Pokrzyk - Katarzyna Puzyńska - ebook + audiobook + książka

Pokrzyk ebook

Katarzyna Puzyńska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

We Wnykach wszyscy wierzą, że jak ktoś odwiedzi stary dwór pod lasem, to umrze. Klątwa jest nieubłagana. Dotknie każdego, kto przekroczy próg. Weronika Podgórska trafia tam zupełnym przypadkiem. Wkrótce okazuje się, że będzie musiała wrócić, i to w towarzystwie osoby, której nienawidzi. W tym samym czasie niedaleko umiera pewna staruszka. Przy jej ciele przyłapano emerytowaną komisarz Klementynę Kopp. Kopp podejrzana jest już o jedno morderstwo. Aspirat Daniel Podgórski nie wierzy w jej winę, mimo że dawna koleżanka sama przyznała mu się do wszystkiego. Policjant rozpoczyna śledztwo na własną rękę, ryzykując oskarżenie o przekroczenie uprawnień służbowych. Depcze mu po piętach prywatny detektyw badający makabryczny wypadek sprzed czterdziestu jeden lat. Szybko okazuje się, że Nowakowski sam ma coś do ukrycia. Wydarzenia nabierają tempa, kiedy nocą słychać w lesie strzały, a stara maska klauna pęka na kawałki. Kto jeszcze zginie? Jak te wszystkie sprawy są ze sobą związane? Kim jest kobieta ze spaloną twarzą? A przede wszystkim: czyje ciało wisi na hakach w domku gościnnym?

Opowieści o Lipowie łączą w sobie elementy klasycznego kryminału i powieści obyczajowej z rozbudowanym wątkiem psychologicznym. Porównywane są do książek Agathy Christie i powieści szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg. Prawa do publikacji serii sprzedane zostały do ponad dwudziestu krajów.

Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) - z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega i zajmuje się swoim czworonożnym stadem - psami, kotem i końmi. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię. Kocha muzykę rockową, zwłaszcza punk i metal. Mówi się, że jest najbardziej wytatuowaną polską pisarką. Od lat jest wegetarianką.
Debiutowała doskonale przyjętą książką "Motylek", która rozpoczęła serię o policjantach ze wsi Lipowo. Puzyńska jest też autorką książek non-fiction "Policjanci. Ulica" i "Policjanci. Bez munduru", w których razem ze swoimi rozmówcami przedstawia służbę funkcjonariuszy prewencji oraz ruchu drogowego od zupełnie innej strony, niż miało to dotychczas miejsce w literaturze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 502

Oceny
4,4 (2947 ocen)
1724
779
323
98
23
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chuckolate

Z braku laku…

Wg mnie najsłabsza część. Wynudziłam się.
30
Kariotyp

Całkiem niezła

Słucham teraz już chyba z przyzwyczajenia. Ale głowni bohaterowie są tak niespójni, że aż interesujący. Z jednej strony spece od śledztw a z drugiej kompletni kretyni. Jedyna którą można "lubić" jest Klementyna
10
Abilka

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię lubię tę serie. Niestety głowni bogaterowie są kompletnie bez jaj ….jeśli chodzi o dojrzałość emocjonalna .
10
aleexx

Dobrze spędzony czas

poziom dramatu w życiu głównych bohaterów to już telenowela, Klementyna nadal nie zawodzi
10
hawrylh

Z braku laku…

Opera mydlana, męczący wątek miłosnego trójkąta.Jak autorka uprze się na różne powiedzonka, to powrarza je do znudzenia.
10

Popularność




 

W serii ukazały się:

MOTYLEK

WIĘCEJ CZERWIENI

TRZYDZIESTA PIERWSZA

Z JEDNYM WYJĄTKIEM

UTOPCE

ŁASKUN

DOM CZWARTY

CZARNE NARCYZY

NORA

RODZANICE

 

 

Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2019

 

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

 

Zdjęcie na okładce

© TheOldBarnDoor/Shutterstock.com

 

Ilustracja

Adrianna Cherbańska

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Małgorzata Grudnik-Zwolińska

 

Korekta

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8169-815-3

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

Dla Pauliny Zasłonki w podziękowaniu

za okazanie wielkiego serca

podczas akcji #NIEBIESKIM

 

PROLOG

Dworek Weroniki w Lipowie.

Czwartek, 1 lutego 2018. Godzina 00.10.

Aspirant Daniel Podgórski

Za oknem rozległo się przeciągłe wycie. Wilki nadal wędrowały po lesie. Bajka wskoczyła do łóżka, wyraźnie przestraszona. A może tylko udawała, żeby nie wyganiali jej z powrotem na podłogę. Wiedziała dobrze, że nie wolno jej leżeć w pościeli. Zwinęła się w nogach. Grzała przyjemnie, jak tylko może młody, pełen życia i energii pies. Mimo to aspirant Daniel Podgórski miał wrażenie, że cały się trzęsie. Denerwował się. Czekał, aż Weronika znów poruszy temat dziecka. Policjant wiedział, że żona to zrobi. Wcześniej czy później. Przecież ostatnio wieczorami nie chciała rozmawiać o niczym innym. Tymczasem on zupełnie nie był na to gotowy. Z wielu względów.

Po pierwsze właśnie zakończył trudne śledztwo. Obserwował, jak kolega bierze na siebie winę za coś, czego nie zrobił, i prawdopodobnie zostanie skazany. Podgórski czuł jednak, że musi uszanować jego decyzję. Był mu to winien. Paweł Kamiński też swojego czasu wyświadczył mu przysługę.

Ale nie o to tylko chodziło. Była jeszcze druga, nadal otwarta kwestia. Klementyna Kopp.

– Ciekawe, gdzie jest Klementyna – szepnęła Weronika. Najwyraźniej domyśliła się, co zaprząta głowę Danielowi. – Jeszcze się nie odezwała?

– Nie.

Trzydziestego stycznia znaleźli ciało zamordowanej dziennikarki. Nie wyglądało najlepiej. Poszarpało ją jakieś zwierzę, ale nie to było najgorsze. Twarz i górna partia tułowia zostały zmasakrowane. Sekcja potwierdziła, że dziennikarkę zatłuczono na śmierć. Prawdopodobnie kamieniem. Sporo ich leżało wokoło pod śniegiem, więc taką wersję przyjęto. Wydawała się logiczna. Tak jak i wnioski, które śledczy wysnuli na temat sprawcy.

Podgórski poruszył się niespokojnie. Stare łóżko zatrzeszczało. Klementyna Kopp. Zanim Kopp przeszła na emeryturę, wielokrotnie współpracowali. Nigdy nie była typową policjantką. Temu zaprzeczyć nie można. Już sam jej wygląd skłaniał do pewnej dozy podejrzliwości. Wyblakłe tatuaże pokrywały niemal całe jej ciało. Głowę goliła na łyso. Najchętniej ubierała się w skórzane kurtki, czarne bojówki i ciężkie wojskowe buty.

Ale niecodzienna aparycja Klementyny stanowiła jedynie wierzchołek góry lodowej. Kopp zawsze robiła, co chciała. Podczas służby kierowała się własnym kodeksem postępowania. Łamała wszelkie z góry narzucone procedury, jeżeli uważała, że to doprowadzi ją do oczekiwanego rezultatu. Bo rozwiązanie sprawy i odkrycie prawdy zawsze były dla niej najważniejsze.

Z wyraźnym upodobaniem ignorowała też konieczność podporządkowania się przełożonym. Być może dlatego tak wiele razy wstrzymywano jej awans. Jednocześnie przymykano oko na wybryki, bo w wydziale nie było nikogo, kto robiłby lepsze wyniki niż ona i był bardziej doświadczony. Tego zakwestionować nie mogli nawet najbardziej zaciekli jej wrogowie. Zarówno w ich komendzie, jak i w wojewódzkiej. Przynajmniej do momentu, kiedy przesadziła na tyle, że w końcu wysłano ją na emeryturę. Prawdę mówiąc, był na to czas. Mało kto nosi jeszcze odznakę po przekroczeniu sześćdziesiątki.

– Uważasz, że jest niewinna? – zapytała Weronika, przytulając się do Daniela.

Podgórski miał ochotę odsunąć żonę od siebie. Z trudem się powstrzymał, żeby tego nie zrobić. I to był trzeci problem, ale o nim Daniel wolał nie myśleć.

– Klementyna nie jest taka – powiedział. Miał ochotę zapalić. A jeszcze lepiej się napić. Ale oczywiście nie mógł. Skoro minęła północ, właśnie zaczynał trzysta dziewięćdziesiąty piąty dzień trzeźwości. – Bardziej martwi mnie, że może coś jej się stało.

Klementyna Kopp nadawała się na idealną podejrzaną i media z miejsca to podchwyciły. Zresztą nie tylko media. Na komendzie też uważano, że to ona zamordowała Joannę Kubiak. Przede wszystkim dlatego, że Kopp prawdopodobnie była ostatnią osobą, która widziała dziennikarkę żywą.

Daniel zerknął na żonę. Jasne światło księżyca odbijało się w jej rudych włosach. Uśmiechnęła się do niego. Z trudem odpowiedział tym samym. To właśnie Weronika zawiadomiła komendę, że coś się stało z Joanną Kubiak.

W Lipowie sporo się działo i żona martwiła się o znajomą dziennikarkę. Zadzwoniła do niej, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zupełnie nieoczekiwanie telefon Joanny odebrała Klementyna i powiedziała, że potrzebna będzie pomoc. Potem się rozłączyła. I zniknęła. W lesie zostało tylko martwe ciało dziennikarki.

Klementyny nie było już drugi dzień. Większość osób uznała więc, że emerytowana komisarz po prostu uciekła po dokonaniu zbrodni. Podgórskiego martwiło coś zgoła innego. Bał się o przyjaciółkę. A jeśli ją też spotkało coś złego?

– Zresztą to w ogóle nie trzyma się kupy – powiedział. Bajka chrapnęła głośno. Wilki w lesie ucichły, więc suczka spokojnie zapadła w głęboki sen. – Klementyny nic nie łączyło z Joanną Kubiak. Dlaczego miałaby ją zabić?

Dziennikarka relacjonowała zdarzenia, które miały miejsce w Lipowie w ostatnim roku. W związku z tym spotykały się wprawdzie z Klementyną, ale nie był to żaden bliski kontakt. Kopp być może i nienawidziła pismaków, jak sama ich nazywała, ale Podgórski szczerze wątpił, by to mógł być motyw morderstwa. I to takiego.

Doktor Koterski potwierdził w trakcie sekcji, że bezpośrednią przyczyną śmierci było swoiste ukamienowanie, ale powiedział też, że przedtem dziennikarce pękł tętniak. Wszystko wskazywało więc na to, że Joanna Kubiak była nieprzytomna, kiedy ją mordowano. I to Klementyna miałaby popełnić taki czyn?

Bywała agresywna, to prawda. Daniel widział ją w akcji kilkakrotnie. Zdarzyło się nawet, że groziła służbową bronią szefowi techników. Ale atakować bezbronną, nieprzytomną dziennikarkę? Nie, to Podgórskiemu zupełnie do Klementyny nie pasowało. Ale skoro nie zabiła Joanny Kubiak, to dlaczego zniknęła?

Znów poruszył się niespokojnie. Weronika położyła dłoń na jego klatce piersiowej. Nie chciał jej dotyku. Tęsknił za zupełnie innym. Usiadł na łóżku. Żona spojrzała na niego pytająco.

– Jeżeli chodzi o dziecko… – Podgórski nie wiedział, dlaczego sam podejmuje ten temat. Przecież chciał go unikać. – Ja…

Chciał powiedzieć, że na samą myśl o dziecku znów ma przed oczami delikatne ciałko zmarłej córeczki. I jej maleńki grobek. Chciał powiedzieć, że się boi. Po prostu i zwyczajnie się boi. Że nie chce decydować, bo może wybierze źle.

Potem pomyślał o Emilii. To była właśnie ta trzecia sprawa. Najbardziej chyba paląca. Kochał nie tę kobietę, którą powinien. Co gorsza, trochę czasu potrzebował, żeby sam się do tego przed sobą przyznać. Za dużo czasu. W końcu Strzałkowska postawiła sprawę jasno: to koniec. Mieli być tylko kolegami z pracy. To wszystko. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. Spierdolił to. Przez własne pieprzone niezdecydowanie.

– Zróbmy to, jeśli chcesz – powiedział cicho.

Weronika marzyła o dziecku. Była jego żoną. Równie dobrze mógł to dla niej zrobić. Przynajmniej jedna osoba będzie zadowolona.

– Naprawdę?

– Tak – zapewnił policjant, chociaż wszystko w nim krzyczało.

Żona chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie zadzwonił telefon Daniela. Nieznany numer. Odebrał szybko.

– Cześć. To ja.

Zastygł bez ruchu. Klementyna nawet nie musiała się przedstawiać. Jej głos był niemożliwy do pomylenia z żadnym innym. Poza tym zawsze wypluwała słowa jak z karabinu maszynowego. Póki człowiek się do tego nie przyzwyczaił, trudno było ją zrozumieć.

– Możesz wreszcie przestać się bawić w ciuciubabkę i powiedzieć, co się dzieje? – zapytał Podgórski.

Nie zamierzał tracić czasu na przywitania. Mogła w każdej chwili się rozłączyć. Wcale by się nie zdziwił. Nie miał ochoty na uniki. Chciał wiedzieć, co się dzieje i dlaczego się ukrywa.

– Spoko. Ale! Nie za bardzo mogę – odparła Klementyna.

Zabrzmiało to dość beztrosko. Podgórski słyszał jednak lekkie drżenie w jej głosie. A może to były zakłócenia na linii? Może znalazła się w miejscu o słabym zasięgu. Przecież Kopp rzadko ulegała jakimkolwiek emocjom. Ostatnio głównie w towarzystwie swojego maleńkiego wnuczka. Chłopiec zdołał skutecznie obalić barierę, którą się otaczała.

– Klementyna, nie mam teraz na to siły – rzucił policjant. – Kamiński jest na dołku. Byłem cały dzień na nogach. Mam dosyć. Możesz wracać. Nie jesteś już podejrzana w sprawie tej Kubiak.

To nie była prawda, ale liczył na to, że ludzie na komendzie szybko pójdą po rozum do głowy. Poza tym Kamiński wziął na siebie nie tylko trupy z Rodzanic, ale i śmierć dziennikarki.

Przez chwilę po drugiej stronie linii panowało milczenie.

– A powinnam być – oznajmiła w końcu Kopp.

Daniel miał wrażenie, że się przesłyszał.

– To znaczy? – zapytał powoli. – Co masz na myśli?

– Bo to ja zabiłam pismaczkę.

Podgórski nie mógł wykrztusić ani słowa. Sądził, że się przesłyszał. Przyciskał telefon do ucha, jakby to mogło cokolwiek zmienić. Weronika spojrzała na niego zaniepokojona.

– Gdzie ty jesteś? – zapytał Klementynę. – Spotkajmy się i porozmawiajmy.

Cokolwiek się stało, raczej nie powinni jak gdyby nic gawędzić o tym przez telefon. Każdy policjant miał z tyłu głowy, że może go słuchać BSW1. Choć może to zahaczało czasem o teorie spiskowe. Wszystkich funkcjonariuszy podsłuchać przecież nie mogli. Za wielka formacja, żeby dało się to wykonać. Mimo to gdzieś tam kołatało pytanie: a co, jeśli słuchają właśnie mnie?

– Byłeś na sekcji, co? – zapytała emerytowana komisarz zamiast odpowiedzi. Jej ton znów niebezpiecznie przypominał zwykłą pogawędkę. – Widziałeś jej cholerną dziarę na piersi, co?

Daniel widział tatuaż Joanny Kubiak już w lesie. Wystawał spod poszarpanego ubrania dziennikarki. Wydawał się niezdarnie wykonany. Jakieś kropki i okręgi. Może planety. Nie przyszło mu do głowy, że to może być coś istotnego. Z tego, co wiedział, przełożeni nie planowali na razie upubliczniać informacji o tatuażu.

– A jakie to ma znaczenie? – zapytał.

– Pismaczka cały czas nosiła te swoje sweterki – ciągnęła Kopp. – Nawet nie wiedziałam, że ma tę dziarę. Dopiero jak chciałam jej pomóc, tam w lesie, wtedy go zauważyłam. Wtedy zrozumiałam, z kim naprawdę mam do czynienia.

– Znałaś ją? – zdziwił się Daniel.

Przez chwilę po drugiej stronie linii słychać było trzaski, jakby Kopp faktycznie przebywała w miejscu, gdzie zasięg telefonii komórkowej jest kiepski. Niestety nie dawało to żadnej wskazówki, gdzie może być. Tu w okolicy wszędzie były lasy. Wielkie stare drzewa skutecznie blokowały sygnał. Złapać dobre połączenie niekiedy graniczyło z cudem. Klementyna równie dobrze mogła być dziesięć metrów stąd albo gdzieś daleko.

– Do tamtej chwili nie wiedziałam nawet, że to ona – usłyszał w końcu. Głos emerytowanej komisarz brzmiał nieco mechanicznie zdeformowany przez zakłócenia. – Nie poznałam jej, chociaż od początku jej nie ufałam. Minęło tyle czasu… Ale! Jak zobaczyłam tatuaż, to już wiedziałam. I…

Klementyna umilkła nagle.

– I co? – zapytał Podgórski. Bał się tego, co prawdopodobnie mógł znów usłyszeć. Już chyba wolałby, żeby Klementyna się rozłączyła, niż powtórzyła to, co wcześniej.

– Musiała zginąć.

Tego było już za wiele. Policjant poderwał się z łóżka. Stare sprężyny skrzypnęły głośno. Podszedł do okna. Bose stopy marzły na drewnianej podłodze. Trzeba będzie w końcu pomyśleć o lepszym ogrzewaniu niż kaflowe piece.

Wyjrzał na dwór. Światło księżyca odbijało się od śniegu. Pełnia sprawiała, że było całkiem jasno. Niemal jak w dzień. Drzewa tańczyły na wietrze na skraju lasu. Wyglądały, jakby miały minąć budynek stajni i ruszyć do dworku.

– Klementyna, o czym ty kurwa mówisz? – zapytał, przyciskając znów telefon do ucha. Pieprzyć BSW.

– Wzięłam kamień i po prostu rozwaliłam jej czaszkę – odpowiedziała Kopp beznamiętnie. – Uwierz. Należało jej się jak nikomu innemu. Joanna.

Emerytowana komisarz zaśmiała się chrapliwie, jakby z jakiegoś powodu imię dziennikarki ją rozbawiło.

– O czym ty kurwa mówisz, Klementyna?! – prawie wrzasnął policjant.

Nie bardzo wiedział, co jeszcze mógłby dodać. To, co wyznała Kopp, zupełnie nie mieściło mu się w głowie. Mimo wszystkich swoich przewinień Klementyna naprawdę była ostatnią osobą, którą podejrzewałby o taki czyn. Brała na siebie winę za kogoś? Jak Kamiński? O co chodziło? I gdzie teraz była?

– Nie miałam czasu, żeby zacierać ślady – ciągnęła Kopp nieubłaganie. – Kamień zabrałam. Jej komórkę zostawiłam na ciele. Chyba ją znaleźliście. Pewnie Ziółek coś na mnie znajdzie. Poszłam do samochodu i odjechałam. Jeśli nawet wzięliście psy, to i tak zgubiły mój ślad. Mylę się, co? Potem ukradłam blachy, podmieniłam i proszę. Tyle mnie widzieliście.

Klementyna powiedziała to takim tonem, jakby uważała, że i Daniel jest przeciwko niej. Podgórski nie wiedział, jak zareagować. Miał ochotę zapalić. Albo jeszcze lepiej się napić. Tyle dni był trzeźwy, ale cichy głos z tyłu głowy ciągle szeptał dokładnie to samo. Jeżeli wypije, wreszcie poczuje się lepiej.

– Dlaczego? – zapytał tylko. Z nadzieją, że Klementyna zrozumie, że pyta o zabójstwo.

– Opowiem ci następnym razem – odparła Kopp. – To jeszcze nie koniec.

Zanim Daniel zdążył coś odpowiedzieć, usłyszał kliknięcie rozłączanego połączenia. I ciszę. To jeszcze nie koniec, powiedziała Kopp. Jeżeli to oznaczało, że ktoś jeszcze zginie, to Podgórski liczył, że się myliła.

1 Biuro Spraw Wewnętrznych.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Piekło

Niecały miesiąc później…

 

Środa…

Taki banalny dzień. Ani początek, ani koniec…

I to właśnie w środę…

Zabić kogoś…

Wcześniej czy później każdy chyba zastanawia się, jak to jest. Jak to jest pozbawić kogoś życia? Jak to jest wbić nóż w ludzkie ciało? Wejdzie gładko czy to będzie trudne? Jak to jest otruć? Udusić? Jakie to uczucie?

Zerkam na ociekające krwią haki… I to właśnie one…

Jak to jest kogoś zabić? Każdy chyba choć raz spotkał na swojej drodze osobę, która wyzwoliła w nim takie emocje, że to pytanie po prostu samo się nasuwało. Jeżeli ktoś twierdzi, że nie, to ja mu nie wierzę.

Tak więc uważam, że każdy chciał kiedyś kogoś zabić.

Każdy.

A może nie mam racji? Może to spotkało tylko mnie? Może dlatego, że nie jestem normalną osobą? W każdym razie jużnie jestem.

Jak mogę być?

Od lat żyję w piekle.

To, co robię na co dzień, nie ma znaczenia. To, jak mnie widzą inni, nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia. Tylko piekło, w którym jestem. Moje prywatne piekło. Nie mogę myśleć o niczym innym. O niczym! Tego nie może sobie wyobrazić nikt, kto tego nie przeżył.

Zabić kogoś…

Mnie takie myśli towarzyszyły bardzo często. Bardzo. Do tego jeszcze gniew. Wybuchł kiedyś, dawno temu, i nadal tkwi we mnie. Jak zadra. Drzazga. Gniew tkwi we mnie i w żaden sposób nie potrafi znaleźć ujścia. Mogę próbować go uciszyć. Na wszystkie możliwe sposoby. Tylko że żaden nie działa. Bo to jest tego rodzaju uczucie, które wypełnia wszystkie osoby, które, jak ja, trafiły do piekła jeszcze za życia.

Żadnej ulgi.

Nawet najmniejszej.

Myśli palące jak sam piekielny ogień.

Ogień piekielny?

Brzmi tak głupio. Tak pretensjonalnie. Ale to prawda. Ogień piekielny. Nie da się tego opisać w żaden inny sposób. Możesz uśmiechać się na zewnątrz. Możesz być osobą, która odnosi sukcesy, ale to, co jest w tobie… To jest piekło.

Zabić kogoś…

Można mieć takie myśli. Nawet snuć plany. Myśleć, jak by się to zrobiło. Jednak kiedy przychodzi ten moment i naprawdę do tego dojdzie, to człowiek po prostu stoi zaskoczony. Nieprzygotowany. Nie wierzy, że to się dzieje naprawdę.

Zerkam znów na zakrwawione haki i na martwe ciało…

Wydaje mi się, że nie da się przygotować na coś takiego.

Zabić kogoś…

Jestem osobą, która nie lubi dać się wmieszać w coś wbrew swojej woli. Wolę przemyśleć każdy szczegół oraz wszystkie za i przeciw. Nienawidzę dać się oszukać. Omotać. Wykorzystać. Zmanipulować. Nienawidzę przypadków.

A tym razem…

W tę cholerną środę…

– Zamknij się, bo cię zabiję! – mówię.

Nie milknie, więc musi umrzeć.

Decyzja tak naprawdę zapadła chyba już wcześniej. Tak mi się wydaje. Zanim ogarnął mnie jeszcze większy gniew niż przedtem. To musiało się stać. Tylko potrzeba było czasu, żeby dać się ponieść i to zakończyć.

Haki.

Pomyśleć, że tak łatwo wchodzą w ciało.

Tak łatwo zabijają.

To zaskoczenie, że są aż takie ostre.

Że są na tyle długie, że wystają z przodu, jakby ciało zostało nabite na wielgachne widły.

Rzężenie. Krew płynąca z ran. Ostatnie spojrzenia.

I cisza.

Środa. Szesnasta czterdzieści pięć. Dla mnie od teraz godzina zero.

Cisza.

Cisza działa na gniew kojąco. Tak przynajmniej można by przypuszczać. Tylko że tak się nie dzieje.

Tak samo morderstwo. Nie przynosi ani ulgi, ani radości, ani smutku, ani gniewu. Nic. Kompletne nic. A może tylko rozczarowanie? Bo zadało się śmierć, a mimo to wszystko było dokładnie jak chwilę wcześniej. Popierdolone. Wstrętne.

Takie samo.

A to z kolei oznaczało utratę nadziei, że cokolwiek kiedykolwiek tę ulgę przyniesie. Skoro nawet taki ostateczny akt jak zabójstwo ulgi nie przyniósł. Prosty stąd wniosek, że nic już nigdy ci nie pomoże.

Patrzysz, jak z wiszącego na hakach ciała uchodzi życie. Banalnie. Pośród klamotów porozrzucanych po domku gościnnym. Pośród pudeł niepotrzebnych nikomu szpargałów, które przeniesiono tu z głównego domu. Pośród starych znoszonych butów. Pośród ubrań, których nikomu nie chciało się oddać dla biednych. Pośród połamanych krzeseł nie od kompletu.

Ciało na zakrwawionych hakach.

W powietrzu zapach krwi miesza się z aromatem zupy pomidorowej.

Jakie to banalne.

Jakie głupie.

Zbliża się siedemnasta.

Jest środa.

Dzień, który nigdzie nie należy. Ani do początku, ani do końca.

Dzień bez życia.

A ty myślisz sobie, że w tobie już dawno nie ma życia.

Bo od dawna jesteś w piekle.

 

ROZDZIAŁ 1

Rozdroże przed Wnykami.

Wtorek, 20 lutego 2018. Godzina 14.05.

Weronika Podgórska

Weronika zwolniła nieco na wybojach. Jej wysłużony jeep domagał się już gruntownego remontu. Wszystkie części trzeszczały i stukały. Samochód dożywał chyba kresu swoich możliwości. Mimo to ciągle nie mogła się zdobyć na to, żeby go wymienić. Czuła sentyment do tego auta. Tak wiele wspólnie przejechanych kilometrów i nigdy jeszcze jej nie zawiódł. Zdawała sobie sprawę, że nadawanie rzeczom ludzkich cech było dziecinne. Nic jednak nie mogła na to poradzić.

– No to co, Bajka? – zapytała. – Sprawdzimy jeszcze tu?

Suczka, rzecz jasna, nie mogła jej rozumieć, ale i tak nie wyglądała na szczególnie zachwyconą. Weronika zabrała ją ze sobą do miasta, bo nie była pewna, jak długo wszystko jej zajmie. Nie chciała zostawiać jej na kilka godzin samej w dworku. Musiała załatwić kilka rzeczy. Najważniejsza była oczywiście niespodzianka dla Daniela. Mąż był na służbie, więc Podgórska chciała wykorzystać okazję.

Kiedy już to załatwiła, postanowiła, że pojeździ jeszcze po okolicy i porozgląda się w poszukiwaniu domów na sprzedaż. Nie dla siebie i Daniela. Chodziło o mamę. Dominika Bednarczyk (nazwisko po trzecim mężu, jak lubiła powtarzać) ogłosiła, że zamierza częściej zaglądać do córki, a nawet od czasu do czasu pomieszkać u niej w dworku. „Od czasu do czasu” w wykonaniu mamy mogło równie dobrze oznaczać wprowadzenie się na stałe.

