Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Upalne lato tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku na zawsze pozostanie w pamięci mieszkańców odciętej od świata wsi Utopce. To wtedy ofiarą krwiożerczego wampira padły dwie osoby. Wśród przepastnej puszczy pełnej leśnych duchów łatwo jest uwierzyć w działanie sił nadprzyrodzonych. Czy gwałtowna śmierć obu ofiar naprawdę jest dziełem upiora? A może to któryś z mieszkańców wsi miał swoje powody, żeby zabić? Trzydzieści lat później sprawę rozwikłać muszą Daniel Podgórski i kontrowersyjna Klementyna Kopp. Perturbacje w życiu prywatnym śledczych utrudniają dotarcie do prawdy. Czy uda im się odkryć tożsamość mordercy? A może tylko obudzą przyczajonego przez lata wampira i nic nie będzie już w stanie powstrzymać nadchodzącego zła?
„Utopce” to piąty tom sagi kryminalnej o policjantach z Lipowa. Historie te łączą w sobie elementy klasycznego kryminału i powieści obyczajowej z rozbudowanym wątkiem psychologicznym osadzonym w szerokim kontekście społeczno-obyczajowym. Książki cenione są za unikalny styl narracji, trzymającą w napięciu fabułę i dopracowane portrety psychologiczne bohaterów. Dlatego saga o Lipowie doceniana jest również przez wielbicieli innych gatunków literackich. Porównywana jest do książek Agathy Christie i powieści szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg.
Katarzyna Puzyńska (ur. 1985) – z wykształcenia psycholog. Przez kilka lat pracowała jako nauczyciel akademicki na wydziale psychologii. Teraz całkowicie skupiła się na realizowaniu swojej największej pasji, czyli pisaniu. W wolnych chwilach biega, spaceruje ze swoimi psami i jeździ konno. Uwielbia Skandynawię i Hiszpanię.
Pochodzi z Warszawy, ale w dzieciństwie wiele czasu spędzała w niewielkiej wsi pod Brodnicą, gdzie toczy się akcja jej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 586
W serii ukazały się:
Motylek
Więcej czerwieni
Trzydziesta pierwsza
Z jednym wyjątkiem
Utopce
Łaskun
Dom czwarty
Czarne narcyzy
Nora
Rodzanice
Pokrzyk
Śreżoga
Martwiec
Copyright © Katarzyna Puzyńska, 2015
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© Vova Shevchuk / Shutterstock
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Anna Sidorek
Korekta
Maciej Korbasiński
Maria Talar
ISBN 978-83-8295-515-6
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Louis,
który na zawsze pozostanie w naszych sercach.
Welcome to my house! Enter freely and of your own free will!
Bram Stoker, Dracula
Witam w moim domu! Proszę wejść swobodnie i z własnej nieprzymuszonej woli!
Bram Stoker, Dracula
(przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska)
Zapis przesłuchania świadka
sierż. szt. Emilii Strzałkowskiej
Miejsce przesłuchania: Komenda Powiatowa Policji w Brodnicy
Termin przesłuchania: 10 listopada 2014
Przesłuchanie prowadzą: insp. Judyta Komorowska i podinsp. Wiesław Król
Judyta Komorowska: W myśl artykułu sto dziewięćdziesiątego kodeksu postępowania karnego raz jeszcze pouczam świadka o odpowiedzialności karnej za zeznanie nieprawdy lub zatajenie prawdy. Podstawa prawna artykuł dwieście trzydzieści trzy paragraf jeden kodeksu karnego. Czy świadek zobowiązuje się do składania zeznań zgodnych z prawdą i rozumie swoje prawa?
Emilia Strzałkowska: Tak.
Wiesław Król: Jak pani wie, pani sierżant, chcemy porozmawiać trochę o tym, co wydarzyło się przedwczoraj. A przede wszystkim o roli komisarz Klementyny Kopp w tym, co zaszło. Czy udzieli nam pani odpowiedzi na kilka pytań, pani sierżant?
Emilia Strzałkowska: Chyba nie mam wyboru, prawda?
Wiesław Król: Rzeczywiście, obawiam się, że nie.
Judyta Komorowska: Czy świadek widziała całą sytuację?
Emilia Strzałkowska: Tak.
Wiesław Król: Czy można było zrobić cokolwiek, żeby zapobiec wydarzeniom z przedwczoraj?
(świadek milczy)
Judyta Komorowska: Czy świadek zrozumiała pytanie?
Emilia Strzałkowska: Rozumiem.
Judyta Komorowska: To proszę odpowiedzieć. Czy można było zrobić cokolwiek, żeby zapobiec przedwczorajszym wydarzeniom?
(po chwili)
Emilia Strzałkowska: Trudno mi powiedzieć.
Wiesław Król: Zacznijmy może po kolei, pani sierżant. Czy komisarz Klementyna Kopp od początku waszego śledztwa zachowywała się dziwnie?
Emilia Strzałkowska: Państwo znają Klementynę?
Judyta Komorowska: Nie osobiście.
(świadek sięśmieje)
Judyta Komorowska: Czy powiedziałam coś zabawnego?
Emilia Strzałkowska: Nie. Chodzi tylko o to, że… no, Klementyna z reguły zachowuje się dziwnie. Zrozumie pani, kiedy ją pozna.
Wiesław Król: Może spróbuję w takim razie inaczej sformułować pytanie. Czy w sobotę ósmego listopada zachowanie komisarz Klementyny Kopp w widoczny sposób odbiegało od jej standardowego sposobu bycia?
Emilia Strzałkowska: Powiedziałabym, że początkowo wszystko było jak zazwyczaj.
Judyta Komorowska: A jednak doszło do tych wydarzeń, więc coś poszło nie tak, jak trzeba.
(świadek milczyprzez chwilę)
Emilia Strzałkowska: Tak.
Judyta Komorowska: Czy świadek spodziewała się, że to nastąpi?
Emilia Strzałkowska: Nie. Zupełnie nie. To było za wiele. Nawet jak na Klementynę.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
Utopce. Sobota, 25 sierpnia 1984.
Godzina 8.30.
Wojtek Czajkowski
Wojtek Czajkowski leżał na łóżku i patrzył w sufit. Okno było otwarte, więc słyszał wesoły śpiew ptaków i delikatny szum wiatru w koronach drzew. Ich dom znajdował się tuż przy ścianie lasu. Gałęzie prawie wdzierały się do pokoju chłopaka. Podobało mu się to. Sprawiało wrażenie, jakby on sam był częścią tego magicznego świata.
Powoli przekręcił się na bok. Jego spojrzenie padło na zdjęcie Olafa. Westchnął. Młodszy brat wyjechał wczoraj rano na kolonie. Bez niego ten dom był zupełnie nieznośny. I żadne drzewa tu nie pomogą. Nic. Brat był bowiem chyba jedyną względnie normalną osobą, która mieszkała w „Żebrówce”.
Wojtka opanowało dziwne rozrzewnienie. Wstał powoli z łóżka i wyjrzał przez okno. Zapach lasu był tu jeszcze silniejszy, ale nie zagłuszał niemożliwej do zignorowania woni świń dolatującej od gospodarstwa sąsiadów. Matka nazywała ten zapach smrodem. Wojtek jakoś nie potrafił. W tych zwierzętach było coś niesłychanie ludzkiego, chociaż Gloria nigdy by tego nie przyznała. Może stąd właśnie jej nienawiść. Może to przez Orwella?
Wojtek wzruszył ramionami i pociągnął nosem, mimo że nie miał kataru. Z matką bywało trudno. Bywało? To chyba nie najlepsze określenie. Zawsze było z nią trudno. Gloria udawała, że ich kocha. Młodszy brat chyba w to wierzył, ale Wojtek zawsze wiedział lepiej. Już dawno zrozumiał, że matka w rzeczywistości ich nienawidzi. A zwłaszcza jego. Podejrzewał, że winiła go za przedwcześnie zakończoną karierę w świecie filmu. Nigdy mu tego nie zapomniała. A może ona po prostu nie umie kochać?
Czas było się ubrać. Powoli. Z namaszczeniem. Wojtek miał dziś dziwną potrzebę celebrowania każdego, najmniejszego nawet ruchu. Jakby był jego ostatnim. Najpierw dokładnie cztery kroki od okna do drewnianej szafy. Uniesienie nogi. Opuszczenie. Uniesienie. Opuszczenie. Lewa. Prawa. Potem uniesienie ręki i otworzenie drzwiczek. Drewnianych. Wyciągnięcie zaprasowanej w kant koszuli, która też zdawała się drewniana.
Drewno. Drewno. Drewno. Wszystko w „Żebrówce” było z drewna. Jak zresztą w całych Utopcach. Drewno tu, drewno tam. A wokoło jeszcze więcej drewna. Wieś znajdowała się przecież dokładnie w środku lasu na podłużnej, otoczonej strumieniem polanie. Do najbliższej wsi, Zbiczna, było stąd ponad sześć kilometrów. Najpierw około pięciu przez gęsty las, a potem jeszcze kilometr polną drogą. Za Utopcami nie było już nic. Przycupnęły na krańcu świata.
Wojtek westchnął. Trudno sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek miało być inaczej. To zdawało się niemożliwością.
Chłopak skończył się ubierać i spojrzał w lusterko. Włosy miał zmierzwione. Sięgnął więc po kościany grzebień, który dostał kiedyś od Glorii. Chyba jedyny prezent od matki. Znowu westchnął. Już miał wyjść z pokoju, kiedy zauważył, że drewniana szafa pozostała otwarta. Drzwiczki zaskrzypiały z wyrzutem, gdy je zamykał. A może złowrogo? Wojtek zganił się za tę dziecinną myśli. To chyba przez historię z altaną i wampirem coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy.
– Co za głupota – mruknął do siebie. Mimo to poczuł, jak po karku przebiega mu dreszcz niepokoju.
Wyjrzał raz jeszcze przez okno. Altana stała niemal pod samą ścianą lasu. W jasnym świetle dnia zdawała się zupełnie niewinna. Aż dziw, że tyle było o nią krzyku. Pomyśleć, że pani Czesława omal ich nie pozabijała. Święta inkwizycja Utopców pachnąca świniami ze swojej hodowli, zaśmiał się Wojtek w duchu. Godna przeciwniczka dla matki.
Wojtek wyszedł z pokoju i stanął na środku korytarza na piętrze. Trwał tak przez chwilę bez ruchu. Znowu pociągnął nosem. Z dołu dochodziły go głosy rodziców. Głęboki bas ojca i lalkowaty falset matki. Odgłosy dzieciństwa. Przez moment prawie zapomniał, że ma już dziewiętnaście lat. Że jest już mężczyzną.
Nagle matka krzyknęła coś głośniej. To natychmiast wyrwało Wojtka z zamyślenia. Ruszył korytarzem w kierunku schodów. Zawahał się przez moment przed drzwiami do pokoju Olafa. W końcu zajrzał do środka. Nie mógł się powstrzymać.
Wszystko oczywiście elegancko poukładane. Najwyraźniej młodszy brat sprzątnął tu bardzo dokładnie tuż przed wyjazdem na obóz. Nigdy niczego nie zostawiał nieskończonego. Był pedantyczny do bólu.
Na twarzy Wojtka zatańczył uśmiech. On i Olaf tak bardzo się różnili. Młodszy brat był taki sam jak ojciec – ścisły, uporządkowany umysł. Wojtek był artystą. Jak matka. Może dlatego Gloria nigdy nie mogła go znieść. Unikała go, jak tylko mogła. Może dlatego go nie kochała?
Wojtek zamknął ostrożnie drzwi pokoju brata i zszedł po drewnianych schodach na parter. Znał doskonale każde skrzypnięcie. Na pierwszym stopniu cichy trzask. Potem zgrzytnięcie i przeciągły pisk. Później znowu trzask. Potem chwilę nic i dwa krótkie skrzypnięcia na najniższych stopniach. Wojtek był pewien, że zapamięta tę dziwną melodię do końca życia.
Na dole odgłosy kłótni rodziców przybrały na sile. Matka rozprawiała o czymś gniewnie. Ojciec tylko wydobywał z siebie raz po raz jakieś monosylaby. Najwyraźniej nie miał najmniejszej ochoty na dyskusję. Właściwie nie było w tym nic szczególnie dziwnego. Gloria potrafiła być męcząca. Wojtek bardzo dziwił się ojcu, że wytrzymał z matką tyle lat i nie odszedł. A może nie zawsze tak było? Może Wojtek nie pamięta lepszych czasów? Czy to jego wina, że matka jest taka, a nie inna? Gdyby się nie urodził, jej kariera nie ległaby w gruzach.
– Myślisz, że ta altana mi wystarczy?! – krzyczała Gloria z typową dla siebie afektacją.
Wojtek westchnął. Znowu altana. Od miesiąca nie było żadnych innych tematów. Altana to, altana tamto. Wojtek zdążył już znienawidzić to słowo.
Altana
Któregoś dnia ojciec przyszedł do pokoju Wojtka. To było jakoś pod koniec lipca. Środek lata. Wojtek pamiętał, że słońce świeciło ostro, a upał dawał się we znaki jeszcze bardziej niż teraz. Wojtek cieszył się, że tak bardzo w ostatnich miesiącach wychudł. Bezsenność i niezdrowe pobudzanie miały jednak swoje plusy. Łatwiej znosił upały.
Ojciec otarł pot z czoła. Oczywiście chusteczką z monogramem „T.Cz.”. Od pewnego czasu Tadeusz uwielbiał epatować swoimi inicjałami. Na palcu zawsze nosił nieodłączny sygnet, jakby był jakimś szlachcicem.
Szczerze mówiąc, Wojtek nie znosił tej pretensjonalności. Nie komentował jej jednak. Postanowił sobie bowiem, że jego kontakty z ojcem muszą ulec poprawie. Dalsze kłótnie do niczego nie prowadziły. Zupełnie. Mogły wręcz zaszkodzić. Wzbudzić nadmierne zainteresowanie, a Wojtek potrzebował przecież przestrzeni. Jak nigdy dotąd. W ten sposób przynajmniej tęsknota za akceptacją matki była łatwiejsza do zniesienia.
Tadeusz raz jeszcze otarł czoło i schował zdobioną inicjałem chusteczkę do kieszeni marynarki.
– Wybudujemy altanę – oznajmił.
Wybudujemy altanę. Tylko te dwa słowa. Ojciec nigdy nie lubił zbyt wiele mówić. Wybudujemy altanę. Jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. Jakby to mówiło już wszystko.
– Co masz na myśli, tato? – zapytał wtedy Wojtek.
Tadeusz podszedł do okna, które było otwarte równie szeroko jak dzisiejszego ranka. Przysiadł na drewnianym parapecie. Wyglądał teraz młodo mimo swoich przedwcześnie posiwiałych skroni. Siwizny spowodowanej Jaruzelskim i innymi, jak zwykł powtarzać.
Wojtek ze swojej strony miał w dupie Jaruzelskiego. I innych. Przywilej młodości. I przywilej artysty. Bo przecież był artystą. Jak Gloria. Wojtek nie sądził, by matka przejmowała się polityką w jakimkolwiek stopniu. Myślała tylko i wyłącznie o sobie. Zawsze.
– Mama ma czterdzieste urodziny – stwierdził Tadeusz.
Trudno było nie pamiętać. Matka mówiła o tym od początku roku. „Dwudziestego trzeciego sierpnia zakończy się pewien etap” – powtarzała bez wytchnienia każdemu, kto tylko chciał jej słuchać.
„Dwudziestego trzeciego sierpnia zakończy się pewien etap”. I tak bez końca. Patrzyła przy tym na ojca. Dziko. Jakby to Tadeusz był winien, że wskazówki zegara przesuwają się nieubłaganie do przodu. Ojciec zdawał się nie zauważać pretensji matki, ale Wojtek, owszem, widział. Gloria chciała być zupełnie gdzie indziej. Na pewno nie w Utopcach. Chciała lśnić jak w latach sześćdziesiątych, kiedy była jeszcze królową wielkiego ekranu.
– I co z tego? – zapytał Wojtek nieco gniewnie, porzucając myśli o matce.
Zamiast odpowiedzi Tadeusz wydobył z kieszeni złożony we czworo plan altany.
– Mamie bardzo spodobał się ten projekt – wyjaśnił. – Kiedy byliśmy w Warszawie.
Rodzice rzeczywiście byli w stolicy jakiś czas temu. Na konferencji naukowej, gdzie ojciec miał odczyt. Wojtek nie wiedział dokładnie, czego wykład dotyczył. Nigdy nie potrafił zrozumieć zawiłych wyjaśnień Tadeusza, który ekscytował się niezmiernie przedmiotem swoich badań i na ten akurat temat mógł rozprawiać godzinami. Tetraetyloołów. To było obce słowo. Jak z zupełnie innego języka. Brzmiało groźnie. I takie też było. O ile Wojtek dobrze ojca zrozumiał.
Tetraetyloołów nie był jednak najważniejszy. Na pewno nie dla matki. Kiedy Tadeusz wygłaszał w stolicy swoje kazania na temat toksykologii, Gloria brylowała na salonach. Wojtek doskonale ją sobie wyobrażał. W eksponującej figurę nieco przyciasnej wieczorowej sukience i w utapirowanych blond włosach niegdysiejszej seksbomby. Matka udająca gwiazdę, którą już przecież nie była. Żony dygnitarzy najwyraźniej ją jednak lubiły i chętnie zapraszały na swoje przyjęcia. A może to ich mężowie, poprawił się w duchu Wojtek. Nie znał chyba żadnej kobiety, która darzyłaby Glorię przyjaźnią.
Podczas jednej z takich wizyt, gdzieś pomiędzy tetraetyloołowiem, anegdotami o Kalinie Jędrusik i kolejnymi kieliszkami szampana, matka zobaczyła altanę. Z miejsca oznajmiła ojcu, że też musi mieć taką. Przynajmniej tyle jej się należy za życie na prowincji, na które ją skazał.
Wojtek był pewien, że matka nie powiedziała tego wprost. Miała swoje sposoby, żeby zasugerować to i owo. Ojciec z reguły zbywał jej starania typowym dla siebie milczeniem. Jednak nie tym razem.
– Mamie też coś się od życia należy – powiedział Tadeusz tamtego dnia miesiąc temu. Cały czas zaciskał w dłoniach projekt altany. – Zamierzam też trochę wyremontować naszą „Żebrówkę”. Może Glorii będzie łatwiej.
Trzy zdania. Ojciec rzadko kiedy mówił tak dużo naraz. Oczywiście nie licząc tematów związanych z toksykologią.
– Pomyślałem, że może byś mi pomógł? – kontynuował. – Chciałem też wynająć tych twoich kolegów. Jak oni się nazywają?
– Mówisz o Kosmie i Rafale?
Ojciec pokiwał głową.
– Trzeba dać zarobić miejscowym – powiedział. – Zapytasz ich, czyby chcieli?
– Jasne, tato. Zajmiemy się tym.
Wojtek nie miał najmniejszych wątpliwości, że Kosma i Rafał się zgodzą. Co mieli innego do roboty? Kosma Żebrowski uczył się w zawodówce na budowlańca, więc był oczywistym kandydatem na wykonawcę. Poza tym był biedny jak mysz kościelna. Wytarte ubrania zawsze na nim wisiały, a jego twarz była kwadratowa i koścista. W zaciśniętych ustach zawsze trzymał nieodłącznego papierosa. O ile to możliwe, Kosma był jeszcze większym milczkiem niż ojciec. Odzywał się tylko monosylabami, a i te były ledwo zrozumiałe.
Rafał stanowił kompletne przeciwieństwo Kosmy. Wyszczekany, wszędzie było go pełno. Zawsze ciągnął się za nim zapach świń z hodowli jego matki. Nie przeszkadzało mu to jednak w najmniejszym stopniu w podrywaniu lokalnych dziewcząt.
Wojtek nigdy specjalnie nie lubił Rafała. Ani Kosmy, jeżeli już o to chodzi. W Utopcach nie było jednak szczególnie wielkiego wyboru. Wieś była tak mała, że jako rówieśnicy właściwie byli na siebie skazani. W dzieciństwie większość czasu spędzali razem. Teraz też, ale chyba bardziej z przyzwyczajenia niż chęci. Trzej drewniani muszkieterowie, na drewnianej polanie, wśród drewna okolicznej puszczy.
Dokładnie tak, jak Wojtek przewidział, Kosma i Rafał nie zawiedli. Na początku sierpnia osiemdziesiątego czwartego roku zaczęli we trzech remontować „Żebrówkę”. Ojciec obiecał, że do nich dołączy, ale skończyło się jak zwykle. Musiał pojechać do Warszawy, żeby nadzorować kolejny etap jakiegoś eksperymentu. Podobno bardzo nowatorskiego. Nawet władze PRL były dumne z siwowłosego Tadeusza. A to już przecież coś. Gloria oczywiście z zadowoleniem wykorzystała kolejną okazję, żeby wyrwać się z Utopców do stolicy.
Chłopcy mieli więc dom dla siebie. Kosma narzucał im jednak równe tempo, jakby to jemu najbardziej zależało na poprawieniu wyglądu starej drewnianej willi. Może dlatego, że dawno temu „Żebrówka” należała do jego rodziny. Nie pozwalał na zbyt długie odpoczynki, chociaż nawet on lubił wieczorami przysiąść na ganku i wypić jedną czy dwie butelki piwa.
Altana.
Ją zostawili sobie na koniec, mimo że ojciec prosił, żeby właśnie od niej zaczęli. Drewnianym muszkieterom nie chciało się pracować na dworze w tym upale. Zwłaszcza że pod ścianą lasu, gdzie miała stanąć, powietrze dosłownie wisiało bez ruchu. Ich zapomniana polana tego sierpnia zmieniła się w wielką rozgrzaną patelnię.
Pracowali bez koszulek. Żebra Kosmy odcinały się pod skórą, kiedy kolega głęboko zaciągał się papierosem. Rafał był o wiele potężniejszej budowy. Miał wyraźnie zarysowane mięśnie, ale też niewielką oponkę, której dorobił się na wieprzowinie z hodowli matki. Nie wiedzieć czemu Wojtek nie mógł oderwać oczu od kolegów, niezdrowo zafascynowany ich młodymi ciałami. Czuł się z tym dziwnie. Zdecydowanie wolał przecież dziewczyny. Zwłaszcza jedną.
Ojciec i matka wrócili do domu, kiedy trzej drewniani muszkieterowie właśnie zaczynali kopać płytki dół pod fundament. Tadeusz był wyraźnie niezadowolony, że altana jeszcze nie stoi. Gloria też oczywiście była obrażona. Jak zawsze, kiedy wracała do znienawidzonej wsi i znienawidzonego drewnianego domu. Do znienawidzonego syna, dodał w duchu Wojtek. Uśmiechnęła się tylko raz, kiedy Olaf poszedł się z nią przywitać. Tylko młodszego brata jakoś tolerowała.
Tadeusz wziął Wojtka na stronę.
– Co z altaną? – zapytał niemal gniewnie. A przecież ojciec, w przeciwieństwie do matki, rzadko kiedy pozwalał sobie na okazywanie złości.
– Właśnie zaczynamy – pospieszył z wyjaśnieniami Wojtek.
Kosma i Rafał pokiwali głowami dla poparcia jego słów. Stali nieopodal oparci o szpadle. Ojciec spojrzał na chłopców spod oka. Nadal nie był usatysfakcjonowany. Wojtek poczuł się więc w obowiązku coś dodać.
– Dziś zaczynamy kopać fundamenty. Potem Kosma zrobi wylewkę. Sama konstrukcja nie powinna nam zająć wiele czasu.
Tadeusz zmierzył syna od stóp do głów urażonym spojrzeniem. Nie odezwał się, ale Wojtek doskonale wiedział, co ojciec chce mu przekazać. Jest prawie połowa miesiąca. Czterdzieste urodziny matki już niedługo. Zdążycie? Zdążycie?! Mam dosyć utyskiwania Glorii. Altana musi być gotowa na 23 sierpnia. Żeby nie wiem co.
– Wszystko będzie gotowe na urodziny mamy – zapewnił raz jeszcze Wojtek.
Ojciec odetchnął, jakby nareszcie uspokojony. Poszedł do domu, zostawiając ich samych.
– To robimy czy nie robimy? – zapytał Rafał ze śmiechem.
Kosma wypuścił tylko kłąb dymu. Wciąż wpatrywał się w „Żebrówkę”, jakby tam kryło się coś bardzo ciekawego. Co jakiś czas czyścił paznokcie szpikulcem swojego bosmańskiego noża. Chyba kiedyś nazwał to coś marszpiklem. Wojtek pierwszy raz słyszał to słowo. Szpikulec służył podobno do wykonywania splotów na stalowych linach. Wojtek nie wiedział, skąd przyjaciel ma ten nóż. Jego dziadek był co prawda żołnierzem podczas drugiej wojny światowej, ale chyba nie w marynarce wojennej.
– Jasne, że kopiemy. I to szybko. Ojciec i tak już jest wściekły – powiedział Wojtek. Niepotrzebnie, przecież Rafał i Kosma doskonale słyszeli ich rozmowę. – Kosma, jesteś pewien, że zdążymy na tego dwudziestego trzeciego? Matka już planuje fetę. Nie chcę kłopotów.
Kosma raz jeszcze zaciągnął się swoim nieodłącznym papierosem. Zgniótł niedopałek i schował nóż do kieszeni. W końcu niechętnie oderwał spojrzenie od „Żebrówki” i skinął powoli głową.
– Załatwmy to szybko – rzucił Wojtek. – I po kłopocie.
I po kłopocie? Może nie powinien był tak mówić? Potem zastanawiał się, czy może w ten sposób obudził jakieś zło.
Kosma kopał intensywnie, unikając teraz patrzenia na dom. Rafał pogwizdywał pod nosem, pozwalając koledze odwalić większą część roboty. Mimo to na jego czole i tak perliły się krople potu. Wojtek z trudem odwrócił wzrok.
Wtedy właśnie usłyszał trzask. Kosma wciągnął głęboko powietrze do płuc. Natychmiast też przestał kopać.
– Co do cholery? – wyrwało mu się. Trzy długie słowa. Wielka elokwencja jak na Kosmę.
Wojtek pamiętał dokładnie, że przyszła mu wtedy do głowy zabawna myśl. Jak by to było, gdyby zamknąć ojca i Kosmę w jakimś pomieszczeniu. Razem. Odciętych od świata. Czy którykolwiek z nich by się odezwał? Czy może siedzieliby w całkowitej ciszy przez całe lata. Każdy zatopiony we własnych myślach.
Rafał podszedł do sporego już otworu, który w tym czasie zdążył wykopać Kosma.
– Ja pierdolę – mruknął i gwizdnął przeciągle.
Wojtek też zbliżył się powoli do dziury. Z ziemi wystawało wieko skrzyni. Pękło chyba od uderzenia szpadla. W środku widniały kości.
– Kopiemy dalej? – zapytał Kosma, teraz już z całym spokojem.
Wojtek spojrzał na kolegę zaskoczony.
– Przecież to jakiś grób! – wykrzyknął Rafał. – Trzeba zawiadomić proboszcza Jankowskiego. A może lepiej moją matkę.
Rafał, nieodrodny syn świętej inkwizycji pani Czesławy.
– Pójdę po ojca – oznajmił Wojtek. To wydawało mu się najbardziej logiczne, skoro nieoznakowana mogiła znajdowała się w ich własnym ogrodzie. Niech Tadeusz zdecyduje, co dalej.
– Czyli nie kopiemy – podsumował Kosma, nagle gadatliwy.
Zapalił papierosa powolnym ruchem i podniósł z ziemi swoją wypłowiałą czerwoną koszulkę. Cała była w piasku, ale niezbyt się tym przejął.
– No raczej – stwierdził Rafał. – Pójdę po matkę. Ona zna się na takich sprawach. Powie nam, czy warto niepokoić proboszcza. Zaczekajcie tu.
Wojtek chciał go powstrzymać, ale kolega zniknął już pomiędzy chlewami, które stały tuż przy granicy obu posesji. Pozostało tylko szybko przyprowadzić ojca. Niech on się martwi świętą inkwizycją.
Kiedy Wojtek wrócił w towarzystwie Tadeusza, pani Czesława stała już nad dziurą w ziemi. Od razu można było dostrzec, że coś się dzieje. Chociażby dlatego, że matka Rafała robiła co chwila znak krzyża na piersi. Wojtek widział dokładnie jej połamane brudne paznokcie. Spracowane ręce. Tak różne od wypielęgnowanych dłoni Glorii.
– Co tu się dzieje? – zagrzmiał basowo Tadeusz.
– To wampir! – krzyknęła pani Czesława. – Strzeżcie się!
Ojciec zajrzał do wykopu i pokręcił głową.
– Co też pani opowiada – zbył ją. Był naukowcem. Wampir nie mieścił się w jego światopoglądzie. No, chyba że zrobiony byłby z tetraetyloołowiu. – To tylko stare kości. Zupełnie nieszkodliwe.
Gloria wyszła z domu zwabiona ogólnym poruszeniem. Szła przez trawę w swoich domowych bucikach. Oczywiście na obcasie. Minęła Czesławę bez słowa i zajrzała ostrożnie do otworu w ziemi.
– Co za świństwo! – wykrzyknęła z afektacją. – Zabierzcie to stąd i kontynuujcie budowę. Altana musi być gotowa na moje urodziny! Przecież tu ma być za dwa tygodnie przyjęcie!
Pani Czesława spojrzała na matkę złowrogo. Sąsiadki nigdy się nie lubiły. Ani trochę.
– Pani zdaje się nie rozumieć – powiedziała Czesława groźnie. – To jest pochówek wampirzy. Proszę tylko spojrzeć. Jest cegła, którą pewnie wetknięto mu do ust, żeby nie mógł gryźć, ciało położone jest twarzą w dół, całe zwinięte! Nie ma wątpliwości!
Gloria raz jeszcze zerknęła do dziury w ziemi.
– Bzdury pani gada! – oznajmiła piskliwie. – Zostało niewiele czasu. Dwudziestego trzeciego sierpnia zaczynam nowy etap – przypomniała na wszelki wypadek, gdyby Wojtek i Tadeusz zapomnieli. – Załatwcie to. Idę przygotować obiad dla Olafa.
Dla Olafa, powtórzył Wojtek w myślach. Jakby tylko młodszy syn się dla niej liczył, a mąż i starszy syn byli jedynie budowniczymi altany, w której za dwa tygodnie miała błyszczeć jako gwiazda wieczoru.
– Zawiadomię Drzewieckiego – zdecydował tymczasem ojciec. – Chyba już wrócił z Brodnicy. On będzie wiedział, co z tym zrobić. Może chociaż raz się przyda.
W Utopcach nie mieli oczywiście swojego komisariatu. Wieś była na to o wiele za mała. Mieszkał tu natomiast milicjant z Brodnicy. Tadeusz Czajkowski i porucznik Józef Drzewiecki od lat toczyli pozornie żartobliwe potyczki o to, kto ma większe wpływy i silniejszą pozycję. Drzewiecki był wysoko postawionym funkcjonariuszem komendy w Brodnicy, Czajkowski dumą Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w dziedzinie toksykologii. Godni siebie przeciwnicy.
– To mamy kopać czy nie? – zapytał Kosma raz jeszcze.
– Oczywiście, że nie – odparli chórem Tadeusz i pani Czesława. W tym się zgadzali, chociaż z różnych względów.
– To mój ogród, więc pozwoli sąsiadka, że zajmę się tą sprawą sam – powiedział ojciec zjadliwie.
Święta inkwizycja Utopców odwróciła się do swojego syna.
– Rafał, ty już tu nie pracujesz! – warknęła rozkazująco. – Zakazuję ci mieć cokolwiek do czynienia z tą altaną i z tymi przeklętymi ludźmi.
Pani Czesława pokazała palcem na Tadeusza i Wojtka. Rafał wzruszył ramionami, jakby było mu zupełnie wszystko jedno. Może dlatego, że aż tak bardzo nie potrzebował dodatkowego zarobku. Własną wieprzowiną świetnie mógł się najeść.
– Pójdę po Drzewieckiego – powtórzył Tadeusz swoim basowym głosem. – Sąsiadka niech się w to nie miesza.
Pani Czesława spojrzała na niego wściekle.
– Pan nie rozumie – syknęła. – Tego nie wolno ruszać! To wampir. Pan pożałuje! Nie wolno budzić zła! Pan pożałuje!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI