Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Komisarz Klementyna Kopp ma swoje powody, żeby wyruszyć w podróż życia, choć pewnie nikomu by się do nich nie przyznała. Emerytowana policjantka ma wyjątkowy talent, żeby wplątywać się w kłopoty. Bez względu na to, na jakiej szerokości geograficznej aktualnie się znajduje. Miasteczko Last Stop na Florydzie wydaje się uroczym miejscem. Jednak im lepiej się je poznaje, tym więcej tajemnic kryje. Kopp decyduje się wysiąść w zupełnie obcym sobie regionie, bo intryguje ją nazwa miejscowości. Nie potrzebuje więcej powodów, bo w podróży nie przyświeca jej jakiś szczególny cel, a ona wybrała się w nieznane jedynie z plecakiem na pokrytym starymi tatuażami ramieniu, zostawiając za sobą wydarzenia z dawnego życia.
Na jej oczach dwóch mężczyzn atakuje drobną kobietę, a to jest coś, czego Klementyna nie zamierza tolerować, choćby przeciwnicy przewyższali ją wzrostem i siłą. Chce pomóc napadniętej, a w rezultacie nie tylko odnajduje tajemniczego topielca, ale również zostaje wplątana w intrygę zataczającą kręgi od dalekiej Montany na północy, przez hałaśliwe ulice Nowego Jorku, klimatyczny Boston, do niebezpiecznych rejonów Orlando.
Bogaty pisarz organizuje na swojej prywatnej wyspie nowatorski nocny bieg ultramaratoński. Zaproszenie przyjmują najwybitniejsi zawodnicy i ich trenerzy. Jednak Ernest Miller nie wie, że każdy z gości skrywa mroczny sekret. Już przed startem brakuje jednej osoby, a na trasie aż się roi od niebezpieczeństw. Ktoś czyha też na gospodarza imprezy i jego gości oglądających zmagania sportowców z rezydencji. Tam znalezione zostaje kolejne ciało. Obrażenia wskazują na złamanie jednego z największych tabu. Kto zginie następny? Czy komukolwiek w ogóle uda się wydostać z Wyspy Zaginionych? A może zatrzymanie się w Last Stop to był największy dotychczasowy błąd buntowniczej policjantki?
Jedna z najbardziej znanych i kultowych bohaterek w polskiej literaturze kryminalnej powraca w swojej własnej opowieści! Jest szybko, krótko, ostro i na temat. Dokładnie tak, jak lubi Klementyna!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Klementyna Kopp pojawia się również
w serii Lipowo:
Motylek
Więcej czerwieni
Trzydziesta pierwsza
Z jednym wyjątkiem
Utopce
Łaskun
Dom czwarty
Czarne narcyzy
Nora
Rodzanice
Pokrzyk
Śreżoga
Martwiec
Żadanica
Zgłoba
Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2024
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
fot. archiwum M. Banachowicz
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Małgorzata Grudnik-Zwolińska
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-472-6
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla mojego A.
PROLOG
Tydzień przed wyścigiem. Last Stop, Floryda
Sebastian Wood
Sebastian Wood przewiesił podróżny worek przez ramię i poprawił kurtkę. Od Atlantyku wiał silny wiatr. Niósł zapach wody, wodorostów, soli i ryb. Sebastian niezbyt lubił turystyczne miejscowości położone bezpośrednio nad oceanem, ale przywiodła go tu praca. Westchnął. Miał wrażenie, że bryza przeszywa go na wylot. Obciągnął jeszcze raz kurtkę. Tuż nad pośladkiem miał tatuaż. Jego sekretarka zawsze żartowała, że zrobił go sobie w miejscu, które zazwyczaj wybierały kobiety na jakieś figlarne ozdóbki.
– I to jeszcze różę! – śmiała się. – Wiesz, co ludzie powiedzą, jak zobaczą cię kiedyś w kąpielówkach?
– Agnes, daj spokój. Jesteś najbardziej zachowawczą dziewczyną na całej Florydzie.
On sam nie obawiał się, że ktokolwiek będzie się z niego naigrawał. Nie należał do ludzi, z których się żartuje. Tylko Agnes to robiła. Pozwalał jej na to, bo ją lubił. Może nawet bardziej niż lubił.
– To na cześć mojej babci – dodał jeszcze.
– Wiem, wiem – odparła z uśmiechem. – Droczę się tylko z tobą.
Droczę się. Figlarne. To były właśnie takie słowa, jakich mogłaby użyć babcia Greta, której imię wytatuował sobie razem z kwiatem. Agnes była młoda, ale do bólu staroświecka. Zupełnie nie pasowała do Orlando, gdzie dziewczyny najczęściej chodziły w kusych strojach, prezentując chętnie swoje wdzięki. Ona zawsze była zapięta na ostatni guzik. Nawet w najgorsze upały.
– Zresztą tu ludzie doceniają więzy rodzinne. Zdajesz sobie z tego sprawę, Agnes.
W Orlando mieszkało sporo Latynosów. Oni wiedzieli, co to znaczy rodzina. Wielu najostrzejszych zawodników miało dziary z imionami rodzicielek.
Sebastian matki właściwie nigdy nie miał. Wolała narkotyki niż jego. Dlatego babcia Greta musiała mu ją zastąpić i trzeba powiedzieć, że zawsze robiła, co mogła. Cieszył się, kiedy była taka dumna, jak wstąpił do armii. Przeżywała jego misje w Iraku i Afganistanie. To jasne. Czasem nawet napomykała, że wolałaby, żeby nie jechał. Jednocześnie jednak opowiadała wszystkim, jakim to jej wnuk jest bohaterem.
Nie oponował, choć po głowie chodziło mu zasadnicze pytanie: czy w wojnie tak naprawdę jest jakiś heroizm? Sebastian nauczył się zabijać i nie miał z tym najmniejszego problemu. Ale czy to było bohaterskie? Coraz częściej dochodził do wniosku, że nie. Oczywiście babci Grecie nigdy tego nie powiedział. Nie zrozumiałaby.
Ruszył przez miasteczko niespiesznym krokiem, niosąc swój worek z podwójnie cennym ładunkiem. W takich miejscowościach życie toczy się wolniej i gdyby za bardzo się spieszył, odstawałby od pozostałych. A tego nie chciał. Wystarczyło, że mieszkańcy Last Stop na pewno i tak zauważyli, że Sebastian nie jest stąd. To nie miało większego znaczenia pod warunkiem, że go nie zapamiętają. Była sporo szansa, że nie zachowają go w pamięci, bo w takich miejscach zawsze kotłowało się sporo turystów. Lokalna ludność przyzwyczajała się do obecności obcych. Chodziło więc teraz najbardziej o to, żeby się nie wyróżniać.
– Zapraszamy! Świeża kawa!
Sebastian odwrócił się szybko. Sprzedawca z niewielkiej kafejki go zaskoczył. Wyglądał jak żywcem wyjęty z lat pięćdziesiątych. Szelki, fartuch i tak dalej. Lokal stanowił jednak miszmasz stylów. Trochę śródziemnomorski, trochę loftowy. Być może stworzony z tego, co akurat było dostępne, byle tylko otworzyć jak najszybciej. W Last Stop pełno było lokali gastronomicznych. Każdy dzień zwłoki oznaczał oddanie pola konkurencji.
– Nie powinniście sprzedawać świeżych ryb? – zażartował Sebastian.
To było pierwsze, co przyszło mu do głowy, chociaż nie lubił ryb. Gdyby był gburowaty, może ten człowiek zwróciłby na niego uwagę. A Wood naprawdę nie chciał zostać zapamiętany. Lekki komentarz podszyty żartem powinien chyba być akurat. Poza tym Sebastian i tak nie wszedłby do lokalu, nawet gdyby miał teraz czas. Na froncie odzwyczaił się od picia kawy. Podnosiła ciśnienie, a jeśli chce się dobrze strzelać, trzeba je mieć pod kontrolą. Jedno uderzenie serca więcej, jeden dodatkowy oddech, i lufa drgnie o kilka milimetrów. Mało? Może. Wystarczy jednak, żeby pocisk poleciał zupełnie gdzie indziej, niż się chciało.
Sebastian nadal umiał świetnie strzelać. Ćwiczył codziennie, żeby nie wyjść z wprawy. Dokładnie tak, jak został wyszkolony. Snajper doskonały. Najbardziej lubił korzystać z broni, która towarzyszyła mu w Afganistanie i Iraku. Karabinek MK 12 dawał poczucie przyjemnej precyzji. Lufa była kuta na zimno, co zwiększało wytrzymałość stali, a jemu dawało pewność, że trafi. Bo to między innymi od lufy zależy, czy karabin będzie celny i, co najbardziej kluczowe, czy ta celność będzie powtarzalna. Nie sztuka trafić raz, trzeba umieć to powtórzyć.
– Ryby? To nie u mnie – odkrzyknął właściciel kafejki wyraźnie rozczarowany.
Sebastian wzruszył ramionami i poszedł dalej z uśmiechem przyklejonym do ust. Nie było mu żal tego człowieka. Znajdzie innych chętnych do wydawania pieniędzy. Last Stop może i nie było najbardziej popularnym miejscem w okolicy, ale miało pewną renomę. Przede wszystkim zaś intrygowało. Czarna Plaża, Zatoka Zębów, doskonałe fale do surfowania, a do tego dreszczyk grozy, bo podobno w niektórych miejscach można było spodziewać się ataku rekinów.
A jeśli tego było mało, tajemnicę poliszynela stanowił fakt, że mieszkała tu jedna z najbliżej ze sobą spokrewnionych rodzin w Ameryce – innymi słowy, wszyscy ze wszystkimi sypiali w kazirodczych związkach. Podobno przybierali różne nazwiska, żeby to sprytnie ukryć przed urzędami. Sebastian był człowiekiem rodzinnym – o czym świadczył chociażby jego tatuaż z imieniem babki – ale to już przesada. Niektórzy jednak fascynowali się takimi tematami i podobno przyjeżdżali tu tylko po to, żeby kręcić vlogi o wsobnej rodzince.
No i do tego wszystkiego była jeszcze Wyspa Zaginionych. Sebastian właśnie tam się wybierał. Dobrze mu za to zapłacono. Znów poprawił worek na ramieniu.
Dobrze mu zapłacono i dlatego wiózł ze sobą te rzeczy.
CZĘŚĆ 1
FLORYDA
TERAZ
ROZDZIAŁ 1
Teraz. Last Stop, Floryda
Klementyna Kopp
Klementyna Kopp rozsiadła się wygodniej w wiklinowym krześle. Zaskrzypiało głośno. Musiało być stare. Jak ona sama, pomyślała z przekąsem. Głupia-stara-baba. W tym roku kończyła siedemdziesiąt lat, choć pewnie mało kto by zgadł, gdyby na nią spojrzał. Zdecydowanie nie była typową starszą-panią. Nosiła przykrótki skórzany żakiet, czarne bojówki i ciężkie wojskowe buty. Głowę goliła na jeżyka. Żeby było łatwiej. Choć nie od tego się zaczęło. Przejechała ręką po siwej szczecinie. Teresa. Wspomnienia o utraconej kochance nadal bolały.
Kopp dopiła ostatnie łyki coca-coli i wzruszyła ramionami, żeby zrzucić gromadzące się w ciele napięcie. Nie miała w zwyczaju się żalić. Ani sobie samej, ani tym bardziej nikomu innemu. Trzeba iść do przodu. Zwłaszcza jeśli jest się w jej wieku.
– Jeszcze podać?
Odwróciła się. Barman uśmiechał się do niej niemal szarmancko. Wprawnymi ruchami wycierał wysoką szklankę, odkładał i brał następną. Postępował metodycznie. Być może przygotowywał się na wieczorny najazd wielbicieli wymyślnych drinków. Takie szkło miało za zadanie zmieścić jak najwięcej lodu. Kiedy Kopp była młoda i musiała opuścić dom rodzinny, imała się różnych zajęć. Jakiś czas przepracowała za barem. To był krótki epizod. Szczerze mówiąc, wolałaby do niego nie wracać. Nawet we wspomnieniach. Zwłaszcza do sprzątania lokalu po ostatnich nocnych klientach.
– Nie, dzięki – odparła.
Znała angielski w stopniu zadowalającym. A przynajmniej na tyle dobrze, że dotarła aż tu z lotniska JFK w Nowym Jorku. I to autostopem. Jak za dawnych dobrych lat. I na tyle dobrze, żeby wdać się w krótką wymianę zdań z barmanem. Może lepiej powiedzieć kłótnię. Próbował zaserwować jej ulubiony napój w jednej z tych wysokich szklanek. Wydawał się niemalże zdruzgotany tym, że Kopp chciała wypić colę z butelki. Ale! Taki miała właśnie zwyczaj. Nawet puszka nie wchodziła w grę, bo na koniec zawsze gniotła plastik z głośnym trzaskiem. Dla niej było to jak kropka nad i w tym rytuale. Niektórzy raczyli się alkoholami, inni herbatami, a ona pochłaniała swój bąbelkowy napój.
To była słabość, którą Teresa usiłowała z niej wyplenić. Nigdy się nie udało. Ona zawsze dbała o zdrowie i chciała, żeby Klementyna również zaczęła. Kopp kochała Teresę całym sercem. Nigdy jednak nie dała się przekabacić na sałatki zamiast batoników i zupek w proszku. Teraz Teresy nie było, a ona siedziała w barze na wybrzeżu Florydy. Westchnęła.
Spojrzała w stronę widocznego w dole oceanu. Zdecydowała się wysiąść z pikapa jakiegoś starszego jegomościa nie tylko dlatego, że opisywał jej ze szczegółami, jak to przeprowadził się do West Palm Beach, kiedy przeszedł na emeryturę (słowo, którego nienawidziła z całego serca w każdym języku). W połowie tych wywodów się wyłączyła, choć mężczyzna próbował mówić wolno i wyraźnie, żeby cudzoziemka na pewno go rozumiała. Nagle zobaczyła nazwę miejscowości – Last Stop. Było w niej coś ostatecznego, a przez to dziwacznie intrygującego. Ostatni przystanek?
– Dzięki, tu chciałabym wysiąść – oznajmiła ku zaskoczeniu gadatliwego emeryta.
– Jest pani pewna? Mówiła pani, że chce dotrzeć do Key Largo.
Początkowo rzeczywiście miała taki plan. Może dlatego, że oglądała kiedyś film o takim tytule. Grali tam Humphrey Bogart i Lauren Bacall, a ta aktorka zawsze się Klementynie podobała. Poza tym miasteczko położone było daleko na południu, a ona miała dość polskich zim. Skoro wyruszyła już w tę osobliwą podróż, równie dobrze mogła unikać śniegu i pluchy. Floryda wydawała się więc idealnym celem. Tym bardziej że sezon na huragany miał się zacząć dopiero za kilka miesięcy. Na razie panował spokój.
– Tak, jestem pewna. Dzięki za podwózkę.
– Ale to kilka mil marszu. – Kiwnął głową w stronę drogowskazu z intrygującą nazwą.
– Nie szkodzi. Lubię chodzić.
– A niech mnie, podwiozę panią.
Uznała, że kilka minut jeszcze wytrzyma, i się zgodziła. Skończyło się na tym, że nieznajomy z uśmiechem zboczył ze swojego kursu tylko po to, żeby nie szła za długo na piechotę. Nie była pewna, czy w tym wielkim kraju wszyscy tacy są, czy po prostu trafiła na wyjątkowo uczynny przypadek emeryta.
Kiedy dojechali, mężczyzna zatrzymał się na poboczu i zasalutował. Na początku podróży wspomniała mu swoim łamanym angielskim, że kiedyś służyła w policji. Początkowo nie była pewna, czy jej uwierzył. Wsiadła do jego wielkiego samochodu w Karolinie Południowej. Poprzedni kierowca powiedział jej, że tatuaże na twarzy są w tym stanie zakazane. Nie zrozumiała, czy chodziło o robienie ich, czy posiadanie. W każdym razie wiele osób dziwnie na nią patrzyło, kiedy szła ulicami Charlestonu. Ale! W sumie niezbyt ją to zaskakiwało. Spotykała się z takimi reakcjami na jej pokryte dziarami ciało pod każdą szerokością geograficzną.
Nie żeby miała w podróżach szczególne doświadczenie. Tak naprawdę opuściła Polskę po raz pierwszy od lat. I to z powodu, który pewnie większości ludzi wydałby się dziwny. Chodziło mianowicie o jej kota, Don Joségo (w skrócie zwanego Józkiem). Mało kto o tym wiedział. Ale! Kopp uwielbiała operę. A najbardziej właśnie Carmen Bizeta, gdzie pojawia się ten bohater. Miała nawet wytatuowany na szyi fragment uwertury.
– Niech pani na siebie uważa – dodał jeszcze florydzki emeryt, kiedy wysiadała z pikapa.
Mimo zimy było bardzo ciepło, do czego zdecydowanie nie była przyzwyczajona. Nie to, żeby szczególnie przejmowała się pogodą. Ubierała się zazwyczaj po prostu w swój skórzany żakiet. Bez względu na temperaturę. Kiedy było wyjątkowo zimno, owijała szyję szarym szalem. Miała go teraz ze sobą w plecaku. Od kiedy tu przyleciała, nie wyjęła go ani razu.
– Dziękuję za pani służbę – dodał jeszcze emeryt.
Uniosła brwi, marszcząc czoło jeszcze bardziej. W jej własnym kraju chyba nikt nigdy nie podziękował jej za służbę. Tu, w Stanach Zjednoczonych, też na pewno nie było w tej kwestii idealnie. Ale! Musiała przyznać, że miło było usłyszeć coś takiego. Choć od lat była cywilem (słowo, którego również nigdy nie udało jej się polubić), to cały czas czuła się policjantką.
Tak naprawdę to było jedyne, co znała. I tak się składało, że z reguły policyjna robota sama ją znajdowała. Albo nie policyjna robota, tylko kłopoty, jak lubiła się z nią droczyć Teresa. To nie było na poważnie, bo kochanka doskonale wiedziała, jak blacha1 była dla Klementyny ważna.
Kopp raz jeszcze spojrzała w stronę oceanu. Bar, w którym popijała teraz ostatnie łyki coli, miał wielkie okna. Pewnie właśnie po to, żeby klienci mogli podziwiać zapierającą dech w piersiach panoramę Atlantyku. Last Stop przycupnęło na dość stromym wybrzeżu. Dojeżdżało się więc do miasteczka od góry, a wybrukowane uliczki prowadziły stromo w dół aż do oceanu. Bar znajdował się mniej więcej w połowie drogi.
Podwinęła rękawy, ukazując pokryte starymi dziarami przedramiona. Większość dawno już wyblakła. Pewnie wielu osobom wydawałyby się nieestetyczne. Dla niej stanowiły mapę życia. Bezwiednie potarła szczęśliwy tatuaż. Robiła tak zawsze, kiedy zaczynała prowadzić nową sprawę. Jeśli tego zaniechała, zwykle działo się coś złego.
Ale dlaczego teraz? Była przecież daleko i od swojego kraju, i od dawnych obowiązków. Czyżby stary policyjny nos podpowiadał jej, że coś zaraz się wydarzy? To było niewykluczone. Jeśli ktoś na poważnie brał policyjną robotę, właściwie nigdy nie stawał się cywilem. Nie było powrotu, bo pewne nawyki zostawały na zawsze. Na przykład obserwowanie otoczenia. Robiło się to podświadomie. Również w czasie wolnym, co często wywoływało bunt wśród bliskich. Oni chcieli odpocząć na wakacjach, a gliniarz rozglądał się, czy gdzieś nie buszuje kieszonkowiec, ktoś nie sprzedaje działki narkotyków, nie kradnie samochodu albo nie stanowi jakiegoś innego zagrożenia.
Rozejrzała się po restauracji, żeby zlokalizować ewentualne problemy. Stało tam kilka wiklinowych stolików. Ale! w tej chwili zajęte były tylko dwa. To dziwne, bo na uliczkach miasteczka roiło się od ludzi. Zapewne turystów. Widać tu sezon nigdy się nie kończył (a może właśnie trwał w najlepsze, tego nie wiedziała). Wszyscy zmierzali w stronę oceanu. Może popularniejsze knajpy znajdowały się nad wodą.
Bliżej niej siedział potężny mężczyzna z gazetą. Musiał mieć co najmniej dwa metry wzrostu i nie więcej niż czterdzieści lat. Wielki facet w sile wieku. Czy to dlatego obrzuciła go lustrującym spojrzeniem? Miał niewielką bliznę na czole. Jakby po jakiejś bójce. Sprawiało to trochę niepokojące wrażenie. Ale! Nie wydawało jej się, żeby to o to chodziło. Nie, to nie on ją zaalarmował.