To nie była dobra wiadomość. Poprzednia ingerencja Dominiki w życie rodzinne Weroniki i Daniela zakończyła się katastrofalnie. Mąż skończył w ramionach Emilii. To była już całe szczęście pieśń przeszłości, ale tym razem Podgórska nie zamierzała ryzykować. Zwłaszcza że teraz w jej związku układało się wręcz doskonale. Można powiedzieć, że nigdy nie było pomiędzy nią a Danielem lepiej. Nie zamierzała dopuścić, żeby ktokolwiek to szczęście zniszczył. Nawet niechcący. Trzeba więc było subtelnie zasugerować mamie, że na pewno lepiej będzie, jeżeli kupi dom w okolicy. Weronika miała już nawet przygotowaną odpowiednią formułkę, żeby Dominiki nie urazić.

Pozostawało tylko zlokalizować dom, który matce się spodoba. Z tym, jak dotychczas, był największy problem. Weronika nie znalazła jeszcze nic, co zadowoliłoby wyrafinowane gusta Dominiki.

Czuła się zmęczona i już miała wracać do Lipowa, kiedy zauważyła drewniany drogowskaz. „Wnyki”, głosił fantazyjny napis. Ktoś musiał go ręcznie wystrugać. Z jakiegoś powodu Weronika poczuła się zaintrygowana. I nieco ponurą nazwą, i ręcznie wykonaną tablicą.

– No to jedziemy – zarządziła, zwracając się do Bajki.

Włączyła kierunkowskaz i skręciła w leśną drogę. Tu było jeszcze więcej wybojów niż na szosie. Łyse gałęzie drzew pochylały się nad jezdnią i zdawały sięgać w stronę samochodu. To przyprawiało o dreszcze.

Weronika wcisnęła mocniej gaz. Spodziewała się, że podróż potrwa znacznie dłużej, bo olbrzymie drzewa zdawały się być częścią jakiejś pierwotnej puszczy. Całe szczęście las okazał się w tym miejscu wąski i dosłownie w kilka minut znalazła się po drugiej stronie.

Wieś Wnyki przycupnęła po lewej stronie drogi.

– Chyba nic tu ciekawego nie znajdziemy – powiedziała Weronika do Bajki, rozglądając się.

Domki były zadbane, ale zdecydowanie nie w guście matki. Dominika wolałaby zapewne coś bardziej w stylu dworku Weroniki w Lipowie. Chyba pora się stąd zabierać. Zresztą miejsce z jakiegoś powodu wydawało się niepokojące.

Podgórska zaczęła wycofywać samochód, ale w tym momencie zobaczyła, że na podwórko domu obok wychodzi jakaś kobieta. Weronika zahamowała i zaciągnęła hamulec ręczny. Skoro już tu przyjechała, to przynajmniej popyta.

– Dzień dobry! – zawołała, wysiadając.

Kobieta nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Ubrana była w szarobury płaszcz i chustę. Twarz miała niepokojąco bladą. Cała zdawała się pozbawiona kolorów.

– Przepraszam! – zawołała znowu Weronika. – Są tu jakieś domy na sprzedaż?

– Tu u nas? – zaskrzeczała gospodyni. – We Wnykach?

Jej ton sugerował, że ktokolwiek chciałby się tu sprowadzić, chyba postradał zmysły. Zlustrowała Weronikę od góry do dołu. W końcu na jej twarzy pojawił się błysk zrozumienia.

– Pani miastowa, tak?

– Tak.

Nie była to do końca prawda. Weronika mieszkała przecież od kilku lat w Lipowie. Przeprowadziła się w te strony po bolesnym rozwodzie. Wcześniejszego etapu życia nie chciała pamiętać. Najważniejsze, że teraz była szczęśliwa, a z Danielem tak dobrze się układało.

– Aaa – odparła kobieta. Najwyraźniej w jej oczach miastowi gotowi byli na wszelkie szaleństwa. – Tu we wsi to nie. Tu porządne ludzie mieszkają.

Weronika nie mogła oprzeć się wrażeniu, że staruszka sugerowała, że mieszka tu jeszcze ktoś. Być może mniej od nich porządny.

– A poza wsią? – spróbowała Podgórska.

– No jo. Pod lasem to jest dwór. Ale kto by chciał się tam zbliżać? Tam złe jest. Pani tam nie jedzie. Bo nieszczęście spotka. Pani tam nie jedzie. Trzeba uważać na klątwę.

 

ROZDZIAŁ 2

Dom rodziny Orłowskich w Wielkim Leźnie.

Wtorek, 20 lutego 2018. Godzina 14.25.

Mariusz Nowakowski

Za oknem domu rodziny Orłowskich błysnął flesz. I kolejny. I jeszcze jeden. Mariusz Nowakowski poczuł znajome bicie serca. Nie dało się go powstrzymać. To był odruch bezwarunkowy, wyrobiony przez lata służby w policji.

Obecność dziennikarzy oznaczała zazwyczaj jedno: zdarzenie, do którego jechał, to nie było jakieś tam pitu-pitu. Czekało go coś mocniejszego. Najczęściej morderstwo. Prasa nie interesowała się sprawami, które uważała za błahe. Zlatywali się jak sępy do ofiary, kiedy czuli, że temat dobrze im się sprzeda. A nic nie sprzedaje się lepiej niż krew na martwym ciele. Tego też Mariusz nauczył się przez lata. W tej robocie człowiek szybko tracił niewinność i złudzenia.

Bywało, że dziennikarze zjawiali się na miejscu zdarzenia, jeszcze zanim przyjechała grupa dochodzeniowo-śledcza. Zapewne dlatego, że ci bardziej doświadczeni przedstawiciele mediów mieli nasłuchy na policyjne częstotliwości. Nic zaskakującego. Tak się działo na całym świecie. A przynajmniej w cywilizowanych miejscach, pomyślał Mariusz, uśmiechając się ironicznie. Na przykład w Warszawie, gdzie przesłużył dwadzieścia lat.

Lipowo i okolice to było co innego. Przypominały Nowakowskiemu raczej dzicz. Może nieco okiełznaną, ale jednak. Wszędzie lasy, łąki, lasy, pola, lasy. Lasy. Lasy. Lasy. Szczerze mówiąc, rzygał już wszechobecnym drewnem. Drzew było tu tyle, ile zapewne w całym życiu nie widział. I wcale by tego nie żałował.

Nie ciągnęło go do natury ani trochę. Jego domeną było miasto. Wśród betonu Warszawy czuł się najlepiej. W zaułkach starej Pragi, w przejściach podziemnych Śródmieścia, wśród blokowisk na południu miasta. A tu? Tu teren był obcy i nieznany.

– Nie chcę, kurwa, żeby mnie kręcili – warknął Rafał Domański wściekle. – Nie możesz czegoś z tym zrobić? Skoro zostałeś wynajęty?

Mariusz Nowakowski spojrzał w jego stronę. Domański był wysokim mężczyzną o aparycji członka gangu motocyklowego z amerykańskiego filmu. Tatuaże, wąsy i broda, długie włosy, nabijana ćwiekami skórzana kamizelka i kowbojki. Brakowało tylko ciemnych okularów. Domański nie założył ich chyba tylko dlatego, że zimowy dzień był mglisty i ciemny, a dom Orłowskich należał do słabo doświetlonych.

– Nie jestem twoim ochroniarzem – odparł spokojnie Mariusz. Nie tacy jak Domański próbowali go wyprowadzić z równowagi. – Nie taka jest moja rola w tym wszystkim.

– No właśnie – rzucił wyzywająco Domański. – Zastanawiam się, jaka jest w tym wszystkim twoja rola. Bo nie rozumiem.

Mariusz wzruszył ramionami. Emerytowani policjanci najczęściej zostawali albo ochroniarzami, albo detektywami. Nowakowski obiecał sobie, że jak zdejmie mundur, nie powieli tego stereotypu. Wytrzymał miesiąc, no może półtora. Potem samo jakoś tak się potoczyło, że obecnie był prywatnym detektywem.

– Przestań narzekać, kochanie – upomniała swojego partnera Iga Orłowska.

Była średnią z trzech sióstr. Przypominała latynoską piękność. Ciemne włosy i oprawa oczu, do tego krągłości dokładnie tam, gdzie trzeba. Iga podkreślała swoje atrybuty obcisłymi sportowymi strojami. Sądząc po sylwetce, nikt by nie odgadł, że przekroczyła już pięćdziesiątkę. Nowakowski dałby jej najwyżej czterdzieści. Może nawet mniej.

Iga podeszła do okna w korytarzu i przysiadła na parapecie. W zalotny sposób, ale nienachalnie. Wyraźnie miała w tym doświadczenie. Trwała tak przez chwilę w bezruchu. Najwyraźniej czekała, aż flesze znów błysną i dziennikarze uwiecznią jej nienaganną sylwetkę w swoich materiałach z miejsca zbrodni.

– Opanuj się – warknęła Elżbieta Orłowska.

Mimo całego uroku i seksapilu Igi najstarsza z sióstr Orłowskich bardziej się Mariuszowi podobała. Było w niej coś przyciągającego, mimo że z reguły Nowakowski nie spojrzałby nawet na kogoś w jej wieku.

Elżbieta miała klasę. Być może o to chodziło. Była rudowłosą posągową kobietą o alabastrowej cerze i nienagannej elegancji. Granatowy żakiet, który dziś włożyła, musiał pochodzić z atelier jakiegoś projektanta. Do tego cieniusieńki łańcuszek z najnowszej kolekcji popularnej firmy biżuteryjnej. Ledwo widoczny, a jednak dopełniający całości. Nowakowski doceniał takie szczegóły. I dobre, markowe rzeczy.

Sam ubierał się tylko u najlepszych. Nawet jak musiał tarzać się w rynsztokach Wołomina i Pruszkowa. Pensja gliniarza nie starczyłaby na taką rozrzutność, ale miał to niewiarygodne szczęście, że pochodził z bardzo majętnej rodziny. Mógł służyć i chronić w spokoju ducha, wspierany pieniędzmi rodziców. Nigdy się tego nie wstydził ani przed nikim tego nie ukrywał. Mimo że wielu uważało to za doskonały powód do obrzucania go mniej lub bardziej idiotycznymi docinkami.

Szybko przekonywali się, że nie powinni. Mariusz doskonale bowiem wiedział, że na ulicy, czy to wśród interesantów, czy kolegów w mundurach, pieniądze nic nie znaczą, jeśli nie wyrobisz sobie respektu. To z kolei wymagało hartu ducha, brawury i czasem odrobiny siły. Dokładnie w tej kolejności.

– Nawet teraz kręcisz tyłkiem na użytek dziennikarzy? – ciągnęła Elżbieta. Szeptała półgębkiem, ale w jakiś sposób nadal zachowywała klasę. – Teraz? Kiedy mama została zamordowana? Miej litość, Iga. Robisz z siebie pośmiewisko. I z nas wszystkich. Opanuj się.

Iga rzuciła krótki uśmiech w stronę siostry. Pilnowała jednak, żeby kąciki ust nie powędrowały zbyt wysoko. Najwyraźniej zdawała sobie sprawę, że na zdjęciach nie będzie wyglądało dobrze, gdyby uśmiechała się zbyt szeroko. W łazience leżał przecież trup jej matki.

– Czy to długo potrwa? – zapytał Michał Chojnacki.

Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Chojnacki był mężem Elżbiety, choć najstarsza z sióstr nie przyjęła jego nazwiska. Być może chciała podkreślić swoją odrębność, a może miała jakieś inne powody.

Chojnacki był lekarzem i właścicielem centrum medycznego. Ubierał się równie elegancko jak żona. Pasowali do siebie. Sweter w serek i dżinsy lekarza musiały kosztować majątek. Nowakowski był tego pewien. Miał w szafie podobne.

– No i proszę, cóż za ton? – zadrwiła Iga i zeszła z parapetu. Stawiała nogi z wdziękiem. Jak zawodowa baletnica. Musiała kiedyś trenować taniec. – Mężulka temperować nie będziesz, Elżbieta? Mówi, jakby śmierć naszej matki była dla niego zwykłą niedogodnością. Coś jak korek na obwodnicy, kiedy spieszysz się na samolot.

– Iga, przestań wkładać w moje usta to, czego nie powiedziałem – żachnął się Michał Chojnacki. – Od dziecka to robiłaś. Tylko teraz nie masz już kilkunastu lat, więc chyba nie wypada zachowywać się w ten sposób. Mogłabyś wreszcie troszeczkę zmądrzeć. Chcę się tylko dowiedzieć, ile takie oględziny zwykle trwają. Ja i Rafał jesteśmy umówieni na tenisa.

Rafał Domański niespokojnie przejechał ręką po długiej brodzie. Wyglądał, jakby chciał się odciąć od słów Chojnackiego. Miał rację. Jeżeli bowiem lekarz usiłował zatrzeć złe wrażenie, to jego ostatnie słowa tylko jeszcze je pogłębiły.

– No proszę. Czyli jesteście we dwóch umówieni na tenisa? – zadrwiła Iga. W jej głosie wyraźnie słychać było szyderczą nutę. – A tu mama zabita. Co za szkoda. Rezerwacja hali przepadnie? Biedactwa!

– Przestań – syknęła Elżbieta.

– Wasza mama nie żyje, więc nic już jej nie pomoże. Czy będziemy sterczeć w korytarzu, jak banda idiotów, czy nie. Leokadia nie wstanie nagle i nie zacznie tu radośnie pląsać – ironizował Michał Chojnacki. Przejechał ręką po włosach, poprawiając doskonale przyciętą grzywkę. Fryzjer też musiał kosztować go majątek. – A ja zwyczajnie pytam, ile to wszystko zajmie. Nic więcej!

