Połać i szum - Tadeusz Pióro - ebook + książka

Połać i szum ebook

Tadeusz Pióro

3,3

Opis

Połać i szum – autorski wybór ponad stu wierszy z lat 1990–2020 opatrzonych rewelacyjnym, dowcipnym i nieco tajemniczym posłowiem, w którym autor ujawnia niektóre tajniki warsztatu. Tadeusz Pióro, uznany poeta, prozaik, historyk literatury i tłumacz z języka angielskiego, sam tak opisuje swoje decyzje podjęte w ramach tego tomu: „Zamiast chronologicznego układu wierszy, wybrałem podział tematyczny, choć mój dobór tematycznych działów może czytelnikom wydać się cokolwiek frywolny. Właściwie nie tyle sam dobór działów, który chyba nie odbiega rażąco od konwencji, co wierszy do nich przypisanych. Sam się dziwię, dlaczego wiersz Połać i szum znalazł się w dziale »Liryka patriotyczna«”… A czytelnik będzie mógł przeżywać dalsze zdziwienia i olśnienia, czytając w wiersze w takich działach jak Ars poetica, Liryka osobista, czy Obiekty estetyczne i wiersze potencjalne
Tomik ten jest pozycją obowiązkową dla znawców poezji, miłośników poezji, a także kronikarzy i historyków polskiej literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 116

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




redaktor prowadzący

Paweł Orzeł

projekt okładki

Anna Sztwiertnia

korekta

Marcin Sendecki, Marzena Dobosz

© Copyright by Tadeusz Pióro

© Copyright for this edition Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-279-7

Ars poetica

Randka

Później liczył się tylko seks,

jak w klasycznej ekonomii

języka przemoc i władza,

lecz nie nad językiem,

tylko uboczem, na które ciągnie,

żeby z bliska coś sprawdzić

i zdystansować się od wszystkich

teorii, mówiąc „znam fajne miejsce”

naturalnym głosem – zabrzmi w nim

tylko zdrowa ciekawość.

Spotkaliśmy się w bramie,

między słonecznym podwórzem

i cichą ulicą. Ona miała gumę

do gry w gumę, ja miałem pieniądze

na lody, lecz zostaliśmy w bramie,

bo chłopcy nie bawili się w gumę,

a w lodach spotykano gronkowce.

Teraz już nie, ale wtedy

mówiono o randkach z taką miną,

jakby pierwsza miała być ostatnią

i zmienić nieodwracalnie

nawet poczucie humoru,

więc pomyślałem, że o niej wspomnę,

nim posuniemy się dalej.

Smutek krawca

Jak się nie nudzić na scenie tak małej?

Tam! braci nie ma, ni bliźnich, ni ludzi.

Tyle nędzy skutecznej ile wódki wypitej.

Jak się nie nudzić?

Tak gra musiała dla mnie wszelki powab zgubić.

Wśród nocy stłumionej, złowrogiej i głuchej

Nigdy o tobie nie ośmielam się mówić.

Nie chcę poezji ale dykcji nowej

Ani w etykiecie niczym się przeciwić.

Samotny wszedłem i sam błądzę dalej.

Jak się nie nudzić?

Promesa

Nikt nie śmiał powołać się na czyściec, choć były ku temu

powody: pod oknem szlochał bezdomny starzec

zawodząc jak płaczka w południowym kraju

w kieszeni czuwał samotny szeląg pokryty warstwą

obcej krwi. Lecz imperatyw solidnej roboty podsuwał

obraz gasnącego węgielka a w lornecie wiosny

jarzyła się przyszłość tak, że sięgaliśmy po ciemne

okulary, siadając w cieniu potężnego głazu gdzie

słowa wirowały jak spirala inflacji (może był to

nawis lub po prostu przepustka z zamkniętego

terenu wyobraźni). Mierzyliśmy pamięć na głosy

wszelakie, chełpiliśmy się gwiezdnym zapasem

winy, aż pewnego dnia zadzwonił telefon: trzeba

było zaczynać od nowa: kto w centrum, a kto

na peryferiach, jaka grzeczność należna komu, itp.

„Bóg istnieje w detalach” mawiał wielki uczony

dodając wszystkim otuchy. Wtórował mu chichot

wodnych nimf. Belacqua z trudem uniósł głowę

i zaszczycił je perlistym spojrzeniem.

Syntetyczność

ojciec umarł płonęły biblioteki

włożyłem cię na noc do szklanki

wzruszyłaś mnie wypaczonym konturem

nową gamą gestów nie zasnąłem

nie ma cię gdy otwieram oczy

nie ma cię gdy zamykam oczy

nie dotknę cię nigdy nie stawiasz

oporu jak mnie podniecisz

w tym skromnym muzeum

stereoskopii laleczko

laserowa zjawo zza różowej chmury

został nam jeszcze jeden pocałunek

pod czyjąś ambasadą

lub pałacem kultury

Łzy klasyka

Ojciec umarł, płonęły dyskoteki

wyjmowaliśmy proce.

W szklankach pływały oczy

błyszczące od setek, setek

wzruszeń zielonej nocy.

Kroki bezdusznych baletnic

drażniły pod stroboskopem

spojrzenia jak szpilki z kryształu

padały przed tobą, laleczko

animatorko kultury:

nikt nie zna warunków

twojej kapitulacji, nagiej prawdy meldunków

zza barykad z makulatury

co dzielą do woli to miasteczko.

Miesiąc postępu technicznego

Mijamy ostatnią placówkę postępu: Burger King

na rubieży ironii unosi dłoń ku błyszczącej

koronie: dalej już tylko bezmiar czasu

i niema historia planety: ruda skała

rżnięta jak weselny tort. Nawet Indianie

ukryli się w grotach i zbrojni w anteny

satelitarne czuwają nad równym pulsem

świata gdy pustynia śni pocałunki księżyca

chłodne i pstre jak weneckie korale.

Czy odróżnisz samochód od prawd migoczących

na barwnym ekranie pustyni, od duszy

i ciała jej szorstkiej pamięci? Czy nie zostało już nic

poza kontemplacją postępującego paraliżu?

Tu droga mleczna jest zwierciadłem szosy:

przepadasz w nim jak dymne sygnały

oznajmiające nadejście białych i tyle jest

kalek w krajobrazie że nawet mustangi

nie koją oczu znużonych nadmiarem symetrii.

Więc liczysz gwiazdy albo kilometry by rano

puścić inną muzykę i zbyć wzgardliwie milczenie

kojotów refleksją nad czasem odzyskanym:

spodziewamy się wszyscy

że zaoszczędzisz trochę pieniędzy.

Día de los muertos

Po namyśle, gdy wniosek utrwala się w dacie

dziewiczej jak strona w kalendarzyku

rozumiesz, że horoskop na dzień dzisiejszy

ma się do ciebie mniej więcej tak

jak Don Kichot do Kopernika.

Zachmurzenie mamy umiarkowane, lecz

nie można wykluczyć przelotnych opadów

by dzień napoczęty tak pięknie

nie urwał się nagle z postronka pamięci

i nie zawiódł w posthistoryczny

zachwyt nad przypadkowością placówek

i kwater:

Na płycie z lastriko

jaskrawa reklama: „Usługi kamieniarskie”,

numer telefonu. Miałka pieszczota rzeczywistości

tych miejsc, gdzie padał pijany kamieniarz

podaje w wątpliwość kierunek wiatru

ciśnienie powietrza, temperaturę, sprawczą

moc wyników losowania lotka.

Ciekawe

jak to robią na Kubie:

czy mają dzień wolny od pracy?

Czy jedzą tradycyjne potrawy, np.

czaszki z waty cukrowej?

Czy piją rum z coca-colą?

Czy przed wejściem do sklepu

należy zdjąć maskę, wytyczyć granice

światowym manierom, przedstawić

niezbity dowód tożsamości?

Tak jak tu?

Tu dziady to transwestyci

wystawieni na próbę rodzaju.

Ich słowiczy śpiew dodaje otuchy

jak przebiśnieg w zimowy poranek.

Z tych kawałków na metafizykę

można by wznieść cmentarzysko

i to całkiem niczego sobie.

Światowa stolica poezji

Kraków naturalnie

nawet na pierwszy rzut oka

bliżej pokrytych mgiełką gwiazd

wydziela opiekuńczą woń – ton powagi

w całkiem familijnej ironii

bez pogańskich pałaców kultury

baśniowych fallusów innych miast

łatwiej wyczuć własne osiągnięcia

niemal tak wyraźne jak przychylność śmierci

pod arkadami mniej znaczącymi

marne barwniki zaciemniają hasła

na T-shirtach kładą dowcipy rysunkowe

strugają zamiary aż zostaje z nich pył

hochsztaplerskie prochy wystawione na sprzedaż

w małych paczuszkach relikwie czasu

o którym lepiej zapomnieć

Ktoś porównał ten katolicki Disneyland

do rakiety balistycznej która miała w nas trafić

lecz zgubiła trop lub zapomniała na śmierć

Czujesz że jednak spadnie?

Poświst hord mongolskich słychać

w sambach granych na przekór

tradycyjnym formom kultury muzycznej

przez seksownych Brazylijczyków z importu

a poezja unosi się w powietrzu

i małe skanseny rosną w suterenach

na polu podrygują niedźwiedzie

dziki kręcą się na rożnach

wydawcy skręcają jointy o świcie

poeci śpią w różowiutkich śpiworach

wstając od czasu do czasu na mały

spacer wzdłuż krawędzi z katalogu zabytków

lub tylko w zarośla i z powrotem

Z laboratorium

Cierpię na brak doświadczeń.

Słucham czegoś z pierwszych lat

postkolonialnych, na przykład

Morogoro Jazz Band, i są:

wąż na siedzeniu zasuszonego fiata

w rowie, wąż w etażerce,

wąż zatłuczony przez boya

i wyświechtany szkielet na ścieżce

po lunchu: ludzie nad morze,

termity w krzaki

a brak doświadczeń pali jak febra.

Dla przykładu, byłem właśnie w Pradze

pobity, opluty, poniżony, pijany,

zadowolony i niezadowolony

i nie wiem, jak to możliwe

więc poradzę się specjalisty-empiryka

z doświadczeniem duchowym

lub duchownego po przejściach.

Chcę zrozumieć, czemu spotkał mnie w Wiedniu

sznycel i szykany, kiedy pragnąłem spalarni

śmieci, nowoczesnej i krwistej jak kwartalnik.

Lecz za to płacimy specjalistom,

za to wysyłają nam kartki

z życzeniami na resztę życia

(bo nieudaną próbę powtarzamy

własnymi słowami, jak powiedział papudze

kapitan żeglugi wielkiej).

Można chodzić ulicami, licząc psy

lub skupić się na jednej rasie,

trzepać i ściemniać bez wstydu

byle wyssać znaleźne i obwieścić

cudzymi słowami: strzał w okienko,

trzy punkty, och, net, to boli…

W ten sposób nabywa się doświadczenia

już nie na wagę, lecz ryczałtem

i po koleżeńsku odpalamy działkę

jeśli uprze się dzielnicowy

że coś w tej Mombasie

było, znaczy – w Morogoro,

więc alibi jutra nie doczeka. O zachodzie

plaża aż syczy od domysłów.

Towar VIStyl międzynarodowy

w stylu międzynarodowym

widzę dwa zamki

jasny i ciemny

bliższy i dalszy

na skraju lasu większy

mniejszy na końcu drogi

pustej drogi z rynku

na połoninę

zdaniem ekspertów

rynek jest ciekawy

dla ludzi

idących pod rękę

na parking

z ciekawym człowiekiem

można porozmawiać

choćby o gwiazdach

ciekawych ludzi i rynku

zdaniem ekspertów

kiedy utoną zamki

ciemności odkryją niebo

lecz styl utrzyma się

bo nie ma czasu

na całą powierzchnię

1 zarzut

1 wykręt

1 styl

w programie obowiązkowym

kilka historii o tobie

i twoja o sobie

o cyrkowym wozie

niebieskim

na tle połoniny

regionalnym centrum

hucznych defloracji

dosłownie za nic

międzynarodowe jury

cnoty się nie boi

cnota ma polisę

na zamki i styl

i całą powierzchnię

zamienię

na bilet do cyrku

Autoportret z fajką

Jest w czym wybierać: róż pornografii bądź kostropatość ananasa

albo perwersja bumerangu, gwiżdżącego w suchym powietrzu

po to, by wrócić do drżącej dłoni, i znów cię opuścić, i chybić:

fort-da, aż do rangi symbolu. A może fajka, zwyczajny przedmiot

gładki, wonny, niedużej wagi lecz stabilniejszy niż np. rower?

Lecz jeśli kokieteryjny napis zostanie przyjęty na słowo

czy skupisz na sobie uwagę tak, by wypełnić ramę portretu

bez reszty i bez kompromisów? Słychać już głos krytycznego

rozumu (panie, to ma być fajka?) i mniej wyrazisty wyrzut sumienia

(ceci n’est pas une pipe). Czterdzieści lat czekał Magritte

na drugą, większą, złudną fajkę, przytłaczającą jak cień psychiatry

na ścianie cichego warsztatu. Między negacją a nieskończonością

pojawia się model, lecz dyskrecja artysty zostawia go w cieniu

donioślejszych znaczeń – lśni na dnie strumienia jak srebrzysty

klucz do paru przebiegłych aluzji: a ty patrz i podziwiaj, ale bez

przesady (wszak mógłbyś się w sobie zakochać): lepiej roznieć

ognisko z potrzaskanych ram i zanuć piosenkę o łodzi podwodnej

osiadłej nad płótnem jak obłoczek dymu z nieco przesadnej

lecz prawdziwej fajki: zachęca cię, byś wpadł na kielicha, gdzieś tu

niedaleko, np. do lustra i oddał się światu za parę iluzji

przydatnych w oprawie tzw. prawdy. A jeśli idzie o 

autoportret, to proponuję ramę okienną z obrazu La Lunette

d’approche: przez szparę w uchylonym oknie widać czarny pas

czyli w sumie nic, albo właśnie ty: autentyczny, wolny,

zaszyty w kąt wspaniałego M-3, nagi jak oko

wydarte powiece, wampir układający kaligramy.

A w szybach okna bielą się chmury jak sny zawieszone

na przęsłach nieba i czujesz w kościach, że nadchodzi pora

by wynieść z piwnicy starego składaka i gdzieś się przejechać

np. do kina, by ujrzeć ekstazę znajomych przedmiotów

a potem usidlić ją w paru słowach, i choć nie potrafisz

dać za wygraną, tak bym to widział: fajka, bumerang.

Hejnał mariacki

Darkowi

O kim myśli bohater gdy wspina się żmudnie

na szczyt wieży kościoła by opróżnić studnie

słonecznych podwórek rytualną cezurą,

ze śmiertelną precyzją obwieścić: południe?

Czyich ust pożegnaniem jest koloratura

dzisiejszego sygnału, czyja to figura

odbierze mu mowę gdy majestat zachodu

zaćmi noc a miłości nie wskrzesi kultura?

Szybkostrzelny bohater nie czuje już głodu

marzy o powstaniu zamkniętego ogrodu

gdzie za celnym dowcipem trafiasz do legendy

gdy budzi go zorza i huk armat ze wschodu

i na nowo zaczyna przerwane obrzędy:

ave, salve et vale brzmią dziś jak komendy:

teraz włączę kamerę a ty napnij łuk i

mu pokaż, jak wygląda koniec tej legendy.

Ponad sto wierszy i butelka rumu

Jest pan poetą w czasie marnym:

na co społeczeństwu w takim czasie poeta?

A raczej – cóż po nim, jak pan

sądzi? Czy poeci są potrzebni,

albo poezja po Auschwitz, sam

Heidegger pytał w ostatnim wywiadzie

dla Die Zeit? Nie, nie, to był Adorno w wywiadzie

dla Il Tiempo, zresztą dość marnym:

w tym sęk, czy poezja to sam

liryzm taki, albo może nie liryzm, bo poeta

lirykiem być nie musi, ciągle potrzebni

narodom są ludzie od epiki, wzniośli, zna pan

Homera od tej strony? Na mojej stronie znajdzie pan

linki do stron epickich i dane o wywiadzie

udzielonym czasopismu Time, w którym potrzebni

narodowi lirycy mówią o czasie marnym

– pan wybaczy, ale zabrzmię jak typowy poeta –

jednym głosem: marność nad marnościami, chyba sam

pan ma ten czas za marny? Więc pan sam

jako liryk narodowi zbędny… Chwileczkę, pan

miesza pojęcia, potrzeba epiki nie oznacza, że poeta

liryczny jest psu na budę. Przepraszam, tak, ale w wywiadzie

dla L’Osservatore Romano mówi pan, że w marnym

czasie poeci marnieją, więc pytam, czy potrzebni

nam zmarniali tacy, marni, może nie są potrzebni

jak pan sądzi? Potrzebni jak najbardziej, sam

przecież by się pan nie domyślił, że czas mamy marny,

dopiero poeta musi panu objaśnić, żeby pan

mógł potem napisać. Zgoda, ale w wywiadzie

telewizyjnym, powołując się na Pascala, poeta

poświadczył, że poezja niczemu nie służy… Zaraz, jaki poeta?

A ten z wąsikami, nie pamiętam nazwiska, i że potrzebni

poetom są doświadczenia dziejowe, potrzebne, znaczy się, a w wywiadzie

dla radiowej Trójki określił pan jako sam

szczyt solidarności humanistów tę symbiozę, wie pan,

z prasą, żeby nie mieć na bakier z periodykami w czasie marnym

bo jesteśmy sobie potrzebni, więc sam

liryk nie podoła, a pan? Jak podkreślam w wywiadzie

dla pisma Poeta i życie – owszem, i to w czasie marnym.

Ja i twój kot

Pierwszy raz na żaglówce: wiążemy ósemki

czekamy na nocne rozmowy. Po obiedzie

zrywa się wiatr. Kierownik łodzi wpada do wody

jak klasyczny pocisk artyleryjski.

Nadawał się idealnie do małych mieszkań.

Stęskniona za odrobiną towarzystwa

przyjęła pakt śmierci z należną powagą

i za cenę wspomnień natrętnych jak głód

odzyskała miniony porządek znaczeń.

„Może nawet nigdy nie wychodzić na dwór”

pomyślała. Ale to był błąd, więc zaczynamy

od nowa, pod spodem, jak pan kierownik przykazał.

Z zamkniętymi oczami wyliczył wszystko

co miałem w kieszeniach, ale mimo, iż znał

tutejsze świątynie na wylot, nie wiedział, jak

się z tego wyplątać, ani komu bije ten dzwon –

więc przybrał pseudonim i jak konspirator

przecierał szkła, unosił firanki, zapalał

papierosy. W końcu zażył cyjanek i

nie zdążył na pociąg, a kierownik

w ogóle nie chciał słyszeć o tym, jak

z duszą na ramieniu przemycał szyfrogram.

Teraz dobrze. I spróbujemy przy świetle

księżyca, bo przecież te noce sierpniowe…

Więc poszła, jak to mówią, na całość

i każdy szczegół zaczerpnięty z życia

okryła szczegółem oddanym śmierci

aż wszyscy umilkli i zapanował

nastrój oceaniczny. I jak ją przekonasz?

Zanim kometa wypadnie z ram nieba

wśród pól makowych i gwiazd mknących w ciemność

chwytasz jej ogon, czulszy od słów.

Dlaczego jestem frajerem

Nie jestem fryzjerem, tylko frajerem.

Wolałbym być fryzjerem, się przenieść

do innego technikum, zdobyć dyplom

i godnie z nim żyć, ale ty

masz w sobie coś, że nie mogę,

więc się męczę – te fatałaszki,

które trzeba ściągać i naciągać

od nowa, wypowiedzi puszczane w eter,

cała ta mordęga nie przystoi

fryzjerowi ani fryzjerce, a frajer

wytrzyma zdrady i ekshibicjonizm

i wszystko, co mówią o tobie na mieście,

bo tam dajesz dupy na niby,

a ja naprawdę, gdy do mnie wracasz.

Życie z wiatrem

Niebo jest szybsze, nie zamienisz słowa

bo zmieni się pretekst i potrzeby chmur

tylu oczom. Łatwiej nadążyć za dwuznaczną

falą, biec ziemskim spojrzeniem

wzdłuż katastrof i zrywów – nie obiecują

wiele, lecz co paręset kroków

dają martwą rybę lub barwne drewno

rozszarpane w profil dzielnicy finansowej

miasta dość nowego, by rudery i zdrożne

dormitoria szemrały wśród drapaczy chmur –

komunikacja leży im na sercu.

Lecz nie słyszymy wielkich okrętów,

które ktoś musi liczyć z ciekawości

świata lub zniechęcenia niepoliczalnym.

Idąc pod wiatr można liczyć kroki, myślenie

z wiatrem zwraca się ku sobie,

więc myślę, że warto pomyśleć o czymś,

co się liczy bez względu na wiatr.

Głośno tu o chorążym Wiadro,

który opłynął cały świat,

skąd przywiózł zatopioną w bursztynie

górną czwórkę Mao Tse-Tunga.

Po amputacji opisał 1300

gatunków ryb, montował barometry

w czołgach i do dziś radośnie

struga wariata, lecz ja słyszę tylko

szanty, szanty, szanty,

all night long.

Spacer plażą z wykrywaczem metalu

zamiast trzcinowej laseczki

potwierdza wszystko, co mówią

na antenie. Sygnał sezonu

to pisk, zagłuszany świstem wiatru,

przechodzący w monotonne buczenie

o tak niskiej częstotliwości,

że szkuner wypada z pękniętej flaszeczki

i już jako lodołamacz ląduje w beczce śledzi.

Tak powstają koreczki helskie,

uczyli nas o tym w wojsku.

Do dziś noszę na wątrobie

szczegóły techniczne tej metamorfozy.

W porywach wiatr osiąga prędkość,

z jaką przybyliśmy i znikniemy.

Każdy chce się ustosunkować

do clou prognozy, lecz nikt nie nadąża,

więc liczymy na bardziej pomyślną,

choćby unilateralną,

stosowniejszą dla muchy w kostce lodu,

którą rozpuści byle kordiał,

niż dla ludzi idących brzegiem

morza, choćby do baru.

Ku następnym pogna ich wiatr.

Życie jest szybsze, bez lodu

i chmur schodzi z oczu

przeliterowane i ginie

po nim słuch. Tak się mówi.

Inaczej śpiewamy.

Debiucik

Wtedy wiersze lubiły dziewczyny, którym nie robi się zdjęć w celach artystycznych, tylko tak.

Moje zdjęcia z tamtych lat są czarno-białe i przedstawiają ziemię kielecką oraz dziewczyny przy pracy w fabrykach.

W redakcji pisma artystyczno-literackiego dowiedziałem się, że fotoreportaż z elektryfikacji wsi, który poczytywałem sobie za wielkie osiągnięcie dramatyczne, ujawnia szczątkowość mojej wiedzy o prądzie.

Skąd miałem wiedzieć, że nawet takie dziewczyny lubią się opalać? Przecież nie pisałem wierszy.

Redaktor zapewniał, że opalenizna to żadne ryzyko, o ile warsztat nie jest poetycki.

Pójście w kolor zakrawało na zdradę młodzieńczych ideałów, o których sporo się naczytałem.

We wszystkich programach leciał zjazd, więc łatwo było przedkładać sławę nad pieniądze.

Laj larum ti du dajdaj.

nowina/ rozpoczyna /mrozu/ obozu//

delegaci/ kudłaci/ leniwi/ chciwi//

piwa/ cnotliwa/ czysta/ trzysta//

poruszenie/ przemówienie/ zasycha/ kielicha//

kolegami/ mami/ pistoletem/ klozetem//

Natolinie/ płynie / słynie/ kokainie//

Po stanowczym ,,niet” cenzury w redakcji pisma doszło do roszad personalnych.

Kolor dokuczał mi, jak elektryfikacja combo Milesa Davisa dogmatykom z Jazz Forum.

Wtedy jazz lubiły dziewczyny, którym robi się zdjęcia z fleszem, a one tak, jakby nigdy nic.

Wiedziałem, że to niesłuszne, lecz melancholijne usposobienie utrudniało artykulację sprzeciwu.

Wziąłem się za angielski. Celem przyświecającym nauce była lektura powieści ,,Pod wulkanem” w oryginale, jak również praktyczna znajomość języka, umożliwiająca zdobycie intratnej posady w USA.

12 grudnia 1981 roku, już w Los Angeles, kolorowy telewizor na gwarancji odmówił mi posłuszeństwa, więc odwiozłem go do sklepu i zażądałem czegoś w zamian. Były tylko czarno-białe, ale chuj, wziąłem, bo dopiero na środę mieli naprawić, a w domu przebywała osoba złożona grypą.

Wtedy miasto żyło donosem, łamiącym serca: Stallone ma małego.

Na ekranie pojawił się Czesław Miłosz, deklamujący wiersz ,,Poeta pamięta”.

Trudno o lepsze uzasadnienie decyzji przyjęcia w zastępstwie czarno-białego.

Z każdym dniem utwierdzałem się w przekonaniu, że na plaży nikt poza mną nie pisze wierszy.

Ach, te wiersze! Do chuja niepodobne, spędzały mi sen z powiek.

Miejscowym zwyczajem nawiązałem kontakt z pewną agencją.

Zakomunikowano mi uprzejmie, że po kilku drobnych retuszach debiucik mam w kieszeni.

Dalej już jak po maśle.

Liryka osobista

Minimal compact

prawie bez oporu

słaby dotyk dłoni

ciało drga lub stygnie

reszta jest poezją

niesprawną jak zawsze

szuka głodu zawsze

dla własnej wygody

a nam jest

wygodnie

zasypiamy jak żaby

w podgrzewanej wodzie

prawie bez oporu

pobłażamy słabszym

trzymamy się śmierci

jak słowa honoru

ciałem nadal całym

nadal pobłażliwym

w bezruchu w słońcu

między posiłkami

między pragnieniem

i zaniemówieniem

pod szkłem i pod

rynną bez reszty

bez słów do oporu

Le pauvre con

Więc nic się nie liczy, tylko jakość uczucia?

A miało być jak w baśniowym burdelu:

miękkie lądowanie wśród wonnych poduszek

lubieżny śpiew podchwytliwych ptaków.

Światło księżyca jest jak strzęp kieliszka.

Siedzimy sztywno w kątach pokoju.

Muzyka czyha na niedyskrecje

pyszne jak wachlarz pawich piór.

Gdy słońce stroszy Pałac Kultury

otwieram serce jak gwiazdkowy

prezent: tracę oddech i czekam na brawa.

Jeśli ucichną na twoim dywanie

użyj pokrywy od Fonomastera

i przesuń je czule pod łóżko.

Trygonometria

Tradycja odradza się w nazwie owada

przelotnej jak słynny żart Orfeusza:

ten motyl (Cheritra) o deseniu ceglastym

jak mit wypalony na greckiej amforze

pochodzi z Filipin; eurydice z Nepalu;

endymion czekający oswobodziciela

za mroki Hadesu ma dżunglę Gujany.

Tłumacz im teraz, że w lipcową noc

nie mają prawa oblegać żarówki

błyszczącej jak pancerz w otwartym brzuchu

trojańskiego konia pod murami Pułtuska

i wzywaj na pomoc dostojne ironie

tej wojny wskrzeszanej przy byle okazji:

usłyszysz trzepot chimerycznych skrzydeł

być może słowa starej opowieści:

„Illuminato e Augustin son quici,

cher fuor de’ primi scalzi poverelli

che nel capestro a Dio si fero amici”.

albo tej innej:

„Thus in this hevene he gan hym to delite,

And therwithal a thousand tyme hire kiste,

That what to don, for joie unnethe he wiste”.

chociaż z ich załogi

jeden Hektor zdołał dopłynąć do raju.

„Rzadkie symetrie” uwiodą twój wzrok, barwy

rozluźnią wytrawną pamięć i jak Cyklop zamarzysz

o słonecznych włosach galathei z fresku w Villa

Farnesina, węszącej miłość w sercu Pakistanu;

zatęsknisz za calypso bursa copulatrix

wabiącą zalotników w lepkie jądro Konga

i wspomnisz oberona (Papilionidae)

gdy bryza ożywi zmarznięte gawrony.

Rdza, sepia, brąz i wysepki błękitu

na czarnych lagunach skrzydeł Tytanii

drżą w oślich oczach wstydliwego Spodka

wzniecają pragnienie i naglą do biegu

bez siatki i lampy w sosnową gęstwinę:

przemiana w satyrium californica

nadaje sierści blask oczu Koré

tło z pereł i starej kości słoniowej

puszą grzebienie bojaźliwych czułek.

W tym lesie, u zbiegu Narwi i Bugu

miranda szafuje cnotą i księstwami

pamela (z Leptophobii) szuka świetnej partii

warcabów, chińczyka lub choćby makao;

tęczowa clarissa ażurem swych skrzydeł

przyciąga wzrok helikońskiej safony.

Śnieżna margarita kokietuje bachusa

z pewną nieśmiałością wzrusza skrzydełkami

w obliczu nabrzmiałego ductus seminalis

zaś lesbii schlebia serenada santany.

O świcie icarus zmierza ku Hopferii

metaphorus milczy po nocy z chimerą

a taniec aporii z ostatnim erosem

omiata fallobazę czczej paradoxy.

Figurom ich tańca przypisałbyś funkcje

nakreślił miłosne układy współrzędnych –

zbadaj więc funkcję swej własnej miłości

sprawdź, czy uczucie ma wymiar bezwzględny

czy metamorfoza jest funkcją spojrzenia

czy nowe wcielenie ma sens oryginału.

Wszak funkcja to sposób na wykrycie czegoś

co i tak masz już na końcu języka

i co rzadko sprawia ci tyle kłopotu

byś rozkładał ręce jak święty

Augustyn w obliczu pytania o czas.

Lecz w funkcji kryje się również morał

lub jędrna przestroga na klarowną przyszłość:

cóż astrologom po Pitagorasie, cóż poecie

po encyklopedii gdzie każdy trójkąt

ma te konieczne sto osiemdziesiąt stopni

a temperatura nie wywiera wpływu

na przebieg żadnej z funkcji? Potrzeba nowej

systematyki – bo jak przekonasz nocnego motyla

by przestał uderzać skrzydłami w żarówkę

i nabrał choć odrobinę ogłady? Wbij

go na szpilkę, w zajadłym milczeniu

obserwuj mękę à la J. Alfred Prufrock

i jeśli sumienie ci na to pozwoli

myśl o szablonach i mitach secesji.

Każda figura domaga się nazwy

trafnej i dobrej na te kilka sekund

zanim wypłynie z pułapki wykresu –

zadanie spełnij zgodnie z tradycją:

wytycz granice zdrowego rozsądku

skarć wypaczenia nominalizmu

naucz się bezinteresowności

wolnym bądź i krzyżyk na drogę

kochaj lub szanuj

a świadków wypytaj

o chetosemę zmysłowy

narząd o niewyjaśnionej

funkcji.

Zamiast ogniska w Z.

Ledwo przyzwyczajasz się do życia we mgle

a wątroba ogłasza strajk okupacyjny

(zażywna jejmość karci swawolnego Dyzia)

Pora na pożegnanie wybierz więc melodię

może Jesień psalm o leniwym

zbożu bielejącym na polu i liściach tych co

zawsze albo gdy już wypełnię swe

ziemskie zadanie i dzięki łasce

Twej zwycięstwo moim się stanie

śmierci zimnej fali uciekać nie będę

bo przez Jordan powiedzie mnie

jakiś słynny piosenkarz albo ten szlachetny

ragtime który słyszał radiotelegrafista Harold

Bride gdy Titanic zanurzał dziób jak

kaczka złakniona wody albo sto lat

sto lat niech żyje żyje nam?

Coraz

trudniej o niespodzianki choć modlitwa

lgnie do warg i języka zgęstniała

jak poranna ślina i schnie jak ryba

na słońcu. Nie martw się o religii nie ma

mowy chodzi o krokusy pastorałki to

doskonałe odosobnienie w którym szumi

mój prąd w tanecznych układach coraz

szybciej.

Zapach opium przenika powietrze

Obezwładnia marzenia o zdrowym duchu

w chędogim domku z ogródkiem

i puszystymi kociakami trąci myszką

do późnego popołudnia gdy wiatr

orzeźwia gęstwę snów obietnicą

kaszanki lub kapusty z grzybami a ty

na suficie szukasz dziury w całym

z gabinetu cieni dyktujesz potrzeby

ciała automatycznej sekretarce.

Wybacz

mi swawolę do wybaczenia nie ma już

nic posyłam ci bukiet z lodu

zastygły wokół larwy

marzeń.

Ognisko z kiełbaskami

Wyobraź sobie, że jesteśmy w Z. Stanęliśmy dworem

na piaszczystym gruncie. Ostatnie tchnienia

złotego wieku smakują tu jak sen o wolności.

Chcesz, bym wyciągnął z tego konsekwencje

by marzenia uszły z głową na karku. W porządku.

Puszczamy kaczki, potem bańki mydlane, rozmowa dotyczy

wybranych zagadnień tequilizmu bądź mescalizmu

a nocą ostatnią deską ratunku jest ciało rozgrzane

wspomnieniem słońca. Szukamy znaczeń w strefie

przygranicznej, chroniąc noc przed natręctwem dnia

strząsając z dnia popiół nocy. Ici le paradis

n’est pas spezzato. Łódź ratunkowa pokrzepia

serce nie gorzej niż kubeł winiakolady.

Ta melancholia pochodzi ze wschodu.

Unieś mnie w powietrze lub postaw na nogi.

Chwilami czujesz, że wiesz już na pewno

lecz piosenka w radio dobiega końca

i powracasz do skrzętnej arytmetyki

marzeń. Opowiadasz bajki. Cóż w tym

złego? Grasz na loterii jak zwyczajni ludzie

dawno pogodzeni z letargicznym losem

chcący po prostu wyjść obronną ręką, a może

na swoje, ich sprawa.

Lecz twoje marzenia zostały spełnione:

dalekie podróże, usłużny kochanek to hasła z reklam

które wypiekasz, by uzasadnić tutejszy krajobraz.

Wyobraź sobie: rozpalamy ognisko, pęta kiełbasek

lśnią jak pępowina, psy węszą krew, wschodzi księżyc.

Słowiki, świerszcze i jakaś krowa, co zrywa do buhaja.

Śnisz o zapachu kości słoniowej

wyjściu z opresji przez wrota sezamu.

Czy zatem – kurpiowski Epipsychidion?

Złoty spadochron nad ekranem raju?

I co by tu na to, proszę Pani, zrobić,

czy boki zrywać, czy łyka? Z czyich

uścisków mam cię wyswobodzić

jakiemu wielmoży odbijać bogdankę?

Wyobraź sobie, że zachodzi księżyc.

Z. zrywa pęta alegorii…

W tej okolicy na wskroś rzeczywistej

puszczamy zajączki i słowa na wiatr.

Wyciągasz z rzeki sieć złotych rybek.

Odpływam z prądem puszystym jak piórko.

Dni kuchni czeskiej w hotelu Sobieski

Żegnam się z myślą, ale bez uśmiechu

nie widziałem słońca już od wielu dni

opuszczam szpital, w którym umarł ojciec

na placu Zawiszy wsiadam do tramwaju

Telegram dostałem w kwietniu, dawno temu

nie wiedziałem co czuję, ani co mam robić

żona dała mi buzi, poszła na aerobik

wysiadam przy rondzie Charles’a de Gaulle’a

Zachodzę do Bliklego po ciastka

by nie iść z pustymi rękami do PIW-u

jest wtorek, koniec listopada:

o końcu świata dawno nikt nie mówił

Raczej o końcu historii, nie mojej

myślisz, może się nie mylisz. Dni

potrwają do piątku: pożegnalną depeszę

nadam z pokładu samolotu.

Dni kuchni mongolskiej w Domu Chłopa

Zabawmy się jak złodzieje serc

mów mi po imieniu, ten koktajl

to Ułan, może ktoś z obsługi pamięta

karnawały z tamtych lat

Zakręćmy się wokół nieznanych spraw

recepturę zdradzą nam znawcy

przekażemy ją z ust do ust

za plecami barmana. Można?

Zróbmy wielki krok dla ludzkości

w tym hotelu Duch zrobił wielką

karierę: bez miłości obróci się

w żart. To twój Olimp, moje

zezowate szczęście.

Za ile chcesz – rób

może ktoś z obsługi pamięta

kurs na ten pierwszy raz.

Cyganeria

Lavoriam? Lavoriam! Pociągnięciem pędzla zimowy

wieczór zamieniasz w beczkę wina, a ty

chowasz śpiącym guziki i buty by czyjś sen

nie zamienił się w przepustkę miękką jak

trzepot kartek książeczki wojskowej, a ty

korkociąg nazywasz klepsydrą i skręcasz

co łaska w imię lepszej przyszłości

którą dzielimy na tu i teraz:

możesz odesłać ją do nadawcy z pieczątką

„Insufficient funds” bo i cóż my tu mamy?

Puste pokoje w wąskich kamienicach składają się

w pół niczym wycinanki i nie umiesz powiedzieć

która była najpierw a która dziś, w nagim

świetle żarówki patrzy na ciebie ze znawstwem

kokoty o wyblakłej cerze i bezradnych ustach

na pozór znużonych nadmiarem radości. Wreszcie

mieszkasz w mansardzie, tej skarbnicy znaczeń

gdzie jak zwykle marnieje ta czy inna Mimi

choć to miejsce bezpieczne przed napaścią prawa

i bezładnym pochodem wzniosłych obowiązków:

płacz dzieci pociesza jak główna wygrana

w fantowej loterii dobroczynnych żon. Abażury

nie powinny odgrywać tu roli, wszak nas

wychowało policyjne państwo, choćby co dwie doby

zaczynając od nowa, niekonieczne jutro

wydajemy na pastwę realiów lub mocy niewiary:

w przestronnych willach dalekiego Zachodu

mamy czas wyliczony co do grosza.

Epatując mieszczuchów, czekamy na znak

z Hollywoodu bo wtedy potoczą się sprawy

już równo z górki, a póki co – tańczymy

w kierunku zgodnym

z ruchem wskazówek zegara.

Czy nie chciałbyś uciec od tych nudnych trosk

wrosnąć w chłód szorstkiej skalnej ściany

pójść w góry jak w ciało dziewczyny

wiernej u wrót bajecznej lodówki? Czy

nie chciałbyś dzisiaj spać kamieniem, Orlą

Perć pieścić językiem obłoków i zbudzić się

nagle na własnej stypie i pić z żywymi aż do

upadłego? Tylko komu złożysz raport ze śmierci?

Na dalekim Zachodzie twój sen jak video

jarzy się w mroku przestronnych pokoi.

Kombinujemy jak i w którym miejscu

rzucić przez Wisłę złoty most.

Trzeba zacząć od kwasu najwyższej jakości

sporyszy zbóż z mazowieckich pól

indyjskich konopi z mazurskich plantacji

pąków przylepionych do spoconych ciał

kilku swojskich derwiszy pląsających

w transie egzotycznym jak nitki babiego lata

w południe rzadkie od słońca października.

Potem alkohole, te do wytrzymania

i te inne, nazwą mrożące krew w żyłach

i długie, zimowe wieczory: nie przeczułbyś

wówczas, że jest inny świat, gdzie ból

również boli a orgazm odpływa

w dymie takich, jak te, papierosów.

Mózg w gipsie:

prom na Wiśle pod Tyńcem

kursuje dość regularnie, a na płockich

bulwarach promenuje wiara i szydzą Cyganie

gdy mozolnie szlifujesz „subtelne rozróżnienia”

na użytek gawiedzi w auli Domu Kultury

cegiełka po cegiełce budujesz katedrę

mechanicznej wiosny: pod dostatkiem

masz wina i danych coraz więcej –

lada dzień zredukujesz wyrazy podobne.

Dziś czujesz się tak, jakbyś wiedział

co wypada pomyśleć w taki dzień

rano mglisty a potem upalny

dzień następstw nieuchronnych

jak zupa i drugie danie, skupionych

w paru mitach o wielkich i wolnych

przestrzeniach Dalekiego Zachodu. Mógłbyś tu

chodzić na piesze wycieczki po dzikich

kanionach albo jeździć konno z fuzją

na ramieniu i czapką na bakier by szukać

w przyrodzie zamaszystych podpisów lub

prowadzić łagodną korespondencję, zgłębiać

moralność zamorskich sójek, inicjały

wyryte w korze redwoodów lustrować bez

cienia ironii: czy ta JS mogłaby mieć w sobie

coś z Joanny z VI b, na przykład

jej duszę? Raczej nie? Przecież wina

masz pod dostatkiem, a w zimowe wieczory

niegdysiejsze gwiazdy migocą na niebie

gdy mówisz znajomym, że byłeś załatwić, ot

to i owo, a zwłaszcza to drugie

i myślisz, że miłość która pozostała, jest

intelektualną miłością wszystkich rzeczy.

Na dalekim Zachodzie tylko klisza filmowa

potrafi cię urzeczywistnić, a ty wciąż

przemierzasz pogodne cmentarze

i szukasz części do prawdziwej sztuki

lśniącej jak motocykl w mrocznej piwnicy

i już lada dzień puścisz go w ruch

i radośnie zapiszczą dziewczyny z bulwarów

bo w końcu coś zaczyna się dziać

i z wolna ruszymy ulicami miasta – ja w 

koszu ty w siodle – nad brzeg oceanu

a gdy zajdzie już słońce, śmigniemy

z powrotem, tak, jakby nigdy nic.

Dziś prawdziwi Cyganie śpią za oceanem

i w ciasnych izdebkach śnią o dolinach

zacisznych jak krypty betonowych kościołów

gdzie karuzele z wesołych miasteczek

co kiedyś pękały w szwach od wolności

marnieją niczym wstydliwe posągi

bohaterów minionego okresu.

Pod powiekami meandruje wzrok.

Budziki prężą się do skoku.

Miesiąc oszczędności

I znów jesteśmy na krawędzi świata.

Wznosimy zamki nad okapem morza.

Składamy przysięgi na wierność zjawom

łaknącym posłuchu lub prostoduszności.

Trzymamy się żartów by przechytrzyć czas.

Mówimy, „To będzie procentować”.

Rzucamy na śmietnik obiegowe

mądrości i miałkie szkielety ryb.

Snop światła wiąże koniec lądu

z mglistym pokładem dyskoteki.

Może jednak da się zawrócić?

W uległości wydm i warkocie

spychaczy słyszymy paradę

kojących szlagierów.

Oddajemy się sobie jak przewrotne zaimki

kradnące całusy cudzoziemskim ustom.

Nie wzbudzamy radości: gdy milkną portfele

liczymy meduzy tające na piasku:

coś trzeba zostawić na koniec sezonu

kiedy prochy lata zabłysną wstydliwie

jak muszle ostryg skruszone

w urnie wabiącej lotnym bursztynem.

Bezokolicznik

Nostra Vita

Małe lotnisko, magistrala naftowa, splecione

szosy szybkiego ruchu szumią zza mgły

jak znajome morze, choć utratę rachuby

utrudniają syreny. Spotkajmy się

w połowie drogi: na znak, że jesteś w sytuacji

bez wyjścia, odpowiedz czymś równie tajemniczym.

Lecz nawet w remizie bywają awarie

i nad ranem zza mgły widać zmyślny

trompe-l’œil: okno otwarte na czystą zatokę

refleksy słońca, wyspy, żaglówki lub inny

łagodny kicz: w małej flaszeczce Latający Holender

nadstawia ucha i liczy, liczy: luksusy

lata, w końcu tętno i tylko ostatnia nić

języka, jakieś piękne, trudne zdanie

trzyma nas na krawędzi świata.

Tak samo jak ty

Nawet w walorze nie grozi nam katastrofa:

trzy piętra niżej, na oblodzonym podwórzu

kataryniarz pociesza swoją chudą małpę

a my wertujemy powieści z epoki: na

szezlongu otoczonym puszkami po piwie

Elvis Presley ogląda telewizję: Salman

Rushdie ukradkiem wygląda przez okno: twoje

nagie ciało roznosi po świecie czyjś głos.

Nie jesteśmy oryginalni: czy nie pora przyznać

wraz z Orfeuszem, że najlepsze za nami?

Zostało nam kilka dowcipów rysunkowych

oraz asortyment ramek i ram. Budzą mnie

kobiety z zapałkami: czego dusza zapragnie:

po dwie łzy na pułapkę i wszystko wiadomo:

grać bohatera jeszcze jednej historii, potem

oddać się nocy w wieczystą dzierżawę

za parę rozchełstanych gwiazd.

Un discours amoureux

Telefon milczy, choć licznik bije:

gdy zadzwonisz usłyszę, że za chwilę

odejdziesz. I tylko tyle po nas zostaje:

szara świeczka bez knota, sznurek,

kieszonkowe lusterko przełamane na pół

i technologia z epoki, której nie pojęliśmy

powierzając najnowsze zdobycze snom.

Remiza tętni od fałszywych alarmów.

Ile można jechać na pustych przewozach?

Solidna studnia pośrodku sadzawki

uniemożliwia perwersje, lecz i tak

oryginalność w naszej zagrodzie

od wielu lat ma brodę po pas. Mimo to

nie jesteśmy zacofani, przeciwnie:

pominęliśmy pewien etap rozwoju

trafiając z miejsca do drugiej klasy.

Zamiary jak zwykle były bez zarzutu

więc nie rycz: rozejrzyj się po okolicy

może da nam znać gdy umilkną syreny.

Tymczasem wiedziemy żywot plotki:

ktoś mówi, ktoś słucha, więc niby

jesteśmy, ale nikt nie czeka. Tak samo jak ty:

musisz kochać bądź milczeć, bo miłość

to słowa, więc czemu nie dzwonisz?

W dzienniku mówili, że tak jest wszędzie –

mógłbyś się zakorzenić, zmienić perspektywę

i abstrahować, na przykład od ciebie.

Od ciebie? Nie, od ciebie.

IV

Nie ulega wątpliwości, że wygnanie to długa bezsenność, że pod nieobecność ostatecznej instancji wszystko jest zabronione, że łatwo utracić coś, czego się nie posiada. Mamy zatem prawo, które jest tajne, fikcje w rodzaju „poparcia narodu” oraz sny na jawie. Przykłady pochodzą z literatury (Proces Kafki), z historii (upadek Ceaușescu) i z twych pocałunków, wyssanych z listów przez łakomego wampira gdzieś między „tam” i „tu”.

El mamba taxi

Dziś na kolację kupiłem jelenia, choć nie w całości:

comber. Miażdżąc ziarna jałowca myślałem o ginie:

czy pijąc gin mam w pamięci jelenia

czy to tylko antropomorfizm? Czy aromatyczny

jeleń pachnie jałowcem jak prawdziwy mężczyzna

i czy kiedyś nie było jeszcze inaczej? W końcu jeśli

do mnie nie należysz to dlaczego ktoś wciąż cię wykrada?

I skąd wytrzasnąłeś te szczudła?

Przyjdzie pora i na to: po deserze (dziś piernik) zapalimy

cygara i przy lampce zabytkowego koniaku utniemy sobie

pogawędkę jak zrzeszeni w tym samym fan clubie

członkowie-założyciele. A wiesz co? Co?

To były jednak koturny.

Hotel bez okien

Bez większych rewelacji: akt oskarżenia, cegłówka

jakieś zwłoki: tyle po nas zostało, plus korespondencja

(ocenzurowana, bez czułych słów) i zakurzona aktówka

wśród pożółkłych gazet na strychu, a w niej pocztówka

niewysłana z wakacji na znak, że to wszystko – przyroda

zabytki, zachody słońca, groty, skanseny, wędrówka

księżyca z baru do baru, melancholijna jak niechciana wdówka –

mogłoby znaczyć to samo dla ciebie: wszak okolica

mówi sama za siebie, a jedyna różnica

tkwi w tym, jak postąpisz w kiosku z pocztówka-

mi: czy wybierzesz kartkę mglistą jak wspomnienie

najgłębszego snu, czy bezpardonową jak poranne pragnienie

czy kojącą abstrakcję bez większych pretensji. Nie-

wiele po nas zostało: szyb dźwigu, gwiazdy, cegłówka

i zdanie, co ponosi śmierć z własnej ręki, gdy brnie

w śnieżną zaspę i zapada w milczenie:

„Mnie jest Stefan, tobie Zocha” – a nasza elokwencja

była legendarna nim poszła w zapomnienie.

Ta śmierć to także najgłębsze pragnienie

waszej mowy: w jej ostatniej woli pominięto wszystkich, a przyroda

jak zwykle obejdzie się bez nas: to nieznaczna przeszkoda

bo przywykliśmy brać wydziedziczenie

na słowo i ze wzruszeniem patrzeć, jak matryca

powiela nas tak szybko, że niknie granica

między czasem i miejscem (pierwsze piętro) a tajemnica

której strzegliśmy łamie się w szpalty: to zauroczenie

mija z końcem lata, gdy powracamy do życia (piwnica)

na rachunek przyszłości, skłóceni z losem jak zakonnica

znużona pospolitością świata, zamknięta w celi gdzie jedyna żarówka

zgasła wiele lat temu: nie dziw się zatem, że zachwyca

pobyt w hotelu bez okien (trzecie piętro), że ta kamienica

z windą bez żarówki i lustra, z windziarzem, którego prezencja

jest najkorzystniejsza po ciemku, to kwintesencja

całej okolicy. Zwyczajny hotel (parter) zwyczajna ulica

tyle, że okna, żarówki i lustra są tu jak zamorska moda

nowinka czy kaprys na który po prostu szkoda

zachodu i/lub pieniędzy (drugie piętro). Szybujemy: młoda

jest noc! Oryginalność wyklucza światło księżyca:

po tym zdaniu pora ogłosić żałobę, by bez przeszkód odda-

wać się drobnym nekrofiliom. Miejsce zwierciadła

zajął telewizor, którego nie umiem wyłączyć: współbrzmienie

jest coraz słabsze: gwałtownie topnieją lody, a kiedy puści kra

spotkamy się na półpiętrze i rozejdziemy bez echa.

Niewiele po nas zostanie: cichy szum na linii, zakurzona aktówka

kilka słów zmienionych w słup soli (parter) i piersiówka

pusta od wielu pokoleń. I nic wam to nie da:

dowody rzeczowe pójdą w nasze ślady i jak ewidencja

niestałej ludności obrócą się w noc zanim interwencja

władz dojdzie do skutku i tylko nikła fosforescencja

na powierzchni powiek usprawiedliwi czyjąś obecność: to koda

historii jednego zdania, z którym nie dało się żyć, choć intencja

należała do najszlachetniejszych. Inteligencja

niewiele tu wskóra, nawet gdy zniknie ostatnia granica

waszej inwencji: winda przebija dach hotelu, ale cóż, transcendencja

jest pusta. Zaczynamy od zera. Może ta kadencja

będzie pomyślniejsza, skoro nie ma już ciebie ani mnie

choć to, co jest, z pewnością wystarczy i jeszcze nas weźmie

na świadków. Pozostała nam zatem sucha ewidencja:

co było, nim zaczął się świat: (1) Pokojówka

wsiada na parterze; (2) w numerze jest pełna lodówka.

Rozważania na czas suszy

Barwy trawi noc

dzielimy na czworo

cień wiotkich drzew

szeleszczą banknoty

ktoś pstryka palcami

i wschodzi słońce

ktoś pstryka palcami

i włącza alarm

kaskady tonów

kładą filc na dziąsła

nikogo

Kilka słów na chodniku

podobnych do siebie

jak zera

w hierarchii banknotów

jego stopy grzęzły

w gorącym popiele

rozwidlił się język

nie zatrzymano

nikogo

Wiatr składa w kant

arkusze skóry

jaszczurka wpełza

do pustej butelki

czekamy na śmiech

pięć kości na blacie

śmiech nie czeka

nikogo

Blattodea

Małe lotnisko, magistrala naftowa, z wiaduktu nad splotem

szos szybkiego ruchu plują dzieci, na ławce pod biblioteką

publiczną pijacy szykują się do siesty, między stacją paliw

a centrum handlowym krąży nerwowy pies, otwór na

przestrzał w bryle wieżowca pachnie absurdem jak chłodny

srom nieba, w dzienniku mówili, że tak jest wszędzie. Lecz

miłość to inna para kaloszy: lekkomyślnie otwierasz oczy

i wpadasz jak śliwka w kompot i od tej pory jest zawsze

za późno i trzysta pięćdziesiąt w dupę jebanych milionów

lat samotności nie zmieni faktów tak oczywistych, jak te:

te słowa: kochaj je; kochaj mnie; kochaj kogoś innego;

słowa będą te same. Cisza. Szelest sreberka od gumy do żucia.

I znów cisza. Syreny: pali się: nie mamy szans.

O dwa kroki stąd

Stając na czele australijskiej lewicy wiedział

że nikt w to nie uwierzy, ale zwierzęta naprawdę

były równe, więc z autoironicznym, sienkiewiczowskim

„hej!” machnął ręką na całą resztę i włożył mi w usta

serce z ametystu. Wiosna nabierała rozpędu:

krwiste żywopłoty i podzwrotnikowe bzy przypominały

słowa zachęty na obwolutach kosztownych książek

i czułem, że coś mi zginęło w tych krzakach, lecz nagle

mgła zasnuła okolicę i przez chwilę nawet szum

autostrady brzmiał tajemniczo, a potem było już

za późno: staranne sformułowania zniweczył

zapomniany spadkobierca: słoma dosłownie

wystawała mu z butów, z aktówki – teksty źródłowe

i półlitrówka. Wielkanocne śniadanie praktycznie

na stole, więc trudna rada, praszczur czy uzurpator –

gość w dom, a jeśli okaże się, że to tylko znajomy

meliniarz ze stolicy apostolskiej, tym raźniej: w końcu

tyle znamy podróbek, że każde twoje słowo brzmi

jak święta prawda. I tak okolica otwiera się

na każdą samobójczą propozycję, i nawet w tej atopii

trafiam na twój ślad. Lecz nocna cisza zbyt wiele

pozostawia do życzenia, więc drepcemy w kółko

jak petenci, samotni pod przypadkowym niebem:

nie przysługuje nam prawo odwołania.

Bo właściwie wszystko zdarzyło się już w latach

sześćdziesiątych, i choć sądzę, że wolno nam kochać

jeszcze przez chwilę, po cichu, to chyba nie mamy czym:

zero przy kości, lufa w mianowniku, a żarówkę

i lustro rozparcelowano już kilka pokoleń wstecz.

Tylko z jakiej paki windziarz ma monopol

na robienie w chuja tych głodnych frajerów

co walą jak w dym na tę stronę tęczy? Ba,

bądź tu mądry. Choć żaden regulamin nie

obowiązuje wiecznie: wulkany budzą się

i zapadają w sen, świszczą, dudnią, potem

milczą lub syczą jak zaklęte żółwie, a wyspiarzy

znów koi echo kości grzechoczących na dnie mórz.

Cisza: z gmachu konserwatorium dobiega dźwięk

strojenia instrumentów. I znów cisza:

w oszklonej kopule pawilonu wirują płatki

wielkiej róży. Obawiam się, że skończymy

potulni jak brygady duchów u wrót

każdego z dyskursów.

Pierwszą cegiełkę zdobią

litery z tajnych alfabetów, skromne rysunki,

może jakieś zwłoki, zapowiedź aktu erekcyjnego,

coś na rozgrzewkę. Potem monotonia schematów

blokowych i ospała parada przedmiotów

doskonale bezużytecznych lecz wzniosłych

jak Odradek, gotowych cię przeżyć ot, tak

dla draki, a na samym końcu – słup soli,

świetlista bierność minerałów i niepokój

o nomadyczność łona przyrody: wszak

zależy nam na bardziej konkretnym słowiku

a tu tylko te złote żuki, wielkie jak krążki

hokejowe, wyłażą z ziemi i straszą dzieci.

Gdy nadszedł upragniony dzień, patrzyłeś

przez wizjer, liczyłeś zmarszczki pod jego

oczami, aż dzień zaklął, splunął i wrócił

na ławkę pod blokiem. Och, mniejsza z nim!

W tej okolicy księżyc zawsze jest w pełni

więc popłyń ze mną: szorstko objęci

i rozkołysani jak widownia w Sopocie

prujemy szwy światła pod falami mórz:

nie bój się, znam te syreny na wylot:

istotą piękna jest luksus bez granic

a sześćdziesiąt procent ankietowanych

widuje anioły na co dzień: my również

zaistniejemy, bez porównań, pewnego

dnia. Otwieram oczy i olbrzymieję

jak język lecz w twej twarzy nie ma już ust.

Nienaganna figura Sofii Loren i ty

W filmie wypadł o wiele gorzej:

żuł chleb, wypluwał pestki oliwek

oglądał zmyślony krajobraz. Teraz widać

ostro kontur każdego listka, białe kamienie

na wzgórzach, grobowiec biskupa

z czarnego bazaltu, epitafium z Tuliusza

ale słyszę „Browning” i odbezpieczam

kulturę bo spodziewam się zdjęcia

na całą stronę jakiejś poczytnej gazety.

O ósmej rano siedzę na ławce

z martwą Murzynką żeby ktoś to kupił

i przekazał w darze konkretnemu muzeum

w którym Chrystus śpi za kierownicą

trabanta, w deszczu, na moście z widokiem

na plażę, pustą, poważną plażę.

Okęcie

Witamy dziś bohaterów wiosny. Wracają ze zwycięskich turniejów:

Wigraszek, Esterka, Janosik – ci dziarscy ludowcy

maszerują jak wojsko, tłum kipi jak mleko, kwiaty rżną

od ucha i plącze się język pogańskich obrządków.

A deszcz? Nigdy więcej! Aplauz rozdasz jak piegi

lub pigułki na porost włosów bo motyle czyhają

na chwile słabości gwiazdorek i zwiewnych poetów.

A głośniki? Nadają gigantyczne preludium, więc

zapisałbyś je na wołowej skórze, albo lepiej – na wietrze,

patykiem, i –

pomaszerował dalej.

A czyż nie zdumiewa przebiegłość tych zwierząt

nonszalancja ich wzlotów, dezynwoltura upadków

i to wszystko podszyte tym mitycznym trokiem

który raz na sto lat ląduje na twych ustach

a tymczasem ćwiczy wyobraźnię, mknie

na wyspy szczęśliwe, nagle znika za palmą

u kresu myśli, zakręca smugę cienia pod

zaspanym wulkanem, wynurza z dna czary

tumani, przestrasza, czmycha za węgieł

nowego świata i –

banicja.

W piątek rezonuje tysiąc jeden drobiazgów, a dziś

już wiadomo: napowietrzne zamki nagle rozwiał czyjś głos

cień zapachu bez nazwy spłoszył rzewne wspomnienie i tkliwość

pamięci jak żarzący się jedwab nawraca niewierne podniebienie.

Nie ma czego żałować. Tamte dni spłynęły iluzją uderzeń

mocniejszych niż te panieńskie palpitacje bełtające ład serca

przy byle okazji, przy niejasnym przeczuciu, że ktoś, kogo znasz

chciałby się w tobie zakochać. Więc powracasz z pałą ze sprawowania

i pocieszasz resztki zmurszałych przesądów spokojną mądrością

lekcji przyrody, propedeutyki nauki o społeczeństwie

prostymi słowami o solidarności z szarą anarchią atomów

o zapachu grzybów po deszczu, nieuchronnych kolizjach

z majestatem schodów, o surowej powadze grawitacji. Szmer z podwórza

cień troski na antenie, barwa wody w klozecie, łzy kochanki

lub urok pobliskiego kościoła wiodą cię na wagary, choć

nie brzmi to nigdy tak pięknie i dumnie jak czujesz się ty (!)

w obliczu tuzina dyżurnych miłostek, co raz po raz żądają

stanowczych pieszczot i ciągną cię każda na kres innej trasy

aż południe skurczone w szelest pergaminu żenuje tak

że doceniasz czerń parasoli okrutną jak bilet lotniczy

w dłoni Don Juana, powtarzalną do kresu wytrzymałości

i tak łatwą do przemienienia w żarcik o pogodzie

w cudzym kraju i obcym języku.

A mogło przecież być i tak, że ta robinsonada poszłaby

na marne. Wśród nocnej mgły nie rozpoznałbyś

lemura domorosłych satyryków i tylko przy niedzieli

wspominał symbole dawnej walki pokoleń: Stawka większa

niż życie czy też spacer w Powsinie? Albo dalsze wyprawy:

Paryż pod Warszawą gdzie w muzeum wzornictwa

jest srebrny odlew połowy metra, albo Wenecja

gdzie paryżanie handlują trefnymi sercami, albo lotnisko

tkwiące wśród zagonów jak pudełko zapałek

którym wzgardziła zawiedziona sroka, czy wreszcie

Marienbad gdzie w seledynowe wieczory snułbyś opowieści

o ludziach i rzeczach wśród rekreacji na świeżym powietrzu

wykwintnych banałów son et lumière.

Dni wystają spod

siebie i mijają tygodnie rozkołysane od prywatnych

świąt i nawet z lotu ptaka zobaczyłbyś tylko

blady rejestr postów i żałosnych chrzcin. Lata

miną bez cezur, praca zmieni się w labę, a lenistwo

w nic szczególnego, i nie będziesz zbyt zdrowy

ani ciężko chory, nie zachłyśniesz się szczęściem

a luksusy jak płacz odkupisz nabożną refleksją.

W czwartek znikły kwiaty, dziś ledwo widać girlandę papieru

toaletowego figlarnie zarzuconą na gałąź ukrytą

pod liśćmi jabłoni. Przedwiośnie dyskretnie pozłaca ci głowę –

wróciłbyś jak jaskółki z San Juan Capistrano

bez cienia sprzeciwu wczuł się w rytm przyrody i w święto Bachusa

pił w Zielonej Górze, na pasterkę wracał do Poronina i –

tak dalej. Zapytaj więc, czy nie szkoda czasu

na takie odloty w sezonie obniżek nagłych jak marcowa

burza lecz na tyle odległych by nie powodować poważniejszych

zakłóceń w dostawie prądu choć jak zwykle mógłbyś obejść się

smakiem, zbyć przyrodę wzniosłością kiperskiej ascezy lub

o świcie podreptać na dowolne lotnisko i napić się piwa tak za

wszystkie czasy bo przyrodę już dawno ktoś zarezerwował

a nazwy miast i dworców nowego stulecia pływają jak wianki

na snach komputerów. I nie ma już przesunięć bo wszystko

się zgadza i zgodzą się wszyscy i pójdą w twe ślady – spójrz!

W kałuży przy pasie startowym samotne dziecko topi marzannę.

Zen i sztuka trzepania dywanów

Najlepsze były te z Chin, z krótkim lontem

w sreberku barwnym jak smok w noworocznym

pochodzie: zero błysku, za to wielki huk.

Po te cudeńka jeździło się specjalnie do Chinatown

układało w teczce ostrożnie, jakby miały serca

z semtexu, i wracało do Berkeley z nadzieją

że oto jest sposób na życie, dosadny,

bezpretensjonalny. Przez calutki adwent

dawaliśmy czadu, Tristanowi o włos nie urwało

ręki, a kiedy zabrakło petard

strzelaliśmy korkami od Moët et Chandon

rzucaliśmy kośćmi zjedzonych zwierząt

w końcu – zaschniętymi prezerwatywami

(to też jakiś sposób na życie)

i dopiero w Wieczór Trzech Króli

sięgaliśmy po bombki z choinek.

Suchy, bezbarwny trzask

nikle refleksy świateł latarni

magiczna aura zadowolenia

wyjebanych dziewczyn z zagrody Kirke.

Tu jest inaczej, bardziej świątobliwie

choć prawdę wciąż mierzy się w karpiach

a opłatkiem zwiastuje pieniądze i władzę:

tu fikcje rodzą się bardziej miarowo

w pozornej zgodzie z menstrualnym cyklem

niezironizowanej przyrody, w rytm dostaw

z wielkiego stadionu po wschodniej stronie Wisły:

wybuch – i zorza, popromienna jak wzrok

zwierząt z okolic Czarnobylu.

Lecz nie ma to wpływu na klimat podwórek

i można by mówić o surowym pięknie

zwyczajnego trzepaka z żelaza –

tylko do kogo ta mowa?

Po trzydniowych obrządkach

różowiutcy jak szynka

marzymy już tylko o metamorfozie

gwałtownej i hucznej jak najnowsza muzyka

i zamieniamy się w słuch.

Herpes i podagra

Marcinowi Sendeckiemu

Mapa kończy się na przedmieściach

nawigator odszedł na własną prośbę

śpiewał kołysankę, trzymał ręce w kieszeniach

Było święto, nie było dokąd pójść

złowiłem wielką rybę, owinąłem w gazetę

wzdłuż torów rosły palmy, zniknąłem

Pożegnałem się z myślą bez uśmiechu

jesienią wszystko wytłumaczę

hotele, kasyna, krótkie dni

przerwane stosunki. Wracam do miasta

koleją, jest brudno i niebezpiecznie

mam parę złotych na wódkę i kwiaty

i nie ma mowy o resocjalizacji

bo przyjdzie zima i będziemy jeść

wróble, bo wydam cię co do grosza

bo pod tłustym drukiem jest łuska.

Zabawmy się jak złodzieje snów

mam zwolnienie: zostaw sekstans i psa

Wola i ochota

Znów mieszkam w Warszawie: po dwudziestu latach

mniej się zmienili mieszkańcy niż miasto,

i nie pamięć o nim, lecz para obłoków

przywiodła mnie tam, gdzie nie sposób zabłądzić:

nawet niesiona prądem rzeki gałąź nie wskazałaby

drogi trafniej ani zwięźlej.

Zakazane owoce przeniosą się teraz

z etykietek w sam miąższ bytowania,

wolność nabierze oryginalnych rumieńców

a oryginalność opuści story i odnajdziemy się

w ciemności, lepsza połowa z tą gorszą,

vis-à-vis czegoś, co mógłby opisać

pierwszy z brzegu realista.

Opowiesz mi wszystko o cenach dóbr

i programach telewizyjnych:

przeszłość musi być jakąś sumą,

choć nie liczę na nic szczególnego

przed śmiercią ani po śmierci,

po prostu zmieniam kanały

z publicznych na bardziej intymne.

Czasem robi to kot, lecz nie dostrzegam

w jego działaniu ironii bądź zrządzeń losu,

bo przypadek jest zawsze konieczny,

nawet ten historii nieznany.

Gdziekolwiek jestem, zakopuję Księgę:

czasem rzucam ją w krzaki jak butelkę tequili,

innym razem składam w depozycie bankowym

lub pamięci osób przytomnych bądź trzeźwych.

Lecz nie przybywam jako archeolog

ani lustrator cudzego archiwum:

w Księdze najnowszej nie będzie historii:

dzieje to akcja, a każdą fabułę

uczymy się streszczać już w szkole –

w końcu zostaje ich sto albo dwieście

plus jedna, ta twoja, tak inna od wszystkich,

że nie potrafisz jej zapamiętać

ani uwierzyć w jej autentyczność,

więc mówisz o sobie jakbyś miał być sobą

za wszelką cenę i o każdej porze.

Czas zmieni to wszystko bez twojej pomocy

i na dobrą sprawę – za darmo, kiedy pójdziesz

na stronę i znajdziesz pamiątkę

po jakimś asekurancie, matową obrączkę

na dnie butelki lub tylko drobną, suchą

monetę (nie połknij jej przez przypadek).

Nie, tak, to apetyt zabrał mnie

w te strony, stronę Pałacu Kultury,

Grobu Nieznanego Żołnierza, stadionu

na Łazienkowskiej i innych widoków,

znanych kibicom bądź delegatom,

w stronę szanownego państwa,

w strony bliżej nieznane, niezapisane strony Księgi

hipotetycznej jak każda z niewycenionych historii

drogiego kraju, gdzie największe emocje

wzbudza nie historia, lecz formy pamięci,

gdzie muzyka nie łagodzi obyczajów

a starzy przestępcy posuwają się coraz dalej.

Z łacińskiego appetare, poszukiwać:

dwadzieścia lat temu też czegoś szukałem,

nerwowo patrzyłem na boki pewien,

że nie ma wolności bez nieśmiertelności –

więc odkąd słowo kiełbasą się stało

dręczy mnie całkiem prozaiczna myśl:

z czym miałbym pójść do tych wolnych ludzi?

Kto nam zapewni błysk i szamerunek?

Może zamówić taksówkę? Ostatecznie

„smak, któremu do upodobania potrzebna

jest domieszka powabu i wzruszeń,

a co więcej taki, który z nich czyni

kryterium swych pochwał, jest zawsze

jeszcze barbarzyński”, pisał Mistrz, „i jak na ironię

wiosną zieleń topól zasnuła dozór starej baszty w Löbenicht”.

To długie, szczere pożegnanie, uroczyste i zakrapiane,

i kaczka tylko skorzysta na dobrej prasie. Proszę

mnie nie cytować, lecz zbywa nam na grzeczności,

takcie, układności z Duchem, który zrobił tu taką karierę,

że zabrakło nam słów, czasu i pieniędzy,

więc choć aprowizacja na medal

a Rosemary znów przy nadziei,

pora zerwać już z procederem.

Jedna przeszła, druga nie nadchodzi:

przyjdzie cieszyć się drobnostkami

księgowanymi przez kancelistów

przygodnej wyobraźni, rubasznych chochlików

buszujących w ogrodach myśli.

Cieszyć się czekaniem na początek po końcu,

na koniec przed końcem i przerwę w czekaniu,

cieszyć się czasem i każdą pogodą,

brakiem ochoty i zwłoką woli, a gdy nadejdzie,

o ile nadejdzie, cieszyć się tym, że niedługo

przejdzie i będzie po wszystkim, przynajmniej

na chwilę, bo ktoś inny rozpocznie to wszystko

ab ovo, a jeśli nie on, to może ty:

wampir układający kaligramy

w zatłoczonych arteriach wyobraźni

gdzie leżę i jest mi dobrze.

Plastiki

Patrzę na dziewczynę i chłopca

w autobusie i nie wiem, czy on

ją posuwa, czy ona jego,

ani komu miałbym zazdrościć

żeby raj nie był pustym słowem.

Rozmawiają o jego butach,

zwyczajnych jak moje piekło,

które nic nie znaczy i jest ciasne

i teatralne. Wysiadamy razem

żeby coś z sobą zrobić,

ja w domu, oni chyba w kościele,

przy muzyce i kadzidełkach

albo wódce czystej jak powietrze

za oknem i wiata przystanku

w stronę centrum, którą w drodze powrotnej

wzbogacą o ,,ganja pany” i ,,bank to chuj”.

Z wysokiego piętra widzę autobus.

Nie starczy im czasu na pobożne życzenia --

powiedzmy, ,,punx not dead”.

Trzeba będzie zejść i dokończyć robotę.

Bug Hour

Po zachodzie słońca kot rusza na polowanie.

Kurczy się jak jeż w kącie pokoju, na półce

lub gdzieś za moimi plecami, blisko lampy

o nierównym blasku, śmiertelnego centrum

sterowania lotami komarów, ciem, muszek

i innych, nerwowych satelitów.

Kot pręży się, jakby miał skoczyć przez Bosfor

lecz gdy zatacza łapą łuk i chwyta

coś w powietrzu, robi to od niechcenia,

jakby odganiał natrętów, a nie pracował

na deser. Pochyla łeb i ostrożnie

rozluźnia pazury: jest. Szybko do pyska.

Łatwizna. Trudniej złapać owada wysoko

nad ziemią, z wyskoku. Kiedy wbija wzrok

w spojenie ściany z sufitem

lub włazi na framugę drzwi

kurczę się i wbijam w fotel, jakbym

stał się pokaźnym owadem, zamarłym

w ostatnich mgnieniach życia. Ale dzwoni

telefon, to Adam Wiedemann narzeka,

że ktoś ukradł mu moje sny. Obiecuję

wysłać nowe, gdy tylko je zapamiętam.

Adam spędził czas z pożytkiem w Norymberdze.

Do widzenia, cześć. Tym razem jest ćma.

Usiadła na ramie obrazu, reprodukcji „Zdjęcia z krzyża”

Caravaggia. Kot zeskakuje z framugi,

robi kilka susów jak skoczek o tyczce,

leci w powietrzu i obiema łapami

ściąga ćmę z czarnej, metalowej ramy.

Kuca jak królik, wpycha ćmę do pyska

rusza szczękami, mlaska, potrząsa łbem.

Bardziej cierpimy przez miłość niż pornografię.

Wyciągam z kosza na śmieci butelkę,

w której zostało kilka kropel wódki.

Wylewam je na palec, przeciągam nim

wzdłuż warg, lecz nie mogę zabić smaku.

Korpulentność

mowa o jednym z największych barów świata

wszystkich brzydzą kłamstwa i służba wojskowa

lepiej się nie wyróżniać przymykam oczy

tulę różową poduszkę młodo wpadam

we własne ręce to nie przypadek

za obiektywem stał pederasta grał pop-noir

na klawesynie był przystojny kiedy zasnęli

w piosenkach poetki mają piękne oczy

potem biorą ślub tracimy głowę

i ważne dokumenty bar jest ością

w gardle CIA starszy człowiek może spodziewać się

turbulencji nawet na małym cyku słońce jest nieładne

piorun nieszkodliwy za śniegiem i hałdami popiołu

grota Heraklita w awaryjnej poświacie asystent

filozofa zasłania nagość bezbarwną laleczką

jest śliczny i nie ma skrzydeł

kiedy wiatr cichnie spada

bo można spadać jako zespół

pracowaliśmy nad małą katastrofą

po odpuście wizyta w terrarium

i smutek bo nikogo nie dziwią te cuda

na wizji za to wszystkich brzydzą kłamstwa

klonowanie nagminnie udawane orgazmy

w barze i jego obrębie zwłaszcza chłopcy

niepełnoletni mają ku temu skłonność

mówi sierżant zdejmujemy szpilki dwie damy

i kolega z baru wpychają moje ciało

w niebieski worek na odpady

złapiemy ostatnie metro

zdjęcia wychodzą z automatu

wyjścia pod kontrolą Niemców

nie przepuszczają bez dodatkowych opłat

na nieoświetlonym parkingu

legitymują damy w kabrioletach

bar wybrał tradycję zejdźmy na śniadanie

wiem że myślę o minucie ciszy

program wykonał rezerwację na nazwisko

Na jawie

Adamowi Wiedemannowi

Słyszę komendę ze świętego ekranu

sygnał dnia sunie cicho jak szminka

wzdłuż warg, chwytam dłoń holowników

i znów jestem w sieci, nie mam problemów

z trudnymi słowami, jak ,,ityfaliczny”, i wiem

że inaczej to brzmi na podsłuchu

że poranki są biedne jak cygańskie dziecko

– masz parę groszy na café au lait

mon cœur couvert de caporal –

zabierz zmarłym wspomnienia a żywym żony

otwórz mi oczy i otwórz okno

lubię się budzić w tropikalnym pejzażu

te dziurki w śniegu to są moje oczy

zrób za mnie siku, będę twój na zawsze.

Język i kara

Bandyci leżą martwi, więc postęp trwa

w ramach pewnego porządku,

jak walka klas wymierzonego w przyszłość

z precyzją paradoksów Zenona.

Miasto żąda nowej filozofii,

kodeksów prostych w obsłudze,

objęcia ochroną złowieszczych sów

i eksterminacji wybryków natury.

Lecz gdy historię tworzą gazety

ulica żyje amnezją

a detaliści spirytualiów

prowadzą falangi i frondy

ku szybszej złego naprawie.

Dziś straszy pod każdym numerem

dziś mówi się bez uprzedzenia

o cudzym upadku i ostatniej woli

arbitrów dawnej świetności słowa,

o stylu wysokim aż po sam czubek

Pałacu Kultury i Nauki,

licząc na słuszny zbieg okoliczności

błysk prawdy w ciemnej masie dowodów

na z góry wiadome jutro.

Otoczono je chórem, obiecano nagrodę,

zapas entuzjazmu sięgał po horyzont

lecz nas tam już nie było:

stary szałas na skraju polany stał pusty

jak grób, gdzie zbudzony obcą harmonią

przypadkowy turysta mógł poczuć się

ofiarą transcendencji (oby nikt go nie dostrzegł,

bo o tym, jak było, nie mówi się, tylko wie).

Więc kiedy po latach ujrzałem go

w jakiejś spelunce nad Nilem

zrozumieliśmy się bez słów: szary welon

bogini skruchy odfrunął jak stado ptaków we mgle.

Zbieraliśmy siły na ostatni dryf:

czerwone chusty, pepesze, szminki i sztaby

złota ukryte pod grubą warstwą druku

wyszły na jaw przy pierwszej rewizji.

Byliśmy skazani na poprawne osiedla

gdzie śnią hurtownicy i ich kobiety:

wiedzieliśmy, że to wulgarne.

Ze szkoły życia wynieśliśmy wszystko

i krążąc bez grama balastu

zabijaliśmy czas kontemplacją

zmiennej postaci istniejących rzeczy.

Wiedzieliśmy tyle, co żagiel o wietrze

lub wiatr o skali Beauforta

i tylko mocne, klarowne uczucia

czuwały jak Sfinks nad cudzymi słowami.

Już tradycyjnie urywał się telefon:

olśnieniom nie było końca, lecz

żaden styl nie narzucał się tak,

jak wyrok uniewinniający

(choć od dawna sądzono to innym)

bądź ostateczne rozstrzygnięcie spraw,

które przyniesie czas.

Malpica

Proszę się rozluźnić, wziąć rozwód i zejść

od razu z biżuterią, kataklizmy

mają to do siebie, że zamiast jeść

romantyczną kolację, podglądamy się

w kasynie bez nazwy, licząc na cud.

Pani mina najlepiej o tym świadczy.

Jest echem, a w grę wchodzi piękno

niepowtarzalne i czyściuteńkie

jak moje konto w najlepszym ze światów,

choć tam akurat trwa remoncik,

żeby mógł się wprowadzić nowy duch

i natchnąć wszystkich nadzieją en route.

Mazur, Krakowiak, Lambada pozwolą nam

zbliżyć się w ramach konwencji,

skutecznie i bez skrupułów: „out of control”

nie znaczy „wolni”, ale o to chodzi.

Dzień świętego Patryka

Na pole wchodzi się nieoficjalnie:

zamiast bramy jest ścieżka

między parkanem podejrzanej posesji

a kępą drzew na tyle ważną,

że wysypano tam kilka worków śmieci

niewidocznych od ulicy, jakby dyskrecja

musiała iść w parze z wtajemniczeniem.

Lecz gazety, plastik, szmaty i szaro-czerwona

skarpeta na niskiej gałęzi znaczą wejście

na pole niemalże urzędowo: idźcie

a znajdziecie.

Prosto do zagrody

gdzie para psów pilnuje starych tajemnic

(czy tylko cudzych snów)

i na prawo, w węższą ścieżkę

między ostrymi witkami czegoś,

co latem i tak ginie wśród pokrzyw

i malin wysokich jak gołębnik.

Zewsząd czuć ruch sprzed chwili

przerwany na nasze przejście, oby szybkie,

ale jak tu się śpieszyć, kiedy ruch

odżywa i zza żółtych witek widać

zająca zaaferowanego tak, że nie usłyszał

przelotnej ciszy: krząta się przy kretowiskach,

kupkach popiołu czy kompostu, płoszy

dwie sroki i samego siebie – znikamy,

mijamy wysoki na metr płot i furtkę,

dzielące na pół poletko puste i zaniedbane

nawet przez dystrybutorów butelek,

puszek, pustaków i zeschniętych choinek

z resztką anielskiego włosia jak nagłe srebro

wśród zardzewiałych igieł. Tyle zostało z granicy

między waszym a niczyim – od dawna przekraczały ją

tylko gołębie pocztowe, które dziś stłoczyły się

na dachu szopy, chałupy, obory – trudno rozstrzygnąć,

padł na nią cień dźwigu z budowy

a gałęzie drzew chwyciły w locie

worki zwiane z hałd i rusztowań, szarość

jeszcze bardziej naga dzięki tym proporcom

w kolorze bahama yellow – gołębie

i dwaj faceci nie zwracają na nas uwagi.

Miękkie postukiwanie plastikowych butelek

na badylach, klekot puszek po piwie

na postronkach, a w samym jądrze

gęstwiny, gdzie powinno kryć się to nic,

na które przyszliśmy, emeryt myje czerwoną

ładę.

Dalej domy, działki i śmieci –

ktoś specjalnie przyjechał, żeby się pozbyć

lodówki – czyli świadectwa powszechności,

bo kordiały i mocne wcale nie rządzą:

bułgarskie stołowe, krupnik, absolut,

nike, widelec do uratowania i żywy

kogut, który zapiał przechodząc z czystości

klasyka w ochrypły bulgot, jakby uznał,

że na próżno wysila się dla niepowołanych

człapiących wzdłuż niewysokiego muru

długiego na góra pięćdziesiąt metrów,

siłą rozpędu, wbrew logice i jak na ironię

przecinającego wpół pstrokatą anarchię

kubłów po farbie i gipsie, niebieściutkich

worków, rurek, mebli, kartonów,

fantastycznego żelastwa, ułamków amfor,

armatury, klinkieru i szmat.

I nie znajdziesz tu gadów: między ścierniskami

zaorane zagony świadczą, że ktoś

nad tym panuje. Ciemne kontury bruzd

proszą się o porównanie z górującą

nad południowym niebem bryłą kościoła

dominikanów – mnisi kaptur sterczy z trumny

pominiętej przez graficiarzy.

Odfajkowane:

wracamy przez Potoki i ulubiony spłacheć

pola, gdzie latem dziki czosnek okala

truskawki a dziś – opony i gruz

ścieśniają horyzont w kulkę

z którą zrobisz, co zechce.

Wychowanie muzyczne

Mój rabat w ,,Kosmosie” obejmuje

lekkie narkotyki, wizualizacje są sugestywne

jak dziewczyny i piosenkarze na skuterach

i jasne, że lepiej być dziewczyną,

bo ludzkość źle przez to śpi albo wcale

kiedy jest się chłopcem, jak ja,

i nie wie, co z tym zrobić

po lunchu, jak w ,,Kosmosie” jeszcze nie wpuszczają,

bo nie chodzę po mieście

z radiomagnetofonem jak Murzyni na okładkach

więc mam czas do namysłu:

co poczuć na pokaz, a co wygładzić

na własny użytek, to przekleństwo chłopców

oraz kilku dziewczyn, które chciałbym poznać

w ,,Kosmosie”, a może na koloniach

w innym województwie, gdzie podniosłe pieśni

wieczorne i sprośne piosnki marszowe

zagłuszą chlupot mokrej roboty?