Spojrzała więc w stronę drugiego stolika. Był zajęty przez trójkę młodych ludzi. Dwóch mężczyzn i kobietę. Mężczyźni byli ogorzali, co tu na południu pewnie nie powinno dziwić. Choć wyglądali jej bardziej na takich, którzy nie tyle przebywali na prażącym słońcu, co raczej na dworze, gdzie opalał ich wiatr. Może byli rolnikami. Kobieta zdawała się zupełnie do nich nie pasować. Blondynka w hipisowskich naszyjnikach, postrzępionych dżinsach i sandałach nadawałaby się raczej na jakiś festiwal muzyczny niż do pracy na farmie.
Najwyraźniej o czymś dyskutowali. Może nawet się kłócili, choć żadne z nich nie podniosło głosu. Mimo to na ich twarzach można było dostrzec nerwowe grymasy. Klementyna wytężyła słuch i spróbowała wyłapać choć pojedyncze słowa. Podsłuchiwanie może i było niezbyt kulturalne, miała to jednak w głębokim poważaniu. Nie tylko teraz. W czasach, kiedy służyła w firmie2, złamała tyle zasad, protokołów i rozkazów, że nie dałoby się tego zliczyć.
Miała swoje zasady i to według nich żyła. Teresa to akceptowała. Kazała tylko Klementynie obiecać, że zawsze będzie postępować w porządku. Tego właśnie Kopp się starała trzymać. Być-w-porządku.
Nagle wymiana zdań przy stoliku młodej trójki przybrała na sile. Padały coraz bardziej zażarte argumenty. Zrobiło się to niemal teatralne. Jakby ci ludzie chcieli coś sobie nawzajem za wszelką cenę udowodnić nawet kosztem robienia z siebie widowiska.
Naraz hipiska odsunęła wiklinowe krzesło i zerwała się na równe nogi. Towarzyszący jej mężczyźni zrobili to samo. Jeden z nich szarpnął dziewczynę za ramię. Niezbyt mocno. Kopp poczuła jednak, że całe jej ciało się spina. Ignorowanie takich sytuacji nie było w jej stylu. Zawsze reagowała. Dlatego kłopoty tak łatwo ją znajdowały. Teraz była w obcym kraju. W miejscu, gdzie nawet język stanowił wyzwanie. Czy powinna coś zrobić?
Nie traciła nawet chwili, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, tylko zerwała się z miejsca, żeby pomóc zaatakowanej dziewczynie. Hipiska wyskoczyła pędem z lokalu, a dwójka mężczyzn ruszyła w jej ślady. Kopp zarzuciła swój czarny plecak i również pobiegła, zostawiając za sobą wielkiego fana gazet i obsesyjnie pilnującego czystości barmana, którzy najwyraźniej woleli udawać, że nic się właściwie nie stało. Ewidentnie dbanie jedynie o własny interes było przypadłością nie tylko Polaków.
Wypadła na brukowaną uliczkę i rozejrzała się szybko. Hipiska pędziła w dół, w stronę oceanu. Dwójka mężczyzn podążała za nią. Kopp zrobiła więc to samo. Oddychała szybko. Ciężkie buty nie nadawały się do takich pościgów. Nie było jednak co narzekać. Hipiska uciekała w sznurkowych sandałach. To dopiero obuwie, które nie ułatwia biegania! Mimo to blondynka pędziła jak gazela. Dwójka mężczyzn nie odpuszczała, więc Kopp też nie zamierzała. Starała się zapomnieć, że jej kolana mają już siedemdziesiąt lat. Jeśli im nie przypomni, może wytrzymają i tę pogoń.
Biegli, wpadając na kręcących się wszędzie turystów. Klementynie migały koszulki z jakimiś podobiznami. Wydawały jej się znajome. Nie było jednak czasu się przyglądać. Ktoś coś krzyknął. Chyba jakieś imię. Może Anna? A może to było tylko przekleństwo? Nie przejmowała się tym, skupiona na celu.
Wypadła spomiędzy uroczych małych domków Last Stop wprost na plażę. Powietrze pachniało słoną wodą i wodorostami. Piasek okazał się dziwnie ciemny i przez to trochę złowieszczy. Jakby stąpała po czymś zakazanym. Mimo to biegła dalej. Mężczyźni przed nią zwalniali. Pewnie dlatego, że grzęźli tak jak ona. Dziewczyna za to nadal pędziła. Wydawało się, że teraz mogłaby im wszystkim uciec. Nieoczekiwanie jednak stanęła jak wryta. Goniący ją mężczyźni też.
– Może wystarczy, co? – zawołała Kopp, dobiegając do nich.
Po ich twarzach przebiegł grymas. I nie chodziło chyba o jej ciężki europejski akcent.
– A kto mi zakaże? – zapytał jeden z nich zaczepnie.
W takich sytuacjach lepiej najpierw działać, a potem wdawać się w dyskusje. Zdecydowanie przyjemniej się rozmawiało, kiedy klient nabrał już odpowiedniego dystansu do tematu. Klementyna kopnęła więc pierwszego mężczyznę prosto między nogi. Do tego jej ciężkie wojskowe buty nadawały się wręcz doskonale.
– Oszalałaś? – wrzasnął drugi. – George?! Żyjesz?! Cholera, to miało nie być niebezpieczne! Dlatego się zgodziłem!
Kopp zmarszczyła brwi. To miało nie być niebezpieczne? Dziwnie to zabrzmiało. Ale! Może coś źle zrozumiała. Chciała uprzejmie zapytać, co facet miał na myśli (może również przy pomocy buta). Przy wejściu na plażę zaczął się jednak zbierać tłumek. Powstrzymała się więc. Dwójka napastników wymieniała niespokojne spojrzenia, jakby bez słów starali się ustalić, co dalej.
– Anna! – krzyknął ktoś z tłumu. Teraz Kopp nie miała już wątpliwości. Ludzie wołali do tej dziewczyny po imieniu.
Zerknęła na hipiskę pytająco. Ta tylko skinęła głową, wskazując coś, co leżało kawałek dalej na piasku. Najwyraźniej powód, dla którego tak nagle stanęła. Fale kotłowały tam coś zawzięcie. W tę i z powrotem. W tę i z powrotem. Z daleka to coś mogło przypominać stertę porzuconych śmieci. Jakieś szmaty, może kłęby wodorostów.
Kopp widziała jednak wystarczająco dużo trupów, żeby wiedzieć, co mają przed sobą. Ocean wypluł na plażę martwego mężczyznę.
1 Slang. – odznaka.
2 Slang. – w policji.
ROZDZIAŁ 2
Teraz. Last Stop, Floryda
Oliver Anderson
Oliver Anderson stał na molo i przypatrywał się tłumowi, który zebrał się przy bramce. Czuł dumę, mimo że dobrze wiedział, iż ci ludzie nie zebrali się tu dla niego. Byli tu dla prawdziwych biegaczy. Jego postrzegali jedynie jako dodatkowy element. Dekorację, którą porzuci się niedługo po starcie. Miał wielką nadzieję, że utrze im wszystkim nosa, choć to nie był główny powód jego przybycia na Florydę.
Strzepnął nerwowo nieistniejący brud z ubrania.
– Jak nastrój? – zapytał Alfred Foster.
Splótł pokryte tatuażami umięśnione ramiona na piersi i przyglądał się tłumowi z wystudiowaną nonszalancją. Trenował Olivera od jakiegoś czasu. Przedtem zajmował się biegowymi gwiazdami. Był pewnie przyzwyczajony do tego, że na najważniejszych zawodach zjawiały się tłumy. A może tylko chciał pokazać, że to całe zamieszanie zupełnie nie robi na nim wrażenia.
– W porządku – zapewnił Oliver, choć był bardzo spięty. Znów strzepnął ubranie.
Nie przyjechali pierwsi. Adam Parker stał już na końcu pomostu. Sam Adam Parker! Jeden z najsłynniejszych biegaczy dziesięciolecia. Może ten wyścig nie był głównym celem wizyty Olivera Andersona na Wyspie Zaginionych, ale mimo wszystko to robiło wrażenie. Będzie się ścigał z najlepszymi. On! Zupełnie nieznane w świecie sportu nazwisko.
Mógł być czarnym koniem wyścigu, ale czuł się gotowy. Włożył naprawdę dużo pracy, żeby się zakwalifikować. Treningi, dieta, fizjoterapia. Wszystko, byle dostać się na ostateczną listę. Bardzo krótką i elitarną listę. Zależało mu na tym tak bardzo, bo to była idealna okazja, żeby zrealizować plan, nad którym pracował od bardzo długiego czasu. Plan, dzięki któremu ludzie będą przychodzić tak tłumnie dla niego. Tylko dla niego.
Oliver pomachał zebranym przy bramkach fanom biegania. Przy wejściu na molo stali ochroniarze. Inaczej ludzie wdarliby się na pomost i zapewne na jacht, a dziś wieczorem na wyspie mogli przebywać wyłącznie zaproszeni. Nikt inny. To też bardzo Andersonowi odpowiadało.
Treningi z Alem Fosterem uważał za inwestycję. Konieczną, żeby dostać się do ścisłego grona. Równolegle podjął też jednak inne kroki. Znów strzepnął pyłki z ubrania. Wynajęcie Sebastiana Wooda uważał za kolejny punkt, który mógł doprowadzić do celu.
Przyjechał do Wooda do Orlando, choć niezbyt lubił duże miasta.
***
Wcześniej. Orlando, Floryda
Anderson zaparkował przed budynkiem, który wskazała mu nawigacja w wynajętym na lotnisku samochodzie. Serce biło mu jak szalone. Przed chwilą o mało nie miał stłuczki! Jak by wyjaśnił pani na stanowisku Hertza, że bok jest wgnieciony? Jak ci ludzie do cholery jeżdżą!
Zerknął na siedzenie pasażera obok siebie. Część rzeczy wypadła z jego skórzanej aktówki i leżała teraz porozrzucana na fotelu i na gumowej macie w miejscu na nogi. Najgorzej, że wypadło też drugie śniadanie, które sobie przygotował według zaleceń trenera Fostera.
Oliver zaklął pod nosem. Jabłka były całe, ale banan zgniótł się częściowo przygwożdżony książką Stephena Kinga. Zbiór opowiadań Cztery po północy towarzyszył Andersonowi ostatnio wszędzie. Był zaczytany, pożółkły, ale ciągle dało się przecież nim delektować. Teraz, z rozsmarowanym miąższem owocu, antologia nie nadawała się do niczego. Trzeba będzie kupić nowy egzemplarz. Kurwa!
Dobrze, że chociaż owoc nie rozmazał się po siedzeniu. Pewnie policzyliby mu za czyszczenie auta, a gumową wycieraczkę wystarczy przemyć wodą na jakiejś stacji i tyle. Z tym sobie poradzi. Uspokajał się powoli. Teraz już umiał to robić, bo trener Foster dużo z nim pracował nad oddechem. Przedtem Oliver łatwo się denerwował i trudno przychodziło mu wyciszanie nerwów. Dobrze, że to się zmieniło. Przyda się nie tylko podczas biegania.
Zebrał długopisy, notes i papiery. Kartki manuskryptu były teraz przemieszane. Dobrze, że to krótki tekst. Nie będzie problemu z uporządkowaniem go. Zaczął nerwowo układać kartki. Spokojnie. Wdech, wydech. A wszystko przez jakąś dziewczynę, która robiła sobie makijaż, jednocześnie prowadząc samochód, nagrywając TikToki i rozmawiając z kimś. Wdech, wydech. Czy coś tam jeszcze robiła! Cholerna dziwka!
– Wdech, wydech – powiedział do siebie cicho.
Wysiadł z samochodu i otrzepał koszulę. Nic na niej nie było. Ot, stary nawyk. Nabrał go, kiedy wpadł mu do głowy plan, który właśnie realizował. Ta strategia to był świetny sposób, żeby zyskać rozgłos, a może wręcz sławę. Jednak trzeba było przyznać, że Oliver czuł się z powodu swojego planu również trochę… brudny.
Bieganie akurat w tym pomogło. Endorfiny sprawiały, że nie czuł podświadomej niechęci do samego siebie. Bo pewnie o to właśnie chodziło. Niechęć, może lekkie wyrzuty sumienia. Ale człowiek robi, co może, żeby przetrwać, prawda?
Spojrzał w stronę budynku. To nie była najlepsza dzielnica Orlando. Oliver nie znał tego miasta, ale słyszał plotki o Mercy Drive. Podobno bywało tu niebezpiecznie. Nie zamierzał jednak oceniać Sebastiana Wooda po tym, jakie miejsce wybrał na siedzibę swojej firmy. Zapewne w ścisłym centrum lokale były bardzo drogie. A może wcale nie o to chodziło. Zważywszy na jego profesję, może to był celowy wybór. Tu bardziej potrzebowano detektywa niż gdzieś, gdzie nie notuje się zbyt wiele przestępstw.
Oliver rozejrzał się niepewnie. Nie ukradną mu wypożyczonego auta? To by był zdecydowanie większy problem niż czyszczenie dywanika z rozgniecionego banana. Uspokajało go, że okolica wcale nie wydawała się niebezpieczna. Ot, zielone trawniki, niskie domki jednorodzinne. Może nie eleganckie czy gustowne, ale też nic szczególnie obskurnego. Biuro mieściło się w jednym z takich budyneczków. Może Sebastian Wood również tu mieszkał?
Oliver wdrapał się po nieco rozchwianych schodach na ganek. Nie zdążył nawet wyciągnąć ręki, żeby zapukać, kiedy drzwi stanęły otworem. W progu zobaczył blondynkę ubraną w gruby tweedowy żakiet. Na ten widok pot popłynął mu po czole. Przy tych temperaturach w takim stroju musiało być jej strasznie gorąco. Nie wyglądała jednak ani na spoconą, ani zgrzaną. Wręcz przeciwnie. Zdawała się absolutnie niewzruszona pogodą.
– Pan Anderson – powiedziała grzecznie. – Zapraszam. Jestem sekretarką pana Wooda. Panna Agnes Lewis do pańskich usług.
Czy ona właśnie powiedziała panna? Oliver stłumił głupi chichot. Ta dziewczyna wyglądała jak żywcem przeniesiona z jakiejś wczesnej powieści Agathy Christie. A może nawet lepiej czułaby się w epoce wiktoriańskiej. Anderson postanowił dobrze ją zapamiętać i wykorzystać kiedyś w jednej ze swoich opowieści. Był pisarzem. No prawie. Dopiero zaczynał, ale to była kwestia czasu. No i powodzenia planu, z którym tu przyjechał.
– Zapraszam do środka – ponagliła panna Agnes.
Zorientował się, że zastygł w bezruchu. Czasem mu się to zdarzało, kiedy zbyt mocno zatonął w myślach. Jak tylko zamknęły się za nim drzwi, otoczył go przyjemny chłód. A więc działała klimatyzacja. To był sekret asystentki detektywa.
– Napije się pan czegoś?
Znajdowali się w dość przestronnej poczekalni. Zapewne przerobionej z pokoju dziennego. Z boku ustawiono czarną sofkę i stolik. Leżały na nim kolorowe pisma. Raczej tabloidy. Nie sugeruje to zbyt wyszukanej klienteli, podsumował Oliver w duchu. Teraz trochę żałował, że tu przyjechał. Ale skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B. Rozmawiał już wstępnie z Sebastianem Woodem przez telefon. Preferował jednak kontakt osobisty. Chciał zobaczyć człowieka, któremu ma powierzyć powodzenie misji.
Drzwi w końcu pomieszczenia otworzyły się szeroko.
– Oliverze!
Jowialny ton niezbyt pasował do ostrzyżonej na rekruta głowy i wielkich mięśni Sebastiana Wooda. Lepiej brzmiałby w ustach jakiegoś pulchnego starszego pana.
– Witam, przepraszam za spóźnienie. Miałem… hmm… drobny incydent – usprawiedliwił się przyszły pisarz, otrzepując ubranie. – O mało nie wjechała we mnie jakaś kobieta.
Detektyw uśmiechnął się szeroko.
– Och, nie szkodzi – zapewnił natychmiast. – Tu u nas na południu ludzie jeżdżą jak wariaci, prawda? Zapraszam do mojego gabinetu.
Oliver odwrócił się do Agnes ni to na pożegnanie, ni to w podziękowaniu i poszedł do biura, nie odpowiadając na jej pytanie o napoje. Czy to niegrzecznie? Znów stłumił kolejny chichot. Pewnie w jej mniemaniu tak, ale w końcu to on płacił. A przynajmniej oni tak myśleli, poprawił się z uśmieszkiem.
Usiedli przy ciężkim biurku Wooda. Pasowało do jego nazwiska3, postury i powagi sytuacji. Będąc tu, można było poczuć się jak w dawnym filmie gangsterskim.
– Zacznę może od razu od konkretów – poinformował detektyw. – Wie pan, że nie jestem człowiekiem, który owija w bawełnę. Walę prosto z mostu. Kiedyś byłem snajperem. Może dlatego nie obchodzi mnie nic poza celem.
– Tak, oczywiście. Mnie to odpowiada.
Oliver położył teczkę na kolanach i uchylił lekko, żeby kartki manuskryptu wystawały znacząco. Detektyw nie dał po sobie znać, że to zauważył.
– Zainteresowała mnie oczywiście pańska historia – mówił tylko dalej. – Więcej, byłem nią dogłębnie zbulwersowany. Oczywiście, że postanowiłem to sprawdzić.
– I? – zapytał Oliver w napięciu.
Był zmęczony po treningach z Fosterem, ale poczuł nowy, niesłychany zapał do przeprowadzenia swojego planu. Teraz nie żałował już przyjazdu aż do Orlando, i to na długo przed wyścigiem w Last Stop. Wreszcie, po wielu latach, może się uda. Próbował tylu rzeczy. Nawet durnego wyjazdu do Montany, gdzie miejscowy szeryf prawie wziął go za terrorystę.
No właśnie! Oby tylko nikt nie skojarzył Olivera z tamtym incydentem. Nie, raczej nie… Anderson zapuścił cieniutki wąsik. Niby niepozorny, ale jak zmieniał jego twarz. Niezbyt może pasował do platynowych pasemek udających rozjaśnione słońcem refleksy, ale nie szkodzi.
– No więc powiem wprost, bo zawsze strzelam prosto do celu, jak już wspomniałem. Ciężko będzie udowodnić to, o czym pan mówi.
Oliver znów niemal parsknął śmiechem. Oczywiście, że było to ciężko udowodnić. Albo inaczej: doskonale wiedział, że to wszystko było nie do udowodnienia. Tylko że jeśli się chciało, to zawsze się dało, prawda?
– Oliverze?
Głos Wooda wyrwał pisarza z zamyślenia.
– Tak. Cóż… czyli nic nie da się zrobić? – zapytał, mając nadzieję, że to zmusi detektywa do zaprzeczenia. Może zagra na jego ego. Oliver nie był wprawdzie damą w opałach (Agnes zapewne świetnie by to zagrała), ale widział w Woodzie kogoś, kto naprawdę nie lubi przegrywać.
– Tego nie powiedziałem – odparł Sebastian natychmiast. – Uprzedziłem tylko lojalnie, bo nie chciałbym narażać pana na koszty, jeśli nie ma gwarancji udowodnienia pańskich twierdzeń. Wiadomo. Dla mnie i mojej agencji to zarobek, ale muszę też dbać o zadowolenie moich klientów. Nie chciałbym dawać panu złudnych nadziei.
Oliver znów o mało się nie roześmiał. Narażać na koszty? Anderson tak naprawdę nie miał pieniędzy, żeby teraz zapłacić, choć pozował na majętnego. Zarówno przed Woodem, jak i przed Fosterem. Cóż, w pewnym momencie obaj się zorientują, że nie ma nic. A przynajmniej póki co. Może się zdenerwują. Jeśli tak, będzie myślał, jak się pozbyć problemu. Bo muszą przecież zrozumieć, że to inwestycja. A czasem na zwrot inwestycji się czeka.
– Dziękuję za szczerość. Niech pan dalej robi swoje – powiedział bez najmniejszego zawahania. – Może uda się panu znaleźć jakieś dowody. Albo chociażby poszlaki.
Tak naprawdę poszlaki też by wystarczyły. W sumie Oliver miał już nawet wypisaną ich listę. Potrzebował tylko, żeby to ktoś z zewnątrz wpadł na te rzeczy. Lepiej by to wyglądało. Bardziej wiarygodnie, niż kiedy by mówił on sam.
– Oliverze?
Najwyraźniej Anderson znów odpłynął. Musiał popracować nad tym, żeby tak nie tonąć w myślach. Ktoś mógłby to źle odebrać. Teraz musiał być postrzegany jako osoba krystaliczna. Strzepnął pyłek z ubrania.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
3 Wood (ang.) – drewno.