Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy kończy się miłość, która miała być na zawsze, Agnieszka szuka schronienia w ciepłym i bezpiecznym rodzinnym domu. Powoli stara się oswoić rzeczywistość w Drawnie, sennym miasteczku na Pojezierzu Pomorskim. Wraca do pracy w redakcji miejscowej gazety, odnawia stare przyjaźnie i na nowo odkrywa miejsca z przeszłości. Sielankowy spokój małej miejscowości nad pięknym jeziorem Zgubie okazuje się jednak pozorny. Agnieszka przez przypadek odkrywa skrzętnie skrywaną tajemnicę jednego z miejscowych prominentów. W tropieniu afery pomaga jej Johan, Holender o polskich korzeniach, romantyczny właściciel ukrytej wśród pomorskich lasów i jezior Wyspy Czarnego Łabędzia. Czy Agnieszka odnajdzie szczęście w Polsce? Czy będzie umiała zapomnieć o Holandii? I kto jest nadawcą tajemniczych pocztówek z Amsterdamu, które przypominają jej o najpiękniejszych chwilach w mieście tysiąca mostów i kanałów?
Ciepła, refleksyjna, optymistyczna opowieść o prostych wartościach, które bez względu na miejsce i czas przypominają nam, jak mądrze żyć.
Kontynuacja debiutanckiej powieści ''Do jutra w Amsterdamie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Mojej Mamie
Nie płacz w liścienie pisz że los ciebie kopnąłnie ma sytuacji na ziemi bez wyjściakiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera oknoodetchnij popatrzspadają z obłokówmałe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęściaa od zwykłych rzeczy naucz się spokojui zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz.
ks. Jan Twardowski, Kiedy mówisz
Zebrałam starannie z biurka plik pokrytych pośpiesznymi gryzmołami luźnych kartek formatu A4 i włożyłam je do plastikowej koszulki. Po chwili namysłu wpięłam koszulkę do opasłego segregatora z napisem: „Wywiady” i odłożyłam go na wypełnioną po brzegi półkę stojącą tuż za obrotowym fotelem, na którym siedziałam. Fotel cieszący oko aerodynamicznym designem był w równym stopniu ładny, jak i cholernie niewygodny. Nie byłoby krzty przesady w stwierdzeniu, że ów mebel stanowił najdroższy element wyposażenia wnętrza przedpotopowej siedziby miejscowej gazety. Redaktor naczelny, sam zadziwiony niespotykanym do tej pory stopniem własnej rozrzutności, pewnego deszczowego popołudnia osobiście wniósł go na drugie piętro przedwojennej drawieńskiej kamienicy i z satysfakcją postawił na środku pomieszczenia zwanego szumnie i dumnie, aczkolwiek nieco na wyrost, newsroomem.
– Aga! – zwrócił się do mnie.
Walczyłam właśnie z zawieszającym się co rusz komputerem, który pamiętał z pewnością wczesne lata dziewięćdziesiąte.
– Zerknij na to cudo! – Odchrząknął znacząco i wypiął w geście zwycięstwa zarysowujące się pod bawełnianymi rękawami koszulki polo przywiędłe już nieco mięśnie pięćdziesięciolatka.
Spojrzałam nieco nieprzytomnie, ale na tyle rozumnie, by domyślić się, że nie chodzi mu o własną muskulaturę, ale o otulony troskliwie przezroczystą folią pakunek o nieregularnym kształcie. Uniosłam znacząco brwi w niemym geście zdziwienia. Naczelny nigdy wcześniej nie kupował niczego nowego, a już z pewnością żadnych mebli, twierdząc, że dobrego dziennikarza poznaje się po tym, co ma w głowie, a nie na czym siedzi.
– To dla ciebie! – dodał, zabierając się żwawo za rozpakowywanie fotela. – Nie mogę przecież pozwolić na to, żeby moja pracownica urzędowała na krześle wypożyczonym z miejscowej biblioteki! To urąga wszelkim przepisom bhp! I właśnie dzisiaj postanowiłem położyć temu kres! – Naczelny, od kiedy pamiętam, uwielbiał patetyczne przemówienia i popisy oratorskie.
Położyłam bezwiednie dłoń, ścierpniętą nieco stukaniem w oporną klawiaturę komputera, na ciepłym materiale sukienki opinającej lekko mój płaski jeszcze brzuch.
Ogarnęła mnie fala czułości, którą prawie natychmiast zasnuł cień strachu.
Zaledwie parę tygodni temu, kiedy siedziałam w przepełnionym autobusie relacji Amsterdam – Szczecin, ten cień był ogromną czarną chmurą, która przesłoniła świat i zakryła słońce. Nie pamiętam, jak udało mi się dotrzeć do Drawna. Działałam jak automat na zapasie baterii, które słabły z każdą minutą, aby wreszcie, kompletnie wyczerpane, próbować odzyskać utraconą energię w ciepłych, czułych ramionach rodzinnego gniazda. Dom, w którym wychowałyśmy się z Julią, był w przeszłości pełen śmiechu, życia, niedzielnego ciasta na stole i codziennego kompotu z jabłek w ogromnym garnku stojącym na słonecznej, obrośniętej winoroślą werandzie. Tam właśnie, na ostatnim przystanku każdej wędrówki, czekała na nas zawsze pewna wyjątkowa osoba. Znałam jej powitalne rytuały, powtarzające się za każdym razem, kiedy niecierpliwie wypatrywała córek wpadających w odwiedziny. Oczyma wyobraźni widziałam, jak otwiera bramę wjazdową, która od śmierci taty zardzewiała i skrzypiała niemiłosiernie, jak starannie zamiata podjazd, przygotowuje przepyszne gołąbki w historycznej brytfance, którą babcia przywiozła w tobołku ocalałym z syberyjskiej tułaczki. Potem wietrzy mój „panieński” pokój, obleka świeżą pościel, na poduszkach czule układa koszulę nocną, a do wazonu wstawia świeże kwiaty. Kiedy w końcu zza firanki dostrzeże taksówkę, wybiega w samych kapciach na dwór i w głos się śmieje. Zawsze tak robiła, od lat niezmiennie tak samo. Ta wywołująca błogie ukojenie niezmienność była mi w tym momencie niezbędna. Miałam nadzieję, że przywróci choć na chwilę poczucie bezpieczeństwa, którego było mi tak brak.
– Aga? – Z głębokiego zamyślenia wyrwał mnie nagle zatroskany głos naczelnego. – Wszystko dobrze? Jak się czujesz? – Delikatnie dotknął szorstką dłonią mojego ramienia i błyskawicznie, jakby onieśmielony własną poufałością, cofnął rękę, chowając ją niezdarnie za plecami.
Westchnęłam tak głęboko, że kilka pustych kartek leżących na biurku sfrunęło malowniczo na ziemię.
– Jak ci tu plastycznie i dobitnie zobrazować stan mojego psyche... Czuję się, jakby przejechał po mnie walec drogowy – mówiąc to, bezwiednie wyjrzałam przez okno na miniaturowy drawieński ryneczek, położony zgodnie ze średniowiecznym układem urbanistycznym w centrum miasta. Otaczały go mniej lub bardziej pieczołowicie odrestaurowane osiemnastowieczne kamienice. W trzech najbardziej okazałych mieścił się miejscowy oddział banku, apteka oraz biuro poselskie najznamienitszego lokalnego tuza robiącego błyskawiczną karierę na podatnej na populizm scenie politycznej. Siedziba naszej redakcji zajmowała drugie piętro wąskiego, wciśniętego między bank a aptekę, odrapanego budynku, który jako jeden z ostatnich już parę lat bezskutecznie czekał na odnowę. Miałam na temat owego opóźnienia swoją własną teorię spiskową, ściśle związaną z niepopularną wśród miejscowego establishmentu, a w szczególności pana posła celebryty, linią programową naszej gazety, której twardo trzymał się naczelny. Tylko jeden jedyny raz ugiął się pod zdecydowanym naciskiem władzy, co poskutkowało brzemiennym w skutkach zwolnieniem mnie z funkcji latającego, aczkolwiek nazbyt wścibskiego, jak na małomiasteczkowe realia, reportera. Wyrzuty sumienia ciążyły naczelnemu długo, może dlatego z pocałowaniem ręki przyjął moje ponowne podanie o pracę. Przypuszczam, że uwolniłam go od koszmaru bezsennych nocy. Tym sposobem i wilk był syty, i owca cała. Naczelny zmył poczucie winy, a ja zdobyłam licho, bo licho, ale bądź co bądź płatne zajęcie. Na początek musiało wystarczyć.
W pełną zrozumienia ciszę, która zapadła w pokoju, wdarł się nagle natarczywy dźwięk dzwonka. Dochodził z wiszącej niedbale na oparciu mojego krzesła ogromnej zamszowej torby-worka, w której – jak twierdził naczelny, śmiejąc się figlarnie – mieścił się chyba cały mój ziemski dobytek. Wbrew pozorom nie było w tym stwierdzeniu wiele przesady, nosiłam bowiem w torbie, oprócz standardowych gadżetów typu portfel, klucze i kosmetyczka, również takie curiosa jak podręczna wiertarka, atlas grzybów czy pluszowe holenderskie buty zwane klompami. Sięgnęłam ręką w głąb worka i na oślep próbowałam zlokalizować podłużny kształt telefonu. Gmerałam dłuższą chwilę w czeluściach torby, po czym triumfalnie wydobyłam z niej komórkę.
Na wyświetlaczu widniało imię: Stijn.
Jedno słowo – cały mój świat.
Który zamienił się w pogorzelisko.
Nie potrafiłam wytłumaczyć tego racjonalnie, ale nie byłam w stanie znieść myśli, że usłyszę jego głos. Panicznie się bałam, że ponownie rozsypię się na tysiąc kawałków, ale tym razem już na pewno nie zdołam ich pozbierać i okropnie krzywo i nieporadnie, ale jednak, zlepić w jedną całość.
Byłam poskładanym naprędce, koślawym odbiciem dawnej siebie.
Stijn dzwonił do mnie nieprzerwanie od tygodni, po kilka razy dziennie. Moja skrzynka odbiorcza pękała w szwach od wiadomości, które kasowałam taśmowo, nawet nie próbując ich odsłuchać. Cóż mógł mi ofiarować zamiast głupich, tanich, oklepanych wyjaśnień w stylu: „To nie jest tak, jak myślisz”. Nie przypuszczałam, żeby miał jakieś racjonalne wytłumaczenie żenującej sytuacji, jakiej byłam świadkiem tego wieczoru przed jego domem w Zandvoort. Ktoś, kto sprawił, że stałam się emocjonalnym bankrutem, nie zasługiwał w moich oczach na drugą szansę.
Najgorsze jednak było to, że za każdym cholernym razem, kiedy zamykałam oczy, ten przeklęty obraz ich dwojga razem pojawiał się pod moimi powiekami. Za każdym razem wracał jak bumerang i uderzał ze zdwojoną siłą w samo serce, powodując niewyobrażalny ból. Nie mogłam go wykrzyczeć, wypłakać, wyrzucić z siebie, moje oczy były suche, choć dusza zanosiła się od płaczu. Nie umiałam płakać. Stijn zabrał mi nawet łzy.
Codziennie do snu kołysał mnie i budził z koszmaru wspomnień ukochany wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej:
Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
Czyjeś ciało i ziemię całą –
A zostanie tylko, tylko fotografia,
To – to jest bardzo mało.
Niewiarygodne, jak słowa potrafią i koić, i ranić.
Drgnęłam nagle wystraszona, gdyż telefon ponownie zadźwięczał na dnie worka, tym razem sygnalizując nadejście esemesa. Czekałam na ważną wiadomość od przyjaciółki, z niecierpliwością sięgnęłam więc do torby, od nowa rozpoczynając ceremonię poszukiwań lubiącego się chować aparatu. Upewniłam się, że wiadomość pochodzi od niej, i zaczęłam czytać:
Masz umówioną wizytę dzisiaj o 16. Ulica Brzozowa, wejście od strony Jaśminowej.
Daj znać.
Buźka.
Gosia
Zerknęłam szybko na naczelnego, ale zatopiony w myślach przeglądał z roztargnieniem jakieś opasłe segregatory zalegające gigantyczne biurko, na którym panował wieczny bałagan. Na środku tego papierowego pandemonium stał poobijany laptop, choć właściciel nigdy z niego nie korzystał. Śmialiśmy się, że laptop stanowił wyłącznie atrapę mającą sugerować, że z naczelnego jest poważny, profesjonalny i nowoczesny dziennikarz, a tak naprawdę zatrzymał się w erze pergaminu i gęsiego pióra.
– Zbyszku... – zaczęłam przymilnie, po czym od razu przystąpiłam do ataku: – Czy mogłabym dzisiaj wyjść wcześniej? Mam pewną niecierpiącą zwłoki sprawę do załatwienia w mieście.
Oficjalnie przy gościach „z zewnątrz” zwracaliśmy się do naczelnego per pan lub szefie. Jednak niepisany redakcyjny kodeks głosił, że w przypadku kiedy byliśmy tylko w swoim gronie, rozluźnialiśmy sztywne formy i mówiliśmy sobie po imieniu. Byłam przyzwyczajona do holenderskich zwyczajów, gdzie napuszona tytułomania w pracy nie miała praktycznie miejsca i każdy, poczynając od dyrektora, a kończąc na gońcu, zwracał się do siebie per ty. Ten model zdecydowanie bardziej mi odpowiadał i cieszyłam się, że udało się go choć częściowo przenieść na rodzimy grunt.
– Jasne, jasne... – mruknął rozkojarzonym głosem, nawet nie podnosząc głowy znad stosu papierów. Postarzał się ostatnio, zaniedbał, stracił werwę w ruchach i ten charakterystyczny błysk w oczach, którym przekonywał do siebie nawet najzagorzalszych oponentów. Zastanawiałam się coraz częściej, czy posada szefa miejscowej gazety odpowiadała jego ambicjom? Czy przymusowa zsyłka przed laty na prowincję nie ciążyła mu jak kamień u nogi? Czy nie żałował wyborów, które musiał podjąć sam, i czy nie pomstował na tych, którzy tych wyborów dokonali za niego? Wiedziałam, że podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim wróżono mu wielką karierę, którą tak jak wielu innym złamał stan wojenny. Podobno miał już nagrany staż w redakcji działu zagranicznego „The Times” w Londynie. Nigdy o tym nie mówił, nie wspominał, nie wracał do tego tematu nawet na nieformalnych spotkaniach kumpli z pracy, przy wódce, kiedy to masowo rozwiązywały się języki. Alkohol ułatwiał zwierzenia, rozładowywał atmosferę, sprzyjał dawaniu upustu emocjom, frustracjom, skargom na podły świat i złych ludzi. Naczelny nie skarżył się nigdy. Swoją banicję przed laty „zawdzięczał” aktywnym działaniom w podziemiach Solidarności. Właśnie tu, w Drawnie, poznał swoją przyszłą żonę, notabene córkę miejscowego partyjnego kacyka, zagorzałego zwolennika socjalizmu, który na pochodach pierwszomajowych pozdrawiał uciemiężony naród z pierwszego rzędu czerwonej trybuny ustawionej w centralnym punkcie miasta – przed Domem Partii.
Historia naczelnego i jego wybranki przypominała opowieść o Romeo i Julii, jednak ich miłość – w przeciwieństwie do bohaterów szekspirowskiego dramatu – nie skończyła się tragicznie. Przetrwała historyczne zawieruchy, partyjne przepychanki, zmianę ustroju i prywatne burze z piorunami. Nikt z redakcji nie przepadał za wiecznie naburmuszoną „prezesową”, jak zwykliśmy ją nazywać. Największą miłością darzyła firmowe torebki i weekendy w spa w najdroższych hotelach nad Bałtykiem i Morzem Śródziemnym. Stabilną sytuację finansową z pewnością zawdzięczała nie pensji, jaką co miesiąc przynosił do domu małżonek, raczej smykałce do interesów zapobiegliwego tatusia, który swego czasu z głową zainwestował w rozległe tereny rekreacyjne nad chlubą regionu... malowniczym jeziorem Zgubie. Zaradna córeczka sprzedała w odpowiednim momencie ziemię obrzydliwie bogatemu inwestorowi i spokojnie mogła odcinać kupony od interesu stulecia.
W tym momencie spojrzałam z przerażeniem na zegarek i podniosłam się gwałtownie zza biurka. Zakręciło mi się w głowie. Przytrzymałam się chwiejnego oparcia krzesła i wzięłam dwa głębokie oddechy. Karuzela w głowie uspokoiła się, rzuciłam więc zatopionemu w myślach naczelnemu krótkie „do jutra” i wyszłam.
Niebo nad moją głową zasnuły ciężkie deszczowe chmury, zerwał się lekki wiatr. Otuliłam się mocniej długim błękitnym swetrem, poprawiłam ciężką torbę na ramieniu i ruszyłam szybkim krokiem w kierunku ulicy Brzozowej.
Drawno to małe senne miasteczko położone w południowo-zachodniej części Pojezierza Pomorskiego. Otacza je wianuszek lasów i porozrzucanych wśród nich malowniczych luster jezior należących do jednych z najczystszych w Polsce. Wymarzony klimat dla wielbicieli sportów wodnych, spływów kajakowych, amatorów długich pieszych wędrówek i zapalonych grzybiarzy, a także idealna samotnia dla życiowych rozbitków szukających ciszy, spokoju i ukojenia. Takich jak ja.
Przechodząc koło przystani miejskiej z kilkoma mniej lub bardziej reprezentacyjnymi łódkami, wciągnęłam z lubością w nozdrza dochodzący znad tafli jeziora aromat ziemi, lekkiej wilgoci i świeżego drewna. Przy zdezelowanym pomoście siedział starszy mężczyzna w kraciastej koszuli i pokrywał długimi, metodycznymi ruchami pędzla surową łajbę z desek sosnowych. Zatęskniłam nagle za portowym zapachem Amsterdamu, otulającą twarz mgiełką wilgoci snującej się srebrzystą nicią od strony wszędobylskich kanałów, pokrzykiwaniem krążących nad głowami mew, miarowym sapaniem sunących po wodzie barek oraz niespokojnym tętnem wielkiego miasta. Nie mogłam uciec od wspomnień, które jak niewidzialny tatuaż pokrywały całą moją duszę. Byłam zlepkiem migawek z przeszłości, przebłysków szczęścia, światła, czułych słów, tysięcy pocałunków i jednej nocy, która zabrała mi wszystko to, co do tej pory uważałam za niezbywalną własność. A przecież nic nie jest nam dane na zawsze. Wszystko, co nas w życiu spotyka, dostajemy w mniej lub bardziej korzystnej umowie dzierżawy. Podpisujemy ją w dniu naszych narodzin niczym diabelski cyrograf, gdyż nie mamy żadnego wpływu na warunki jej zawarcia. Nie możemy jej negocjować, uchylić się od przyjęcia, złożyć skargi na krzywdzące warunki do wyższej instancji. Wybrańcom losu trafiają się zniżki, upusty i dogodne raty spłaty długu, nieco mniejszym farciarzom złodziejskie odsetki, pechowcom egzekucja komornicza, a nawet eksmisja. Wszystkich nas łączy jedno: nikt nie zna daty zakończenia kontraktu. Wobec tego faktu każdy z nas jest równie bezradny. Odsetki od szczęścia, które właśnie teraz przyszło mi płacić, były niczym innym jak zadośćuczynieniem za moją krótkotrwałą dzierżawę na miłość. Może to i dobrze, że trwała tylko chwilę... Bo gdyby była dłuższa, mogłabym nie udźwignąć ciężaru tego długu.
Na ulicę Brzozową dotarłam krótko przed szesnastą. Byłam on time[1]. Dyskretne wejście do środka budynku przysłaniały rozrosłe bukszpany. Nacisnęłam energicznie klamkę nieco przybrudzonych białych drzwi i po chwili znalazłam się w miniaturowym holu ze ścianami pomalowanymi na okropny majtkowy róż. Po prawej stronie od wejścia była ciasna recepcja, w której urzędowała młoda kobieta z tlenionymi włosami, podpiętymi wysoko z tyłu głowy w twarzowy kok.
– Dzień dobry – powiedziałam przyjaźnie i zerknęłam z ciekawością na siedzące naprzeciw recepcji dwie kobiety. Ze znudzonymi minami przeglądały jakieś kolorowe magazyny. Żadna nie zaszczyciła mnie choćby spojrzeniem, nie mówiąc już o odpowiedzi na powitanie. Zauważyłam, że na prowincji niczym nieuzasadniona wrogość wobec obcych przybierała formę kompletnej negacji intruza. Niezrażona chłodnym przyjęciem zwróciłam się bezpośrednio do blondynki patrzącej na mnie pytającym wzrokiem.
– Jestem umówiona na wizytę...
– Pani godność? – przerwała mi rejestratorka.
– Raczyńska. Agnieszka Raczyńska.
Kobieta błyskawicznie wklepała lewą ręką moje dane do komputera i wskazała jedyne wolne miejsce w rogu poczekalni.
– Proszę chwilę poczekać. Pan doktor poprosi panią do gabinetu.
– Dziękuję! – odpowiedziałam i z ulgą usiadłam na plastikowym krzesełku dla krasnoludków.
Wśród czekających na wizytę kobiet dało się wyczuć niezdrowe poruszenie.
– Dopiero przyszła, a wchodzi przed nami! – teatralnym szeptem odezwała się jedna z nich, nerwowym ruchem strzepując niewidzialny paproch ze sztruksowej spódnicy.
Druga, okutana w zieloną pelerynę, pokiwała znacząco głową i głosem przepełnionym wyższością powiedziała:
– Pani nie wie, jak to działa? Ostatni będą pierwszymi! Już w Biblii Jezus o tym pisał!
– Chyba apostołowie – mruknęłam cicho, ale naburmuszona paniusia miała doskonały słuch.
– Ooo, proszę! I jeszcze się wymądrza! Skandal!
– Proszę o ciszę! – piskliwym głosem przywołała towarzystwo do porządku rejestratorka. – To nie BAZAR!
Na szczęście znajdujące się za recepcją drzwi gabinetu otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem i wychynęła z nich łysa głowa mężczyzny w sile wieku.
– Panno Adrianno! – Mężczyzna zwrócił się w stronę rejestratorki, łypiąc groźnym spojrzeniem zza grubych szkieł okularów w rogowej oprawie. – Możemy zaczynać!
Adrianna poderwała się z krzesła i prawą ręką wskazała na mnie.
– Pani Raczyńska! Zapraszam do gabinetu.
Ponownie usłyszałam wyraźny pomruk niezadowolenia dobiegający z krzeseł obok, ale udałam, że jestem głucha jak pień. Chwyciłam mocno torebkę w obie dłonie niczym tarczę obronną i czując lekkie zdenerwowanie połączone z ciekawością, weszłam do jaskini lwa...
Obudził mnie natarczywy dzwonek do drzwi. Przeciągając się leniwie pod ciepłym kocem, z trudem uniosłam powieki. Za oknem panowały egipskie ciemności. Zdezorientowana, zawieszona jeszcze między snem a jawą, w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Spojrzałam półprzytomnie na rysujące się w półmroku kontury mebli w pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Przez jedną, oślepiającą jak błyskawica chwilę wydawało mi się, że wróciłam do swojego starego mieszkania w Haarlemie. Niemal namacalnie czułam obok zwinięte w kłębek mruczące kojąco futerko Kociołka, który łaskawie ogrzewał moje marznące wiecznie stopy. Sięgnęłam instynktownie ręką w kierunku kocura, żeby poczuć pod palcami jego pulsującą ciepłem, puchatą sierść. Nienachalna obecność, nonszalancki tryb bycia, bezczelność w egzekwowaniu swoich praw i zniewalający urok tego kociego łobuza i wagabundy zniewoliły już niejedną ludzką istotę, ze zdecydowaną przewagą płci pięknej. Kociołek przyjmował wyrazy zachwytu i uwielbienia z pobłażliwą obojętnością, niczym rozpuszczony atencją kobiet przedwojenny amant, niestały w uczuciach, humorzasty i rozleniwiony. Uśmiechnęłam się bezwiednie i... zamarłam. Moje dłonie natrafiły na obcy, nieruchomy kształt szorstkiej w dotyku materii. Wzdrygnęłam się i podniosłam gwałtownie do pozycji siedzącej. Przyzwyczajone do ciemności oczy dostrzegły stojący obok łóżka mały okrągły stolik z miniaturową lampką nocną. Po omacku znalazłam włącznik i pokój zalała fala ciepłego, przytłumionego światła. Obok mnie leżał mój stary pluszowy niedźwiadek, z naderwaną łapą i wiszącymi na strzępach nitek oczami z okrągłych czarnych guzików z masy rogowej. Westchnęłam ciężko. Nie byłam w Haarlemie. Znajdowałam się w swoim panieńskim pokoju na piętrze rodzinnego domu w Drawnie. Rozejrzałam się wokół z lubością, kontemplując na nowo tak dobrze znane mi wnętrze. Kochana mama... nie zmieniła dosłownie nic w wystroju pomieszczenia, które urządzałam przed laty, kierując się mocno dyskusyjnym kanonem piękna, jakiemu wówczas bezkrytycznie hołdowałam. Za jedyny słuszny kolor uważałam wtedy czarny, uparcie zamalowując nim całą przestrzeń wokół siebie. Mroczne wnętrza, nażelowane włosy, kultowe martensy i skórzana ramoneska gwarantowały przynależność do innego świata, w którym niepodzielnie królował bóg i car Dave Gahan z zespołu Depeche Mode. Uśmiechał się teraz do mnie, ironicznie wydymając usta, z plakatu wiszącego na ciemnej jak arabska noc przeciwległej do łóżka ścianie.
Moje rozmyślania o przeszłości przerwał nagły rumor na parterze, a po chwili urywane fragmenty gwałtownej rozmowy. Nie rozumiałam poszczególnych słów, ale odniosłam wrażenie, jakby ktoś się kłócił. Zaniepokojona odrzuciłam koc i wyszłam na korytarz. Przechylając się ostrożnie przez poluzowaną balustradę przy schodach, zaciekawiona, zerknęłam w dół.
W przestronnym holu stała moja mama i dwoje nieznanych mi ludzi, kobieta i mężczyzna. Kobieta górowała nad resztą grupy słusznym wzrostem i równie imponującymi gabarytami. Swoje dorodne wdzięki przyoblekła w przykrótką nieco, fioletową kieckę z niemodnego już bistoru, rozchodzącą się na wybujałym biuście przy każdym gwałtowniejszym oddechu właścicielki. Stojący obok mężczyzna z gęstą blond czupryną, poprzecinaną gdzieniegdzie siwymi pasmami włosów, nerwowo skubał kołnierzyk koszuli. Nadstawiłam uszu. Nie chcąc myśleć o swoich własnych problemach, z chęcią koncentrowałam się na zmartwieniach innych. Sądząc po zaciętych minach przybyszów, szykowała się grubsza afera.
– Wandzia, uspokój się i jeszcze raz wyjaśnij, o co właściwie chodzi – cichym, ale stanowczym głosem powiedziała moja mama. Emanowała kojącym rozgorączkowane emocje spokojem. Była świetnym mediatorem i doskonałym dyplomatą. Przez ponad dwadzieścia lat dorabiała sobie jako społeczny kurator sądowy. Przez nasz dom przewinęły się setki osób szukających pomocy, wsparcia, czasem tylko słowa otuchy.
Wandzia teatralnym gestem, załamując pulchne ręce i tocząc wokół błędnym wzrokiem, zdetonowała bombę.
– Na własnej piersi! Na własnej piersi węża wyhodowałam. Wykarmiłam, o tu! Zdrajca! Z zagranicy na polską ziemię sprowadziłam! Płaza jednego! Tu stoi! – Wandzia dobitnie wskazała palcem stojącego obok towarzysza.
Wąż płazem! Usiadłam cicho na schodach, tłumiąc śmiech. Mój stary biolog, zwany Glonem, dostałby zawału.
– Henrik! – Mama zwróciła się tym razem do mężczyzny, który spojrzał na nią z nadzieją w oku. – Czym podpadłeś żonie? Proszę mówić prawdę i tylko prawdę.
Henrik odchrząknął znacząco dwa razy i oznajmił donośnym głosem:
– Rzekłem tylko jedno: ale bym sobie popróbił ZNOWU tej wiśnioskiej!
Mama zdębiała. Nieczęsto zdarzało mi się widzieć ją z kompletnie osłupiałym wyrazem twarzy. Pan Henrik coraz bardziej mi się podobał. Tym bardziej że w zabawny sposób kaleczył nasz język, przekręcając słowa. Od razu pomyślałam o Prosperze. Ciekawe, skąd dobre wiatry przywiały do Drawna małżonka groźnej Wandzi.
– Popróbować? Wiśniowskiej? – odzyskała rezon mama. – Jakiej znowu Wiśniowskiej?
– Tej słodziutkiej... Ech, najsłodszej na świecie! – rozmarzył się Henrik.
Mama łypnęła niedowierzająco okiem na wiarołomnego męża. Coś tu nie grało!
– Na litość boską! Gdzieś ty wynalazł tę Wiśniowską? – zabawnie zrymowała moja rodzicielka. Jak nikt inny umiała zachować zimną krew.
– Nie żem ja sam wynalazł, skąd! – zaoponował Henrik, gwałtownie machając w geście obrony długimi rękami. – Ja żem ją KUPIŁ!
Oskarżony chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z porażającego efektu słów, jakie właśnie wypowiedział. Nawet powietrze w holu zamarło w oczekiwaniu na egzekucję.
A Wandzia wręcz przeciwnie, promieniała. Jej postawa wyrażała niekłamaną satysfakcję i potwierdzenie słów: a nie mówiłam! Płaz okazał się gadem! Należało więc niezwłocznie przystąpić do ponownego ataku!
– Święci pańscy aniołowie!! Niebo widzi i nie grzmi???!!! Kupił! Ladacznicę jedną! A poszed ty tera do weneraloga migiem, pewno jakieś choróbsko już niczym jaki robal od środka cię toczy! CHŁOPY tylko jedno mają w głowie! Na stare lata mi przyszło! Poruta na caluśki powiat! – Wandzia, łypiąc raz po raz na boki, lała krokodyle łzy.
– Jakie choroby? Wandeczku! – Henrik zaprotestował słabo. – No, może mnie trochu po tej słodkości głowa bolejała, ale tylko trochu!
Kobieta błyskawicznie otarła z twarzy ślady łez.
– Trzymajcie mnie ludzie, bo jak przez ten łeb zdzielę, to do końca żywota bolał będzie! Gdzie ta Wiśniowska! Idę się z nią rozmówić! Niech mi spojrzy w oczy ta franca jedna, co to cudzych chłopów na drogę nierządu sprowadza!
– Wandziu, uspokój się! – łagodziła mama, ale i ona patrzyła coraz groźniej na wiarołomnego męża.
– A idźta! – postawił się nagle Henrik. – Co za afera o nic! Ona niewinna w sklepie u Michalaka! Tam stoi!
– Stoi? Czy może raczej LEŻY??? – błysnęła dowcipem Wandzia. – NIEWINNA! Honoru baba za grosz nie ma, a fuj!
– Stoi, stoi, na półce! – Henrik odzyskał siłę argumentacji.
– Chyba za ladą? U Michalaka mówisz? Nowa sprzedawczyni? Nic nie wiem... – zafrasowała się mama.
– Nie! – zniecierpliwił się Henrik. – Kobiety, przecz mówię! Ona stoi! Wiśnioska ta! W szkło, no ten w butle... butlelce!
Nadszedł moment na ujawnienie swojej obecności. Chyba znalazłam logiczne rozwiązanie zagadki Henrika. Roześmiałam się głośno i serdecznie. Towarzystwo zadarło głowy i patrzyło na mnie siedzącą u szczytu schodów jak na ducha z zaświatów.
Podniosłam się czym prędzej, zbiegłam po schodach i zwróciłam bezpośrednio do oskarżonego, konfidencjonalnie ściszając głos.
– Czy ta ladacznica Wiśnioska to nie czasem nasza Bogu ducha winna poczciwa nalewka wiśniówka?
– Aniole, z nieba mi spadłeś! – krzyknął Henrik i gdybym go w ostatniej chwili nie powstrzymała, rzuciłby się przede mną na kolana. – Życie mi ratujesz! Te baby nic nie kumają!
Rzeczone baby patrzyły na nas kompletnie zdezorientowane.
– Cała przyjemność po mojej stronie! A tak w ogóle... dobry wieczór państwu. – Skłoniłam się nisko i dodałam, figlarnie mrużąc oczy: – Chyba nie będzie w tym krzty przesady, jeżeli stwierdzę, że siła mojej dedukcji zapobiegła właśnie rozlewowi krwi. At the service, ladies and gentlemen![2]
Tubalny śmiech Henrika, któremu po chwili dzielnie zawtórował nieco subtelniejszy damski chichot, jeszcze długo wibrowały pod starym drewnianym dachem naszego domu.
– W końcu! Aga! Dlaczego ty nie odbierasz telefonów?! Dzwonię już od dwóch dni, siedząc jak na rozżarzonych węglach! Opowiadaj, ale migiem, jak było na wizycie? – zapytała Gośka.
Od kiedy pamiętam, Gośka miała wybujałą ekspresję i bezpośredni sposób bycia. Hołdowała zasadzie: do rzeczy, bez słodzenia i zbędnych ozdobników, co przysparzało jej na co dzień więcej wrogów niż zwolenników. Niewyparzony język oraz brak jakichkolwiek zdolności dyplomatycznych nie miały najmniejszych szans w starciu ze zmorą ludzkości i królującą nie tylko na prowincji dulszczyzną. Gośka nie potrafiła dostosować się do panujących reguł, że lepiej przemilczeć niż chlapnąć o jedno słowo za dużo, dlatego na żadnym stanowisku nie umiała zagrzać długo miejsca. Ludzie woleli słuchać pochlebnych kłamstw niż gorzkiej prawdy.
– Mów, szybko! Jak doktor Groźny? – Naszą rozmowę co rusz przerywały jakieś dziwne trzaski i piski na linii.
– Gdzie ty jesteś? – zainteresowałam się zaniepokojona. Czułam się prawie jak w peerelowskiej rzeczywistości rodem z Misia i tylko czekałam, aż naszą rozmowę przerwie komunikat: rozmowa kontrolowana!
– Szukam nowej pracy w terenie! Później ci opowiem! Gadaj w końcu, bo mam mało czasu!
– Już zdaję relację, pani sierżant! – Zasalutowałam do słuchawki, po czym mój głos złagodniał. – Fajny ten twój Groźny... – Uśmiechnęłam się na wspomnienie starego doktora z mało przyjaznego, na pierwszy rzut oka, miejscowego gabinetu. I wróciłam myślami na Brzozową...
Cienkie drzwi między poczekalnią a pokojem lekarza bezpiecznie odgrodziły mnie od nafochowanych pacjentek. Rozejrzałam się z ciekawością po skromnie umeblowanym pokoju. Kolory ścian utrzymane były w stylistyce spójnej z poczekalnią, jednak ich barwa wydawała się chłodniejsza. Na środku pomieszczenia królował przypominający narzędzie tortur fotel ginekologiczny. Spojrzałam pytająco na doktora, który wyciągał właśnie z oszklonej szafki dokumentację medyczną, po czym ciężko usiadł, ledwo mieszcząc się za miniaturowym biureczkiem.
– Proszę spocząć! – Wykonał nieokreślony ruch ręką i poprawił zsuwające mu się z nosa ciężkie okulary.
Ruszyłam posłusznie w kierunku fotela, zwanego popularnie „samolotem”.
– Stać!
Zatrzymałam się jak rażona piorunem.
– Nie tam! TU! – Lekarz wskazał stojący przed biurkiem ascetyczny biały taboret. – Co, w życiu pani u ginekologa nie była? – Patrzył na mnie srogo, ale w kącikach jego ust błąkał się ledwie zauważalny uśmiech. – Niech się pani nie boi... – dodał cicho. – Wyglądam groźnie i tak też mnie nazywają. Groźny. Bogowie czuwali, że rodzice nie dali mi na imię Iwan. To dopiero byłaby iście królewska, a raczej carska kombinacja. No, niechże już pani siada! – Uderzył dłonią w znajdujące się przed nim dossier w plastikowej koszulce i ponownie przybrał marsową minę.
Trochę najeżona stresującą sytuacją, momentalnie złagodniałam. Uświadomiłam sobie po raz kolejny, ile mocy mają zwykłe ludzkie odruchy. Ile siły tkwi w dobrym słowie i życzliwych gestach. Człowiek nie boi się stanąć oko w oko z rekinem ludojadem, wsiada do statków kosmicznych, wymyśla najbardziej nieprawdopodobne technologie, a w zetknięciu z bliskością, czułością, wrażliwością robi się kompletnie bezradny. Łatwiej nam kogoś skrzyczeć, skrytykować, wyszydzić niż powiedzieć mu coś dobrego. O ile lepszy mógłby być świat, w którym nie balibyśmy się jak ognia pozytywnych emocji i umieli je wyrażać w codzienności.
– Zrobiłaś mu taki wykład?! – Gośka wykrzyczała mi to pytanie do ucha z taką mocą, że o mało co, a wypuściłabym telefon z ręki.
– Skądże! – Zaśmiałam się. – To moje luźne przemyślenia. Oszczędziłam mu ich, nie martw się.
– Ja z pewnością nie powstrzymałabym się od kilku uwag!
Znając Gośkę, mogłabym być niemal stuprocentowo pewna, że właśnie wystawiła język na dobitniejsze potwierdzenie swoich słów.
– Nie mam co tego najmniejszych wątpliwości! – potwierdziłam solennie. – Palnęłabyś mu kazanie, przemeblowała gabinet, przemalowała ściany i wykurzyła wszystkie pacjentki!
– Nie przeczę, że twój tok rozumowania ma logiczne i solidne podstawy! Jestem po prostu chodzącym wulkanem energii. I wybuchnę zaraz, jeśli mi w końcu nie powiesz, jaka jest ostateczna diagnoza. Tak czy nie?
– Tak... ciociu – powiedziałam to w końcu głośno. – Jestem w trzynastym tygodniu ciąży.
W słuchawce rozległ się nagle przeciągły pisk, więc przezornie czym prędzej odsunęłam telefon od ucha, w przeciwnym wypadku groziła mi trwała głuchota.
– I co teraz? – Po wybuchu tej niekontrolowanej radości Gośka błyskawicznie sprowadziła mnie na ziemię.
Co teraz?
– Nie wiem... – powiedziałam szczerze. Czułam się tak, jakbym stała na rozstaju dróg, kompletnie straciwszy poczucie orientacji i nie wiedząc, w którym kierunku ruszyć dalej.
Wieczorem, żeby odgonić myśli, które znowu przybrały czarną, pesymistyczną barwę, postanowiłam pomyszkować trochę na strychu. Odsuwałam od siebie uparcie konieczność podjęcia konkretnych działań. Nie miałam żadnego pomysłu, planu, ba, nie umiałam nawet podjąć najprostszej wydawałoby się decyzji, czy powinnam poinformować Stijna o fakcie, że zostanie ojcem. Coś mówiło mi w duchu, żeby jeszcze poczekać, żeby się nie śpieszyć. W końcu jest jeszcze trochę czasu – pocieszałam sama siebie, choć doskonale wiedziałam, że to nieprawda. Czas miał to do siebie, że przyśpieszał gwałtownie dokładnie w tych momentach, w których chcielibyśmy go zatrzymać. Brawurowo przekraczał dozwoloną prędkość, nie trzymał żadnych przepisów i nie brał mandatów. Nie dało się go przekupić ani przechytrzyć. Dla niektórych był łaskawy, łagodny, a innym złośliwie podkręcał tempo. W tej chwili należałam zdecydowanie do tej drugiej grupy. Westchnęłam cicho i po chwili namysłu założyłam stary, wyciągnięty sweter i miękkie dresowe spodnie. Przebierając się, zerknęłam bezwiednie w lustro przymocowane na bocznych drzwiach szafy. Mój płaski do tej pory brzuch lekko się zaokrąglił, biodra stały się pełniejsze, a cera wygładziła i nabrała blasku. Zebrałam ręką włosy i związałam je wysoko na czubku głowy. Patrzyłam przez chwilę na siebie, próbując przywołać w pamięci odbicie dziewczyny z lustra, tej przed wyjazdem do Holandii. Delikatnie dotknęłam wysłużonej i powycieranej tafli i obrysowałam palcem kontur moich pociemniałych nagle oczu. Szukałam w nich emocji Agnieszki sprzed kilku miesięcy. Właśnie straciła pracę, była samotna, zagubiona i kompletnie nie wiedziała co dalej. Dzisiejsza Agnieszka także tego nie wiedziała. Ale choć sama, nie była już samotna.
– Damy sobie radę, maluchu! – powiedziałam cicho i pogładziłam napiętą na brzuchu skórę. Była miękko aksamitna w dotyku. Nagła myśl, że już za parę miesięcy będę czuła pod palcami tak samo aksamitnie miękką główkę mojego dziecka, rozpogodziła mnie od środka.
Zamknęłam szafę, która przeciągłym skrzypnięciem przypomniała, że ma już swoje lata, i wyszłam na korytarz. Na jego końcu znajdowały się surowe betonowe schodki prowadzące na poddasze. W domu pozostało wiele niewykończonych elementów wnętrza, mimo że tata wybudował go na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Całe życie ulepszał swój projekt, poprawiał, dobudowywał i przebudowywał na własną rękę, czego skutkiem były wieczne awarie instalacji, pękające ściany i kapiące krany. Mama nazywała te niekończące się inwestycje studnią bez dna i w miarę możliwości czasowych i finansowych próbowała łatać najpilniejsze dziury. Ponieważ schodki na strych funkcjonowały jak należy, nikt nie zaprzątał sobie głowy faktem, że może warto byłoby je wykończyć. Niespodziewaną domową nadwyżkę budżetową o wiele pożyteczniej i przyjemniej wydawało się przecież na kolejne dzieła zebrane Adama Mickiewicza, którego – że względu na litewskie korzenie ojca – uwielbiano i czytano w naszym domu pasjami.
Zaledwie dwoma susami pokonałam schodki i pchnęłam wąskie drzwi z dykty. Znalazłam się w otwartym, niemiłosiernie zagraconym pomieszczeniu. Panował tu półmrok rozproszony nikłym światłem wpadającym do środka przez dwa niewielkie połaciowe okna. Na chropowatej ścianie namacałam włącznik i poddasze zalało mdłe światło z podwieszonej u stropu łysej żarówki. Poczułam przyjemnie drażniący zmysły dreszczyk ekscytacji i niepohamowaną wręcz dziecięcą ciekawość. Jako mała dziewczynka uwielbiałam się tu bawić. Budowałam bazy z poduszek i koców, szukałam skarbów wśród zalegających w każdym kącie kartonów i skrzynek, z latarką pod kołdrą i wypiekami na twarzy czytałam wykradzioną podstępnie z szuflady mamy Sztukę kochania Michaliny Wisłockiej w pomarańczowej okładce. Byłam wtedy odludkiem i samotnikiem. Lubiłam przebywać we własnym towarzystwie w wymyślonym świecie, gdzie żadne dziecko nie wyśmiewało moich okularów i krzywego zgryzu. Samotność, niekoniecznie z wyboru, rozwinęła moją wyobraźnię i kreatywność. To właśnie tu, na strychu, na starej amerykańskiej maszynie dziadka, Underwood, zaczęłam pisać swoje pierwsze opowiadania, które potajemnie wysyłałam na ogólnopolskie konkursy literackie. Zaraz, zaraz... właśnie! Oprzytomniałam nagle. Maszyna do pisania! Gdzie ona może być? Rozejrzałam się uważniej i ruszyłam w kierunku tłoczących się pod ukośną ścianą pudeł i skrzynek. Czego tu nie było! Stosy książek, stare roczniki prenumerowanej latami namiętnie przez mamę „Kobiety i Życia”, niemiłosiernie zakurzone butelki zamykane tak zwanymi porcelankami, które kolekcjonował tata, zapomniane „martwe natury” malowane akwarelami przez Julię, pożółkłe bibułkowe dekoracje produkowane masowo przeze mnie na wszystkie akademie pierwszomajowe... Przedzierałam się metodycznie przez pobojowisko przeszłości naszej rodziny, ale nigdzie nie mogłam dostrzec czarnej skórzanej walizki, w której ukryty był kolekcjonerski skarb.
Skoncentrowana na poszukiwaniach, zapomniałam o całym bożym świecie i nawet nie zauważyłam, że drzwi na poddasze uchyliły się szeroko i stanęła w nich mama.
– Aga! Już od pół godziny wołam cię na obiad! Jak ty wyglądasz? – W jej głosie brzmiała troska przemieszana z rozbawieniem. Podeszła do mnie i stanowczym ruchem dłoni strząsnęła z moich włosów gigantyczną pajęczynę, pogłaskała czule po głowie i dodała cicho: – W tej białej koronce we włosach, utkanej przez pająki, wyglądałaś dokładnie tak jak moja mama na ślubnej fotografii. Pamiętasz ją? – Uśmiechała się ciepło do wspomnień.
– Pamiętam – sapnęłam ciężko, po czym z ulgą przysiadłam na jednej z solidnych skrzyń zapakowanych po brzegi jakimiś papierzyskami. – Babcia twierdziła, że to jedno z jej najbrzydszych zdjęć! Sepia zdecydowanie ją postarzała! Miło mi, że prawisz mi tak wyszukane komplementy, mamusiu.
Mama roześmiała się i klasnęła w dłonie.
– Sarkazm to najniższa forma dowcipu, za to najwyższa forma inteligencji, jak twierdził Oscar Wilde, a ja w zupełności się z nim zgadzam. Odziedziczyłaś po swojej babci nie tylko urodę, ale i jej cięty język!
– Zdecydowanie wolałabym dostać w spadku twoją erudycję oraz genialne nogi, Jadziu. – Uwielbiałam nazywać mamę jej imieniem, ale robiłam to tylko wtedy, kiedy byłyśmy same.
– Jesteś równie oczytana jak ja, tylko poziom literatury, którą preferujesz, zdecydowanie odbiega od mojego kanonu lektur obowiązkowych. A i twoim nogom niczego nie brakuje. – Mama zgrabnie odbiła piłeczkę.
– Jeden zero dla ciebie! I kto tu mówi o sarkazmie!
Roześmiałyśmy się obie dokładnie w tym samym momencie.
– Powiesz mi w końcu, córko, czego szukasz w tej tonie kurzu? – Mama przetarła z obrzydzeniem dłonią szarawy nalot na stojącym przy jej nodze kartonie. – Nie mogę się zabrać za segregację tych papierzysk!
– Szukam Underwooda dziadka! Nie wiesz, gdzie jest?
– Na pewno nie tu! – obruszyła się Jadzia. – Tatko straszyłby mnie po nocach, gdybym pozwoliła, żeby jego największy skarb poniewierał się na poddaszu! Maszyna stoi w walizce pod biurkiem w gabinecie ojca.
– Jest sprawna?
– W zasadzie tak. Nie wybija jedynie literki „k”. Chcesz znowu jej używać?
– Tak. Uwielbiam rzeczy z duszą. Dają mi inspirację. A jej potrzeba mi w tej chwili jak najwięcej.
Mama patrzyła na mnie w milczeniu. Miałam wrażenie, że chciała mnie o coś zapytać.
– Zajmę się tym – powiedziała po chwili. – Zaniosę ją jutro do starego Jóźwiaka. Pamiętam, że ojciec wymieniał u niego oryginalne czcionki na polskie znaki. Jóźwiak zna się na mechanizmach i na konserwacji takich cacek. Muszę przyznać, że całkowicie podzielam twoją pasję do staroci, jak to powiedziałaś, do rzeczy z duszą. Zawsze żartowałam, że urodziłam się w złej epoce. Kocham gramofony, zegary z kukułką, przedpotopowe radioodbiorniki, pożółkłe fotografie, czarno-białe filmy. Nie nęci mnie nowoczesność i pośpiech. Cenię rytuały codzienności: precyzję, skrupulatność, powtarzalność. Porządkują i uspokajają mi świat, który, jak wiesz, po śmierci taty zamienił się w chaos... – Mama urwała i żeby pokryć wzruszenie, które wyraźnie wyczułam w jej głosie, dodała szybko: – A teraz chodźże wreszcie na dół. Zupa już dawno wystygła, będę musiała ją podgrzać – gderała jak nie ona.
Nagle dostrzegłam na jej twarzy zmęczenie. Jej ciemnobrązowe, lśniące, gęste niegdyś włosy zmatowiały i przerzedziły się. Poprawiła je teraz pośpiesznym ruchem, tak jakby odczytała moje myśli.
– Poczekaj chwilę. Chciałabym ci coś powiedzieć. – Chwyciłam jej szczupłą rękę i przytrzymałam chwilę. Ręka mamy była taka krucha i drobna. Pachniała kremem Nivea, którym od niepamiętnych czasów nawilżała spierzchnięte dłonie. Poczułam błogie uczucie spokoju. Dotarło w końcu do mnie, że nie powinnam dłużej zwlekać. Spojrzałam prosto w jasnozielone oczy, które patrzyły na mnie z bezbrzeżną, bezwarunkową miłością.
– Będę miała dziecko, mamo – wyjawiłam prawie bezgłośnie.
Usłyszałam cichy szmer. W jasnym kwadracie okna, na rozpostartej misternie pajęczej nici szamotał się szmaragdowy motyl. Mama podeszła do okna i jednym ruchem uwolniła go z potrzasku. Przeleciał z gracją nad naszymi głowami i znikł w półmroku gdzieś w zakamarkach poddasza.
– Wiem o tym, córeczko – szepnęła mama. – Domyśliłam się. I nie martw się o nic. Poradzimy sobie ze wszystkim...
Słońce przedzierało się leniwie pomiędzy wiszącymi nisko nad Drawnem chmurami. Chłodne, orzeźwiające powietrze przyjemnie łaskotało skórę i włosy. „Powinnam je podciąć”, pomyślałam, odgarniając wpadające uparcie do oczu kosmyki. Na wysokości przystani miejskiej zwolniłam kroku i zapatrzyłam się na szare i niespokojne dzisiaj jezioro Zgubie. Przy pomoście pracował starszy mężczyzna, którego widziałam tu już wcześniej. Zapamiętałam jego kraciastą koszulę, a znając moje sokole oko do detali, nie mogłam się mylić. Spojrzałam szybko na zegarek. Od kiedy przyjechałam do Polski, wstawałam z kurami i w ten sposób mój dzień wydłużył się o kilka godzin. Byłam teraz zdecydowanie bardziej zorganizowana niż przed wyjazdem. Przez te kilka miesięcy na emigracji przyzwyczaiłam się do holenderskiego systemu planowania z kalendarzem w ręku. Uwierało mnie nicnierobienie i puste, niezapisane kartki w agendzie[3]. Holendrzy uwielbiali zapełniać swoje terminarze na kilka tygodni naprzód, wynajdować sobie dodatkowe zajęcia, udzielać się charytatywnie w pracy, wspólnotach mieszkaniowych czy szkołach swoich dzieci. Postanowiłam poradzić się naczelnego w kwestii zagospodarowania wolnego czasu. Miałam go w tym momencie pod dostatkiem. Byłam przekonana, że Zbyszek pomoże mi znaleźć jakiś fajny pomysł „na mnie”. Kto jak kto, ale on znał mnóstwo organizacji non profit w terenie, które szukały wolontariuszy. Podekscytowana wizją szeroko zakrojonych planów, które śmiało snułam, zbliżyłam się do pomostu. Człowiek, który pracował przy łodzi, zniknął nagle w zbitej naprędce z desek prymitywnej drewutni. Stała tuż przy płocie okalającym przystań, od strony ulicy. Poczułam niespodziewanie drażniący nozdrza intensywny zapach świeżej farby. Żołądek podszedł mi do gardła. Szybko wyjęłam z torby butelkę wody mineralnej i łapczywie przycisnęłam ją do ust. Upiłam parę łyków i głęboko oddychając, rozejrzałam się wokół. Przy samym pomoście stała odwrócona dnem do góry łajba. Usiadłam na niej ciężko i zamknęłam oczy. Fala mdłości minęła.
Raptem poczułam na ramieniu dotyk obcej dłoni.
Drgnęłam i błyskawicznie otworzyłam oczy.
Przede mną stał nieznajomy w kraciastej koszuli. Na jego pooranej głębokimi bruzdami twarzy malował się niepokój.
– Źle się pani czuje?
Potrząsnęłam przecząco głową i spróbowałam się uśmiechnąć.
– Już dobrze. Dziękuję.
– Na pewno? – Patrzył na mnie z powątpiewaniem. – Jest pani bardzo blada.
– Przez chwilę zrobiło mi się słabo – odpowiedziałam. – Zapach świeżej farby najwyraźniej mi nie służy.
– Ach... czyli to poniekąd moja wina... – Mężczyzna spojrzał na łódź, przy której pracował. – Odnawiam właśnie moją krypę farbą poliuretanową. Na porosty nie pomaga, ale jest bardzo odporna na przetarcia. – Podążyłam wzrokiem w kierunku świeżo odmalowanej łajby i dopiero teraz w połowie długości burty dostrzegłam napis starannie wykaligrafowanymi literami: Marianna.
– Piękne imię – wyszeptałam i dodałam głośniej, zaciekawiona: – I pan to sam, bez szablonu, wypisał? Mistrzostwo świata!
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Kwestia wprawy i... cierpliwości – odpowiedział. – Proponowano mi w sklepie wędkarskim samoprzylepne litery z folii. Teraz takie czasy, że wszystko musi być szybko i bez wysiłku. Takie czasy... – powtórzył. – A ja starej daty jestem. Niedzisiejszy. Lubię się napracować.
– To żona ma z pana niemały pożytek. Ma na imię Marianna, tak? – Uśmiechnęłam się ciepło.
Przez twarz mężczyzny przemknął ledwo zauważalny cień.
– Tak. Marianna – potwierdził sucho i dodał: – Przepraszam. Muszę wracać do pracy.
Spojrzałam z paniką na zegarek i zerwałam się z miejsca. Naczelny zwołał na dziś zebranie redakcji i prosił, żebyśmy byli na czas.
– Ja też już pędzę! Do zobaczenia, panie...??? – Spojrzałam pytająco na nieznajomego.
– Eugeniusz. Mam na imię Eugeniusz. Prawie zawsze można mnie tu spotkać... przy łodziach znaczy... – urwał zmieszany, jakby pożałował wypowiedzianych właśnie spontanicznie słów.
– Zapamiętam. Jestem Agnieszka. – Podałam mu rękę. Uścisnął ją mocno, po męsku. Przez chwilę poczułam chropowatą skórę jego spracowanych dłoni. Takie dłonie miał mój tata... Zatęskniłam za nim znowu. Za jego fizyczną obecnością, rubasznym humorem, ciepłem i miłością, której nie lubił okazywać, a która mimo to była zawsze obecna w naszym domu. Ojciec szorstkością maskował czułość. Tak był wychowany. Mężczyzna powinien być twardy i nie w słowach, lecz w czynach manifestować przywiązanie do rodziny. Tylko raz, jedyny raz, powiedział mamie, że ją kocha, kiedy chowali swojego pierworodnego syna. Mój malutki braciszek zmarł na szkarlatynę dwa lata przed urodzeniem Julii. Ojciec już nigdy potem tego nie mówił, nie zasypywał mamy deklaracjami swojego do niej uczucia, nie zapewniał, że ona i tylko ona. Po prostu był. I stał przy jej boku zawsze, kiedy go potrzebowała... Szkoda, że dzisiejsze kobiety, w tym ja sama, wolałyśmy pięknie brzmiące zapewnienia, misternie splecione z czułych słów, za którymi nierzadko kryły się kłamstwo i obojętność. Ile to razy słyszałam od Stijna, że mnie kocha? Ile to razy powtarzał mi, że tylko ja i żadna inna? Skoro tak myślał, gdzie do cholery jest teraz? Zaśmiałam się gorzko w duchu. Jego „kocham” nie znaczyło nic. Było tylko pusto brzmiącym zlepkiem paru liter wyświechtanego sloganu, który chciałam usłyszeć.
A powinny być świętością.
Pogrążona w rozmyślaniach, ani się spostrzegłam, jak stanęłam przed wejściem do redakcji. Wyjęłam jeszcze z torby podręczną kosmetyczkę, szybko przypudrowałam nos, wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka.
W newsroomie panował ruch jak na Dworcu Centralnym w Amsterdamie.
– Jestem!!! – krzyknęłam od progu, próbując przekrzyczeć hałas.
Gwar dochodzący z każdego kąta pomieszczenia umilkł nagle i wszyscy jak na komendę odwrócili się w moją stronę. W sześciu parach oczu ujrzałam niemy wyrzut.
– Dzień dobry, kochani! – zaczęłam wesoło. – Posypuję głowę popiołem, mea culpa i co tam jeszcze chcecie. Tylko nie patrzcie już tak na mnie! Wyszłam na czas z domu, ale... coś mnie po drodze zatrzymało.
Pierwsza odblokowała się Lidia, reporterka i sekretarz redakcji.
– Agnieszka! – Nie pamiętam już, kiedy ostatnio nazwała mnie pełną formą mojego imienia. –Wszyscy cię szukają!
Zdębiałam.
– Jak to wszyscy??? Coś się stało? – Poczułam, jak nagły strach łapie mnie za gardło.
– To ty nam to powiedz! – rzucił stojący pod oknem Andrzej, zwany Endrju, redakcyjny informatyk, grafik i kierowca w jednym. – Podobno wyruszyłaś z Krętej już przed siódmą, a jak wszyscy wiemy, Kretą od Ratuszowej, celu twojej wyprawy, dzieli w linii prostej jakieś osiemset metrów. Po drodze mamy bank, który jest o tej porze zamknięty, pocztę, gdzie osobiście zapuściłem żurawia, ale cię tam nie było, oraz mordownię Jamroza, która otwiera swoje wierzeje wprawdzie już o ósmej, ale jak mniemam, nie wpadłaś tam na małe piwko z rana?
Ściągnęłam z ramienia torbę i usiadłam na pierwszym z brzegu krześle, potrząsając z niedowierzaniem głową.
– Andrzejku, dziękuję z całego serca za objaśnienie mi topografii całego terenu, ale wciąż nie rozumiem, po co ten wykład?
– Martwiliśmy się o ciebie! To wszystko!
Do rozmowy wtrącił się milczący do tej pory naczelny.
– Znikasz jak kamfora na prawie półtorej godziny i nie odbierasz telefonu!
– Przepraszam, wyłączyłam go na noc – powiedziałam trochę już zirytowana tym hałasem o nic. – Ale może skoro już się znalazłam, wrócilibyśmy do pracy? Co wy na to? – Spojrzałam pytająco na kolegów i wyjęłam z torby gruby skoroszyt zabazgrany do połowy.
Naczelny odchrząknął dwa razy, pogroził mi żartobliwie palcem i zarządził stanowczo:
– To bierzmy się za ten prasowy chaos, koledzy! Czekam na wasze propozycje do nowego numeru! Przypominam, że każdy podaje kilka tematów...
– ...unikatowych, chodliwych i dobrze klikalnych – dokończyliśmy zbiorowo i zaczęliśmy się śmiać. Atmosfera przyjemnie zelżała.
– Czyżbym się powtarzał? – Naczelny udał zdziwienie. – Lidka, jak tam autoryzacja wywiadu z adwokatem Zimińskim? Masz to w końcu?
Lidka przewróciła oczami, a ja zagłębiłam się w notatkach. Chyba znalazłam fajny pomysł na nowy artykuł. Zamierzałam jak najszybciej opowiedzieć o nim kolegom.
Dwie godziny później naczelny z Andrzejem, oddelegowani do nowych zadań w terenie, opuścili w większym lub mniejszym pośpiechu siedzibę naszej gazety. Zrobiło się luźniej. Jeszcze kilka tygodni temu uwielbiałam codzienne „pranie mózgów” na kolegiach redakcyjnych, teraz wolałam szukać inspiracji w pojedynkę.
– Muszę ci pogratulować tematu! – Podniosła nagle głowę znad papierów Lidka. Już od kilku dni walczyła ze wschodzącą męską gwiazdą miejscowej palestry o zaakceptowanie wywiadu, jakiego zdecydował się udzielić po spektakularnie wygranym procesie dla bajecznie bogatego klienta z branży paliwowej. Pan adwokat, wymawiając się brakiem czasu, zmieniał terminy ostatecznej autoryzacji, przez co Lidka miała związane ręce. Nie mogła puścić do druku tekstu bez zgody rozmówcy, a czas naglił. Była przez to notorycznie podminowana i ciężka w obejściu. Poza tym komplement z jej ust ceniłam podwójnie, gdyż słynęła z chorobliwej wręcz powściągliwości w wyrażaniu emocji. Nigdy nie słyszałam, żeby kogoś pochwaliła. Surowa i wymagająca wobec innych, nie oszczędzała również samej siebie. Nigdy nie była do końca zadowolona z żadnego swojego tekstu, mimo że zbierała zasłużone laury od wiernych czytelników. Naczelny również cenił sobie jej zdolności wnikliwej obserwacji, logicznego wyciągania wniosków i wręcz nieprawdopodobnej dziennikarskiej intuicji, której zawdzięczała większość swoich fantastycznych artykułów.
– Cieszę się, że tak mówisz, Lidzia. – Popatrzyłam na nią z nieukrywaną sympatią. – Bo tobie ciężko zaimponować – rzuciłam zaczepnie i mrugnęłam okiem.
– Aga, znasz mnie przecież. Nie strzepię języka po próżnicy. Te wszystkie sztucznie brzmiące ochy i achy, które serwuje nam naczelny na rzekome podniesienie motywacji, zupełnie na mnie nie działają. Wolę bardziej namacalne wyrazy wdzięczności i uznania. Najlepiej w euro! – Pokazała w lekko ironicznym uśmiechu piękne równe zęby.
– Naprawdę myślisz, że temat o cudzoziemcach w naszym regionie chwyci? – Popatrzyłam na nią z nadzieją.
– Jestem o tym przekonana! To dobry pomysł. Jak na niego wpadłaś?
– Wyobraź sobie, że sam do mnie wpadł. Przyszedł do domu w osobie pana Henrika, wielbiciela słodziutkiej Wiśnioskiej, a raczej wiśniówki!
Lidka roześmiała się głośno.
– Sam Henrik zrobi ci fejm! Ale mam dla ciebie coś ekstra w bonusie. Na pewno tęsknisz za Amsterdamem – powiedziała pozornie nie na temat.
Wahałam się przez chwilę z odpowiedzią. Nie widziałam jednak potrzeby, żeby kłamać.
– Bardzo...
Lidka przypatrywała mi się w milczeniu. W końcu uchyliła rąbka tajemnicy.
– Znalazłam dla ciebie drugiego cudzoziemca. Pochodzi z Holandii. Z Bredy.
Podskoczyłam prawie pod sam sufit.
– Mieszka tutaj? W Drawnie? – Już dawno nie czułam takiej ekscytacji.
– Niedaleko. To on jest tajemniczym kupcem Wyspy Czarnego Łabędzia. Ciągle szuka nowych inwestycji. Produkował już egzotyczne sery, ale w polskim królestwie twarogu nowy temat nie chwycił. Teraz planuje otworzyć nowoczesny kemping i restaurację z holenderską kuchnią. Wiesz, jak kocham to miejsce... cieszę się, że w końcu ktoś doprowadzi je do normalnego stanu. Nawet jeżeli będzie to zasługa faceta made in Holland.
– Holendrzy! Można im odmówić wszystkiego, ale z pewnością nie skuteczności – mruknęłam z przekąsem.
– Zawód miłosny? – ożywiła się Lidka. – On nie ma narodowości! Jest wszędzie! Jak wirus grypy!
– Jesteś zadziwiająco romantyczna! Miłość i grypa! – Popukałam się znacząco w czoło.
– Nie widzę w moim porównaniu niczego dziwnego! – obruszyła się Lidka. – W obu przypadkach można ciężko zachorować. A nawet umrzeć! – mówiła to pozornie żartobliwym tonem, przez który jednak przebijał smutek.
– Jak widać, ja jeszcze żyję – powiedziałam cicho.
Lidka udała, że nie słyszy. Wpatrywała się w okno nerwowo, gryząc koniuszek klasycznego chińskiego ołówka z różową gumką. Zamawiała je konsekwentnie od lat w magazynie sklepu z artykułami retro z PRL-u, twierdząc, że nostalgiczne powroty do przeszłości pomagają jej w pracy twórczej. Ja sama bazgrałam w notatniku piórem wiecznym Parkera, ze złotą nasadką, które dostałam od taty za dobrze zdaną maturę. Parker towarzyszył mi wszędzie. Stał się talizmanem na szczęście. Gubiłam drogocenne pióro notorycznie i za każdym razem wpadałam w panikę graniczącą z histerią, kiedy nie mogłam go znaleźć. Nie byłam zabobonna, ale w tym jednym jedynym przypadku wierzyłam, że strata pamiątki po tacie zwiastuje katastrofę.
Jeszcze przez chwilę siedziałyśmy w ciszy przerywanej przytłumionym odgłosem wiertarki elektrycznej. Najwyraźniej sąsiedzi z lokalu obok wzięli się w końcu za remont. Pierwsza ocknęła się Lidka.
– Tutaj masz kontakt do Holendra. Zadzwoń do niego jak najszybciej i powołaj się na mnie. – Podała mi złożoną na pół karteczkę.
– Nie szkoda ci oddawać materiału na fajny artykuł? – Patrzyłam na nią z niedowierzaniem i odrobiną podejrzliwości.
Lidka roześmiała się krótko.
– Powiedzmy, że jestem przekonana, że ty poradzisz sobie z nim lepiej niż ja. Poza tym będziesz mi winna przysługę, o którą prędzej czy później się upomnę. – Przez moment wydawało mi się, że dostrzegam w jej oczach przebłysk niechęci, ale musiało mi się wydawać, gdyż jej twarz rozjaśniał ciepły uśmiech. – A teraz, wybacz, muszę zabrać się w końcu za robotę – westchnęła i przysunęła do siebie opasłą książkę telefoniczną z branżowym spisem firm. – Nie chcę nadrabiać zaległości w domu. Moja córka dostaje wtedy małpiego rozumu.
Lidka powiedziała coś jeszcze, ale już jej nie słuchałam. Wpatrywałam się w kartkę, którą mi podała. Widniał na niej numer telefonu tajemniczego Holendra.
Nazywał się Johan van der Vlist.
[1] Na czas (ang.)
[2] Do usług, panie i panowie! (ang.)
[3] Agenda, kalendarz (hol.)
Copyright for the Polish Edition © 2018 Edipresse Polska SA
Copyright © 2018 by Agnieszka Zakrzewska
Edipresse Polska SA
ul. Wiejska 19
00-480 Warszawa
Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książki: Iga Rembiszewska
Redaktor kreatywna projektu: Magda Mazur
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska
Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51);
Barbara Tekiel (tel. 22 584 25 73);
Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)
Biuro Obsługi Klienta
www.hitsalonik.pl
mail: [email protected]
tel.: 22 584 22 22
(pon.–pt. w godz. 8–17)
Redakcja: Zofia Rokita
Korekta: Katarzyna Szajowska
Projekt okładki, skład i łamanie: Magdalena Zając
Zdjęcie z I okładki, grafika z IV okładki: Shutterstock
Zdjęcie II skrzydełko: Marlena Bielinska/archiwum Autorki
ISBN: 9788381179935
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.