Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Połać i szum – autorski wybór ponad stu wierszy z lat 1990–2020 opatrzonych rewelacyjnym, dowcipnym i nieco tajemniczym posłowiem, w którym autor ujawnia niektóre tajniki warsztatu. Tadeusz Pióro, uznany poeta, prozaik, historyk literatury i tłumacz z języka angielskiego, sam tak opisuje swoje decyzje podjęte w ramach tego tomu: „Zamiast chronologicznego układu wierszy, wybrałem podział tematyczny, choć mój dobór tematycznych działów może czytelnikom wydać się cokolwiek frywolny. Właściwie nie tyle sam dobór działów, który chyba nie odbiega rażąco od konwencji, co wierszy do nich przypisanych. Sam się dziwię, dlaczego wiersz Połać i szum znalazł się w dziale »Liryka patriotyczna«”… A czytelnik będzie mógł przeżywać dalsze zdziwienia i olśnienia, czytając w wiersze w takich działach jak Ars poetica, Liryka osobista, czy Obiekty estetyczne i wiersze potencjalne…
Tomik ten jest pozycją obowiązkową dla znawców poezji, miłośników poezji, a także kronikarzy i historyków polskiej literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 116
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący
Paweł Orzeł
projekt okładki
Anna Sztwiertnia
korekta
Marcin Sendecki, Marzena Dobosz
© Copyright by Tadeusz Pióro
© Copyright for this edition Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-279-7
Później liczył się tylko seks,
jak w klasycznej ekonomii
języka przemoc i władza,
lecz nie nad językiem,
tylko uboczem, na które ciągnie,
żeby z bliska coś sprawdzić
i zdystansować się od wszystkich
teorii, mówiąc „znam fajne miejsce”
naturalnym głosem – zabrzmi w nim
tylko zdrowa ciekawość.
Spotkaliśmy się w bramie,
między słonecznym podwórzem
i cichą ulicą. Ona miała gumę
do gry w gumę, ja miałem pieniądze
na lody, lecz zostaliśmy w bramie,
bo chłopcy nie bawili się w gumę,
a w lodach spotykano gronkowce.
Teraz już nie, ale wtedy
mówiono o randkach z taką miną,
jakby pierwsza miała być ostatnią
i zmienić nieodwracalnie
nawet poczucie humoru,
więc pomyślałem, że o niej wspomnę,
nim posuniemy się dalej.
Jak się nie nudzić na scenie tak małej?
Tam! braci nie ma, ni bliźnich, ni ludzi.
Tyle nędzy skutecznej ile wódki wypitej.
Jak się nie nudzić?
Tak gra musiała dla mnie wszelki powab zgubić.
Wśród nocy stłumionej, złowrogiej i głuchej
Nigdy o tobie nie ośmielam się mówić.
Nie chcę poezji ale dykcji nowej
Ani w etykiecie niczym się przeciwić.
Samotny wszedłem i sam błądzę dalej.
Jak się nie nudzić?
Nikt nie śmiał powołać się na czyściec, choć były ku temu
powody: pod oknem szlochał bezdomny starzec
zawodząc jak płaczka w południowym kraju
w kieszeni czuwał samotny szeląg pokryty warstwą
obcej krwi. Lecz imperatyw solidnej roboty podsuwał
obraz gasnącego węgielka a w lornecie wiosny
jarzyła się przyszłość tak, że sięgaliśmy po ciemne
okulary, siadając w cieniu potężnego głazu gdzie
słowa wirowały jak spirala inflacji (może był to
nawis lub po prostu przepustka z zamkniętego
terenu wyobraźni). Mierzyliśmy pamięć na głosy
wszelakie, chełpiliśmy się gwiezdnym zapasem
winy, aż pewnego dnia zadzwonił telefon: trzeba
było zaczynać od nowa: kto w centrum, a kto
na peryferiach, jaka grzeczność należna komu, itp.
„Bóg istnieje w detalach” mawiał wielki uczony
dodając wszystkim otuchy. Wtórował mu chichot
wodnych nimf. Belacqua z trudem uniósł głowę
i zaszczycił je perlistym spojrzeniem.
ojciec umarł płonęły biblioteki
włożyłem cię na noc do szklanki
wzruszyłaś mnie wypaczonym konturem
nową gamą gestów nie zasnąłem
nie ma cię gdy otwieram oczy
nie ma cię gdy zamykam oczy
nie dotknę cię nigdy nie stawiasz
oporu jak mnie podniecisz
w tym skromnym muzeum
stereoskopii laleczko
laserowa zjawo zza różowej chmury
został nam jeszcze jeden pocałunek
pod czyjąś ambasadą
lub pałacem kultury
Ojciec umarł, płonęły dyskoteki
wyjmowaliśmy proce.
W szklankach pływały oczy
błyszczące od setek, setek
wzruszeń zielonej nocy.
Kroki bezdusznych baletnic
drażniły pod stroboskopem
spojrzenia jak szpilki z kryształu
padały przed tobą, laleczko
animatorko kultury:
nikt nie zna warunków
twojej kapitulacji, nagiej prawdy meldunków
zza barykad z makulatury
co dzielą do woli to miasteczko.
Mijamy ostatnią placówkę postępu: Burger King
na rubieży ironii unosi dłoń ku błyszczącej
koronie: dalej już tylko bezmiar czasu
i niema historia planety: ruda skała
rżnięta jak weselny tort. Nawet Indianie
ukryli się w grotach i zbrojni w anteny
satelitarne czuwają nad równym pulsem
świata gdy pustynia śni pocałunki księżyca
chłodne i pstre jak weneckie korale.
Czy odróżnisz samochód od prawd migoczących
na barwnym ekranie pustyni, od duszy
i ciała jej szorstkiej pamięci? Czy nie zostało już nic
poza kontemplacją postępującego paraliżu?
Tu droga mleczna jest zwierciadłem szosy:
przepadasz w nim jak dymne sygnały
oznajmiające nadejście białych i tyle jest
kalek w krajobrazie że nawet mustangi
nie koją oczu znużonych nadmiarem symetrii.
Więc liczysz gwiazdy albo kilometry by rano
puścić inną muzykę i zbyć wzgardliwie milczenie
kojotów refleksją nad czasem odzyskanym:
spodziewamy się wszyscy
że zaoszczędzisz trochę pieniędzy.
Po namyśle, gdy wniosek utrwala się w dacie
dziewiczej jak strona w kalendarzyku
rozumiesz, że horoskop na dzień dzisiejszy
ma się do ciebie mniej więcej tak
jak Don Kichot do Kopernika.
Zachmurzenie mamy umiarkowane, lecz
nie można wykluczyć przelotnych opadów
by dzień napoczęty tak pięknie
nie urwał się nagle z postronka pamięci
i nie zawiódł w posthistoryczny
zachwyt nad przypadkowością placówek
i kwater:
Na płycie z lastriko
jaskrawa reklama: „Usługi kamieniarskie”,
numer telefonu. Miałka pieszczota rzeczywistości
tych miejsc, gdzie padał pijany kamieniarz
podaje w wątpliwość kierunek wiatru
ciśnienie powietrza, temperaturę, sprawczą
moc wyników losowania lotka.
Ciekawe
jak to robią na Kubie:
czy mają dzień wolny od pracy?
Czy jedzą tradycyjne potrawy, np.
czaszki z waty cukrowej?
Czy piją rum z coca-colą?
Czy przed wejściem do sklepu
należy zdjąć maskę, wytyczyć granice
światowym manierom, przedstawić
niezbity dowód tożsamości?
Tak jak tu?
Tu dziady to transwestyci
wystawieni na próbę rodzaju.
Ich słowiczy śpiew dodaje otuchy
jak przebiśnieg w zimowy poranek.
Z tych kawałków na metafizykę
można by wznieść cmentarzysko
i to całkiem niczego sobie.
Kraków naturalnie
nawet na pierwszy rzut oka
bliżej pokrytych mgiełką gwiazd
wydziela opiekuńczą woń – ton powagi
w całkiem familijnej ironii
bez pogańskich pałaców kultury
baśniowych fallusów innych miast
łatwiej wyczuć własne osiągnięcia
niemal tak wyraźne jak przychylność śmierci
pod arkadami mniej znaczącymi
marne barwniki zaciemniają hasła
na T-shirtach kładą dowcipy rysunkowe
strugają zamiary aż zostaje z nich pył
hochsztaplerskie prochy wystawione na sprzedaż
w małych paczuszkach relikwie czasu
o którym lepiej zapomnieć
Ktoś porównał ten katolicki Disneyland
do rakiety balistycznej która miała w nas trafić
lecz zgubiła trop lub zapomniała na śmierć
Czujesz że jednak spadnie?
Poświst hord mongolskich słychać
w sambach granych na przekór
tradycyjnym formom kultury muzycznej
przez seksownych Brazylijczyków z importu
a poezja unosi się w powietrzu
i małe skanseny rosną w suterenach
na polu podrygują niedźwiedzie
dziki kręcą się na rożnach
wydawcy skręcają jointy o świcie
poeci śpią w różowiutkich śpiworach
wstając od czasu do czasu na mały
spacer wzdłuż krawędzi z katalogu zabytków
lub tylko w zarośla i z powrotem
Cierpię na brak doświadczeń.
Słucham czegoś z pierwszych lat
postkolonialnych, na przykład
Morogoro Jazz Band, i są:
wąż na siedzeniu zasuszonego fiata
w rowie, wąż w etażerce,
wąż zatłuczony przez boya
i wyświechtany szkielet na ścieżce
po lunchu: ludzie nad morze,
termity w krzaki
a brak doświadczeń pali jak febra.
Dla przykładu, byłem właśnie w Pradze
pobity, opluty, poniżony, pijany,
zadowolony i niezadowolony
i nie wiem, jak to możliwe
więc poradzę się specjalisty-empiryka
z doświadczeniem duchowym
lub duchownego po przejściach.
Chcę zrozumieć, czemu spotkał mnie w Wiedniu
sznycel i szykany, kiedy pragnąłem spalarni
śmieci, nowoczesnej i krwistej jak kwartalnik.
Lecz za to płacimy specjalistom,
za to wysyłają nam kartki
z życzeniami na resztę życia
(bo nieudaną próbę powtarzamy
własnymi słowami, jak powiedział papudze
kapitan żeglugi wielkiej).
Można chodzić ulicami, licząc psy
lub skupić się na jednej rasie,
trzepać i ściemniać bez wstydu
byle wyssać znaleźne i obwieścić
cudzymi słowami: strzał w okienko,
trzy punkty, och, net, to boli…
W ten sposób nabywa się doświadczenia
już nie na wagę, lecz ryczałtem
i po koleżeńsku odpalamy działkę
jeśli uprze się dzielnicowy
że coś w tej Mombasie
było, znaczy – w Morogoro,
więc alibi jutra nie doczeka. O zachodzie
plaża aż syczy od domysłów.
w stylu międzynarodowym
widzę dwa zamki
jasny i ciemny
bliższy i dalszy
na skraju lasu większy
mniejszy na końcu drogi
pustej drogi z rynku
na połoninę
zdaniem ekspertów
rynek jest ciekawy
dla ludzi
idących pod rękę
na parking
z ciekawym człowiekiem
można porozmawiać
choćby o gwiazdach
ciekawych ludzi i rynku
zdaniem ekspertów
kiedy utoną zamki
ciemności odkryją niebo
lecz styl utrzyma się
bo nie ma czasu
na całą powierzchnię
1 zarzut
1 wykręt
1 styl
w programie obowiązkowym
kilka historii o tobie
i twoja o sobie
o cyrkowym wozie
niebieskim
na tle połoniny
regionalnym centrum
hucznych defloracji
dosłownie za nic
międzynarodowe jury
cnoty się nie boi
cnota ma polisę
na zamki i styl
i całą powierzchnię
zamienię
na bilet do cyrku
Jest w czym wybierać: róż pornografii bądź kostropatość ananasa
albo perwersja bumerangu, gwiżdżącego w suchym powietrzu
po to, by wrócić do drżącej dłoni, i znów cię opuścić, i chybić:
fort-da, aż do rangi symbolu. A może fajka, zwyczajny przedmiot
gładki, wonny, niedużej wagi lecz stabilniejszy niż np. rower?
Lecz jeśli kokieteryjny napis zostanie przyjęty na słowo
czy skupisz na sobie uwagę tak, by wypełnić ramę portretu
bez reszty i bez kompromisów? Słychać już głos krytycznego
rozumu (panie, to ma być fajka?) i mniej wyrazisty wyrzut sumienia
(ceci n’est pas une pipe). Czterdzieści lat czekał Magritte
na drugą, większą, złudną fajkę, przytłaczającą jak cień psychiatry
na ścianie cichego warsztatu. Między negacją a nieskończonością
pojawia się model, lecz dyskrecja artysty zostawia go w cieniu
donioślejszych znaczeń – lśni na dnie strumienia jak srebrzysty
klucz do paru przebiegłych aluzji: a ty patrz i podziwiaj, ale bez
przesady (wszak mógłbyś się w sobie zakochać): lepiej roznieć
ognisko z potrzaskanych ram i zanuć piosenkę o łodzi podwodnej
osiadłej nad płótnem jak obłoczek dymu z nieco przesadnej
lecz prawdziwej fajki: zachęca cię, byś wpadł na kielicha, gdzieś tu
niedaleko, np. do lustra i oddał się światu za parę iluzji
przydatnych w oprawie tzw. prawdy. A jeśli idzie o
autoportret, to proponuję ramę okienną z obrazu La Lunette
d’approche: przez szparę w uchylonym oknie widać czarny pas
czyli w sumie nic, albo właśnie ty: autentyczny, wolny,
zaszyty w kąt wspaniałego M-3, nagi jak oko
wydarte powiece, wampir układający kaligramy.
A w szybach okna bielą się chmury jak sny zawieszone
na przęsłach nieba i czujesz w kościach, że nadchodzi pora
by wynieść z piwnicy starego składaka i gdzieś się przejechać
np. do kina, by ujrzeć ekstazę znajomych przedmiotów
a potem usidlić ją w paru słowach, i choć nie potrafisz
dać za wygraną, tak bym to widział: fajka, bumerang.
Darkowi
O kim myśli bohater gdy wspina się żmudnie
na szczyt wieży kościoła by opróżnić studnie
słonecznych podwórek rytualną cezurą,
ze śmiertelną precyzją obwieścić: południe?
Czyich ust pożegnaniem jest koloratura
dzisiejszego sygnału, czyja to figura
odbierze mu mowę gdy majestat zachodu
zaćmi noc a miłości nie wskrzesi kultura?
Szybkostrzelny bohater nie czuje już głodu
marzy o powstaniu zamkniętego ogrodu
gdzie za celnym dowcipem trafiasz do legendy
gdy budzi go zorza i huk armat ze wschodu
i na nowo zaczyna przerwane obrzędy:
ave, salve et vale brzmią dziś jak komendy:
teraz włączę kamerę a ty napnij łuk i
mu pokaż, jak wygląda koniec tej legendy.
Jest pan poetą w czasie marnym:
na co społeczeństwu w takim czasie poeta?
A raczej – cóż po nim, jak pan
sądzi? Czy poeci są potrzebni,
albo poezja po Auschwitz, sam
Heidegger pytał w ostatnim wywiadzie
dla Die Zeit? Nie, nie, to był Adorno w wywiadzie
dla Il Tiempo, zresztą dość marnym:
w tym sęk, czy poezja to sam
liryzm taki, albo może nie liryzm, bo poeta
lirykiem być nie musi, ciągle potrzebni
narodom są ludzie od epiki, wzniośli, zna pan
Homera od tej strony? Na mojej stronie znajdzie pan
linki do stron epickich i dane o wywiadzie
udzielonym czasopismu Time, w którym potrzebni
narodowi lirycy mówią o czasie marnym
– pan wybaczy, ale zabrzmię jak typowy poeta –
jednym głosem: marność nad marnościami, chyba sam
pan ma ten czas za marny? Więc pan sam
jako liryk narodowi zbędny… Chwileczkę, pan
miesza pojęcia, potrzeba epiki nie oznacza, że poeta
liryczny jest psu na budę. Przepraszam, tak, ale w wywiadzie
dla L’Osservatore Romano mówi pan, że w marnym
czasie poeci marnieją, więc pytam, czy potrzebni
nam zmarniali tacy, marni, może nie są potrzebni
jak pan sądzi? Potrzebni jak najbardziej, sam
przecież by się pan nie domyślił, że czas mamy marny,
dopiero poeta musi panu objaśnić, żeby pan
mógł potem napisać. Zgoda, ale w wywiadzie
telewizyjnym, powołując się na Pascala, poeta
poświadczył, że poezja niczemu nie służy… Zaraz, jaki poeta?
A ten z wąsikami, nie pamiętam nazwiska, i że potrzebni
poetom są doświadczenia dziejowe, potrzebne, znaczy się, a w wywiadzie
dla radiowej Trójki określił pan jako sam
szczyt solidarności humanistów tę symbiozę, wie pan,
z prasą, żeby nie mieć na bakier z periodykami w czasie marnym
bo jesteśmy sobie potrzebni, więc sam
liryk nie podoła, a pan? Jak podkreślam w wywiadzie
dla pisma Poeta i życie – owszem, i to w czasie marnym.
Pierwszy raz na żaglówce: wiążemy ósemki
czekamy na nocne rozmowy. Po obiedzie
zrywa się wiatr. Kierownik łodzi wpada do wody
jak klasyczny pocisk artyleryjski.
Nadawał się idealnie do małych mieszkań.
Stęskniona za odrobiną towarzystwa
przyjęła pakt śmierci z należną powagą
i za cenę wspomnień natrętnych jak głód
odzyskała miniony porządek znaczeń.
„Może nawet nigdy nie wychodzić na dwór”
pomyślała. Ale to był błąd, więc zaczynamy
od nowa, pod spodem, jak pan kierownik przykazał.
Z zamkniętymi oczami wyliczył wszystko
co miałem w kieszeniach, ale mimo, iż znał
tutejsze świątynie na wylot, nie wiedział, jak
się z tego wyplątać, ani komu bije ten dzwon –
więc przybrał pseudonim i jak konspirator
przecierał szkła, unosił firanki, zapalał
papierosy. W końcu zażył cyjanek i
nie zdążył na pociąg, a kierownik
w ogóle nie chciał słyszeć o tym, jak
z duszą na ramieniu przemycał szyfrogram.
Teraz dobrze. I spróbujemy przy świetle
księżyca, bo przecież te noce sierpniowe…
Więc poszła, jak to mówią, na całość
i każdy szczegół zaczerpnięty z życia
okryła szczegółem oddanym śmierci
aż wszyscy umilkli i zapanował
nastrój oceaniczny. I jak ją przekonasz?
Zanim kometa wypadnie z ram nieba
wśród pól makowych i gwiazd mknących w ciemność
chwytasz jej ogon, czulszy od słów.
Nie jestem fryzjerem, tylko frajerem.
Wolałbym być fryzjerem, się przenieść
do innego technikum, zdobyć dyplom
i godnie z nim żyć, ale ty
masz w sobie coś, że nie mogę,
więc się męczę – te fatałaszki,
które trzeba ściągać i naciągać
od nowa, wypowiedzi puszczane w eter,
cała ta mordęga nie przystoi
fryzjerowi ani fryzjerce, a frajer
wytrzyma zdrady i ekshibicjonizm
i wszystko, co mówią o tobie na mieście,
bo tam dajesz dupy na niby,
a ja naprawdę, gdy do mnie wracasz.
Niebo jest szybsze, nie zamienisz słowa
bo zmieni się pretekst i potrzeby chmur
tylu oczom. Łatwiej nadążyć za dwuznaczną
falą, biec ziemskim spojrzeniem
wzdłuż katastrof i zrywów – nie obiecują
wiele, lecz co paręset kroków
dają martwą rybę lub barwne drewno
rozszarpane w profil dzielnicy finansowej
miasta dość nowego, by rudery i zdrożne
dormitoria szemrały wśród drapaczy chmur –
komunikacja leży im na sercu.
Lecz nie słyszymy wielkich okrętów,
które ktoś musi liczyć z ciekawości
świata lub zniechęcenia niepoliczalnym.
Idąc pod wiatr można liczyć kroki, myślenie
z wiatrem zwraca się ku sobie,
więc myślę, że warto pomyśleć o czymś,
co się liczy bez względu na wiatr.
Głośno tu o chorążym Wiadro,
który opłynął cały świat,
skąd przywiózł zatopioną w bursztynie
górną czwórkę Mao Tse-Tunga.
Po amputacji opisał 1300
gatunków ryb, montował barometry
w czołgach i do dziś radośnie
struga wariata, lecz ja słyszę tylko
szanty, szanty, szanty,
all night long.
Spacer plażą z wykrywaczem metalu
zamiast trzcinowej laseczki
potwierdza wszystko, co mówią
na antenie. Sygnał sezonu
to pisk, zagłuszany świstem wiatru,
przechodzący w monotonne buczenie
o tak niskiej częstotliwości,
że szkuner wypada z pękniętej flaszeczki
i już jako lodołamacz ląduje w beczce śledzi.
Tak powstają koreczki helskie,
uczyli nas o tym w wojsku.
Do dziś noszę na wątrobie
szczegóły techniczne tej metamorfozy.
W porywach wiatr osiąga prędkość,
z jaką przybyliśmy i znikniemy.
Każdy chce się ustosunkować
do clou prognozy, lecz nikt nie nadąża,
więc liczymy na bardziej pomyślną,
choćby unilateralną,
stosowniejszą dla muchy w kostce lodu,
którą rozpuści byle kordiał,
niż dla ludzi idących brzegiem
morza, choćby do baru.
Ku następnym pogna ich wiatr.
Życie jest szybsze, bez lodu
i chmur schodzi z oczu
przeliterowane i ginie
po nim słuch. Tak się mówi.
Inaczej śpiewamy.
Wtedy wiersze lubiły dziewczyny, którym nie robi się zdjęć w celach artystycznych, tylko tak.
Moje zdjęcia z tamtych lat są czarno-białe i przedstawiają ziemię kielecką oraz dziewczyny przy pracy w fabrykach.
W redakcji pisma artystyczno-literackiego dowiedziałem się, że fotoreportaż z elektryfikacji wsi, który poczytywałem sobie za wielkie osiągnięcie dramatyczne, ujawnia szczątkowość mojej wiedzy o prądzie.
Skąd miałem wiedzieć, że nawet takie dziewczyny lubią się opalać? Przecież nie pisałem wierszy.
Redaktor zapewniał, że opalenizna to żadne ryzyko, o ile warsztat nie jest poetycki.
Pójście w kolor zakrawało na zdradę młodzieńczych ideałów, o których sporo się naczytałem.
We wszystkich programach leciał zjazd, więc łatwo było przedkładać sławę nad pieniądze.
Laj larum ti du dajdaj.
nowina/ rozpoczyna /mrozu/ obozu//
delegaci/ kudłaci/ leniwi/ chciwi//
piwa/ cnotliwa/ czysta/ trzysta//
poruszenie/ przemówienie/ zasycha/ kielicha//
kolegami/ mami/ pistoletem/ klozetem//
Natolinie/ płynie / słynie/ kokainie//
Po stanowczym ,,niet” cenzury w redakcji pisma doszło do roszad personalnych.
Kolor dokuczał mi, jak elektryfikacja combo Milesa Davisa dogmatykom z Jazz Forum.
Wtedy jazz lubiły dziewczyny, którym robi się zdjęcia z fleszem, a one tak, jakby nigdy nic.
Wiedziałem, że to niesłuszne, lecz melancholijne usposobienie utrudniało artykulację sprzeciwu.
Wziąłem się za angielski. Celem przyświecającym nauce była lektura powieści ,,Pod wulkanem” w oryginale, jak również praktyczna znajomość języka, umożliwiająca zdobycie intratnej posady w USA.
12 grudnia 1981 roku, już w Los Angeles, kolorowy telewizor na gwarancji odmówił mi posłuszeństwa, więc odwiozłem go do sklepu i zażądałem czegoś w zamian. Były tylko czarno-białe, ale chuj, wziąłem, bo dopiero na środę mieli naprawić, a w domu przebywała osoba złożona grypą.
Wtedy miasto żyło donosem, łamiącym serca: Stallone ma małego.
Na ekranie pojawił się Czesław Miłosz, deklamujący wiersz ,,Poeta pamięta”.
Trudno o lepsze uzasadnienie decyzji przyjęcia w zastępstwie czarno-białego.
Z każdym dniem utwierdzałem się w przekonaniu, że na plaży nikt poza mną nie pisze wierszy.
Ach, te wiersze! Do chuja niepodobne, spędzały mi sen z powiek.
Miejscowym zwyczajem nawiązałem kontakt z pewną agencją.
Zakomunikowano mi uprzejmie, że po kilku drobnych retuszach debiucik mam w kieszeni.
Dalej już jak po maśle.
prawie bez oporu
słaby dotyk dłoni
ciało drga lub stygnie
reszta jest poezją
niesprawną jak zawsze
szuka głodu zawsze
dla własnej wygody
a nam jest
wygodnie
zasypiamy jak żaby
w podgrzewanej wodzie
prawie bez oporu
pobłażamy słabszym
trzymamy się śmierci
jak słowa honoru
ciałem nadal całym
nadal pobłażliwym
w bezruchu w słońcu
między posiłkami
między pragnieniem
i zaniemówieniem
pod szkłem i pod
rynną bez reszty
bez słów do oporu
Więc nic się nie liczy, tylko jakość uczucia?
A miało być jak w baśniowym burdelu:
miękkie lądowanie wśród wonnych poduszek
lubieżny śpiew podchwytliwych ptaków.
Światło księżyca jest jak strzęp kieliszka.
Siedzimy sztywno w kątach pokoju.
Muzyka czyha na niedyskrecje
pyszne jak wachlarz pawich piór.
Gdy słońce stroszy Pałac Kultury
otwieram serce jak gwiazdkowy
prezent: tracę oddech i czekam na brawa.
Jeśli ucichną na twoim dywanie
użyj pokrywy od Fonomastera
i przesuń je czule pod łóżko.
Tradycja odradza się w nazwie owada
przelotnej jak słynny żart Orfeusza:
ten motyl (Cheritra) o deseniu ceglastym
jak mit wypalony na greckiej amforze
pochodzi z Filipin; eurydice z Nepalu;
endymion czekający oswobodziciela
za mroki Hadesu ma dżunglę Gujany.
Tłumacz im teraz, że w lipcową noc
nie mają prawa oblegać żarówki
błyszczącej jak pancerz w otwartym brzuchu
trojańskiego konia pod murami Pułtuska
i wzywaj na pomoc dostojne ironie
tej wojny wskrzeszanej przy byle okazji:
usłyszysz trzepot chimerycznych skrzydeł
być może słowa starej opowieści:
„Illuminato e Augustin son quici,
cher fuor de’ primi scalzi poverelli
che nel capestro a Dio si fero amici”.
albo tej innej:
„Thus in this hevene he gan hym to delite,
And therwithal a thousand tyme hire kiste,
That what to don, for joie unnethe he wiste”.
chociaż z ich załogi
jeden Hektor zdołał dopłynąć do raju.
„Rzadkie symetrie” uwiodą twój wzrok, barwy
rozluźnią wytrawną pamięć i jak Cyklop zamarzysz
o słonecznych włosach galathei z fresku w Villa
Farnesina, węszącej miłość w sercu Pakistanu;
zatęsknisz za calypso bursa copulatrix
wabiącą zalotników w lepkie jądro Konga
i wspomnisz oberona (Papilionidae)
gdy bryza ożywi zmarznięte gawrony.
Rdza, sepia, brąz i wysepki błękitu
na czarnych lagunach skrzydeł Tytanii
drżą w oślich oczach wstydliwego Spodka
wzniecają pragnienie i naglą do biegu
bez siatki i lampy w sosnową gęstwinę:
przemiana w satyrium californica
nadaje sierści blask oczu Koré
tło z pereł i starej kości słoniowej
puszą grzebienie bojaźliwych czułek.
W tym lesie, u zbiegu Narwi i Bugu
miranda szafuje cnotą i księstwami
pamela (z Leptophobii) szuka świetnej partii
warcabów, chińczyka lub choćby makao;
tęczowa clarissa ażurem swych skrzydeł
przyciąga wzrok helikońskiej safony.
Śnieżna margarita kokietuje bachusa
z pewną nieśmiałością wzrusza skrzydełkami
w obliczu nabrzmiałego ductus seminalis
zaś lesbii schlebia serenada santany.
O świcie icarus zmierza ku Hopferii
metaphorus milczy po nocy z chimerą
a taniec aporii z ostatnim erosem
omiata fallobazę czczej paradoxy.
Figurom ich tańca przypisałbyś funkcje
nakreślił miłosne układy współrzędnych –
zbadaj więc funkcję swej własnej miłości
sprawdź, czy uczucie ma wymiar bezwzględny
czy metamorfoza jest funkcją spojrzenia
czy nowe wcielenie ma sens oryginału.
Wszak funkcja to sposób na wykrycie czegoś
co i tak masz już na końcu języka
i co rzadko sprawia ci tyle kłopotu
byś rozkładał ręce jak święty
Augustyn w obliczu pytania o czas.
Lecz w funkcji kryje się również morał
lub jędrna przestroga na klarowną przyszłość:
cóż astrologom po Pitagorasie, cóż poecie
po encyklopedii gdzie każdy trójkąt
ma te konieczne sto osiemdziesiąt stopni
a temperatura nie wywiera wpływu
na przebieg żadnej z funkcji? Potrzeba nowej
systematyki – bo jak przekonasz nocnego motyla
by przestał uderzać skrzydłami w żarówkę
i nabrał choć odrobinę ogłady? Wbij
go na szpilkę, w zajadłym milczeniu
obserwuj mękę à la J. Alfred Prufrock
i jeśli sumienie ci na to pozwoli
myśl o szablonach i mitach secesji.
Każda figura domaga się nazwy
trafnej i dobrej na te kilka sekund
zanim wypłynie z pułapki wykresu –
zadanie spełnij zgodnie z tradycją:
wytycz granice zdrowego rozsądku
skarć wypaczenia nominalizmu
naucz się bezinteresowności
wolnym bądź i krzyżyk na drogę
kochaj lub szanuj
a świadków wypytaj
o chetosemę zmysłowy
narząd o niewyjaśnionej
funkcji.
Ledwo przyzwyczajasz się do życia we mgle
a wątroba ogłasza strajk okupacyjny
(zażywna jejmość karci swawolnego Dyzia)
Pora na pożegnanie wybierz więc melodię
może Jesień psalm o leniwym
zbożu bielejącym na polu i liściach tych co
zawsze albo gdy już wypełnię swe
ziemskie zadanie i dzięki łasce
Twej zwycięstwo moim się stanie
śmierci zimnej fali uciekać nie będę
bo przez Jordan powiedzie mnie
jakiś słynny piosenkarz albo ten szlachetny
ragtime który słyszał radiotelegrafista Harold
Bride gdy Titanic zanurzał dziób jak
kaczka złakniona wody albo sto lat
sto lat niech żyje żyje nam?
Coraz
trudniej o niespodzianki choć modlitwa
lgnie do warg i języka zgęstniała
jak poranna ślina i schnie jak ryba
na słońcu. Nie martw się o religii nie ma
mowy chodzi o krokusy pastorałki to
doskonałe odosobnienie w którym szumi
mój prąd w tanecznych układach coraz
szybciej.
Zapach opium przenika powietrze
Obezwładnia marzenia o zdrowym duchu
w chędogim domku z ogródkiem
i puszystymi kociakami trąci myszką
do późnego popołudnia gdy wiatr
orzeźwia gęstwę snów obietnicą
kaszanki lub kapusty z grzybami a ty
na suficie szukasz dziury w całym
z gabinetu cieni dyktujesz potrzeby
ciała automatycznej sekretarce.
Wybacz
mi swawolę do wybaczenia nie ma już
nic posyłam ci bukiet z lodu
zastygły wokół larwy
marzeń.
Wyobraź sobie, że jesteśmy w Z. Stanęliśmy dworem
na piaszczystym gruncie. Ostatnie tchnienia
złotego wieku smakują tu jak sen o wolności.
Chcesz, bym wyciągnął z tego konsekwencje
by marzenia uszły z głową na karku. W porządku.
Puszczamy kaczki, potem bańki mydlane, rozmowa dotyczy
wybranych zagadnień tequilizmu bądź mescalizmu
a nocą ostatnią deską ratunku jest ciało rozgrzane
wspomnieniem słońca. Szukamy znaczeń w strefie
przygranicznej, chroniąc noc przed natręctwem dnia
strząsając z dnia popiół nocy. Ici le paradis
n’est pas spezzato. Łódź ratunkowa pokrzepia
serce nie gorzej niż kubeł winiakolady.
Ta melancholia pochodzi ze wschodu.
Unieś mnie w powietrze lub postaw na nogi.
Chwilami czujesz, że wiesz już na pewno
lecz piosenka w radio dobiega końca
i powracasz do skrzętnej arytmetyki
marzeń. Opowiadasz bajki. Cóż w tym
złego? Grasz na loterii jak zwyczajni ludzie
dawno pogodzeni z letargicznym losem
chcący po prostu wyjść obronną ręką, a może
na swoje, ich sprawa.
Lecz twoje marzenia zostały spełnione:
dalekie podróże, usłużny kochanek to hasła z reklam
które wypiekasz, by uzasadnić tutejszy krajobraz.
Wyobraź sobie: rozpalamy ognisko, pęta kiełbasek
lśnią jak pępowina, psy węszą krew, wschodzi księżyc.
Słowiki, świerszcze i jakaś krowa, co zrywa do buhaja.
Śnisz o zapachu kości słoniowej
wyjściu z opresji przez wrota sezamu.
Czy zatem – kurpiowski Epipsychidion?
Złoty spadochron nad ekranem raju?
I co by tu na to, proszę Pani, zrobić,
czy boki zrywać, czy łyka? Z czyich
uścisków mam cię wyswobodzić
jakiemu wielmoży odbijać bogdankę?
Wyobraź sobie, że zachodzi księżyc.
Z. zrywa pęta alegorii…
W tej okolicy na wskroś rzeczywistej
puszczamy zajączki i słowa na wiatr.
Wyciągasz z rzeki sieć złotych rybek.
Odpływam z prądem puszystym jak piórko.
Żegnam się z myślą, ale bez uśmiechu
nie widziałem słońca już od wielu dni
opuszczam szpital, w którym umarł ojciec
na placu Zawiszy wsiadam do tramwaju
Telegram dostałem w kwietniu, dawno temu
nie wiedziałem co czuję, ani co mam robić
żona dała mi buzi, poszła na aerobik
wysiadam przy rondzie Charles’a de Gaulle’a
Zachodzę do Bliklego po ciastka
by nie iść z pustymi rękami do PIW-u
jest wtorek, koniec listopada:
o końcu świata dawno nikt nie mówił
Raczej o końcu historii, nie mojej
myślisz, może się nie mylisz. Dni
potrwają do piątku: pożegnalną depeszę
nadam z pokładu samolotu.
Zabawmy się jak złodzieje serc
mów mi po imieniu, ten koktajl
to Ułan, może ktoś z obsługi pamięta
karnawały z tamtych lat
Zakręćmy się wokół nieznanych spraw
recepturę zdradzą nam znawcy
przekażemy ją z ust do ust
za plecami barmana. Można?
Zróbmy wielki krok dla ludzkości
w tym hotelu Duch zrobił wielką
karierę: bez miłości obróci się
w żart. To twój Olimp, moje
zezowate szczęście.
Za ile chcesz – rób
może ktoś z obsługi pamięta
kurs na ten pierwszy raz.
Lavoriam? Lavoriam! Pociągnięciem pędzla zimowy
wieczór zamieniasz w beczkę wina, a ty
chowasz śpiącym guziki i buty by czyjś sen
nie zamienił się w przepustkę miękką jak
trzepot kartek książeczki wojskowej, a ty
korkociąg nazywasz klepsydrą i skręcasz
co łaska w imię lepszej przyszłości
którą dzielimy na tu i teraz:
możesz odesłać ją do nadawcy z pieczątką
„Insufficient funds” bo i cóż my tu mamy?
Puste pokoje w wąskich kamienicach składają się
w pół niczym wycinanki i nie umiesz powiedzieć
która była najpierw a która dziś, w nagim
świetle żarówki patrzy na ciebie ze znawstwem
kokoty o wyblakłej cerze i bezradnych ustach
na pozór znużonych nadmiarem radości. Wreszcie
mieszkasz w mansardzie, tej skarbnicy znaczeń
gdzie jak zwykle marnieje ta czy inna Mimi
choć to miejsce bezpieczne przed napaścią prawa
i bezładnym pochodem wzniosłych obowiązków:
płacz dzieci pociesza jak główna wygrana
w fantowej loterii dobroczynnych żon. Abażury
nie powinny odgrywać tu roli, wszak nas
wychowało policyjne państwo, choćby co dwie doby
zaczynając od nowa, niekonieczne jutro
wydajemy na pastwę realiów lub mocy niewiary:
w przestronnych willach dalekiego Zachodu
mamy czas wyliczony co do grosza.
Epatując mieszczuchów, czekamy na znak
z Hollywoodu bo wtedy potoczą się sprawy
już równo z górki, a póki co – tańczymy
w kierunku zgodnym
z ruchem wskazówek zegara.
Czy nie chciałbyś uciec od tych nudnych trosk
wrosnąć w chłód szorstkiej skalnej ściany
pójść w góry jak w ciało dziewczyny
wiernej u wrót bajecznej lodówki? Czy
nie chciałbyś dzisiaj spać kamieniem, Orlą
Perć pieścić językiem obłoków i zbudzić się
nagle na własnej stypie i pić z żywymi aż do
upadłego? Tylko komu złożysz raport ze śmierci?
Na dalekim Zachodzie twój sen jak video
jarzy się w mroku przestronnych pokoi.
Kombinujemy jak i w którym miejscu
rzucić przez Wisłę złoty most.
Trzeba zacząć od kwasu najwyższej jakości
sporyszy zbóż z mazowieckich pól
indyjskich konopi z mazurskich plantacji
pąków przylepionych do spoconych ciał
kilku swojskich derwiszy pląsających
w transie egzotycznym jak nitki babiego lata
w południe rzadkie od słońca października.
Potem alkohole, te do wytrzymania
i te inne, nazwą mrożące krew w żyłach
i długie, zimowe wieczory: nie przeczułbyś
wówczas, że jest inny świat, gdzie ból
również boli a orgazm odpływa
w dymie takich, jak te, papierosów.
Mózg w gipsie:
prom na Wiśle pod Tyńcem
kursuje dość regularnie, a na płockich
bulwarach promenuje wiara i szydzą Cyganie
gdy mozolnie szlifujesz „subtelne rozróżnienia”
na użytek gawiedzi w auli Domu Kultury
cegiełka po cegiełce budujesz katedrę
mechanicznej wiosny: pod dostatkiem
masz wina i danych coraz więcej –
lada dzień zredukujesz wyrazy podobne.
Dziś czujesz się tak, jakbyś wiedział
co wypada pomyśleć w taki dzień
rano mglisty a potem upalny
dzień następstw nieuchronnych
jak zupa i drugie danie, skupionych
w paru mitach o wielkich i wolnych
przestrzeniach Dalekiego Zachodu. Mógłbyś tu
chodzić na piesze wycieczki po dzikich
kanionach albo jeździć konno z fuzją
na ramieniu i czapką na bakier by szukać
w przyrodzie zamaszystych podpisów lub
prowadzić łagodną korespondencję, zgłębiać
moralność zamorskich sójek, inicjały
wyryte w korze redwoodów lustrować bez
cienia ironii: czy ta JS mogłaby mieć w sobie
coś z Joanny z VI b, na przykład
jej duszę? Raczej nie? Przecież wina
masz pod dostatkiem, a w zimowe wieczory
niegdysiejsze gwiazdy migocą na niebie
gdy mówisz znajomym, że byłeś załatwić, ot
to i owo, a zwłaszcza to drugie
i myślisz, że miłość która pozostała, jest
intelektualną miłością wszystkich rzeczy.
Na dalekim Zachodzie tylko klisza filmowa
potrafi cię urzeczywistnić, a ty wciąż
przemierzasz pogodne cmentarze
i szukasz części do prawdziwej sztuki
lśniącej jak motocykl w mrocznej piwnicy
i już lada dzień puścisz go w ruch
i radośnie zapiszczą dziewczyny z bulwarów
bo w końcu coś zaczyna się dziać
i z wolna ruszymy ulicami miasta – ja w
koszu ty w siodle – nad brzeg oceanu
a gdy zajdzie już słońce, śmigniemy
z powrotem, tak, jakby nigdy nic.
Dziś prawdziwi Cyganie śpią za oceanem
i w ciasnych izdebkach śnią o dolinach
zacisznych jak krypty betonowych kościołów
gdzie karuzele z wesołych miasteczek
co kiedyś pękały w szwach od wolności
marnieją niczym wstydliwe posągi
bohaterów minionego okresu.
Pod powiekami meandruje wzrok.
Budziki prężą się do skoku.
I znów jesteśmy na krawędzi świata.
Wznosimy zamki nad okapem morza.
Składamy przysięgi na wierność zjawom
łaknącym posłuchu lub prostoduszności.
Trzymamy się żartów by przechytrzyć czas.
Mówimy, „To będzie procentować”.
Rzucamy na śmietnik obiegowe
mądrości i miałkie szkielety ryb.
Snop światła wiąże koniec lądu
z mglistym pokładem dyskoteki.
Może jednak da się zawrócić?
W uległości wydm i warkocie
spychaczy słyszymy paradę
kojących szlagierów.
Oddajemy się sobie jak przewrotne zaimki
kradnące całusy cudzoziemskim ustom.
Nie wzbudzamy radości: gdy milkną portfele
liczymy meduzy tające na piasku:
coś trzeba zostawić na koniec sezonu
kiedy prochy lata zabłysną wstydliwie
jak muszle ostryg skruszone
w urnie wabiącej lotnym bursztynem.
Nostra Vita
Małe lotnisko, magistrala naftowa, splecione
szosy szybkiego ruchu szumią zza mgły
jak znajome morze, choć utratę rachuby
utrudniają syreny. Spotkajmy się
w połowie drogi: na znak, że jesteś w sytuacji
bez wyjścia, odpowiedz czymś równie tajemniczym.
Lecz nawet w remizie bywają awarie
i nad ranem zza mgły widać zmyślny
trompe-l’œil: okno otwarte na czystą zatokę
refleksy słońca, wyspy, żaglówki lub inny
łagodny kicz: w małej flaszeczce Latający Holender
nadstawia ucha i liczy, liczy: luksusy
lata, w końcu tętno i tylko ostatnia nić
języka, jakieś piękne, trudne zdanie
trzyma nas na krawędzi świata.
Tak samo jak ty
Nawet w walorze nie grozi nam katastrofa:
trzy piętra niżej, na oblodzonym podwórzu
kataryniarz pociesza swoją chudą małpę
a my wertujemy powieści z epoki: na
szezlongu otoczonym puszkami po piwie
Elvis Presley ogląda telewizję: Salman
Rushdie ukradkiem wygląda przez okno: twoje
nagie ciało roznosi po świecie czyjś głos.
Nie jesteśmy oryginalni: czy nie pora przyznać
wraz z Orfeuszem, że najlepsze za nami?
Zostało nam kilka dowcipów rysunkowych
oraz asortyment ramek i ram. Budzą mnie
kobiety z zapałkami: czego dusza zapragnie:
po dwie łzy na pułapkę i wszystko wiadomo:
grać bohatera jeszcze jednej historii, potem
oddać się nocy w wieczystą dzierżawę
za parę rozchełstanych gwiazd.
Un discours amoureux
Telefon milczy, choć licznik bije:
gdy zadzwonisz usłyszę, że za chwilę
odejdziesz. I tylko tyle po nas zostaje:
szara świeczka bez knota, sznurek,
kieszonkowe lusterko przełamane na pół
i technologia z epoki, której nie pojęliśmy
powierzając najnowsze zdobycze snom.
Remiza tętni od fałszywych alarmów.
Ile można jechać na pustych przewozach?
Solidna studnia pośrodku sadzawki
uniemożliwia perwersje, lecz i tak
oryginalność w naszej zagrodzie
od wielu lat ma brodę po pas. Mimo to
nie jesteśmy zacofani, przeciwnie:
pominęliśmy pewien etap rozwoju
trafiając z miejsca do drugiej klasy.
Zamiary jak zwykle były bez zarzutu
więc nie rycz: rozejrzyj się po okolicy
może da nam znać gdy umilkną syreny.
Tymczasem wiedziemy żywot plotki:
ktoś mówi, ktoś słucha, więc niby
jesteśmy, ale nikt nie czeka. Tak samo jak ty:
musisz kochać bądź milczeć, bo miłość
to słowa, więc czemu nie dzwonisz?
W dzienniku mówili, że tak jest wszędzie –
mógłbyś się zakorzenić, zmienić perspektywę
i abstrahować, na przykład od ciebie.
Od ciebie? Nie, od ciebie.
IV
Nie ulega wątpliwości, że wygnanie to długa bezsenność, że pod nieobecność ostatecznej instancji wszystko jest zabronione, że łatwo utracić coś, czego się nie posiada. Mamy zatem prawo, które jest tajne, fikcje w rodzaju „poparcia narodu” oraz sny na jawie. Przykłady pochodzą z literatury (Proces Kafki), z historii (upadek Ceaușescu) i z twych pocałunków, wyssanych z listów przez łakomego wampira gdzieś między „tam” i „tu”.
El mamba taxi
Dziś na kolację kupiłem jelenia, choć nie w całości:
comber. Miażdżąc ziarna jałowca myślałem o ginie:
czy pijąc gin mam w pamięci jelenia
czy to tylko antropomorfizm? Czy aromatyczny
jeleń pachnie jałowcem jak prawdziwy mężczyzna
i czy kiedyś nie było jeszcze inaczej? W końcu jeśli
do mnie nie należysz to dlaczego ktoś wciąż cię wykrada?
I skąd wytrzasnąłeś te szczudła?
Przyjdzie pora i na to: po deserze (dziś piernik) zapalimy
cygara i przy lampce zabytkowego koniaku utniemy sobie
pogawędkę jak zrzeszeni w tym samym fan clubie
członkowie-założyciele. A wiesz co? Co?
To były jednak koturny.
Hotel bez okien
Bez większych rewelacji: akt oskarżenia, cegłówka
jakieś zwłoki: tyle po nas zostało, plus korespondencja
(ocenzurowana, bez czułych słów) i zakurzona aktówka
wśród pożółkłych gazet na strychu, a w niej pocztówka
niewysłana z wakacji na znak, że to wszystko – przyroda
zabytki, zachody słońca, groty, skanseny, wędrówka
księżyca z baru do baru, melancholijna jak niechciana wdówka –
mogłoby znaczyć to samo dla ciebie: wszak okolica
mówi sama za siebie, a jedyna różnica
tkwi w tym, jak postąpisz w kiosku z pocztówka-
mi: czy wybierzesz kartkę mglistą jak wspomnienie
najgłębszego snu, czy bezpardonową jak poranne pragnienie
czy kojącą abstrakcję bez większych pretensji. Nie-
wiele po nas zostało: szyb dźwigu, gwiazdy, cegłówka
i zdanie, co ponosi śmierć z własnej ręki, gdy brnie
w śnieżną zaspę i zapada w milczenie:
„Mnie jest Stefan, tobie Zocha” – a nasza elokwencja
była legendarna nim poszła w zapomnienie.
Ta śmierć to także najgłębsze pragnienie
waszej mowy: w jej ostatniej woli pominięto wszystkich, a przyroda
jak zwykle obejdzie się bez nas: to nieznaczna przeszkoda
bo przywykliśmy brać wydziedziczenie
na słowo i ze wzruszeniem patrzeć, jak matryca
powiela nas tak szybko, że niknie granica
między czasem i miejscem (pierwsze piętro) a tajemnica
której strzegliśmy łamie się w szpalty: to zauroczenie
mija z końcem lata, gdy powracamy do życia (piwnica)
na rachunek przyszłości, skłóceni z losem jak zakonnica
znużona pospolitością świata, zamknięta w celi gdzie jedyna żarówka
zgasła wiele lat temu: nie dziw się zatem, że zachwyca
pobyt w hotelu bez okien (trzecie piętro), że ta kamienica
z windą bez żarówki i lustra, z windziarzem, którego prezencja
jest najkorzystniejsza po ciemku, to kwintesencja
całej okolicy. Zwyczajny hotel (parter) zwyczajna ulica
tyle, że okna, żarówki i lustra są tu jak zamorska moda
nowinka czy kaprys na który po prostu szkoda
zachodu i/lub pieniędzy (drugie piętro). Szybujemy: młoda
jest noc! Oryginalność wyklucza światło księżyca:
po tym zdaniu pora ogłosić żałobę, by bez przeszkód odda-
wać się drobnym nekrofiliom. Miejsce zwierciadła
zajął telewizor, którego nie umiem wyłączyć: współbrzmienie
jest coraz słabsze: gwałtownie topnieją lody, a kiedy puści kra
spotkamy się na półpiętrze i rozejdziemy bez echa.
Niewiele po nas zostanie: cichy szum na linii, zakurzona aktówka
kilka słów zmienionych w słup soli (parter) i piersiówka
pusta od wielu pokoleń. I nic wam to nie da:
dowody rzeczowe pójdą w nasze ślady i jak ewidencja
niestałej ludności obrócą się w noc zanim interwencja
władz dojdzie do skutku i tylko nikła fosforescencja
na powierzchni powiek usprawiedliwi czyjąś obecność: to koda
historii jednego zdania, z którym nie dało się żyć, choć intencja
należała do najszlachetniejszych. Inteligencja
niewiele tu wskóra, nawet gdy zniknie ostatnia granica
waszej inwencji: winda przebija dach hotelu, ale cóż, transcendencja
jest pusta. Zaczynamy od zera. Może ta kadencja
będzie pomyślniejsza, skoro nie ma już ciebie ani mnie
choć to, co jest, z pewnością wystarczy i jeszcze nas weźmie
na świadków. Pozostała nam zatem sucha ewidencja:
co było, nim zaczął się świat: (1) Pokojówka
wsiada na parterze; (2) w numerze jest pełna lodówka.
Rozważania na czas suszy
Barwy trawi noc
dzielimy na czworo
cień wiotkich drzew
szeleszczą banknoty
ktoś pstryka palcami
i wschodzi słońce
ktoś pstryka palcami
i włącza alarm
kaskady tonów
kładą filc na dziąsła
nikogo
Kilka słów na chodniku
podobnych do siebie
jak zera
w hierarchii banknotów
jego stopy grzęzły
w gorącym popiele
rozwidlił się język
nie zatrzymano
nikogo
Wiatr składa w kant
arkusze skóry
jaszczurka wpełza
do pustej butelki
czekamy na śmiech
pięć kości na blacie
śmiech nie czeka
nikogo
Blattodea
Małe lotnisko, magistrala naftowa, z wiaduktu nad splotem
szos szybkiego ruchu plują dzieci, na ławce pod biblioteką
publiczną pijacy szykują się do siesty, między stacją paliw
a centrum handlowym krąży nerwowy pies, otwór na
przestrzał w bryle wieżowca pachnie absurdem jak chłodny
srom nieba, w dzienniku mówili, że tak jest wszędzie. Lecz
miłość to inna para kaloszy: lekkomyślnie otwierasz oczy
i wpadasz jak śliwka w kompot i od tej pory jest zawsze
za późno i trzysta pięćdziesiąt w dupę jebanych milionów
lat samotności nie zmieni faktów tak oczywistych, jak te:
te słowa: kochaj je; kochaj mnie; kochaj kogoś innego;
słowa będą te same. Cisza. Szelest sreberka od gumy do żucia.
I znów cisza. Syreny: pali się: nie mamy szans.
O dwa kroki stąd
Stając na czele australijskiej lewicy wiedział
że nikt w to nie uwierzy, ale zwierzęta naprawdę
były równe, więc z autoironicznym, sienkiewiczowskim
„hej!” machnął ręką na całą resztę i włożył mi w usta
serce z ametystu. Wiosna nabierała rozpędu:
krwiste żywopłoty i podzwrotnikowe bzy przypominały
słowa zachęty na obwolutach kosztownych książek
i czułem, że coś mi zginęło w tych krzakach, lecz nagle
mgła zasnuła okolicę i przez chwilę nawet szum
autostrady brzmiał tajemniczo, a potem było już
za późno: staranne sformułowania zniweczył
zapomniany spadkobierca: słoma dosłownie
wystawała mu z butów, z aktówki – teksty źródłowe
i półlitrówka. Wielkanocne śniadanie praktycznie
na stole, więc trudna rada, praszczur czy uzurpator –
gość w dom, a jeśli okaże się, że to tylko znajomy
meliniarz ze stolicy apostolskiej, tym raźniej: w końcu
tyle znamy podróbek, że każde twoje słowo brzmi
jak święta prawda. I tak okolica otwiera się
na każdą samobójczą propozycję, i nawet w tej atopii
trafiam na twój ślad. Lecz nocna cisza zbyt wiele
pozostawia do życzenia, więc drepcemy w kółko
jak petenci, samotni pod przypadkowym niebem:
nie przysługuje nam prawo odwołania.
Bo właściwie wszystko zdarzyło się już w latach
sześćdziesiątych, i choć sądzę, że wolno nam kochać
jeszcze przez chwilę, po cichu, to chyba nie mamy czym:
zero przy kości, lufa w mianowniku, a żarówkę
i lustro rozparcelowano już kilka pokoleń wstecz.
Tylko z jakiej paki windziarz ma monopol
na robienie w chuja tych głodnych frajerów
co walą jak w dym na tę stronę tęczy? Ba,
bądź tu mądry. Choć żaden regulamin nie
obowiązuje wiecznie: wulkany budzą się
i zapadają w sen, świszczą, dudnią, potem
milczą lub syczą jak zaklęte żółwie, a wyspiarzy
znów koi echo kości grzechoczących na dnie mórz.
Cisza: z gmachu konserwatorium dobiega dźwięk
strojenia instrumentów. I znów cisza:
w oszklonej kopule pawilonu wirują płatki
wielkiej róży. Obawiam się, że skończymy
potulni jak brygady duchów u wrót
każdego z dyskursów.
Pierwszą cegiełkę zdobią
litery z tajnych alfabetów, skromne rysunki,
może jakieś zwłoki, zapowiedź aktu erekcyjnego,
coś na rozgrzewkę. Potem monotonia schematów
blokowych i ospała parada przedmiotów
doskonale bezużytecznych lecz wzniosłych
jak Odradek, gotowych cię przeżyć ot, tak
dla draki, a na samym końcu – słup soli,
świetlista bierność minerałów i niepokój
o nomadyczność łona przyrody: wszak
zależy nam na bardziej konkretnym słowiku
a tu tylko te złote żuki, wielkie jak krążki
hokejowe, wyłażą z ziemi i straszą dzieci.
Gdy nadszedł upragniony dzień, patrzyłeś
przez wizjer, liczyłeś zmarszczki pod jego
oczami, aż dzień zaklął, splunął i wrócił
na ławkę pod blokiem. Och, mniejsza z nim!
W tej okolicy księżyc zawsze jest w pełni
więc popłyń ze mną: szorstko objęci
i rozkołysani jak widownia w Sopocie
prujemy szwy światła pod falami mórz:
nie bój się, znam te syreny na wylot:
istotą piękna jest luksus bez granic
a sześćdziesiąt procent ankietowanych
widuje anioły na co dzień: my również
zaistniejemy, bez porównań, pewnego
dnia. Otwieram oczy i olbrzymieję
jak język lecz w twej twarzy nie ma już ust.
W filmie wypadł o wiele gorzej:
żuł chleb, wypluwał pestki oliwek
oglądał zmyślony krajobraz. Teraz widać
ostro kontur każdego listka, białe kamienie
na wzgórzach, grobowiec biskupa
z czarnego bazaltu, epitafium z Tuliusza
ale słyszę „Browning” i odbezpieczam
kulturę bo spodziewam się zdjęcia
na całą stronę jakiejś poczytnej gazety.
O ósmej rano siedzę na ławce
z martwą Murzynką żeby ktoś to kupił
i przekazał w darze konkretnemu muzeum
w którym Chrystus śpi za kierownicą
trabanta, w deszczu, na moście z widokiem
na plażę, pustą, poważną plażę.
Witamy dziś bohaterów wiosny. Wracają ze zwycięskich turniejów:
Wigraszek, Esterka, Janosik – ci dziarscy ludowcy
maszerują jak wojsko, tłum kipi jak mleko, kwiaty rżną
od ucha i plącze się język pogańskich obrządków.
A deszcz? Nigdy więcej! Aplauz rozdasz jak piegi
lub pigułki na porost włosów bo motyle czyhają
na chwile słabości gwiazdorek i zwiewnych poetów.
A głośniki? Nadają gigantyczne preludium, więc
zapisałbyś je na wołowej skórze, albo lepiej – na wietrze,
patykiem, i –
pomaszerował dalej.
A czyż nie zdumiewa przebiegłość tych zwierząt
nonszalancja ich wzlotów, dezynwoltura upadków
i to wszystko podszyte tym mitycznym trokiem
który raz na sto lat ląduje na twych ustach
a tymczasem ćwiczy wyobraźnię, mknie
na wyspy szczęśliwe, nagle znika za palmą
u kresu myśli, zakręca smugę cienia pod
zaspanym wulkanem, wynurza z dna czary
tumani, przestrasza, czmycha za węgieł
nowego świata i –
banicja.
W piątek rezonuje tysiąc jeden drobiazgów, a dziś
już wiadomo: napowietrzne zamki nagle rozwiał czyjś głos
cień zapachu bez nazwy spłoszył rzewne wspomnienie i tkliwość
pamięci jak żarzący się jedwab nawraca niewierne podniebienie.
Nie ma czego żałować. Tamte dni spłynęły iluzją uderzeń
mocniejszych niż te panieńskie palpitacje bełtające ład serca
przy byle okazji, przy niejasnym przeczuciu, że ktoś, kogo znasz
chciałby się w tobie zakochać. Więc powracasz z pałą ze sprawowania
i pocieszasz resztki zmurszałych przesądów spokojną mądrością
lekcji przyrody, propedeutyki nauki o społeczeństwie
prostymi słowami o solidarności z szarą anarchią atomów
o zapachu grzybów po deszczu, nieuchronnych kolizjach
z majestatem schodów, o surowej powadze grawitacji. Szmer z podwórza
cień troski na antenie, barwa wody w klozecie, łzy kochanki
lub urok pobliskiego kościoła wiodą cię na wagary, choć
nie brzmi to nigdy tak pięknie i dumnie jak czujesz się ty (!)
w obliczu tuzina dyżurnych miłostek, co raz po raz żądają
stanowczych pieszczot i ciągną cię każda na kres innej trasy
aż południe skurczone w szelest pergaminu żenuje tak
że doceniasz czerń parasoli okrutną jak bilet lotniczy
w dłoni Don Juana, powtarzalną do kresu wytrzymałości
i tak łatwą do przemienienia w żarcik o pogodzie
w cudzym kraju i obcym języku.
A mogło przecież być i tak, że ta robinsonada poszłaby
na marne. Wśród nocnej mgły nie rozpoznałbyś
lemura domorosłych satyryków i tylko przy niedzieli
wspominał symbole dawnej walki pokoleń: Stawka większa
niż życie czy też spacer w Powsinie? Albo dalsze wyprawy:
Paryż pod Warszawą gdzie w muzeum wzornictwa
jest srebrny odlew połowy metra, albo Wenecja
gdzie paryżanie handlują trefnymi sercami, albo lotnisko
tkwiące wśród zagonów jak pudełko zapałek
którym wzgardziła zawiedziona sroka, czy wreszcie
Marienbad gdzie w seledynowe wieczory snułbyś opowieści
o ludziach i rzeczach wśród rekreacji na świeżym powietrzu
wykwintnych banałów son et lumière.
Dni wystają spod
siebie i mijają tygodnie rozkołysane od prywatnych
świąt i nawet z lotu ptaka zobaczyłbyś tylko
blady rejestr postów i żałosnych chrzcin. Lata
miną bez cezur, praca zmieni się w labę, a lenistwo
w nic szczególnego, i nie będziesz zbyt zdrowy
ani ciężko chory, nie zachłyśniesz się szczęściem
a luksusy jak płacz odkupisz nabożną refleksją.
W czwartek znikły kwiaty, dziś ledwo widać girlandę papieru
toaletowego figlarnie zarzuconą na gałąź ukrytą
pod liśćmi jabłoni. Przedwiośnie dyskretnie pozłaca ci głowę –
wróciłbyś jak jaskółki z San Juan Capistrano
bez cienia sprzeciwu wczuł się w rytm przyrody i w święto Bachusa
pił w Zielonej Górze, na pasterkę wracał do Poronina i –
tak dalej. Zapytaj więc, czy nie szkoda czasu
na takie odloty w sezonie obniżek nagłych jak marcowa
burza lecz na tyle odległych by nie powodować poważniejszych
zakłóceń w dostawie prądu choć jak zwykle mógłbyś obejść się
smakiem, zbyć przyrodę wzniosłością kiperskiej ascezy lub
o świcie podreptać na dowolne lotnisko i napić się piwa tak za
wszystkie czasy bo przyrodę już dawno ktoś zarezerwował
a nazwy miast i dworców nowego stulecia pływają jak wianki
na snach komputerów. I nie ma już przesunięć bo wszystko
się zgadza i zgodzą się wszyscy i pójdą w twe ślady – spójrz!
W kałuży przy pasie startowym samotne dziecko topi marzannę.
Najlepsze były te z Chin, z krótkim lontem
w sreberku barwnym jak smok w noworocznym
pochodzie: zero błysku, za to wielki huk.
Po te cudeńka jeździło się specjalnie do Chinatown
układało w teczce ostrożnie, jakby miały serca
z semtexu, i wracało do Berkeley z nadzieją
że oto jest sposób na życie, dosadny,
bezpretensjonalny. Przez calutki adwent
dawaliśmy czadu, Tristanowi o włos nie urwało
ręki, a kiedy zabrakło petard
strzelaliśmy korkami od Moët et Chandon
rzucaliśmy kośćmi zjedzonych zwierząt
w końcu – zaschniętymi prezerwatywami
(to też jakiś sposób na życie)
i dopiero w Wieczór Trzech Króli
sięgaliśmy po bombki z choinek.
Suchy, bezbarwny trzask
nikle refleksy świateł latarni
magiczna aura zadowolenia
wyjebanych dziewczyn z zagrody Kirke.
Tu jest inaczej, bardziej świątobliwie
choć prawdę wciąż mierzy się w karpiach
a opłatkiem zwiastuje pieniądze i władzę:
tu fikcje rodzą się bardziej miarowo
w pozornej zgodzie z menstrualnym cyklem
niezironizowanej przyrody, w rytm dostaw
z wielkiego stadionu po wschodniej stronie Wisły:
wybuch – i zorza, popromienna jak wzrok
zwierząt z okolic Czarnobylu.
Lecz nie ma to wpływu na klimat podwórek
i można by mówić o surowym pięknie
zwyczajnego trzepaka z żelaza –
tylko do kogo ta mowa?
Po trzydniowych obrządkach
różowiutcy jak szynka
marzymy już tylko o metamorfozie
gwałtownej i hucznej jak najnowsza muzyka
i zamieniamy się w słuch.
Marcinowi Sendeckiemu
Mapa kończy się na przedmieściach
nawigator odszedł na własną prośbę
śpiewał kołysankę, trzymał ręce w kieszeniach
Było święto, nie było dokąd pójść
złowiłem wielką rybę, owinąłem w gazetę
wzdłuż torów rosły palmy, zniknąłem
Pożegnałem się z myślą bez uśmiechu
jesienią wszystko wytłumaczę
hotele, kasyna, krótkie dni
przerwane stosunki. Wracam do miasta
koleją, jest brudno i niebezpiecznie
mam parę złotych na wódkę i kwiaty
i nie ma mowy o resocjalizacji
bo przyjdzie zima i będziemy jeść
wróble, bo wydam cię co do grosza
bo pod tłustym drukiem jest łuska.
Zabawmy się jak złodzieje snów
mam zwolnienie: zostaw sekstans i psa
Znów mieszkam w Warszawie: po dwudziestu latach
mniej się zmienili mieszkańcy niż miasto,
i nie pamięć o nim, lecz para obłoków
przywiodła mnie tam, gdzie nie sposób zabłądzić:
nawet niesiona prądem rzeki gałąź nie wskazałaby
drogi trafniej ani zwięźlej.
Zakazane owoce przeniosą się teraz
z etykietek w sam miąższ bytowania,
wolność nabierze oryginalnych rumieńców
a oryginalność opuści story i odnajdziemy się
w ciemności, lepsza połowa z tą gorszą,
vis-à-vis czegoś, co mógłby opisać
pierwszy z brzegu realista.
Opowiesz mi wszystko o cenach dóbr
i programach telewizyjnych:
przeszłość musi być jakąś sumą,
choć nie liczę na nic szczególnego
przed śmiercią ani po śmierci,
po prostu zmieniam kanały
z publicznych na bardziej intymne.
Czasem robi to kot, lecz nie dostrzegam
w jego działaniu ironii bądź zrządzeń losu,
bo przypadek jest zawsze konieczny,
nawet ten historii nieznany.
Gdziekolwiek jestem, zakopuję Księgę:
czasem rzucam ją w krzaki jak butelkę tequili,
innym razem składam w depozycie bankowym
lub pamięci osób przytomnych bądź trzeźwych.
Lecz nie przybywam jako archeolog
ani lustrator cudzego archiwum:
w Księdze najnowszej nie będzie historii:
dzieje to akcja, a każdą fabułę
uczymy się streszczać już w szkole –
w końcu zostaje ich sto albo dwieście
plus jedna, ta twoja, tak inna od wszystkich,
że nie potrafisz jej zapamiętać
ani uwierzyć w jej autentyczność,
więc mówisz o sobie jakbyś miał być sobą
za wszelką cenę i o każdej porze.
Czas zmieni to wszystko bez twojej pomocy
i na dobrą sprawę – za darmo, kiedy pójdziesz
na stronę i znajdziesz pamiątkę
po jakimś asekurancie, matową obrączkę
na dnie butelki lub tylko drobną, suchą
monetę (nie połknij jej przez przypadek).
Nie, tak, to apetyt zabrał mnie
w te strony, stronę Pałacu Kultury,
Grobu Nieznanego Żołnierza, stadionu
na Łazienkowskiej i innych widoków,
znanych kibicom bądź delegatom,
w stronę szanownego państwa,
w strony bliżej nieznane, niezapisane strony Księgi
hipotetycznej jak każda z niewycenionych historii
drogiego kraju, gdzie największe emocje
wzbudza nie historia, lecz formy pamięci,
gdzie muzyka nie łagodzi obyczajów
a starzy przestępcy posuwają się coraz dalej.
Z łacińskiego appetare, poszukiwać:
dwadzieścia lat temu też czegoś szukałem,
nerwowo patrzyłem na boki pewien,
że nie ma wolności bez nieśmiertelności –
więc odkąd słowo kiełbasą się stało
dręczy mnie całkiem prozaiczna myśl:
z czym miałbym pójść do tych wolnych ludzi?
Kto nam zapewni błysk i szamerunek?
Może zamówić taksówkę? Ostatecznie
„smak, któremu do upodobania potrzebna
jest domieszka powabu i wzruszeń,
a co więcej taki, który z nich czyni
kryterium swych pochwał, jest zawsze
jeszcze barbarzyński”, pisał Mistrz, „i jak na ironię
wiosną zieleń topól zasnuła dozór starej baszty w Löbenicht”.
To długie, szczere pożegnanie, uroczyste i zakrapiane,
i kaczka tylko skorzysta na dobrej prasie. Proszę
mnie nie cytować, lecz zbywa nam na grzeczności,
takcie, układności z Duchem, który zrobił tu taką karierę,
że zabrakło nam słów, czasu i pieniędzy,
więc choć aprowizacja na medal
a Rosemary znów przy nadziei,
pora zerwać już z procederem.
Jedna przeszła, druga nie nadchodzi:
przyjdzie cieszyć się drobnostkami
księgowanymi przez kancelistów
przygodnej wyobraźni, rubasznych chochlików
buszujących w ogrodach myśli.
Cieszyć się czekaniem na początek po końcu,
na koniec przed końcem i przerwę w czekaniu,
cieszyć się czasem i każdą pogodą,
brakiem ochoty i zwłoką woli, a gdy nadejdzie,
o ile nadejdzie, cieszyć się tym, że niedługo
przejdzie i będzie po wszystkim, przynajmniej
na chwilę, bo ktoś inny rozpocznie to wszystko
ab ovo, a jeśli nie on, to może ty:
wampir układający kaligramy
w zatłoczonych arteriach wyobraźni
gdzie leżę i jest mi dobrze.
Patrzę na dziewczynę i chłopca
w autobusie i nie wiem, czy on
ją posuwa, czy ona jego,
ani komu miałbym zazdrościć
żeby raj nie był pustym słowem.
Rozmawiają o jego butach,
zwyczajnych jak moje piekło,
które nic nie znaczy i jest ciasne
i teatralne. Wysiadamy razem
żeby coś z sobą zrobić,
ja w domu, oni chyba w kościele,
przy muzyce i kadzidełkach
albo wódce czystej jak powietrze
za oknem i wiata przystanku
w stronę centrum, którą w drodze powrotnej
wzbogacą o ,,ganja pany” i ,,bank to chuj”.
Z wysokiego piętra widzę autobus.
Nie starczy im czasu na pobożne życzenia --
powiedzmy, ,,punx not dead”.
Trzeba będzie zejść i dokończyć robotę.
Po zachodzie słońca kot rusza na polowanie.
Kurczy się jak jeż w kącie pokoju, na półce
lub gdzieś za moimi plecami, blisko lampy
o nierównym blasku, śmiertelnego centrum
sterowania lotami komarów, ciem, muszek
i innych, nerwowych satelitów.
Kot pręży się, jakby miał skoczyć przez Bosfor
lecz gdy zatacza łapą łuk i chwyta
coś w powietrzu, robi to od niechcenia,
jakby odganiał natrętów, a nie pracował
na deser. Pochyla łeb i ostrożnie
rozluźnia pazury: jest. Szybko do pyska.
Łatwizna. Trudniej złapać owada wysoko
nad ziemią, z wyskoku. Kiedy wbija wzrok
w spojenie ściany z sufitem
lub włazi na framugę drzwi
kurczę się i wbijam w fotel, jakbym
stał się pokaźnym owadem, zamarłym
w ostatnich mgnieniach życia. Ale dzwoni
telefon, to Adam Wiedemann narzeka,
że ktoś ukradł mu moje sny. Obiecuję
wysłać nowe, gdy tylko je zapamiętam.
Adam spędził czas z pożytkiem w Norymberdze.
Do widzenia, cześć. Tym razem jest ćma.
Usiadła na ramie obrazu, reprodukcji „Zdjęcia z krzyża”
Caravaggia. Kot zeskakuje z framugi,
robi kilka susów jak skoczek o tyczce,
leci w powietrzu i obiema łapami
ściąga ćmę z czarnej, metalowej ramy.
Kuca jak królik, wpycha ćmę do pyska
rusza szczękami, mlaska, potrząsa łbem.
Bardziej cierpimy przez miłość niż pornografię.
Wyciągam z kosza na śmieci butelkę,
w której zostało kilka kropel wódki.
Wylewam je na palec, przeciągam nim
wzdłuż warg, lecz nie mogę zabić smaku.
mowa o jednym z największych barów świata
wszystkich brzydzą kłamstwa i służba wojskowa
lepiej się nie wyróżniać przymykam oczy
tulę różową poduszkę młodo wpadam
we własne ręce to nie przypadek
za obiektywem stał pederasta grał pop-noir
na klawesynie był przystojny kiedy zasnęli
w piosenkach poetki mają piękne oczy
potem biorą ślub tracimy głowę
i ważne dokumenty bar jest ością
w gardle CIA starszy człowiek może spodziewać się
turbulencji nawet na małym cyku słońce jest nieładne
piorun nieszkodliwy za śniegiem i hałdami popiołu
grota Heraklita w awaryjnej poświacie asystent
filozofa zasłania nagość bezbarwną laleczką
jest śliczny i nie ma skrzydeł
kiedy wiatr cichnie spada
bo można spadać jako zespół
pracowaliśmy nad małą katastrofą
po odpuście wizyta w terrarium
i smutek bo nikogo nie dziwią te cuda
na wizji za to wszystkich brzydzą kłamstwa
klonowanie nagminnie udawane orgazmy
w barze i jego obrębie zwłaszcza chłopcy
niepełnoletni mają ku temu skłonność
mówi sierżant zdejmujemy szpilki dwie damy
i kolega z baru wpychają moje ciało
w niebieski worek na odpady
złapiemy ostatnie metro
zdjęcia wychodzą z automatu
wyjścia pod kontrolą Niemców
nie przepuszczają bez dodatkowych opłat
na nieoświetlonym parkingu
legitymują damy w kabrioletach
bar wybrał tradycję zejdźmy na śniadanie
wiem że myślę o minucie ciszy
program wykonał rezerwację na nazwisko
Adamowi Wiedemannowi
Słyszę komendę ze świętego ekranu
sygnał dnia sunie cicho jak szminka
wzdłuż warg, chwytam dłoń holowników
i znów jestem w sieci, nie mam problemów
z trudnymi słowami, jak ,,ityfaliczny”, i wiem
że inaczej to brzmi na podsłuchu
że poranki są biedne jak cygańskie dziecko
– masz parę groszy na café au lait
mon cœur couvert de caporal –
zabierz zmarłym wspomnienia a żywym żony
otwórz mi oczy i otwórz okno
lubię się budzić w tropikalnym pejzażu
te dziurki w śniegu to są moje oczy
zrób za mnie siku, będę twój na zawsze.
Bandyci leżą martwi, więc postęp trwa
w ramach pewnego porządku,
jak walka klas wymierzonego w przyszłość
z precyzją paradoksów Zenona.
Miasto żąda nowej filozofii,
kodeksów prostych w obsłudze,
objęcia ochroną złowieszczych sów
i eksterminacji wybryków natury.
Lecz gdy historię tworzą gazety
ulica żyje amnezją
a detaliści spirytualiów
prowadzą falangi i frondy
ku szybszej złego naprawie.
Dziś straszy pod każdym numerem
dziś mówi się bez uprzedzenia
o cudzym upadku i ostatniej woli
arbitrów dawnej świetności słowa,
o stylu wysokim aż po sam czubek
Pałacu Kultury i Nauki,
licząc na słuszny zbieg okoliczności
błysk prawdy w ciemnej masie dowodów
na z góry wiadome jutro.
Otoczono je chórem, obiecano nagrodę,
zapas entuzjazmu sięgał po horyzont
lecz nas tam już nie było:
stary szałas na skraju polany stał pusty
jak grób, gdzie zbudzony obcą harmonią
przypadkowy turysta mógł poczuć się
ofiarą transcendencji (oby nikt go nie dostrzegł,
bo o tym, jak było, nie mówi się, tylko wie).
Więc kiedy po latach ujrzałem go
w jakiejś spelunce nad Nilem
zrozumieliśmy się bez słów: szary welon
bogini skruchy odfrunął jak stado ptaków we mgle.
Zbieraliśmy siły na ostatni dryf:
czerwone chusty, pepesze, szminki i sztaby
złota ukryte pod grubą warstwą druku
wyszły na jaw przy pierwszej rewizji.
Byliśmy skazani na poprawne osiedla
gdzie śnią hurtownicy i ich kobiety:
wiedzieliśmy, że to wulgarne.
Ze szkoły życia wynieśliśmy wszystko
i krążąc bez grama balastu
zabijaliśmy czas kontemplacją
zmiennej postaci istniejących rzeczy.
Wiedzieliśmy tyle, co żagiel o wietrze
lub wiatr o skali Beauforta
i tylko mocne, klarowne uczucia
czuwały jak Sfinks nad cudzymi słowami.
Już tradycyjnie urywał się telefon:
olśnieniom nie było końca, lecz
żaden styl nie narzucał się tak,
jak wyrok uniewinniający
(choć od dawna sądzono to innym)
bądź ostateczne rozstrzygnięcie spraw,
które przyniesie czas.
Proszę się rozluźnić, wziąć rozwód i zejść
od razu z biżuterią, kataklizmy
mają to do siebie, że zamiast jeść
romantyczną kolację, podglądamy się
w kasynie bez nazwy, licząc na cud.
Pani mina najlepiej o tym świadczy.
Jest echem, a w grę wchodzi piękno
niepowtarzalne i czyściuteńkie
jak moje konto w najlepszym ze światów,
choć tam akurat trwa remoncik,
żeby mógł się wprowadzić nowy duch
i natchnąć wszystkich nadzieją en route.
Mazur, Krakowiak, Lambada pozwolą nam
zbliżyć się w ramach konwencji,
skutecznie i bez skrupułów: „out of control”
nie znaczy „wolni”, ale o to chodzi.
Na pole wchodzi się nieoficjalnie:
zamiast bramy jest ścieżka
między parkanem podejrzanej posesji
a kępą drzew na tyle ważną,
że wysypano tam kilka worków śmieci
niewidocznych od ulicy, jakby dyskrecja
musiała iść w parze z wtajemniczeniem.
Lecz gazety, plastik, szmaty i szaro-czerwona
skarpeta na niskiej gałęzi znaczą wejście
na pole niemalże urzędowo: idźcie
a znajdziecie.
Prosto do zagrody
gdzie para psów pilnuje starych tajemnic
(czy tylko cudzych snów)
i na prawo, w węższą ścieżkę
między ostrymi witkami czegoś,
co latem i tak ginie wśród pokrzyw
i malin wysokich jak gołębnik.
Zewsząd czuć ruch sprzed chwili
przerwany na nasze przejście, oby szybkie,
ale jak tu się śpieszyć, kiedy ruch
odżywa i zza żółtych witek widać
zająca zaaferowanego tak, że nie usłyszał
przelotnej ciszy: krząta się przy kretowiskach,
kupkach popiołu czy kompostu, płoszy
dwie sroki i samego siebie – znikamy,
mijamy wysoki na metr płot i furtkę,
dzielące na pół poletko puste i zaniedbane
nawet przez dystrybutorów butelek,
puszek, pustaków i zeschniętych choinek
z resztką anielskiego włosia jak nagłe srebro
wśród zardzewiałych igieł. Tyle zostało z granicy
między waszym a niczyim – od dawna przekraczały ją
tylko gołębie pocztowe, które dziś stłoczyły się
na dachu szopy, chałupy, obory – trudno rozstrzygnąć,
padł na nią cień dźwigu z budowy
a gałęzie drzew chwyciły w locie
worki zwiane z hałd i rusztowań, szarość
jeszcze bardziej naga dzięki tym proporcom
w kolorze bahama yellow – gołębie
i dwaj faceci nie zwracają na nas uwagi.
Miękkie postukiwanie plastikowych butelek
na badylach, klekot puszek po piwie
na postronkach, a w samym jądrze
gęstwiny, gdzie powinno kryć się to nic,
na które przyszliśmy, emeryt myje czerwoną
ładę.
Dalej domy, działki i śmieci –
ktoś specjalnie przyjechał, żeby się pozbyć
lodówki – czyli świadectwa powszechności,
bo kordiały i mocne wcale nie rządzą:
bułgarskie stołowe, krupnik, absolut,
nike, widelec do uratowania i żywy
kogut, który zapiał przechodząc z czystości
klasyka w ochrypły bulgot, jakby uznał,
że na próżno wysila się dla niepowołanych
człapiących wzdłuż niewysokiego muru
długiego na góra pięćdziesiąt metrów,
siłą rozpędu, wbrew logice i jak na ironię
przecinającego wpół pstrokatą anarchię
kubłów po farbie i gipsie, niebieściutkich
worków, rurek, mebli, kartonów,
fantastycznego żelastwa, ułamków amfor,
armatury, klinkieru i szmat.
I nie znajdziesz tu gadów: między ścierniskami
zaorane zagony świadczą, że ktoś
nad tym panuje. Ciemne kontury bruzd
proszą się o porównanie z górującą
nad południowym niebem bryłą kościoła
dominikanów – mnisi kaptur sterczy z trumny
pominiętej przez graficiarzy.
Odfajkowane:
wracamy przez Potoki i ulubiony spłacheć
pola, gdzie latem dziki czosnek okala
truskawki a dziś – opony i gruz
ścieśniają horyzont w kulkę
z którą zrobisz, co zechce.
Mój rabat w ,,Kosmosie” obejmuje
lekkie narkotyki, wizualizacje są sugestywne
jak dziewczyny i piosenkarze na skuterach
i jasne, że lepiej być dziewczyną,
bo ludzkość źle przez to śpi albo wcale
kiedy jest się chłopcem, jak ja,
i nie wie, co z tym zrobić
po lunchu, jak w ,,Kosmosie” jeszcze nie wpuszczają,
bo nie chodzę po mieście
z radiomagnetofonem jak Murzyni na okładkach
więc mam czas do namysłu:
co poczuć na pokaz, a co wygładzić
na własny użytek, to przekleństwo chłopców
oraz kilku dziewczyn, które chciałbym poznać
w ,,Kosmosie”, a może na koloniach
w innym województwie, gdzie podniosłe pieśni
wieczorne i sprośne piosnki marszowe
zagłuszą chlupot mokrej roboty?