonowe bułeczki, jego ulubione, a ich cudowny zapach unosił się dzisiaj rano w powietrzu, gdy siedział w kuchni przy stole i jadł śniadanie, obawiając się chwili wyjścia do szkoły. Obserwował, jak długa wskazówka zegara przesuwa się po tarczy. Gdy dotarła do piątki, trzeba było wyjść. Mama już wyszła, a jego czekał dwudziestominutowy spacer w ciemności i zimnie. To mu jednak jakoś szczególnie nie przeszkadzało. Problemem było to, że szedł do szkoły.
– Czy wiecie, na czym polega zapylenie krzyżowe? – pyta Marie, nauczycielka. Lubi ją; jest dla niego miła i dokłada wszelkich starań, żeby czuł się komfortowo. Raz, na początku roku szkolnego po naprawdę kiepskim dniu, odciągnęła go na bok i powiedziała łagodnie: „Wiesz, Adrian, dobrze jest być takim jak ty”. Chce podnieść rękę i odpowiedzieć, bo wie, na czym polega zapylenie krzyżowe, ma jednak świadomość, że to niemożliwe. Słowa po prostu by nie padły. Jego głos nie byłby w stanie ich ponieść. Czuje, że Marie na niego patrzy i ma świadomość, że prawdopodobnie jako jedyny zna odpowiedź na to pytanie, ale unika jej wzroku. Spojrzenie komuś w oczy jest dla niego bardzo trudne, czasami nawet niemożliwe. Proces nawiązywania takiego kontaktu to po prostu za dużo. Czuje wtedy pieczenie. Czasami potrafi spojrzeć w oczy Mamie, bo jej oczy są tak podobne do jego, że odnosi wtedy wrażenie, jakby patrzył w lustro, ale nawet wówczas musi się naprawdę namęczyć, żeby to zrobić, przygotować się na chwilę, gdy ich spojrzenia się spotkają.
Rozbrzmiewa dzwonek oznajmiający koniec lekcji, a on natychmiast czuje przeszywający go strach. To za wcześnie. Ledwo przyzwyczaił się do przebywania w ciepłym i oświetlonym budynku po długim spacerze w ciemności i siedzeniu w ciszy między drzewami, a już jest czas na pierwszą przerwę. Dzieci zrywają się z miejsc i pędzą do drzwi. Adrian wstaje powoli i powłóczy nogami, kierując się w stronę wyjścia z sali. Wprawdzie nie chce wychodzić na zewnątrz, jednak nie zamierza ryzykować, że zostanie w klasie sam z chłopcami, nie jest też w stanie znieść myśli o współczuciu Marie, jeśli nie opuści ławki. Może mu się poszczęści i zdoła uciec między drzewa. Skręca za róg, unikając spojrzeń dzieci, skupiając wzrok na linoleum, potem na prostokątnej szybce wstawionej w drzwi na końcu korytarza. Jest dziewiąta trzydzieści, a świat na zewnątrz zalewa piękne światło w głębokim odcieniu niebieskiego, które sprawa, że ma wrażenie, jakby patrzył przez okno okrętu podwodnego na rozciągającą się za nim głębię wody.
– Ej, ty – rozlega się głos blisko jego ucha. Staje w miejscu, trzymając rękę na klamce.
– On cię nie słyszy – mówi drugi głos, ten jest zimny i brutalny. To Steffen. – Jest głuchy, pamiętasz?
Adrian rusza przed siebie, z całych sił napierając na drzwi, żeby je otworzyć i wybiec na zewnątrz, gdzie jest niebiesko i zimno, z daleka od nich, ale ktoś mocno ciągnie go do tyłu za włosy. To bardzo boli, a Adrian osuwa się na podłogę, pozbawiony tchu. Siedzi nieruchomo, skupiając się na powstrzymywaniu łez.
– Nie jest głuchy – odpowiada pierwszy głos, który należy do przysadzistego i głupiego chłopca o imieniu Josef, poplecznika Steffena. Rozpoznaje go po butach. – On po prostu nie mówi. – Czarny, zniszczony but porusza się i wymierza kopnięcie w ramię Adriana, który siada i próbuje zebrać swoje rzeczy. Gdyby tylko udało mu się dotrzeć do drzwi…
– Pieprzone dziwadło – mówi ze śmiechem Steffen. Chwyta go za kaptur kurtki i ciągnie do góry. Adrianowi trzęsą się nogi i chyba upadłby z powrotem, gdyby nie silny chwyt Steffena. – Wyobrażasz sobie być takim pieprzonym dziwadłem? – Chłopcy się śmieją. – Uderz go – rozkazuje Steffen, a Josef wykonuje polecenie. Wali go mocno w brzuch.
– Jeśli powiesz mu, żeby przestał, to przestanie – informuje Steffen.
– No – odpowiada jego kolega. – Tylko powiedz „stop”.
Napiera językiem na zęby, usta ma zaciśnięte. Musi tylko znaleźć w sobie słowo, jedno słowo. Stop. Nie potrafi. Josef uderza go drugi raz, tym razem w twarz, a robi to tak mocno, że Adrian leci do tyłu i podczas upadku uderza kością policzkową o listwę w drzwiach. Dwaj chłopcy się śmieją.
– Dlaczego mu po prostu nie powiesz, żeby przestał? – pyta Steffen, przysuwając swoją szeroką i czerwoną twarz do Adriana. Jego kwaśny oddech sprawia, że ofierze robi się niedobrze. – Spójrz na mnie. Powiedziałem: spójrz na mnie!
– Ej! Stop! Puść go! – krzyczy głos z drugiego końca korytarza. Steffen natychmiast to robi, po czym dwaj chłopcy wybiegają na zewnątrz, zostawiając za sobą otwarte drzwi, a do środka wpada lodowate powietrze. Chłopiec z powrotem ląduje na podłodze, ale tym razem zostaje bardzo delikatnie podniesiony.
– Och, skarbie – mówi Marie, dotykając palcem rany na jego policzku. – Tak mi przykro.
* * *
Nie mogą dodzwonić się do jego Mamy, ale po tym, jak szkolna pielęgniarka zdezynfekowała rozcięcie na policzku i przykleiła plaster, może do końca porannych lekcji siedzieć w kącie pokoju nauczycielskiego i robić zadania z fizyki. Steffen i Josef zostali odesłani do domu, nie pierwszy raz. W porze lunchu próbuje zjeść, ale jest mu niedobrze i musi się położyć w gabinecie pielęgniarki. Ciągle nie udało im się dodzwonić do Mamy.
Musiał na chwilę zasnąć, bo gdy znowu otwiera oczy, ktoś siedzi obok niego – to Marie.
– Zawiozę cię do domu, dobrze? – mówi łagodnie, ujmując jego rękę swoją ciepłą dłonią.
Gdy siedzą w samochodzie, Adrian wygląda przez okno. Jest po czternastej, a na zewnątrz już rozpościera się fioletowa poświata. Marie się nie odzywa, ale chłopiec czuje, że co jakiś czas na niego zerka. Wie, gdzie go zostawić, że droga nie prowadzi pod sam dom; nie pierwszy raz go odwozi.
Zatrzymuje się w zatoczce pod skalistym zboczem, na którego szczycie budowane są rzędy nowych domów. Czasami, gdy Adrian idzie do szkoły, wybiera dłuższą trasę, prowadzącą przez wzgórze i obok placu budowy. Idzie wtedy wzdłuż urwiska i patrzy na port w dole. Nieraz sobie wyobrażał, że traci równowagę i spada z klifu, a jego połamane ciało leży w zatoczce, gdzie Marie właśnie zatrzymała samochód. Niemal siebie tak widzi, przed maską samochodu, martwego.
– Pa, skarbie – mówi Marie. – Proszę, powiedz mamie, żeby do mnie zadzwoniła albo przyjechała się ze mną spotkać, dobrze?
Chłopiec kiwa głową i patrzy, jak jego nauczycielka wyjeżdża z zatoczki i włącza się do ruchu, kierując się w stronę miasteczka. Wchodzi na stromą ścieżkę, która prowadzi do głównej drogi ciągnącej się aż do jego domu, który znajduje się wysoko nad zachodnim końcem miasteczka, na szczycie kolejnego klifu, za nowo budowanymi domami. Mama mu powiedziała, że firma zajmująca się budową chce odkupić ich dom, żeby go zburzyć i na jego miejscu postawić nowoczesne apartamenty, ale ona nie zamierza im go sprzedać. Oboje uwielbiają w nim to, że stoi odgrodzony od innych domów ścianą drzew, a z drugiej strony jest już tylko urwisko, poniżej którego ciągnie się pas piasku, gdzie nie da się dojechać samochodem. Kiedyś był to domek letniskowy, poprzedni właściciele cumowali na plaży małą łódkę, a do domu docierali wąską, niebezpieczną ścieżką. Potem zbudowano nową drogę, dzięki czemu dojazd do miasteczka stał się łatwiejszy, ale końcowy odcinek drogi do domu nadal prowadził w górę, obok plaży i przez gęste zarośla.
Gdy Adrian dociera do domu, zamyka za sobą drzwi i zaczyna płakać, uwalniając wszystko to, co w sobie tłumił. Jego szloch przeszywa powietrze i brzmi w małym domu niczym wiatr, który wpadł do środka przez komin. Chodzi bez celu, zrzucając na podłogę wszystko, co po drodze napotka. Ubrania z wieszaków, zdjęcie w ramce, na którym jest o wiele młodszy, gazety położone na stole, książki ustawione na regale. Wszystko to, bez wyjątku, ląduje na podłodze. Dopiero dźwięk tłukącego się szkła w ramce wyrywa Adriana z transu. Staje nieruchomo. Przestaje płakać i patrzy na bałagan, którego narobił. Zaczyna chodzić powoli po domu, podnosi rzeczy, które porozrzucał, i odkłada je na miejsce. Zbiera kawałki szkła, a zdjęcie chowa między strony encyklopedii z nadzieją, że Mama nie od razu zauważy jego brak.
Czuje się wykończony, idzie w stronę ławeczki ustawionej pod oknem w kuchni. Siedzi tam przez jakiś czas i spogląda na miasteczko. Ma dziwne przeczucie, że choć świat jest tak blisko, on w istocie do niego nie należy. Widzi samochody ustawiające się w linii, by wjechać na prom płynący do Szwecji, grupki ludzi wracających z pracy do domu, kolejny samolot wzbijający się w powietrze, skręcający na wschód i znikający wśród chmur – 1510 Ryanair leci do Londynu. Wszyscy ci ludzie idą w różne miejsca, spotykają się z rodziną i przyjaciółmi, robią coś. Adrian nigdy nigdzie nie chodzi; nigdy nie znajdował się na pokładzie samolotu. Poza Mamą nie ma żadnej rodziny. Dzieci w szkole zachowują się w stosunku do niego zupełnie inaczej, nawet te, które nie są niemiłe. Tak jakby był przedstawicielem innego gatunku, jakimś dziwnym małym ptakiem, który powinien być razem z innymi dziwnymi ptakami wysoko na niebie albo na drzewie, tyle że nigdy nie spotkał kogoś, kto byłby taki jak on.
Słońce zniknęło za wzgórzami, niebo przybrało kolor indygo. Czeka i czeka, czuje się pusty w środku, nie potrafi się zmotywować, by wstać z ławeczki i coś zrobić, coś, co normalnie by zrobił. Dopiero godzinę później, gdy zapada całkowita ciemność, a on nie potrafi rozróżnić świateł domów rozsianych po wzgórzach otaczających Sandefjord od pojawiających się na niebie gwiazd, słyszy dźwięk klucza, który Mama wsuwa w zamek drzwi. Czeka, aż rzuci torbę na podłodze w korytarzu, zdejmie buty, wejdzie do kuchni połączonej z salonem i go zobaczy. Gdy Mama dostrzega siniaki na jego twarzy i smutną minę, pochmurnieje i pędzi do niego, po czym ujmuje jego twarz w dłonie.
– Kto ci to zrobił? – szepcze. Nie patrzy na nią, ale ona tak przechyla jego głowę, że ostatecznie nie ma wyboru. – Powiedz mi, kochanie. Proszę.
Adrian kręci głową.
– Spędźmy to popołudnie, jedząc burgery i oglądając samoloty – proponuje Mama, bo wie, że tylko w ten sposób poprawi mu humor.
* * *
Idą powoli ramię w ramię po skutej lodem ścieżce, a potem po deskach prowadzących z plaży na skaliste wzgórze, gdzie znajduje się główna droga. Nie muszą długo czekać na busa, który zatrzymuje się w zatoczce, gdzie wcześniej Marie zostawiła Adriana, mimo to drżą z zimna po kilku minutach. Siadają obok siebie i jadą w ciszy, aż docierają do lotniska.
Na zewnątrz jest minus trzynaście stopni, dlatego idą szybko w stronę budynku z terminalami, trzymając się za ręce. W strefie przylotów znajduje się McDonald oraz rzędy siedzeń wychodzących na pas startowy. Mama zamawia jedzenie przy stanowisku samoobsługowym, potem przynosi wszystko tam, gdzie siedzi Adrian wpatrzony w migające czerwone światło na wieży kontroli lotów. Chłopiec zaczyna jeść cheeseburgera i frytki, ani na chwilę nie odrywając wzroku od nieba.
– Popatrz – mówi głośno i wyraźnie – samolot z Amsterdamu przyleciał wcześniej.
Mama podąża za jego palcem wskazującym na światła pulsujące nad wzgórzami, które porastają oszronione drzewa. Obserwują, jak samolot się zbliża, aż zamiast ledwie dostrzegalnych świateł ukazuje się im biało-niebieski fokker 70, który ląduje idealnie.
Ruch jest znikomy, ale Adriana nie męczy wyglądanie przez wielkie okno i czekanie. Mama siedzi cicho, pogrążona w myślach. Boeing 737 linii Wizz Air ustawia się na pasie startowym, a jego biały kadłub błyszczy w blasku świateł. Adrian siada prosto zafascynowany, jego palce nieruchomieją nad resztą frytek, bo nie chce wytwarzać żadnych dźwięków, gdy samolot zwiększa obroty silników, a z turbin bije gorące powietrze. Rusza w ich stronę dziwnie powoli, jakby był za ciężki, żeby wznieść się w powietrze, ale gdy tylko jego przód się unosi, znajduje się w swoim żywiole, z niezgrabnego i przykutego do ziemi czegoś staje się tworem niebios, pięknym, ryczącym i drapieżnym ptakiem.
Mama wstaje i wskazuje na Adriana ręką, sygnalizując, żeby też wstał. Głaszcze go po włosach i z powrotem nakłada mu polarową czapkę. Dopiero wtedy wychodzą na zewnątrz. W drodze do domu w ogóle się nie odzywają, nawet po tym, jak wysiadają z autobusu. Idą szybko w zimnie i ciemności styczniowego wieczoru, trzymając się za otulone rękawiczkami ręce. Później, gdy Adrian leży już w łóżku, Mama siada obok niego.
– Możliwe, że w najbliższym czasie dokądś wyjedziemy – szepcze w ich sekretnym języku, delikatnie głaszcząc go po brwi.
Adrian zerka na nią, ich spojrzenia przez chwilę się spotykają, ale czuje, że musi odwrócić wzrok. Nagle zdaje sobie sprawę, że Mama wygląda inaczej, ale nie jest w stanie nazwać tego, co wyraża jej mina: strach czy smutek, a może jedno i drugie?
– Dokąd? – pyta, jego głos brzmi w małym pokoju obco i głośno.
Mama uśmiecha się i całuje go w czubek głowy, przez chwilę nie odrywając ust od jego skóry.
– Nie wiem – odpowiada. – Ale wiem, że kocham cię najbardziej na świecie i zawsze będę cię chronić.
2
Liv, dwa dni później
Tak jak zawsze docieram na miejsce przed ósmą, gdy niebo wciąż jest czarne i usiane białymi gwiazdami. Na zewnątrz jest piętnaście stopni na minusie, a mój oddech tworzy widoczne obłoczki, gdy krzątam się po swoim małym biurze i przygotowuję na dzisiejszy dzień. Włączam ogrzewanie i szykuję kawę, wyglądając przez okno, gdzie rozciągają się pokryte śniegiem pola, migoczące w świetle księżyca. Woda zaczyna się gotować. Nie zdejmuję kurtki, bo wciąż czekam, aż ogrzewanie zrobi swoje, i po chwili popijam pyszną gorącą kawę. Laptop leży nieotwarty na biurku, a ja przyglądam się, jak nastaje dzień. Przez długi czas siedzę za biurkiem i po prostu czekam, nie pozwalam jakimkolwiek myślom wpaść do mojej głowy, aż na horyzoncie ponad najbardziej oddalonymi polami, gdzie granice gospodarstwa przechodzą w gęsty las, rozpościera się różowa poświata. Niebo zalewają barwy indygo i głębokiej czerwieni, a księżyc się zniża i znika za linią drzew. Pojawia się wielkie, palące słońce, od którego zasypane śniegiem pola mienią się różem i złotem.
Powinnam zaczynać, mam wiele do zrobienia, ale jestem oczarowana i poruszona pięknem wschodu słońca. Nie widzą go ci, którzy wciąż śpią smacznie w łóżkach albo siedzą za biurkiem i nie mają tak dobrego widoku jak ja. Tutaj, w tej starej stodole przerobionej na garaże oraz schowki, a także jedno biuro – moje – widzę pola, drzewa oraz fragment wielkiego jeziora, o tej porze roku skutego lodem. Jedyna ludzka aktywność, jaką stąd dostrzegam, to sporadycznie pojawiający się łyżwiarz, który jeździ po jeziorze, zataczając wielkie koła. Z tej odległości wygląda jak mucha. Widzę też samoloty opadające powoli z nieba w stronę pasa na lotnisku Torp, które znajduje się blisko, choć jest niewidoczne, bo rozciąga się za lasem. Przez to, że nie widzę samego lotniska, taki widok jest niczym scena z filmu katastroficznego – samolot pasażerski rozbijający się w odległym lesie. Gdy tu po raz pierwszy przyjechałam, nastawiałam się na dźwięk zderzenia, na płomienie i gęsty czarny dym wznoszący się w powietrze po każdym samolocie, który znikał za drzewami. Żyłam wtedy w napięciu, zawsze podskakiwałam na ten nieznany dźwięk, przygotowana na najgorsze i napędzana adrenaliną. Na wiele sposobów wciąż taka jestem, ale w tej małej przestrzeni, gdzie spędzam większość czasu, potrafię się zrelaksować.
Uwielbiam widok stąd i naprawdę zaskoczyło mnie terapeutyczne działanie przebywania blisko natury. Często wyobrażam sobie, że jestem gdzie indziej, bo ta okolica jest podobna do wielu innych. Zdarza mi się grać w grę, w której nie jestem Liv Carlsen, mieszkającą na farmie na obrzeżach małego norweskiego miasteczka, lecz kobietą, która żyje może w Szwajcarii albo Kanadzie, albo w południowo-zachodniej Francji. Ta kobieta jest młodsza ode mnie i wszystkie drzwi wciąż są przed nią otwarte, wciąż może korzystać z różnorodnych okazji, a jej wymarzona przyszłość jest dla niej dostępna. W przeciwieństwie do mnie może wstać od biurka i wyjść na lodowate powietrze, które niesie ze sobą zapach lasu oraz głębokich ciemnych jezior, i po prostu zmienić swoje życie.
Gdy z nieba znikają ostatnie ślady nocy, otwieram laptopa i wpisuję serię długich haseł i szyfrów do systemu. Czekam, aż moje skrzynki pocztowe się odświeżą i pokażą nowe wiadomości, w tym czasie sięgam po dwa telefony, które przykleiłam pod pierwszą szufladą w biurku. Zaczynam przygotowywać kolejną kawę i zmuszam się, by poczekać, aż skończy się robić, dopiero wtedy zerkam na ekran. Nic. Zwykle jest to dobry znak, ale w tej chwili na coś czekam i z każdym dniem bez kontaktu coraz bardziej się niepokoję.
Sprawdzam giełdy papierów wartościowych – od London Stock Exchange po Nasdaq – i wszystko wygląda dobrze. W południe jem dwa jajka na twardo i dwa plasterki szynki, które przyniosłam ze sobą z domu, a potem wkładam kurtkę i ruszam do drzwi. Zwykle nie opuszczam swojego miejsca w stodole w ciągu dnia, bo staram się minimalizować możliwość wpadnięcia na Kaia, rolnika, od którego wynajmuję to miejsce. Wydaje się naprawdę miłym facetem, ale im mniej się kontaktujemy, tym lepiej. Otwieram szerokie drewniane drzwi, a te skrzypią głośno, ale gdy wychodzę na zewnątrz, nikogo nie widzę. Zwierzęta są zamknięte, bo zapowiadano bardzo silny mróz, a wnioskując po tym, że nigdzie nie stoją samochody, Kai i jego żona załatwiają pewnie sprawy w miasteczku.
Okrążam stodołę i ruszam żwawo wzdłuż pola, kierując się w stronę lasu. Nie zabrałam rękawiczek i choć trzymam dłonie w kieszeniach i co chwila zaciskam je i rozluźniam, palce szybko drętwieją mi z zimna. Odwracam się i patrzę na czerwoną stodołę z kratowanymi oknami i białymi parapetami. Wyobrażam sobie, jak siedzę za biurkiem i patrzę na kobietę, która pospiesznym krokiem kieruje się do lasu. Powietrze przeszywa głośne burczenie, a ja ruszam w jego stronę, w kierunku niebiesko-żółtego samolotu podchodzącego do lądowania, z rozłożonymi klapami i skrzydłami wyraźnie drżącymi na wietrze, którego szary cień pada na pola. Gdyby Adrian wiedział, że codziennie tu przychodzę, do tego miejsca z niesamowitym widokiem na jego ukochane samoloty, błagałby mnie, żebym go tu zabrała. Znowu odwracam się w stronę stodoły i próbuję sobie wyobrazić, jak mój syn patrzy w tę stronę z okna biura, ale trudno mi stworzyć ten obraz w głowie. Mój syn nie pojawi się tu dla własnego bezpieczeństwa. Nigdy nie dowie się ani o tym miejscu, ani co tutaj robię.
Twarz szczypie mnie z zimna, dlatego zaczynam biec. Zanim wrócę do biura, chcę spędzić kilka chwil w lesie. Mimo wszystko w takich chwilach, gdy biegnę po twardym, chrupiącym śniegu, zaciągając się rześkim, zimnym powietrzem, znowu czuję się młoda. Docieram do lasu i wchodzę w jego cichą głębię. To miejsce przypomina mi dom, ale odpędzam od siebie te myśli, bo nie mogę pozwolić, żeby po mojej twarzy popłynęły gorące łzy. W dzieciństwie spędzałam w lesie mnóstwo czasu, to była moja bezpieczna przestrzeń. Nadal jest. Skupiam się na głębokich oddechach i spokoju, jaki zawsze odczuwam, gdy znajduję się pośród wysokich, okrytych śniegiem sosen. Adrian jest taki sam; czuje drzewa dokładnie w taki sam sposób i czasami latem wyciągamy z domu materace i śpimy wśród drzew. Przesuwam palcami po wykrzywionym pniu, natrafiając opuszkami na zamarznięty sok. Zbieram kilka szyszek, żeby zanieść je do biura, i wciąż trzymając je w ręce, wychodzę z lasu i ruszam w drogę powrotną przez pola.
Samochód gospodarza stoi na podjeździe, a ja szybko chowam się w stodole, która znajduje się naprzeciwko domu. Wchodzę na górę, nastawiam wodę w czajniku i zaczynam energicznie pocierać ramiona, żeby się rozgrzać. Właśnie mam sobie zaparzyć kubek mięty, gdy zerkam na jeden z telefonów, które zostawiłam na biurku, co jest do mnie niepodobne. Dostałam wiadomość od numeru, który natychmiast rozpoznaję.
Mak zwiądł, czytam.
Padam na krzesło, przez moje ciało przepływa adrenalina. Od razu wstaję i rozglądam się po małym, ubogo umeblowanym biurze w poszukiwaniu wskazówki. Co robić? Mak zwiądł.
– Nie – szepczę. Proszę, nie. Nie teraz.
Lilia rozkwita w ciepłe dni, odpisuję, a następnie wyłączam telefon.
Otwieram szufladę i wyciągam igłę, którą tam trzymam właśnie na taką okazję, a następnie wciskam ją w boczny panel starszego modelu samsunga galaxy. Panel się wysuwa, a ja wyciągam stamtąd kartę SIM. Tnę ją na malutkie kawałeczki, tak małe, jak to tylko możliwe, po czym ostrożnie zbieram kawałeczki do foliowego woreczka z zatrzaskiem, jakiego używa się na lotnisku do przechowywania kosmetyków. Otwieram laptopa i ponownie wprowadzam serię długich haseł. Uruchamiam awaryjny transfer danych na serwery zewnętrzne, tak jak wcześniej ćwiczyłam, i patrzę, jak tęczowe kółko kręci się na środku ekranu. Wszystko musi natychmiast zniknąć z tego laptopa.
Komputer pracuje, a ja siadam na podłodze. Muszę się skupić, żeby nie zacząć panikować. Wszystko jest okej, powtarzam sobie. To nie musi nic oznaczać. Ale wiem, że jest inaczej. Po prostu wiem. Poza tym nie mogę ryzykować. Myślę o moim synu, moim słodkim, delikatnym Adrianie, który właśnie w tej chwili wraca ze szkoły do domu w ten swój spokojny, przemyślany sposób. To dla niego naprawdę długa droga, ale nigdy nie narzeka, nawet zimą. Lubi się zatrzymywać i chłonąć otoczenie, a wieczorami opowiada mi o tym, co odkrył: drzewo wyrwane z korzeniami po ostatniej wichurze, konstrukcje, które coraz bardziej przypominają domy, stawiane na wzgórzu przez firmę budowlaną, wyrzucone na piach meduzy daleko w dole, pod naszym domem, który znajduje się na skalistym wzniesieniu nad morzem.
Ale dzisiaj tego nie zrobi. Bo musimy stąd wyjechać.
Biorę dwadzieścia głębokich oddechów. Serce bije niemal normalnie. Kolejne dziesięć oddechów. Nigdy nie potrzebowałam tak bardzo oczyścić umysłu, jak w tej chwili. Czy naprawdę muszę to zrobić, zostawić wszystko za sobą? Adrian nie zna innego życia niż to tutaj. Nigdy nie był na pokładzie samolotu. Nie jest taki jak inni chłopcy, w ogóle ich nie przypomina… Wracam myślami do chwili, gdy po raz ostatni napisałam do Poppy[1]. To było ponad tydzień temu. Poranek był pogodny jak dzisiaj. Co dokładnie napisałam? Zamykam oczy, wyobrażam sobie ręce, którymi przygotowywałam paczkę. Bilety, pieniądze, notatka. Zapisałam ją na niebieskiej karteczce, którą wrzuciłam do koperty z pieniędzmi. Widzę to teraz oczami wyobraźni, widzę, jak szybko piszę na papierze następujące słowa:
„Powiedz M, że Lilia wciąż jest bezpieczna w domu”.
Wchodzę w ustawienia w laptopie i wybieram opcję „Przywróć ustawienia fabryczne”, żeby wyczyścić twardy dysk. Gdy jest po wszystkim, wylewam na urządzenie butelkę wody mineralnej i patrzę, jak na ekranie pojawiają się zakłócenia, wszystko się rozmazuje, a potem gaśnie.
Wstaję i zaczynam szybko chodzić po biurze. Pakuję laptopa do torby, razem z nim chowam telefony, przenośny router oraz kilka papierów, które leżą na biurku. Wyciągam z torebki chusteczki antybakteryjne i wycieram każdą powierzchnię oraz klamki w drzwiach i oknie. Pozwalam sobie na jeszcze jedno zerknięcie przez okno, po raz ostatni chłonę ten widok. Nie ma jeszcze piętnastej, a światło już zaczyna słabnąć i zalewa otoczenie różową poświatą. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to kolejny wschód słońca będę oglądać z innego miejsca.
Zamykam za sobą drzwi i schodzę po schodach. Wychodzę na zewnątrz, po czym ruszam w stronę przystanku autobusowego przy głównej drodze. Maszeruję równym krokiem, w ogóle nie oglądam się za siebie i z trudem się powstrzymuję, żeby nie zacząć biec. Po drodze staram się dodzwonić do Adriana, ale ten nie odbiera. Dzwonię raz za razem, ale nie doczekuję się odpowiedzi.
[1] Mak (przyp. tłum.)
3
Adrian
Adrian siedzi na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, telefon jest oparty o puste opakowanie po płatkach śniadaniowych, które ustawił przed sobą. Szybko i zwinnie porusza palcami, przygryzając koniuszek języka, kiedy wsuwa krańce papieru pod podwozie samolotu. Ściska przód, ładny, podłużny i skierowany lekko w dół, dzięki czemu jest bardziej opływowy, a to pozytywnie wpłynie na jego prędkość. Już prawie jest gotowy do lotu. Samouczek na YouTubie kończy się werblami, a gotowy model concorde’a, identyczny z tym, który trzyma w dłoni, szybuje pięknie w powietrzu. A potem ekran robi się czarny. Adrian szczególnie lubi samouczki Madplaneza, bo w nich leci wyłącznie muzyka. Nie lubi tych, gdzie mówią mu, co ma robić: złóż tu, włóż to pod spód, złóż jeszcze raz,bla bla. Dlaczego muszą to mówić, skoro mogą po prostu pokazać?
Dla niego słowa są niczym diamenty. Trudno mu je znaleźć i uważa, że nie powinno się nimi rzucać na prawo i lewo. Wie, że mogą być też piękne, tak jak wtedy, gdy Mama siedzi w środku nocy na jego łóżku i szepcze do niego w ich sekretnym języku, bo myśli, że on śpi. Moja mała ptaszyna, mówi, a te słowa sprawiają, że z łóżka wzbija się w niebo, gdzie może latać, czując wiatr na brzuchu, gdzie lasy, jeziora, miasta i ludzie są jedynie rozciągającą się pod nim smugą, gdzie może regulować prędkość i kierunek lotu dzięki najmniejszym ruchom skrzydeł.
Wstaje i uśmiecha się do siebie, patrząc na papierowy samolot, który trzyma w dłoni. To najlepszy ze wszystkich, które do tej pory zrobił. Rozważa, czy zaczekać, aż Mama wróci do domu, i wtedy sprawdzić, jak lata, żeby wspólnie mogli oglądać jego pełną elegancji cichą podróż przez salon, ale ręka aż mu drży, tak bardzo chce nim rzucić, i wie, że nie zdoła zaczekać. Wspina się na kanapę, która stoi pod ścianą, i staje na oparciu, z plecami zwróconymi w stronę ciemności rozciągającej się za oknem. Jest dopiero po szesnastej, ale w drugim tygodniu stycznia świat zalała już ciemność. Adrian nie lubi być sam w domu, gdy tak szybko robi się ciemno, ale lepiej to znosi, odkąd Mama dała mu iPhone’a, a on odkrył samouczki składania papierowych samolotów. Godziny do jej powrotu, które dotąd były długie i przerażające, nagle upływają w mgnieniu oka na składaniu kolejnych kartek papieru w modele odrzutowców F-14, F-16, MiG-21 oraz Typhoon.
Chłopiec wyciąga się tak wysoko, jak tylko może, ściskając concorde’a między kciukiem a palcem wskazującym i celując tak, by poleciał prosto obok stołu jadalnego, wzdłuż regału z książkami i dotarł do kuchni. A potem go puszcza. Samolot szybuje w powietrzu, jego trójkątne skrzydła ciągną się wzdłuż smukłego kadłuba, a Adrian patrzy na niego z szeroko otwartymi ustami. W głowie mu się to nie mieści. Niemal wyobraża sobie siedzących w wąskiej przestrzeni malutkich ludzi i słyszy huk silników odbijający się w powietrzu, gdy concorde mknie ponad ciemnym, lśniącym oceanem. Mama będzie nim zachwycona. Pędzi przez duży pokój, by podnieść samolot, który wylądował idealnie na środku kuchni, ale zatrzymuje go niespodziewany dźwięk dzwonka.
Staje gwałtownie, ogarnia go strach. To się jeszcze nigdy nie przydarzyło. Nikt tu nie przychodzi. Nikt nie dzwoni do drzwi. Odwraca się w stronę wejścia, widzi je z miejsca, w którym stoi. W drzwiach jest witraż, pada na niego światło z zewnątrz, a on dostrzega zarys sylwetki postawnego mężczyzny. Dzwonek rozlega się ponownie, jest przenikliwy, po nim mężczyzna zaczyna natarczywie pukać w taflę szkła. Adrian zamyka oczy, stara się skupić, żeby nie wpaść w panikę, która dopada go o wiele łatwiej niż innych chłopców.
Zerka w kierunku telefonu, który wciąż jest oparty o stojące na podłodze pudełko po płatkach. Jest szesnasta osiemnaście. Mama zwykle przychodzi o szesnastej trzynaście albo czternaście, więc dlaczego jeszcze jej nie ma? I co powinien teraz zrobić? Mógłby bezszelestnie dotrzeć do telefonu i zadzwonić do Mamy, żeby go poinstruowała. Albo mógłby otworzyć drzwi – tak postępują ludzie, gdy ktoś dzwoni. Wie o tym, bo widział takie sceny w telewizji, poza tym właśnie po to ludzie montują dzwonki przy drzwiach. Tyle że w ich domu ten dzwonek nigdy nie był używany.
Adrian zakłada łańcuch na drzwiach, ten, którego używają w nocy. Ręka widocznie mu drży, tak jak to robiła zaledwie chwilę temu, ale wtedy drżała z ekscytacji, bo miał rzucić papierowym odrzutowcem. Otwiera górny zamek, potem dolny, a następnie uchyla drzwi, aż łańcuch przy drzwiach się napina. Po drugiej stronie stoi nieznajomy. Na pewno nie spodziewał się Adriana, bo rozchyla usta i otwiera szeroko oczy, przypominając zaskoczoną postać z kreskówki. Adrian czeka, aż mężczyzna coś powie, ale ten milczy. Widocznie zadzwonił do niewłaściwych drzwi.
– Mój Boże – mówi w końcu po angielsku. Adrian zna trochę angielski, bo uczą się go w szkole. – Czy twoja, eee, mama jest w domu?
Wpatruje się w nieznajomego i powoli kręci głową. Nie kłamie.
– Wiesz, kiedy będzie? – pyta mężczyzna, ale Adrian nie wszystko słyszy, bo chyba zaraz zemdleje ze stresu, dlatego zamyka drzwi i zasuwa zamki, ale wtedy mężczyzna zaczyna pukać jeszcze mocniej.
– Otwórz drzwi – mówi. – Musisz mnie wysłuchać. Proszę. Proszę, otwórz drzwi.
Chłopiec robi kilka niepewnych kroków w głąb domu, a potem pędzi do telefonu. Czuje się dziwnie, myśli ma splątane, tak jakby wszystkie jednocześnie pojawiły się w jego głowie. Mężczyzna, trzęsące się na zawiasach drzwi, Mamy nie ma w domu, samolot, czarne niebo, przeszywający strach, Mama, gdzie ona jest, idealnie szybujący papierowy samolot, głos mężczyzny i jego dzikie spojrzenie, ciemność. Otwiera FaceTime i dzwoni do Mamy.
Od razu odbiera, na ekranie pojawia się jej twarz, wygląda na zdenerwowaną albo smutną, ale na widok swojego chłopca nieco się rozpogadza. Jednak w chwili, gdy dostrzega przerażenie na jego twarzy, robi się czujna. Zaczyna rozglądać się dookoła i zadowolona z tego, że nikogo nie ma w pobliżu, zniża głos i zaczyna szeptać:
– Gdzie byłeś, Adrian? Wiele razy próbowałam się do ciebie dodzwonić.
Na linii słychać jakiś głośny dźwięk i dociera do niego, że to jego oddech. Wie, co musi powiedzieć, ale słowa nie nadchodzą. Są niczym kamyki w jego ustach, wyczuwalne, ale nie potrafi ich wydobyć. Mama znowu rozgląda się dookoła, a potem szepcze, żeby użył swoich znaków.
– Mmmmm – próbuje coś powiedzieć, ale gdy udaje mu się rozchylić usta, po długim pomruku z jego gardła wyrywa się krzyk.
– Adrian, kochanie, spokojnie. Co się dzieje? Skarbie, zostań ze mną, popatrz na mnie. Adrian. Oddychaj. No już, kochanie. Oddychaj.
Wpatruje się w twarz Mamy; jej wielkie, pełne zmartwienia oczy, różowe, rozchylone usta, ciemne włosy wystające spod wełnianej czapki i rozwiewane przez wiatr. Widzi za nią wodę i rząd łódek. Idzie na skróty przez stocznię. Jest niedaleko i dotrze do domu za kilka minut. W tej chwili niemal biegnie, ale on musi wydobyć z siebie słowa, ostrzec ją.
– Mmmmm – próbuje jeszcze raz. – N-n-n-n-n!
– Adrian, kochanie, posłuchaj mnie. – Mama staje, przysuwa telefon blisko do twarzy. – To, co teraz czujesz, to panika. Rozmawialiśmy o tym. I o tym, jakie to straszne. Bardzo mi przykro, że tak czujesz. Czy możesz spróbować zaczerpnąć kilka głębokich oddechów i powiedzieć mi, co się dzieje?
Adrian staje całkowicie nieruchomo i nasłuchuje pukania, ale to ustało. Patrzy Mamie prosto w oczy. Są szare i szeroko rozstawione, tak jak jego. Tylko że jego oczy są niebieskie. Bierze trzy bardzo głębokie oddechy i czuje, że jego serce bije wolniej.
– Mężczyzna – szepcze. – Za drzwiami jest mężczyzna.
– Synku, posłuchaj mnie – mówi Mama, tym razem głośniej. Znowu biegnie, pomarańczowe światła za jej plecami podskakują. – Nie otwieraj drzwi. Nie otwieraj. Pod żadnym pozorem nie otwieraj drzwi. Za pięć minut będę w domu. Licz razem ze mną.
Zaczyna liczyć w głowie, słuchając Mamy, która do niego biegnie: jeden, dwa, trzy, cztery… w chwili, gdy ma powiedzieć „pięć”, za nią pojawia się wielki cień, to bez wątpienia wielki mężczyzna. Rzuca się na nią z prawej strony, gdzie ścieżka biegnie wzdłuż brzegu, a Mama wrzeszczy przerażająco, brzmi jak kot, któremu ktoś nadepnął na ogon. Telefon upada na ziemię, przez chwilę jest wycelowany prosto w księżyc i magazyny, a także mężczyznę – jego twarz jest zakryta, widać tylko oczy – oraz błyszczącą wodę, ale potem sunie przez pomost, a ekran robi się czarny.
– Mama! – krzyczy Adrian. Powtarza to raz za razem, to słowo jest dla niego proste. – Mama!
Ale Mamy nie ma.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: After She’d Gone
Copyright © 2022 by Alexandria Bockfeldt-Dahl
Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Dorota Wojciechowska
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-889-6
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna strona
mrocznastrona.pl