Lekarz odwrócił się do Nowakowskiego.

– Ile to zazwyczaj trwa? – zapytał jeszcze raz.

– Nie ma reguły – odparł Mariusz. Wszystko przecież zależało od tego, czy trup był łatwy do obrobienia, czy skomplikowany. Co technicy zastali w pomieszczeniu i tak dalej.

– Wciąż nie mogę uwierzyć, że mama nie żyje – odezwała się płaczliwie Adriana Orłowska.

Detektyw nie musiał nawet odwracać się w stronę najmłodszej z sióstr, żeby wiedzieć, że na jej pulchnej twarzy wykwitł purpurowy rumieniec. Tak się działo za każdym razem, kiedy się denerwowała. Szarpała też wtedy strąki przetłuszczonych blond włosów. Były na tyle cienkie, że można było przypuszczać, że Adriana przy okazji je sobie wyrywała. Celowo bądź nie.

Mariusz wiedział już, że trzy siostry zostały adoptowane. O ile jednak można było pomyśleć, że Igę i Elżbietę łączą jakieś więzy pokrewieństwa, mimo fizycznych różnic, o tyle najmłodsza z kobiet zupełnie do nich nie pasowała.

Adriana przypominała Nowakowskiemu rozhisteryzowane dewotki z mokotowskiego kościoła, do którego czasem z przyzwyczajenia wpadał. Siedziały w ciasnej grupie w pierwszych rzędach i rzucały księdzu dobrodziejowi tęskne spojrzenia. Adriana pasowałaby tam idealnie. I nie chodziło wcale o religijność. Raczej o umiejętność toczenia gierek, którą te panie miały w małym palcu. Mariusz nie ufał Adrianie. Histeria i zbytnia emocjonalność mogły być jedynie zasłoną dymną. Pułapką dla tych, którzy chcą otoczyć ją opieką.

– Nie bądź śmieszna – zaśmiała się Iga. Jej piękne białe zęby musiały być dziełem doskonałego specjalisty od stomatologii estetycznej. Odrzuciła ciemne włosy na ramię. Gest zdawał się wystudiowany. Jakby średnia siostra nadal czekała na błyski fleszy. – Nienawidziłaś matki, Adriana. Jak my wszyscy.

– Proszę sobie nie pozwalać – wtrącił się Kornel Tomczyk.

Był najmłodszym mieszkańcem tego domu. Mariusz nie uważał do tej pory za istotne ustalić, ile chłopak ma dokładnie lat, ale oceniał go na mniej więcej trzydzieści. Czyli dobre dwadzieścia mniej niż średnia wieku pozostałych osób. Tomczyk był rehabilitantem i zajmował się rodzicami Orłowskich. To znaczy póki starszy pan nie zmarł kilka dni temu, a jego żona nie została właśnie zamordowana, pomyślał Mariusz.

Tomczyk stał dotychczas w głębi korytarza. Jakby dla podkreślenia, że nie należy do rodziny. Albo może chciał zachować się taktownie i pozwolić Orłowskim przeżywać żałobę w swoim gronie.

– Adriana zajmowała się rodzicami doskonale… – dodał jeszcze chłopak. – Była im bardzo oddana.

Na te słowa najmłodsza z trzech sióstr znów spłonęła rumieńcem. Mariusz przyjrzał jej się uważnie. To właśnie Adriana skontaktowała się z agencją detektywistyczną, w której pracował. Oficjalnie to ona była więc jego klientką. Nowakowski ciągle jednak utwierdzał się w przekonaniu, że nie ufa jej ani trochę. Tak jak dewotkom z mokotowskiego kościoła, które ostatecznie okazały się pomagierkami grupy przestępczej.

Podstawową zasadą mądrego policjanta jest nie ufać nikomu. To nie była tylko jego fanaberia. Tego Mariusz nauczył się już drugiego dnia służby. Jeszcze kiedy odrabiał wojsko w oddziałach prewencji. Kolega namotał wtedy tak, że o mało nie wylecieli. O ile nie gorzej.

Mariusz musiał sporo się natrudzić, żeby to odkręcić. Uparł się, że go nie wyrzucą. Zrobił to też trochę na przekór bogatym rodzicom. Uważali, że syn powinien zająć się tym, co rówieśnicy z jego kręgów. Czyli niczym. Powinien brylować na przyjęciach, a nie szarpać się z kibicami pod stadionem. Nowakowski natomiast uważał, że można jedno z drugim połączyć. I postawił na swoim.

Potem wielokrotnie jeszcze przekonywał się, że nawet najbliższym kolegom należał się niewielki kredyt zaufania. Jak człowiek się tego trzymał, spotykał go mniejszy zawód, kiedy okazywało się, że ma rację. Jeśli zaś nie miał racji, to przecież tylko lepiej. Bezpieczniej jest pozytywnie się rozczarować, niż dostać kulkę w plecy, bo partner cię zostawił, kiedy powinien cię wspierać.

– Skończcie te dyskusje – syknęła Elżbieta. Na jej twarzy nie drgnął żaden mięsień. Nie pozwoliła sobie na żaden grymas. – Nie jesteśmy sami. Zapominacie chyba o tym.

Skinęła głową w stronę końca korytarza. Dało się stamtąd słyszeć przytłumione głosy policjantów pracujących w łazience.

– Tak. I pamiętajcie, wszystko, co powiecie, może być wykorzystane przeciwko wam – dodał Mariusz. Nie mógł się powstrzymać. Wyraz niepokoju na ich twarzach szczerze go bawił. – Także…

Zapadła cisza. Mariusz czuł, że jego obecność w tym domu nie została powitana z zachwytem, ale mimo to traktowali go z respektem. Był przecież emerytowanym gliną i znał się na tych sprawach lepiej niż oni.

– Straszna tragedia – podsumował Kornel Tomczyk. – Dobrze, że chociaż wiadomo, kto to zrobił.

 

ROZDZIAŁ 3

Wnyki.

Wtorek, 20 lutego 2018. Godzina 14.25.

Weronika Podgórska

Podgórska widziała we wstecznym lusterku, że staruszka robi kolejny znak krzyża. Odprowadzała Weronikę wzrokiem, aż jeep zniknął za zakrętem drogi. Dwór rozsiadł się pod ścianą lasu. Trzeba było przejechać przez wieś, potem skręcić w polną drogę. Tu asfaltu już nie było, ale o dziwo droga zdawała się mniej dziurawa. Widocznie była rzadko uczęszczana. Nic dziwnego. Korzystali z niej zapewne tylko mieszkańcy dworu.

Weronika widziała go już w oddali. Stał przytulony niemal do samych drzew. W oknach już się świeciło. Zimowy dzień zrobił się znacznie dłuższy, ale w środku musiał już panować mrok. Pozbawiona kolorów gospodyni twierdziła, że dwór stał latami pusty i dopiero niedawno ktoś się tam wprowadził. Też miastowy, jak wyjaśniła.

– Dlatego pewniakiem myśli, że może igrać ze złem – powiedziała trwożnym szeptem. – A tam ktoś kiedyś umarł. Niespokojna dusza. Bywa i tak, że w ciemne noce nadal biega po wsi cały w płomieniach. Nigdy nie zazna spokoju, bo nie dożył dorosłości. Takie dusze są najgorsze. A to jeszcze, mówiło się, był syn mordercy. Klątwa. Klątwa dla wszystkich.

Staruszka przeżegnała się trzy razy, kończąc swoją opowieść. Weronika uznała, że nie da zwieść się zabobonom i spróbuje porozmawiać z nowym właścicielem dworku. Potem wróci do Lipowa i przygotuje niespodziankę dla Daniela.

Tak bardzo się cieszyła, że z trudem utrzymała tajemnicę. Podgórskiemu powiedziała dziś rano, że nic z tego nie wyszło, ale tak naprawdę była w ciąży. W ciąży! Udało się za pierwszym razem. Wczoraj zrobiła testy w domu, a dziś potwierdziła je badaniem w laboratorium. Ależ będą szczęśliwi! Planowała, że powie o tym mężowi wieczorem.

Amortyzatory zatrzeszczały, kiedy pokonała ostatni odcinek polnej drogi i zatrzymała się przed płotem dworu. Budynek był zaniedbany, ale naprawdę piękny. Dominika byłaby zachwycona. Mniej może ruinami spalonej stodoły z tyłu, ale z tym można sobie przecież poradzić.

Bajka pisnęła na kanapie z tyłu. Wydawała się zaniepokojona albo tak się Weronice wydawało. Podgórska postanowiła zachować spokój. Co też może jej się tu stać?

– Poczekaj – powiedziała do suczki.

Wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę domu. Pordzewiała furtka została zdjęta z zawiasów, Weronika weszła więc na posesję. Postanowiła okrążyć budynek i od razu zrobić kilka zdjęć dla mamy.

Podziwiała piękne stare okna, idąc wzdłuż ściany. Proporcję burzyło tylko jedno nowe. To były wąskie drzwi balkonowe, wychodzące prosto na spaloną stodołę. Staruszka we wsi mówiła o jakimś duchu biegającym w płomieniach. Najwyraźniej ktoś musiał zginąć w pożarze. Być może właśnie tu.

– Dzieńdoberek – rozległo się za plecami Weroniki.

Zadrżała przestraszona i odwróciła się szybko. Na ganku stał niewysoki szczupły mężczyzna. Ubrany był w obcisłe dżinsy i czarną bluzkę. Był w średnim wieku, ale młodzieżowa fryzura i strój sprawiały, że z daleka mógłby ujść za nastolatka. Zdecydowanie nie wyglądał też na miejscowego. To musiał być nowy właściciel. Widocznie zauważył, że Weronika kręci się po ogrodzie. Wycofała się z powrotem na przód domu.

– Przepraszam – powiedziała zawstydzona.

– Zapraszam, zapraszam – zawołał, zanim zdążyła się wytłumaczyć. – Jesteś od niego? Nie widziałem cię tam nigdzie. Chowasz się gdzieś w biurze czy co?

Najwyraźniej mężczyzna wziął ją za kogoś innego.

– Ja tylko szukam domu na sprzedaż – uściśliła, poprawiając długie rude włosy. – Podobno pan dopiero co się wprowadził, ale pomyślałam, że sprawdzę.

– Masz pieniądze? – zapytał, jakby oczekiwał, że Weronika wozi je w aucie. – Pogadajmy na spokojnie w środku. Zimno tu.

Mężczyzna otworzył szerzej drzwi i zrobił zapraszający gest. Bajka szczeknęła z samochodu. Podgórska znów miała nieracjonalne wrażenie, że suczka próbuje ją powstrzymać. Nie warto się było przejmować. Może ciążowe hormony sprawiały już, że Weronika za bardzo wszystko przeżywała.

Weszła za właścicielem do okrągłego holu. Pachniało świeżą farbą. Ściany pomalowano na biało, ale przez całą ich długość przebiegały poziome paski. Tylko drzwi prowadzące do sześciu pomieszczeń pozostały gładkie.

– Przepraszam za bałagan – powiedział mężczyzna.

Podgórska omiotła hol wzrokiem. Drzwi pozamykano, więc trudno było stwierdzić, co działo się w pozostałych pomieszczeniach, ale tu było wręcz sterylnie. Efekt psuła porzucona na ziemi bluza z Wolverine’em z X-Menów. Cała w sierści i jakichś plamach. Twarz komiksowego superbohatera zdawała się stara i pomięta.

– Sebastian Madej, ale to pewnie wiesz – zaśmiał się właściciel dworku. Najwyraźniej nadal brał Weronikę za kogoś innego.

Zamknął drzwi. Zamki szczęknęły głośno. Wzdrygnęła się. Znów ogarnęło ją nieprzyjemne wrażenie, że może faktycznie nie powinna była tu wchodzić. Przecież ogłoszeń o sprzedaży domów można poszukać w Internecie.

– Słuchałem właśnie wiadomości – kontynuował Sebastian Madej. Faktycznie na okrągłym stoliku pośrodku holu stało radio. Musiało być na baterie, bo Weronika nie widziała nigdzie kabla. Nadawano właśnie lokalne wiadomości. – Dlatego przysłał ciebie?

– Skoro nie jest pan zainteresowany sprzedażą dworku, to pójdę już. Nie będę zabierać czasu. Pan chyba na kogoś czeka, ale na pewno nie na mnie.

Mężczyzna przyglądał jej się przez chwilę w skupieniu. Miał bardzo blisko osadzone oczy. Nadawały mu groźny wygląd.

– Naprawdę nie jesteś od niego? – upewnił się.

– Nie wiem, o kim pan mówi – odparła Weronika, kręcąc głową.

– A to przepraszam. Musiałem się pomylić – powiedział Sebastian Madej z trudnym do zinterpretowania uśmieszkiem. – Niech pani poda mi swój numer. Jeśli będę chciał sprzedać dwór, to zadzwonię.

Madej wyciągnął komórkę z tylnej kieszeni obcisłych dżinsów, by zapisać jej telefon. Weronika nie miała ochoty podawać mu namiarów na siebie, ale uznała, że niepotrzebnie panikuje. Zaraz stąd odjedzie i będzie po wszystkim.

– Świetnie. Niech pani sobie obejrzy ściany, a ja pójdę po moją wizytówkę – powiedział mężczyzna i zniknął za pierwszymi drzwiami po lewej, nie czekając na jej odpowiedź.

Niech pani sobie obejrzy ściany. Polecenie zabrzmiało cokolwiek dziwnie. Mimo to, a może właśnie dlatego, Podgórska podeszła do ściany. Z daleka wydawało się, że jest pokryta jakimiś szlaczkami. Dopiero kiedy znalazła się bliżej, zobaczyła, że to napisy. Zrobiła jeszcze kilka kroków. Teraz widziała, że to było jedno i to samo słowo. Napisane po kolei. Tysiące razy.

Umrzesz.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI