Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Agenci działający pod przykryciem są bardziej tajni od tajnych agentów. Ich zdjęć nie znajdziemy w internecie, życiorysu nie przeczytamy w prasie i na pewno nie pomyślimy, że któryś z nich mógłby jechać z nami w tym samym autobusie.
Książka Sylwestra Latkowskiego pt: „Podwójna gra” przedstawia sylwetki kilku z nich i odsłania kulisy akcji, w których brali udział. Jest zapisem opowieści agentów działających pod przykryciem, którzy swoją pracą, odwagą, spektakularnymi działaniami przyczynili się do wykrycia wielu przestępców oraz ujawnienia afer korupcyjnych, o których miesiącami pisała cała polska prasa. Skąd się wzięli agenci pod przykryciem? Kim są ludzie mający jeden własny i czasem kilkanaście fałszywych życiorysów? Jak działają, czy żałują decyzji, które musieli podejmować wbrew własnemu sumieniu, ale dla dobra nas wszystkich? O tym mówią Sylwestrowi Latkowskiemu. Mówią też o sobie, ale po przeczytaniu tej książki nadal nie będziesz widzieć, kim są. Bo są to prawdziwi tajni agenci działający pod przykryciem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Wstęp
To jest opowieść o ludziach, którzy przekraczają granice i robią to w majestacie prawa. Czy jednak na pewno w granicach prawa? To historie ludzi, którzy myślą jak przestępcy, często muszą dalej niż zwykli ludzie ustawiać granice moralności i wyzbywać się skrupułów. Potocznie nazywają ich przykrywkowcami.
Kim właściwie są? To policjanci do zadań specjalnych prowadzący podwójną grę. Korzystanie z agentów tajnych służb to metoda stosowana na całym świecie od wieków. Już w starożytności szpiedzy podszywali się pod inne osoby, aby zdobyć najskrytsze informacje o zamiarach wrogów. Nie bez powodu szpiegostwo jest określane mianem najstarszej, obok prostytucji, profesji świata.
Prawo do prowadzenia kombinacji operacyjnych i operacji specjalnych, w tym do używania funkcjonariuszy pod przykryciem, ma przede wszystkim policja i jej elitarna jednostka Centralne Biuro Śledcze. Powstało w 2000 roku i służy do zwalczania najgroźniejszych gangów. Od 2007 roku podobne metody (pracę pod przykryciem) do walki z przestępczością kryminalną stosuje też Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Używa kamuflażu wyłącznie do celów kontrwywiadowczych, a jej przykrywkowcy (szpiedzy) działają poza granicami Polski. Podobnie postępuje Służba Wywiadu Wojskowego. Jako ostatnie do tego grona dołączyło Centralne Biuro Antykorupcyjne.
Pierwsza polska operacja specjalna z udziałem przykrywkowca miała miejsce 6 lipca 1990 roku w motelu „George” pod Warszawą i była nielegalna. Próbowano wyprzedzić epokę – wówczas nie istniały jeszcze podstawy prawne pozwalające na stosowanie policyjnej prowokacji, ale prowadzący akcję przeciwko bossom gangu pruszkowskiego byli tak zdeterminowani, że spróbowali metody mniej formalnej. To była pierwsza nieudolna próba. Padły strzały. Jeden gangster zginął, drugi został ranny. Sąd nie pozostawił na policjantach suchej nitki. Bandyci zostali oczyszczeni z zarzutów.
W połowie lat dziewięćdziesiątych policja intensywnie szukała sposobów walki ze strukturami gangsterskimi. W Polsce rządziły gangi, na ulicach odbywały się strzelaniny, płonęły samochody i lała się krew, a państwo bezradnie rozkładało ręce. Kilku policjantów postanowiło nie przyglądać się temu bezczynnie. Byli to: Adam Rapacki (były wiceminister spraw wewnętrznych), Sławomir Śnieżko, Jerzy Nęcki, Mirosław Nowacki i Tomasz Warykiewicz. Adam Rapacki nawiązał kontakty ze Scotland Yardem. Zaprosił policjantów z Anglii, by opowiedzieli o agentach działających pod przykryciem oraz akcjach, które dzięki nim przeprowadzono i po których przestępcy trafili za kratki. Agentów specjalnych działających pod przykryciem, czyli funkcjonariuszy udających gangsterów, wykorzystywały już od dawna inne policje.
Od początku założono, że zostanie zbudowany własny system. Dlaczego? Wyjaśnił to Tomasz Warykiewicz, zwany Wrzaskunem: – W Ameryce przykrywkowiec to agent jednorazowego użycia. Często kończy w czarnym foliowym worku. Przyznał, że oparto się jednak na wzorcu angielskim. Warykiewicz, który najlepiej z całej czwórki znał angielski, tygodniami ślęczał nad przepisami angielskiego prawa regulującymi pracę przykrywkowców. Pierwszymi agentami pod przykryciem zostali oni sami. Rapacki dostał numer 100.
W 1996 roku zorganizowano specjalną grupę w Wydziale V w Biurze Przestępczości Zorganizowanej przy Komendzie Głównej Policji, która miała zajmować się operacjami specjalnymi pod przykryciem. Specjalna grupa – to brzmi dumnie. Agentów było zaledwie kilku, i jeden pokój, a w nim spartańskie warunki. Stolik, kilka krzeseł i biurko jako jedyne wyposażenie.
– Walczyliśmy o papier. Mieliśmy jedną sekretarkę – wspomina Tomasz Warykiewicz1. – Adam Rapacki zaproponował, by dołączył do nas Jurek Nęcki. To my go na szkolenie, wycieramy nim podłogę i okazuje się, że on ma równo wszystko poukładane w głowie. Decydujemy, że zostanie naszym przełożonym, bo my tego nie chcemy, za dużo jeszcze mamy do zrobienia. Nie chcieliśmy mieć administracji na głowie. Jurek dostaje ważne zadanie, ma napisać pierwszą instrukcję, która potem będzie wydana w formie zarządzenia komendanta głównego policji. Dyskusje nad nią trwają nocami, dniami, bez końca. Powstaje cała nowa nomenklatura. Pojawia się pojęcie „operator” (policjant działający pod przykryciem), nazewnictwo związane z legalizowaniem, sposób rozliczania funduszy na oświadczenie. Do tej pory takiej możliwości nie było. Każdy musiał przynieść paragon, rachunek, fakturę. A tu gość pisał oświadczenie: wydałem tyle i tyle.
W tym czasie rodzi się w mojej głowie pomysł zetbezetów, czyli jedynej na świecie formacji, która pozwala na zabezpieczanie policjantów pod przykryciem i integrowanie tych ludzi bez dekonspiracji. W USA jest tak, że przykrywkowiec chowa legitymację policyjną pod wycieraczkę, pistolet zaś do bagażnika. A system zabezpieczenia polega na tym, że za nim jadą samochody z antenami i ze SWAT. Mają największą na świecie śmiertelność wśród przykrywkowców. Po tym, jak Stańczyk (Jerzy Stańczyk, były komendant główny policji) porozrzucał pezety2 po Polsce, tworząc oddziały, myśmy teoretycznie w nich pracowali, ale fizycznie byliśmy w Warszawie. Katastrofa, jeśli chodzi o przepisy.
Najpierw, w 1995 roku, wytypowano 12 ludzi. Podczas kursu każdy z nich miał kontakt z dwudziestoma wykładowcami i instruktorami. Przez dwa tygodnie 24 godziny na dobę przyglądano się starannie wybrańcom. Potem klasyfikowano: nadaje się lub nie. W przypadku oceny pozytywnej wnioskowano do dyrektora Biura Przestępczości Zorganizowanej o nadanie funkcjonariuszowi numeru. Kurs przeszło kilku policjantów.
Adam Rapacki tak wspominał tamten czas:
– W roku 1995 napisałem pierwszą koncepcję dla operacji specjalnych. Jeszcze nie było zakupu kontrolowanego, część rzeczy była robiona w ramach kombinacji operacyjnych. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie przekroczyć cienkiej linii. Zatrzymywaliśmy klientów z karabinami, z materiałem wybuchowym, a nie pokazywaliśmy naszych ludzi. Nie mogliśmy pokazać, że w jakimś stopniu to my kupowaliśmy coś od nich czy robiliśmy coś z nimi. Tę ryzykowną koncepcję zaakceptował Jurek Stańczyk. Powoli zaczęliśmy stawiać zręby pod cały system operacji przykrywkowej. Robiliśmy akcję, w której nie pokazywaliśmy kulis. Nie wszystko mogliśmy pokazać w sposób procesowy, bo do pokazania nie było podstaw prawnych.
W 1995 roku nastąpiły zmiany w ustawach policyjnych i wreszcie dostaliśmy możliwość prowadzenia operacji specjalnych, zakupu kontrolowanego, dostaliśmy nowe narzędzia do walki z przestępczością. Pierwszą operację specjalną zgodnie ze sztuką zrobiłem w 1997 roku w sprawie o narkotyki.
W Polsce rzeczywiście stworzono unikalny system operacji specjalnych pod przykryciem. Powstały fachowe określenia, takie jak na przykład PPP, czyli policjant pod przykryciem (w żargonie policyjnym nazywany też operatorem), ZBZ – Zespół Bliskiego Zabezpieczenia (zetbezet). W każdej operacji specjalnej z udziałem przykrywkowca działała grupa zadaniowa. Na jej czele stał dowódca zwany covermanem, który prowadził akcję i podejmował decyzje. To wyłącznie z nim kontaktował się przykrywkowiec (operator). Zwykle w pobliżu działał też inny policjant pod przykryciem. Ten z kolei miał jedno zadanie – dyskretnie chronić operatora. Ochroniarze też są starannie wyselekcjonowani, również kończą skomplikowane szkolenia i podobnie jak przykrywkowcy toczą niebezpieczne gry. Wchodzą w skład Zespołu Bliskiego Zabezpieczenia.
Zetbezety nadzorują przykrywkowców, służą im radą, a kiedy trzeba, idą z pomocą. Zawsze znajdują się w pobliżu. Wynajmują pokój w hotelu albo korzystają z mieszkania konspiracyjnego. Dla świata zewnętrznego są niewidzialni. Agent specjalny kontaktuje się z nimi za pomocą ustalonych szyfrów.
Kiedy przykrywkowcy wykonują operację specjalną, dostają nową tożsamość, czyli, jak to nazywają policjanci, zostają zalegendowani. Wyposaża się ich w spreparowane dokumenty i od tej pory noszą nowe imię i nazwisko, posługują się fikcyjnymi numerami PESEL i NIP. Uczą się na pamięć nowych życiorysów. Tak przygotowani próbują wejść w strukturę gangu. Aby wejść w przestępczy światek, potrzebują kogoś, kto ich wprowadzi na mafijne salony. Czasem jest to przyłapany na przestępstwie gangster, który zgadza się na współpracę w zamian za złagodzenie kary, czasem sami muszą szukać dojścia do interesujących ich ludzi.
Przykrywkowcy na żadnym etapie operacji specjalnej nie ujawniają swojej tożsamości. Po jej zakończeniu także zostają anonimowi, nawet przed sądem.
Przykrywkowcy tworzyli elitarną grupę policjantów, czyli zamkniętą grupę gliniarzy, którzy także dziś niechętnie wpuszczają do swego świata ludzi z zewnątrz. Nie lubią też mówić o swojej pracy. Pracując nad filmami, książkami i artykułami, stykałem się z ich pracą i poznawałem ich osobiście. Wreszcie udało mi się niektórych nakłonić, by opowiedzieli o sobie i o najbardziej niebezpiecznej profesji w policji w serialu dokumentalnym „Przykrywkowcy. Podwójna gra” zrealizowanym dla Canal+ (2019).
Ta książka nie jest pisemnym odbiciem serialu. W czasie jednej z rozmów z oficerem policji pracującym pod przykryciem (pseudonim Romeo) stwierdziliśmy, że serial powinien być punktem wyjścia do szerszej, pogłębionej opowieści o ludziach, którzy postanowili zacząć walczyć z przestępczością metodą nową i skuteczniejszą, bo bandyci byli zawsze kilka kroków przed policją. Nie będzie to jednak lukrowana opowieść.
Przede wszystkim jest to książka o ludziach, gliniarzach, którzy przez wiele lat prowadzili podwójne życie. Oprowadzą nas po świecie, z którego na pewno nie wychodzi się już takim, jakim się do niego weszło.
To gorzkie opowieści.
Wykorzystałem fragment rozmowy z Tomaszem Warykiewiczem, którą przeprowadziliśmy z Piotrem Pytlakowskim. [wróć]
Pezety – Departamenty do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji (dawne wydziały w Policji). [wróć]
Część I
Niebezpieczne związki agenta Tomka
– Nie jestem jakiś tam książę Julian z „Madagaskaru” – rzucił dziennikarzom Tomasz Kaczmarek, najsłynniejszy w Polsce agent specjalny pod przykryciem, zapewniając, że ma dystans do siebie. Dziennikarze przypomnieli wtedy słowa filmowego lemura Juliana: „Do kobiety trzeba się pofatygować, tak? Potem patrzysz jej w oczy… przysuwasz się, tak? Tylko troszeczkę, a najlepiej prawie do końca… potem czekasz, aż ona się też troszeczkę przysunie, prawda? Teraz… wasze wargi praktycznie się już stykają… A potem po prostu jej mówisz, jak bardzo jej nienawidzisz”1. Trafili w punkt? Co na to by powiedziała Beata Sawicka, która sugerowała2, że została uwiedziona i zmanipulowana, między innymi przy pomocy „miłych i czułych sms, kwiatów” oraz „upominków”, po to, by uwikłać ją w sytuację korupcyjną? Agent Tomek, pod przybranym nazwiskiem Piotrowski, jak diabeł miał skusić ją do grzechu. Osaczył, sprowadził na złą drogę i… zapakował do policyjnej izby zatrzymań.
O operacjach specjalnych pod przykryciem w Polsce było cicho, aż do wybuchu afer Beaty Sawickiej, Weroniki Marczuk i willi Kwaśniewskich. Elementem łączącym wszystkie sprawy był właśnie agent specjalny Tomasz Kaczmarek. Człowiek o wielu twarzach, kilku nazwiskach i tyluż życiorysach.
Agent Tomek miał słabość do luksusowych samochodów. Jeździł porsche carrerą i cayenne, mercedesem. Niestety nie był mistrzem kierownicy, co zastanawia, bo każdy przykrywkowiec powinien przejść szkolenie z szybkiej jazdy. On ciągle zaliczał stłuczki. W latach dziewięćdziesiątych jako policjant wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu został skazany za udział w wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Jechał za szybko. Zginęła młoda kobieta, on miał połamane nogi. Rozbił nieoznakowany radiowóz należący do sekcji spraw walki ze złodziejami samochodów. Kolejną jego słabością były dobre ubrania i trunki. Po prostu król życia. Działalność „Agenta Tomka” – tak go nazwano – wywołała publiczną debatę na temat tajnych operacji prowadzonych przez służby. Jakie są dozwolone granice prowokacji? Czy agent specjalny działający pod przykryciem jest bezkarny?
Afera posłanki Platformy Obywatelskiej Beaty Sawickiej wybuchła 1 października 2007 roku, tuż przed wyborami do parlamentu. Tego dnia zatrzymali ją agenci CBA, jak potem oświadczono, w chwili kiedy przyjęła drugą ratę łapówki. W sumie miała przyjąć 100 tysięcy złotych za pomoc w ustawieniu przetargu na działkę w Helu.
Sawicka miała startować pod hasłem walki z głodem wśród dzieci. Po słynnej konferencji prasowej, w czasie której rozpłakała się przed kamerami, zrezygnowała ze startu w wyborach i z polityki. Zapadła się pod ziemię. Wraz z Piotrem Pytlakowskim dotarliśmy do jej zeznań złożonych przed sądem i po raz pierwszy opublikowaliśmy je w książce „Agent Tomek i inni. Przykrywkowcy”.
Przed sądem opisała swoją wersję znajomości z agentem Tomaszem, a my dzięki temu od kuchni poznaliśmy metody działania przykrywkowca3 widziane oczami rozpracowywanej osoby. Wcześniej Centralne Biuro Antykorupcyjne za zgodą prokuratora generalnego opublikowało nagrania wideo i audio z udziałem Sawickiej i agentów.
Tomasza Piotrowskiego poznała podczas kursu organizowanego w Warszawie dla kandydatów na członków rad nadzorczych spółek skarbu państwa.
„Podczas przerwy z jedną z moich koleżanek bardzo dyskretnie udałyśmy się na poddasze klatki schodowej, aby zapalić papierosa. Paląc te papierosy, nagle usłyszałam, że ktoś skrada się, tak to potocznie można powiedzieć. Że ktoś wchodzi na górę, w zacienione miejsce i wtedy zobaczyłam młodego człowieka, wysportowanego, bo pokonywał te schody po trzy stopnie, bardzo szybko, który poprosił nas o poczęstowanie go papierosem. Przedstawił się i powiedział, że jest z naszej grupy, nie kojarzyłam go wtedy. I czy może zostać z nami, nam towarzyszyć. Wyraziłyśmy na to zgodę. Poczęstowałyśmy pana Tomasza i wtedy zapytał – to on pierwszy – nas, dlaczego na tym kursie jesteśmy, co o nim sądzimy, skąd jesteśmy i kim z zawodu każda z nas jest. Powiedziałyśmy, że jesteśmy z okolic, nie uszczegóławiając tego, a ja powiedziałam, że jesteśmy nauczycielkami, co było zgodne z prawdą, ponieważ moja koleżanka również jest pedagogiem z wykształcenia. On powiedział, że jest przedsiębiorcą i że po trudach zimowej podróży przyjechał z Katowic. (…)
Podczas tego kursu, po wielogodzinnych wykładach, bardzo trudnego w swojej części teoretycznej dla słuchaczy, wychodziliśmy czasami do pobliskiej restauracji na ulicy Pięknej pod nazwą Jazz Club, gdzie jedliśmy obiad, kolację. (…) Tak się składało, że Tomasz Piotrowski zawsze był w moim pobliżu. Siadał obok mnie, zamawiał stolik, do którego mnie zapraszał. Często jadaliśmy razem, ale zdarzały się też wieczory, gdzie część kursantów opuszczała lokal, a ja wraz z moją koleżanką Ewą (posłanką PO – aut.), zostawałyśmy jeszcze jakiś czas. Pamiętam, kiedy Tomasz Piotrowski przy drinku wypytywał nas o to, jak to jest być parlamentarzystą, czym się zajmujemy, jakie mamy hobby, jakie problemy w pracy, co sprawiłoby nam przyjemność, z osobna – co sprawiałoby przyjemność mnie osobiście, ale były też spotkania, jeszcze w tym okresie kursu, kiedy czasami tylko ja z nim zostawałam. Wtedy odprowadzał mnie pod miejsce, w którym mieszkałam, pod hotel poselski. Mimo że miał samochód zaparkowany niedaleko, nie wsiadał siłą rzeczy, ponieważ był pod wpływem alkoholu. Na początku naszej znajomości traktowałam Tomasza Piotrowskiego jako młodszego kolegę, podobnie zagubionego w materii tego kursu, jak i ja, ale kiedy zaczął coraz częściej do mnie dzwonić, mnie odprowadzać, zapraszać na kolację, obiady, spacery, zauważałam w nim więcej zalet niż do tej pory.
Był to młodszy ode mnie mężczyzna (on miał wówczas 31 lat, ona 43 lata – aut.). Bardzo elegancko się ubierał. Kiedy był sportowo ubrany, miał gustownie dobraną odzież, markową, dobre buty, sportowy mercedes, z białym wyposażeniem w środku, miał przy sobie zawsze dużą ilość pieniędzy. Zawsze bardzo przyjemnie pachniał, był czysty. Dało się zauważyć, podczas jego bardzo szerokiego uśmiechu, że miał zadbane zęby, wybielane. Nosił na sobie złotą biżuterię. Miał ładne, długie, kręcone włosy (…).
Ponieważ wiedział, że lubię tańczyć, lubię muzykę, twierdząc, że jest świeżo po kursie salsy, zaprosił mnie i jeszcze jednego kolegę z grupy na takie spotkanie do klubu warszawskiego, o ile pamiętam Kwartet się nazywał. W ostatniej chwili kolega zrezygnował z tego spotkania, ze względu na sytuację rodzinną, ale odwiózł nas pod ten lokal i tam z Tomaszem poszłam. Zrobił na mnie wtedy bardzo pozytywne wrażenie, ponieważ przy ogromnym tłoku, dużej ilości osób, gwarze, nie miał żadnego problemu z tym, aby w patio postawić kolejny stolik, tylko dla nas. To był ten pierwszy raz, kiedy tańczyliśmy, kiedy wesoło spędzaliśmy czas, kiedy prawił mi ogromną ilość komplementów i kiedy niestety pił ogromną ilość alkoholu, który również zamawiał dla mnie. Czasami zamawiał, szczególnie na początku naszego spotkania, alkohol czysty, ale później, w części dalszej konsumpcji, był to alkohol typu whisky, brandy. (…) Na co zwracam uwagę: na to, że ten alkohol miał inny kolor i dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, jak ważne jest to w kwestiach operacyjnych”.
Beata Sawicka zasugerowała, że agent Tomek markował picie, by ją upijać. Wielu moich rozmówców uważa, że Kaczmarek dużo pił. I miał z tym problem. Co działo się dalej?
„Jesteśmy po zakończeniu kursu. Tomasz mówi, że jest w Wiedniu, bo bardzo ciężko pracuje w swoim głównym biurze w Austrii. Opowiada mi, jak dużo czasu zajmuje mu podróż, że zawsze jeździ samochodem. Znam tę trasę, ponieważ sama mieszkam w rejonie przygranicznym i zdarzyło mi się jechać przez Czechy do Austrii. On potwierdza, że właśnie podobnie tą trasą przejeżdża, więc mamy taki wspólny temat. Wtedy zapytał, czy po przyjeździe z Wiednia może mnie odwiedzić w Warszawie, kiedy będę w Sejmie. Byłam zdziwiona tym pytaniem, uważając, że nasze drogi się rozejdą po zakończonym kursie, ale wyraziłam zgodę na to, aby spotkać się z nim, kiedy przyjedzie, i przyjąć zaproszenie na kolację. I tak też się stało (…).
Wcześniej mówił, że jest przedsiębiorcą budowlanym, że rezyduje tutaj, w Polsce, w Katowicach, tam ma mieszkanie przejściowe, tam również miał otworzyć firmę, którą chciał przenieść z Litwy i Chorwacji. Tam miały być jego agendy. (…) Mówił, że wspólnie ze swoim przyjacielem Markiem (drugi agent pod przykryciem, działający z agentem Tomkiem – aut.), który obecnie jest w Stanach Zjednoczonych, i kolejnym udziałowcem, którego nazywał Lu, Amerykaninem (do współpracy zaproszono przykrywkowca z FBI – aut.). Te postaci od początku były w jego opowiadaniach i istniały między nami, w naszych rozmowach. Że wspólnie budują obiekty sportowe, kompleksy sportowe, a w Chorwacji budują niewielkie domy szeregowe, typowe obiekty wypoczynkowe, rekreacyjne (…).
W niedługim okresie czasu Tomasz do mnie zadzwonił, zapytał, czy znajdę dla niego czas. Przyjechał i pojechaliśmy na… już nie pamiętam, czy był to obiad, czy kolacja. Podczas tego pobytu zapytał mnie, czy zechciałabym utrzymywać z nim znajomość. Mieliśmy już miłe wspomnienia z naszego pobytu w lokalu. Ja zrewanżowałam mu się zaproszeniem, aby przy mojej pomocy w jedną z wolnych niedziel zwiedził gmach Sejmu.
Przyjechał do mnie, zwiedzaliśmy Sejm. Po zwiedzaniu poszliśmy do restauracji sejmowej na posiłek, a ponieważ – jak twierdził – ma bardzo dużo czasu, zapytał mnie, czy może zobaczyć, gdzie mieszkam. Obeszliśmy kilka korytarzy hotelu poselskiego i w pokoju, przy winie, rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić dalej po kursie. Wtedy po raz pierwszy Tomasz otrzymał ode mnie upominki i były to książki. Jedną z nich była książka pod tytułem: „Warto być przyzwoitym” pana profesora Bartoszewskiego. (…)
Spotykał się ze mną już cyklicznie. Tak jak dziś pamiętam, co dwa tygodnie. Przyjeżdżał w tamtym okresie z Wiednia. Jadaliśmy w różnych restauracjach warszawskich. Często poruszaliśmy się taksówkami, ponieważ Tomasz do każdego posiłku lubił zamawiać alkohol. Samochód swój zostawiał przed gmachem Sejmu, w jednym miejscu. Zawsze było to samo miejsce i zawsze to miejsce było wolne dla niego. Otrzymywałam od niego kwiaty. Był człowiekiem, który roztaczał wokół siebie wspaniałą aurę pewności siebie, ogromnej zaradności życiowej. Bardzo mnie wzruszył wtedy, kiedy opowiadał o swoim trudnym dzieciństwie i o tym, że nie ma rodziców, bo wyjechali do Stanów Zjednoczonych i zostawili go, gdy miał trzy latka, że wychowali go dziadkowie. Tu dzieciństwo mieliśmy podobne, ponieważ ja tatę straciłam też wcześnie, mając lat 11, zmarł, był młodym człowiekiem, wychowali mnie dziadkowie, więc bardzo dużo wspólnego tematu w tym zakresie mieliśmy.
Bardzo często podkreślał, że jestem kobietą sukcesu, że do wszystkiego doszłam sama, swoją ciężką pracą – podobnie jak on. Kiedyś mu opowiadałam, że w młodości bardzo ciężko chorowałam – to on mi się zrewanżował opowieścią o tym, że miał w swoim życiu bardzo przykry epizod, uległ wypadkowi, miał złamane nogi, siedem miesięcy był rehabilitowany. (…)
Myślę, że to był koniec marca, było jeszcze chłodno, ale już byliśmy lżej ubrani, i wtedy kiedy ze mną tańczył, przekroczył pewną barierę, której do tej pory jednak nie przekraczał, to była ta bariera intymności. Był już pod wpływem alkoholu, mówił, jak bardzo mu się podobam, jak uwielbia moje kręcone włosy. Wtedy obsypywał mnie podarunkami. Nie był zadowolony, że jest z nami moja koleżanka. Kiedy prosiłam, żeby tego nie robił, to powiedział, że przesadzam ze swoją ostrożnością, z tym, że ktoś może nam zdjęcie zrobić, przecież wcale nie jestem znaną publicznie osobą, ale jego czarujące uśmiechy i komplementy i to, że i mnie w głowie zaszumiało, czasami od drinków, powodowały, że byłam dość niekonsekwentna. (…)
Zaczął od tego, że nie jest w stanie być spokojnym, zwykłym mężczyzną przy zgrabnej, pięknej kobiecie, która ma swoją pozycję zarówno w życiu, jak i pozycję zawodową, że nie interesują go młode dziewczyny, bo cóż one mogą mu zaoferować, ale imponuje mu taka kobieta, jak ja. Kiedy go pytałam, co takiego mogłabym wnieść w jego życie, opowiadał, że najważniejsze jest dla niego doświadczenie i dojście do sukcesu. Wtedy powiedział, że potrwa to kilka miesięcy, więc myślę, że to był początek kwietnia, kiedy on zrobi wszystko, żeby firmę przenieść do Katowic, kiedy ja będę honorowym gościem przy inauguracji, otwarciu tej siedziby. Że jego koledzy chcą mnie szybko poznać. Pytał, czy pomogę mu w urządzaniu lokalu, biura, jakie mam pomysły, jak to wszystko stworzyć pod względem etykiety. Mówił, że oprócz niego, Marka, gdzieś tam daleko kolegi Lu, którzy chcą inwestować tutaj w Polsce, pojawiają się nowe możliwości. On chce przede wszystkim utrzymywać ze mną kontakt, ponieważ jego zdaniem «razem możemy więcej», «stać go na wszystko», powtarzając: luksus mi generalnie nie przeszkadza, a jeśli chodzi o moje życzenia, zawsze to kwitował: «mówisz i masz, dla ciebie wszystko». (…)
Chciałabym powiedzieć o dosyć trudnym dla mnie emocjonalnie momencie mojej znajomości z Tomaszem, ale też bardzo trudnym momencie mojego życia, jeśli chodzi o sprawy rodzinne. Jestem już rok w Sejmie, ponad rok. Jestem posłem pierwszej kadencji. Nie mam doświadczenia, jeśli chodzi o organizację mojego życia rodzinnego. Zarówno moja najbliższa, jak i dalsza rodzina spotyka się z nową sytuacją. Trudno sobie radzimy z tym, że ja bardzo wiele czasu spędzam w Warszawie, że podróżuję po regionie, czasami zdarza się, że jestem w innych miastach Polski z przyczyn służbowych. Zaczynam mieć trudności w domu. Po dwudziestu paru latach małżeństwa przechodzimy z moim mężem kryzys. Moje dziecko, które zawsze miało mamę przy sobie, też trudno sobie radzi z emocjami. Ogromną część czasu poświęcam z mężem i z synem na rozmowy telefoniczne, ale różnie to z tym bywa. I oczywiście zwierzam się z tych moich wszystkich problemów Tomaszowi Piotrowskiemu. Bardzo mu dziękuję, że zjawia się co jakiś czas w Warszawie, że potrafi mnie wyrwać z mojego środowiska. Znajduję u niego bardzo dużo zrozumienia. Pyta mnie o moje relacje z mężem, o mojego syna, o moją najbliższą rodzinę, mamę, braci.
I znowu jest taki czas, że ja mam trudności, którymi żyję, bardzo się tym emocjonuję, nie satysfakcjonują mnie moje sukcesy zawodowe. Jestem zaabsorbowana tym, co się dzieje w domu, a on ma trudności biznesowe, o których mi opowiada, z którymi się boryka, które mają wpływ na jego psychikę, zdenerwowanie. Ta emocjonalność, jego stosunek do współpracowników. Opowiada mi o tym. Też mnie zapewnia, że jestem jedyną osobą, przy której może się rozluźnić, przy której wypoczywa dobrze, że nasze spotkania ładują mu, jak to on twierdził, akumulatory, że zupełnie inaczej teraz wraca do kraju, kiedy wie, że się spotykamy. To zaczyna mieć w jakiś sposób wpływ na moją psychikę. Jestem terapeutą z zawodu i dojrzałą kobietą, więc nie jest mi obce pewne uniesienie emocjonalne. (…)
Myślę, że był to maj, kiedy już krystalizowała się kwestia wyjazdu na Hel, zapytał mnie w samochodzie, czy rzeczywiście byłoby dobrze i czy ja bym się zgodziła z nim pojechać. Oczywiście motywował to tym, że moja obecność bardzo dobrze na niego wpływa i na pewno będzie inaczej przez pana burmistrza odbierany, jeżeli będzie w moim towarzystwie. Nie podkreślał wtedy tego, że jestem posłem. Nie wymieniał tego określenia, ale cały czas raczej kierował się w stronę tego, że jestem kobietą sukcesu, że jestem osobą przebojową i że bardzo dobrze wpływam na utwierdzenie go w przekonaniu, że on jest tym bogatym biznesmenem. To wtedy po raz pierwszy powiedział mi, że zarabia około 50 tysięcy miesięcznie.
Wtedy po raz pierwszy powiedział mi, jakie pieniądze chcą inwestować. Zapewniał mnie, że jest w kontakcie z Markiem i ze swoim znajomym Lu, że bardzo mu zależy na tym wyjeździe, ponieważ kiedy spotka się z nimi (ze swoimi wspólnikami), to chce być wiarygodnym człowiekiem i chce mieć istotne już informacje i przetarte szlaki. Wtedy również pojawił się taki mały element, że rywalizuje z Markiem. Że rywalizuje z Markiem o to, że ten sukces to on chce, właściwie to on chce być ojcem tego sukcesu. Wtedy ja właściwie odebrałam to, że muszę też go w jakiś sposób przed Markiem chronić, że nie mogę mówić kiedyś w przyszłości, że w jakiś sposób wspieram Tomasza, tylko że to wszystko, co się dzieje – co w przyszłości ma być jego sukcesem – oczywiście sam sobie zawdzięcza.
Później, kiedy jechaliśmy już drugi raz na ten Hel, nawet prowadził rozmowę w samochodzie, kiedy co godzinę Marek dzwonił – gdzie jesteśmy na trasie, czy się zbliżamy, jak mija podróż. Przekazywał mi w tym czasie pozdrowienia od Marka, ale był moment, kiedy rzucił telefon i powiedział, żeby się w końcu od niego odczepił, że nie rozumie, dlaczego go tak Marek kontroluje, i że tak naprawdę to jest jego sprawa, jego przedsięwzięcie. W końcu 50 procent to jego udziały i to będzie jego biznes. To mnie też w jakiś sposób zmobilizowało do tego, aby ukrywać przed Markiem nasze relacje, naszą zażyłość i żeby rzeczywiście z sukcesem wszystko się skończyło, bo widzę, że bardzo przeżywa Tomasz to wszystko, a chce wypaść (przy tych poważnych swoich wspólnikach) na człowieka, który dojrzał do prowadzenia biznesu i bardzo dobrze sobie z tym radzi. (…)
Nie znam nikogo z Wybrzeża, ale mam kolegów posłów z tego regionu. Na jednym z posiedzeń Sejmu, w korytarzu, szliśmy wtedy na salę plenarną z jednym z niewielu posłów (Jarosławem Wałęsą – aut.), z którymi miałam dobre relacje, przyjaźniliśmy się, a wcześniej byłam już gościem u niego wspólnie z koleżanką, panią poseł Ewą. Zapytałam Jarosława Wałęsę. Powiedziałam najpierw, że mam przyjaciela, który wraca z zagranicy, jest bardzo bogatym człowiekiem, inwestuje i chce w tej chwili rozwinąć swoje przedsiębiorstwo w kraju. Że bardzo go interesują miejscowości nad morzem i czy może Jarek orientuje się, w których miejscowościach władze są nastawione na dynamiczny rozwój, pozyskiwanie inwestorów. Nie posługiwałam się wówczas terminami plan zagospodarowania, oferta w zakresie zamówień publicznych, bo naprawdę nie miałam najmniejszego pojęcia, jak to wszystko się załatwia i o co w tym wszystkim chodzi. Zapytałam, czy być może są gminy, które są nastawione na dynamiczny rozwój i chcą pozyskiwać takich ludzi. Wtedy usłyszałam od pana Wałęsy, że trudno mu powiedzieć, bo raczej siedzi w Gdańsku – to jest jego okręg wyborczy, mało zna samorządowców takich, z którymi mógłby rozmawiać na ten temat, ale zasugerował, abym zapytała pana Marka Biernackiego, ponieważ jego rejon wyborczy jest od Gdyni po Hel i wie, że Marek jest bardzo lubianym i cenionym posłem, na pewno zna wielu samorządowców, w tym w małych miasteczkach.
Po jakimś czasie, myślę, że to nawet nie było na tym samym posiedzeniu, ale za półtora tygodnia, za dwa tygodnie, zapytałam pana posła Biernackiego w ten sam sposób, w podobny sposób, co pana Wałęsę. Pan Biernacki odpowiedział, że wszystkie gminy, wszystkie miasteczka czekają na ludzi, którzy będą inwestować.
W dosyć żartobliwy sposób nawet żeśmy rozmawiali, śmiejąc się, że jest to bardzo ważne i z otwartymi rękoma wójtowie, burmistrzowie na takich ludzi czekają. Powiedział wtedy, że zna pana burmistrza Mirosława Wądołowskiego. Wiele komplementów pod adresem pana burmistrza padło z ust pana posła. Powiedział, że jest to człowiek bardzo przedsiębiorczy, otwarty na to, co jest związane z rozwojem gminy, miasta. Że jest najlepszy do tego, aby skierować tam kogokolwiek, zachęcić, ponieważ Hel leży na sercu panu burmistrzowi; jest znanym, przepraszam za użycie słowa, starym, dobrym samorządowcem. Zapytałam, czy mógłby w jakiś sposób nas skontaktować. Powiedział, że nie widzi żadnego absolutnie problemu, że na następnym naszym zjeździe postara mi się coś w tym zakresie odpowiedzieć. (…)
Po jakimś czasie, rzeczywiście, pan poseł Biernacki zauważył mnie gdzieś na korytarzu, podszedł i powiedział, że nie wie, czy pamiętam – było mi miło, że pamiętał o tym, bo nawet nie dopytywałam go, będąc zajęta swoimi sprawami. Wróciliśmy do tej rozmowy, przekazał mi na korytarzu ze swojej komórki numer telefonu pana burmistrza. Wpisałam go być może do notesu i zapytałam, kiedy mogłabym się skontaktować z panem burmistrzem, czy wie. Pan poseł powiedział, że powinnam zadzwonić, że jestem zarekomendowana i że będzie pan burmistrz już na tyle zorientowany, kim jestem. I też tak się stało. (…)
Po jakimś czasie powiedziałam Tomaszowi, że skontaktowałam się, że dzwoniłam, że jest taka możliwość, żeby się spotkać. Później spotkałam się z Tomaszem. Bardzo się ucieszył, był bardzo zadowolony, myślę, że rozmawialiśmy przy jakimś posiłku. W każdym razie wtedy też mówił o tym, jak bardzo mu pomagam, jak bardzo jest mi wdzięczny i że nie chce mu się wierzyć, że ja pojadę z nim, że bardzo to docenia i bardzo się cieszy. Właśnie wtedy podkreślał, że jestem bardzo przemęczona, że przede wszystkim wypocznę, że weekend – trzy dni – to są takie, kiedy można zaczerpnąć jodu, że mogę po prostu troszeczkę odsapnąć. To mnie ujęło, jak wiele innych kwestii. Pojechać w krótkim czasie nad morze, dwa, trzy dni pobyć nad wodą, było to dla mnie dosyć atrakcyjne (…).
Miałam mu towarzyszyć, żeby było miło, wesoło, żebym mogła wypocząć, a on przy okazji był człowiekiem zarekomendowanym. Tak też to przyjęłam. (…)”.
Doszło do spotkania z burmistrzem Helu.
„Oczywiście powiedziałam, że jest to mój przyjaciel. Podziękowałam mu za poświęcony nam czas, za możliwość spotkania się. Pan burmistrz powiedział, że gdyby nie rekomendacja pana posła Biernackiego – może nie, że «gdyby» – tylko że spotyka się przede wszystkim, ponieważ ceni sobie pana posła Biernackiego. Dał mi do zrozumienia, że znają się, że wzajemnie się szanują (…).
W tej rozmowie byłam bardzo zaskoczona tym, bo pan burmistrz mówił o działkach pod małe domki rodzinne, o takich małych obszarach. W pewnym momencie Tomasz powiedział (taki zdenerwowany) coś w tym stylu, że nie interesują go takie rzeczy, o których mówi pan burmistrz, że on jest poważnym inwestorem, że potrzebuje dużą działkę. I ze zdumieniem słuchałam, jak pan burmistrz mówi: «a jaki areał», coś w tym rodzaju, on wtedy wymienił, to nie było 300, 400 metrów kwadratowych, tylko powiedział kilka tysięcy, tak ja to pamiętam. No i że ma dużą sumę pieniędzy wspólnie ze wspólnikami do zainwestowania tutaj.
Nie było to tak ze strony pana burmistrza, że od razu pan burmistrz powiedział, że taka działka jest. Przeszliśmy do konsumpcji i po jakimś czasie pan burmistrz mówi, że owszem, jest taki teren, ale są pewne trudności, jeśli chodzi o lokatorów, którzy na tym terenie mieszkają, że to jest dopiero daleka przyszłość, bo jeszcze te rzeczy nie są przygotowane administracyjnie. Tak ja to zrozumiałam, że tak naprawdę jest to w zasobach gminy, ale jest to odległa przyszłość, jeśli chodzi o kwestię administracyjną. Tomasz pytał dosyć tak merytorycznie o te kwestie. Sprawiał wrażenie człowieka zorientowanego w tych sprawach. Myślę, że oboje, wspólnie z Tomaszem, żeśmy zapytali, czy jest taka możliwość, żeby zobaczyć ten teren. Po dłuższym zastanowieniu pan burmistrz powiedział, że jest taka możliwość, ale taki raczej był sceptyczny do tego, niemniej jednak ja powiedziałam, że my dysponujemy samochodem, czy jest to daleko, może się przejdziemy w ramach spaceru. No i pan burmistrz wyraził zgodę, że pokaże nam ten teren. Zresztą podkreślał, że się śpieszył. W tym czasie Tomasz powiedział: «to ja pójdę po samochód». Wyszedł z tego pomieszczenia na górze. Poszedł po ten samochód (…).
Pojechaliśmy. Rzeczywiście było to niedaleko. Siedzieliśmy w samochodzie. Przejechaliśmy krótki odcinek tej trasy. Pan burmistrz powiedział, że to mniej więcej jest tutaj, że to jest teren dosyć taki zarośnięty krzakami, więc trudno było (mnie osobiście) jakoś ogarnąć to wzrokiem, jak duża jest ta działka. Pan burmistrz nas pożegnał, wysiadł, a Tomasz zawrócił samochodem. Rozmawialiśmy wtedy, więc ja powiedziałam, że nie bardzo orientuję się, jak to wygląda, bo raczej byłam skupiona na tym, co mówił pan burmistrz o tych problemach z tą działką jeszcze pod względem administracyjnym. O coś mnie pytał Tomasz, nie pamiętam, ale powiedziałam, że chętnie bym się przespacerowała, a więc może zawróci samochód i jeszcze raz wrócimy w to miejsce i zobaczymy. I tak też się stało. Zaparkował przy wydmach. Wysiedliśmy, przeszliśmy chodnikiem, pospacerowaliśmy nieco i z oddali, z tego chodnika patrzyliśmy na ten obszar, który go interesował. Bardzo się cieszył, myślę, że nawet chyba mnie pocałował wówczas w policzek, że wspaniale, że dziękuje. (…)
Pytał, o czym rozmawiałam z panem burmistrzem i czy w jakiś sposób, tak jak on sugerował, miałam wpływ na to, że tak wspaniale kończy się ten wyjazd, że pan burmistrz nam poświęcił tyle czasu. Wtedy – ja nie pamiętam tego szczegółu, momentu – Tomasz w tej rozmowie naprowadził mnie, że warto byłoby, aby pan burmistrz był w jakiś sposób z nami, z nim związany. (…)
W tej rozmowie padły sugestie, ale bardzo (wydaje mi się) lakonicznie (w tej chwili staram się to wszystko w jakiś sposób chronologiczny uporządkować), że pan burmistrz żądał, że ja to przekazałam, że jest to już kwestia skrystalizowana, że on będzie zarządzał tym obiektem lub coś w tym rodzaju. To była taka luźna rozmowa. Bardziej ja się cieszyłam, że jesteśmy na tym spacerze i że on się cieszy tym, że to spotkanie się zakończyło, niż o jakichś kwestiach żądania pana Wądołowskiego i zarządzania jakimś obiektem, ale tak to zinterpretował. Być może ja kiwnęłam głową albo powiedziałam «tak» i na tym był w tym momencie koniec tego wszystkiego. Wróciliśmy na kolację i stamtąd pojechaliśmy do hotelu «Bryza» (…).
Tak zakończył się ten nasz pierwszy pobyt w mieście Helu. Później, na kolejnych spotkaniach, oczywiście wracał do tego. (…)
Są wakacje sejmowe. Ale z Tomaszem spotykam się co jakiś czas. Wiem, że wyjeżdża na wakacje, mówi o Chorwacji. W międzyczasie chyba ja do niego zadzwoniłam, pytałam, jak się miewa, jak wypoczywa. Pamiętam tę rozmowę, że był bardzo zadowolony, że urlop raczej już mu się kończy i jest udany. Wtedy rekomenduje fakt, że przyjeżdża do Polski Marek i że chce się ze mną spotkać, i że nie będzie go (bo Tomasz jest na urlopie), będzie Marek. W dniu 5 września dochodzi między nami do spotkania (…).
Pamiętam, że nie mogłam trafić tam, gdzie on miał samochód zaparkowany, ale w pewnym momencie wyszedł, w jakiś sposób poznaliśmy się. Zaproponował mi, że może (pójdziemy – aut.) gdzieś, gdzie ja bym chciała, aby to spotkanie doszło do celu. Nie miałam zbyt wiele czasu. Zaproponowałam, żeby to on takie miejsce gdzieś znalazł. I rzeczywiście wtedy poprosiłam, że nie chcę rozmawiać w samochodzie, że wolę żebyśmy rozmawiali (nie wiedziałam, o czym chce rozmawiać) gdzieś na spacerze, że chętnie bym się przeszła. Wyszliśmy z samochodu. Ja, biorąc pod uwagę to, co wcześniej Wysokiemu Sądowi przedstawiałam, tę moją ostrożność z telefonami, która później została niestety wypaczona, jeśli chodzi o moje intencje, ale było to podyktowane tym, czym żyłam, zostawiłam tę torebkę, on zostawił swoje akcesoria w samochodzie i poszliśmy na spacer (…).
Zaczął padać deszcz. On mi podał swoje ramię szarmancko. Szliśmy pod parasolem. Wtedy zaczął rozmawiać o tym, że są jakieś trudności. Tak naprawdę to Marek był tym, który mi opowiadał o tym, że ma za sobą spotkanie z panem burmistrzem i że oni wszyscy, wspólnie z tym Amerykaninem i Tomkiem, byli u pana burmistrza. Tak ja to wtedy zrozumiałam, że wszyscy we trzech. Opowiadał mi, jakie są trudności. Dosyć to chaotycznie brzmiało dla mnie, ale na tym spotkaniu nie było między nami mowy, nie było z mojej strony żadnych sugestii, w słowach, w gestach, żeby można było rozmawiać o korzyściach z tego, że ja coś mam z tego mieć czy pan burmistrz. Natomiast raczej moja uwaga była skupiona i oparta na takim podejściu emocjonalnym, że oni mają jakieś trudności; co się stało, że są jakieś problemy, że są tak niezadowoleni, bo przecież zawsze Tomek mi powtarzał, szczególnie jak wracaliśmy i w rozmowie między nami w samochodzie, że chce bardzo dobrze wypaść, chce być poważny, bo liczy się ze zdaniem Lu i Marka, inwestycja, na którą Lu zezwoli, jest dla niego «być albo nie być» (…). Odniosłam takie wrażenie, że coś złego się dzieje i że jestem koniecznie potrzebna mu w czymś (…).
Marek nie powiedział tak, jak jest to dzisiaj opisywane: «Załatwisz to – dostaniesz tyle, jak załatwisz ponownie, będzie druga transza». Dla mnie to jest po prostu bzdura. Rozmawialiśmy o tym, że mam pomóc, że bardzo mu zależy, żeby jakaś pomoc z mojej strony była. Ja rozmawiałam o tym, że warto byłoby, żeby Tomek przy tym był. Moją intencją było pomaganie i ratowanie z opresji Tomasza Piotrowskiego, a nie umawianie się i omawianie szczegółów z Markiem, którego po raz pierwszy widzę (…).
Na koniec naszej rozmowy powiedział, że przypomina sobie, że coś mu Tomek mówił o pieniądzach. Wtedy zaczęliśmy rozmawiać o tym, co ja nazywam pożyczką, a co oni nazywają łapówką. Nie ukrywałam, że tak, rozmawiałam o tym z Tomaszem Piotrowskim, że zapewniał mnie, że w razie, gdybym miała taką potrzebę, to zawsze są do dyspozycji. Nie mówił tylko o sobie, ale o nich, jako grupa, jako drużyna wspierająca. Ja pochodzę ze środowiska, które nie jest majętne aż tak, jak ci panowie, którzy wówczas mnie otaczali – Marek i Tomasz. Więc skoro zainicjował ten temat, myślę, że sama w życiu bym z nim nie rozmawiała i byłabym na tyle skrępowana, aby go prosić, tym bardziej, a co dopiero zacząć rozmowę, ale podjęłam ten temat. I to, co dzisiaj Marek i prokuratorzy zarzucają mi, że ja powiedziałam, ile za to chcę, jest wierutną bzdurą.
Kiedy Marek mówił o tych pieniądzach, to mówiłam, ile mi potrzeba na kampanię, jak szacuję wydatki na kampanię. Ja dzisiaj doskonale wiem, biorąc pod uwagę jeszcze kwestie operacyjne, jak byłam tam złapana pod rękę. Trzymałam się jego ramienia. Był deszcz, on trzymał parasolkę. Jakoś tak dziwnie, kiedy mówił do mnie, to nie miał klapy otwartej – kiedy on się wypowiadał, to ja sądziłam, że jest zimno i zawsze tak robił. Zwróciłam na to uwagę, bo go zapytałam, czy jest mu zimno, i później po tej rozmowie – z racji tej, że on cały czas tak trzymał kołnierz – musieliśmy zmierzać do najbliższej małej restauracji, bo zmarzł, bo źle się poczuł, było mu zimno i tam poszliśmy. Oczywiście zupełnie inny cel był tego kołnierza (…).
Wtedy też, jeszcze wracając do tych pieniędzy, powiedziałam, wymieniając sumę 100 tysięcy, powiedział, kiedy chciałabym te pieniądze, więc odpowiedziałam mu, że zaczyna się kampania i jeżeli byłoby to możliwe, to w miarę szybko. On mi wtedy powiedział, a tego nie widziałam w stenogramach, że on ma pewnie trudności z bankiem i że nie może od razu takiej sumy mi dać, że zrobi to prawdopodobnie w dwóch transzach. Tylko nie pamiętam, czy on mi to powiedział już wtedy, czy powiedział mi później telefonicznie, a być może było tak, że powiedział to i na tym spotkaniu i jeszcze raz to potwierdził w rozmowie telefonicznej. I ja tak to odebrałam, że te trudności z bankiem powodują, że on musi tę sumę w jakiś sposób rozłożyć na dwie transze. Ale też, jak już podkreślałam, jakoś nie zauważyłam tego w tych stenogramach.
Nie rozumiałam, to było tak szybko powiedziane, to było tak chaotycznie, dosyć szybkim krokiem uciekaliśmy przed tym deszczem, że przyjęłam to za pewnik, że skoro tak mówi, no to tak musi być. Więcej żeśmy do tej rozmowy tego dnia, przed tym obiadem już nie wracali. (…)
Nie pamiętam, czy to był 7 września, w każdym bądź razie musiał się ze mną skontaktować (agent Tomek – aut.) tylko i wyłącznie telefonicznie i zostało ustalone miejsce, gdzie. Wtedy zaproponowałam, że będzie to niedaleko teatru Buffo i tam też żeśmy się spotkali. Ja nieco się spóźniłam. Był ciepły dzień. Zobaczyłam Marka przy samochodzie. Zapytał chyba mnie, gdzie usiądziemy. Przeszliśmy na ławkę. Zostałam powitana ogromnym bukietem kwiatów – jak widać było w materiałach udostępnionych mediom. Podkreślił, że jest to upominek z okazji moich imienin, niedawno minionych, aczkolwiek nie obchodzę 6 września, ale rzeczywiście 6 września wypadają imieniny Beaty. Nie chciałam mu sprawiać przykrości, więc go tam nie wyprowadzałam z błędu, podziękowałam. Usiedliśmy na tej ławce. Naturalne dla mnie to było, że udało mu się uzyskać pieniądze z banku. Zaczął mówić o sprawach tego regulaminu. Ja raczej nie podejmowałam tematu, szczegółów dotyczących tych kwestii, które w tym temacie zainicjowane były. Tak jak jest w stenogramach, mówiłam, że jestem zmęczona, ponieważ obrady trwały długo, było dużo emocji z tym związanych, ale on oczywiście cały czas ten swój temat pielęgnował. Ta rozmowa nie trwała długo. To spotkanie było dosyć krótkie. Nie pamiętam w tej chwili, czy myśmy się umawiali na tej ławce już na kolejne. Rozstaliśmy dosyć szybko, oczywiście o przekazaniu, że jest to ta pożyczka, o której wcześniej, jeszcze 5 września, ja mówiłam (bo ja tego też nie zauważyłam w stenogramach), reagując na wielokrotne powtarzanie, że ja w czymś pomagam – to nie było, że coś za coś, że ja pomagam, że jestem taka wspaniała i oni są tak bardzo z tego zadowoleni – to reagowałam, mówiąc o tych pieniądzach, że te pieniądze oddam, że pożyczam, a nawet powiedziałam, pytałam, czy może to być depozyt na 7 miesięcy. To było jeszcze 5 września, kiedy żeśmy spacerowali (…).
„Madagaskar 2”, za: Wikipedia. [wróć]
W oświadczeniu z 17 października 2007 roku. [wróć]
Zeznania złożone przed sądem 5 i 7 października 2009 roku. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki