Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Nadwydajne dzieci potrzebują przede wszystkim tego, aby dorosły poświęcił czas na wyjaśnienie im, kim są, jak funkcjonują i na czym polega ich odmienność. Takie odkrycie czyni cuda. Za każdym razem, kiedy się za to zabieram, rodzice odkrywają, że w ich dziecku dokonała się przemiana". Zapewne masz świadomość, że jeśli dotyczy cię problem nadwydajności mentalnej, to twoje dziecko również może nosić w sobie tę cechę. Pamiętasz, ile cierpień przysporzyło ci bycie niezrozumianym przez otoczenie? Nie chcesz przecież, żeby twoja pociecha doświadczyła problemów, którym być może przyszło ci stawiać czoła w dzieciństwie. Rany zadane nadwydajnemu mentalnie dziecku goją się często latami... Być może dostrzegasz, że twoje dziecko wyróżnia się spośród rówieśników. Czy ma problem z zawieraniem nowych znajomości? Czy zdarza się, że na zwykłe sytuacje reaguje zbyt emocjonalnie? Czy doświadcza w szkole przykrości ze strony kolegów? Nauczyciele mówią, że jest „problematyczne” i „przewrażliwione”? Jeśli oprócz tego odznacza się szczególną wrażliwością, z którą trudno jest ci sobie poradzić, koniecznie przeczytaj tę książkę Niezależnie od tego, czy jesteś osobą nadwydajną mentalnie, czy też nie – jeśli szukasz pomocy w kwestii swojego „problematycznego” dziecka, dobrze trafiłeś! Christel Petitcollin, psychoterapeutka i autorka bestsellerowych książek doskonale poznała nadwydajnych mentalnie i wie, jak z posiadania tej szczególnej cechy czerpać ogromną siłę. Dzięki tej książce dowiesz się, jak wychowywać swoje dziecko, dając mu jednocześnie poczucie, że dzięki swojej wrażliwości jest naprawdę wyjątkowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Przedmowa
Długo się wahałam, czy napisać tę książkę. Wydawało mi się, że to, co zawarłam w Jak mniej myśleć i Jak lepiej myśleć, wystarczy, aby czytelnik zyskał wszystkie informacje pozwalające zrozumieć, jak funkcjonuje nadwydajny mózg. Uznałam, że Jak mniej myśleć to pozycja na tyle prosta i konkretna, że będą mogli z niej korzystać także młodzi odbiorcy. I nie pomyliłam się, ponieważ niektórzy spośród moich czytelników mają po trzynaście lat. Bez trudu zapoznali się z treścią i odnaleźli fragmenty potrzebne im do zrozumienia siebie. Rodzicom młodszych dzieci radzę, aby z materiału ze wspomnianej książki uczynili punkt wyjścia do rozmów wyjaśniających ich pociechom, na czym polega ich odmienność. Ci, którzy tak zrobili, uzyskali dobre rezultaty.
Tym niemniej osoby przychodzące do mnie na konsultacje, publiczność biorąca udział w moich wykładach i piszący do mnie czytelnicy coraz częściej zwracali się do mnie z następującym problemem: W Pani książce odnajduję siebie i to mi pomaga. Ale odnajduję tam również moje dzieci i martwię się o nie. W dzieciństwie wiele wycierpiałam z powodu mojej odmienności. Nie chcę, żeby one przeżywały to samo co ja. Proszę nam pomóc! W mojej głowie zakiełkowała myśl, że Jak mniej myśleć w niewystarczającym stopniu wspiera rodziców w wychowywaniu ich nadwydajnych dzieci. W międzyczasie praca z takimi właśnie dziećmi i ich rodzicami dostarczyła mi kilku istotnych doświadczeń. Pomyślałam, że warto było czekać, aby podzielić się nową wiedzą z moimi czytelnikami. Faktycznie trzeba było bliżej przyjrzeć się pewnym aspektom życia charakterystycznym dla dzieci: szkole, socjalizacji, nadwrażliwości, nierozumieniu poleceń…
Później otrzymałam od Loïca takiego oto mejla, który ogromnie mnie poruszył:
W tym wszystkim nie chodzi jednak tylko o mnie i nie martwię się o siebie, lecz o mojego czternastoletniego syna, który przeżywa dokładnie to samo co ja w jego wieku. Zbyt dobrze wiem, jak cierpi, a jednocześnie nie mam pojęcia, jak mu pomóc z tej prostej przyczyny, że sam jako dziecko nie otrzymałem takiej pomocy. Może źle zrobiłem, ale przeczytałem mu ten fragment z Pani książki:
„Nawet jeśli rodzice szczerze kochają swoje dziecko, stopniowo coraz trudniej będzie im nad nim zapanować. Będą je oceniać coraz mniej pozytywnie: ono jest «zbyt…». To zbyt wrażliwe i emocjonalne dziecko jest z pewnością wychuchane i otoczone przesadnie troskliwą opieką. A może jest zbyt nerwowe! Albo zbyt uczuciowe, a wtedy staje się natrętne: wciąż czepia się matczynej spódnicy. Zadaje za dużo pytań. Co więcej, będzie mu się zarzucać, że jest aroganckie, że patrzy, jak daleko może się posunąć, doprowadzając dorosłych do rozpaczy. Już od przedszkola opinię rodziny potwierdza reszta otoczenia. Dziecko nie potrafi usiedzieć w miejscu. Nie umie się skupić. Nie rozumie poleceń. Koledzy je bojkotują, drwią z niego i jego dziwacznych pomysłów. Jak budować poczucie własnej wartości, czerpiąc z tak skażonych źródeł? Błędne koło się zamyka, gdy na domiar złego inni zaczynają wypominać dziecku tak niską samoocenę!”1.
Po wysłuchaniu tego akapitu mój syn zalał się gorzkimi łzami. Długo nie mógł się opanować. Powiedział mi o swoich kolegach z klasy coś takiego: „Czemu ci kretyni mają przyjaciół, a ja nie?”. Jego pytanie brzmiało niczym zarzut. Ścisnęło mnie za serce, ponieważ przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie wypowiadałem dokładnie te same bolesne prawdy. Syn nie dogaduje się najlepiej ze swoją mamą („normalnie myślącą”, zgodnie z używaną przez Panią nomenklaturą, z którą jestem w separacji) i ma dość jej uwag na temat jego nierównych wyników w nauce. Ale najgorsze jest to, że sam zachowuję się wobec niego podobnie, choć, jak sądzę, z innych powodów. Wczoraj, kiedy kończyłem czytać Pani książkę, zrozumiałem, że ponieważ nie miałem pojęcia, jak inaczej mógłbym się zachować, stawiałem mu takie same zarzuty, jakich i mnie nigdy nie szczędzono.
Ponadto kilka lat temu, dokładnie w dniu, w którym poszedł do gimnazjum, zwiększyłem dzielący nas dystans emocjonalny. Nie potrafię go już przytulać i czuję się z tym okropnie, bo on do mnie lgnie. Teraz już wiem, że kieruje mną strach. Boję się, że za pośrednictwem syna ponownie będę przeżywał ten zbyt dobrze znany mi ból. Mdli mnie na samą myśl o tym. Odnoszę wrażenie, że jestem złym ojcem, całkiem do niczego, a syn i tak nie przestaje powtarzać, że mnie kocha i że jestem super. Wydaje mi się, że na to nie zasługuję. Nie wiem, co począć z moim chłopcem. Ta bezsilność głęboko mnie rani, zwłaszcza że zwykle znajduję rozwiązanie każdego (czy też prawie każdego) problemu. Dlaczego więc, choć wiem, co go dręczy, nie potrafię dać mu pocieszenia, którego tak bardzo potrzebuje? Chciałbym móc Pani wyznać wszystko to, co czuję w najgłębszych zakamarkach mojego jestestwa po tym, jak przeczytałem Pani książkę, ale blokuję się, bo im dłużej szukam właściwych słów, tym mniej ich znajduję. Zdaję sobie sprawę, że może Pani nie być w stanie odpowiedzieć albo pomóc każdemu (choć i tak to Pani robi dzięki swojej książce) i że jestem tylko jednym z wielu. Ale czy mogłaby mi Pani przynajmniej odpowiedzieć na pytanie, czy zna Pani inne osoby mogące wskazać mi drogę w pracy z moim dzieckiem?
Odpisałam Loïcowi.
Jego drugi mail przekonał mnie, że muszę ponownie chwycić za pióro.
Droga Christel, tak bardzo się cieszę, że mogłem przeczytać odpowiedź od Ciebie. Gdy tylko odebrałem powiadomienie o niej na telefonie i ujrzałem Twoje nazwisko na liście mejlingowej, przepełniła mnie niezmierzona radość. To, że poświęciłaś mi uwagę, ogromnie mi pomogło. Wyczekiwałem Twojej odpowiedzi z wielką niecierpliwością. Ogarniały mnie jednak wątpliwości. „A jeśli napisze do mnie tylko po to, aby w kilku słowach podziękować za mój list i nie doda nic więcej? Czy starczyło jej cierpliwości, aby przeczytać go do końca?” itd. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że uczynisz mi ten zaszczyt i poprosisz o pozwolenie na wykorzystanie mojego listu w Twoim kolejnym dziele! Dziękuję Ci. W końcu czuję się użyteczny w swojej walce o szczęście, skoro pomagam Ci walczyć o szczęście innych. Więc TAK, zgadzam się, abyś wykorzystała to, co napisałem. Ponadto chcę zapytać o Twoją kolejną książkę. Czy poruszy temat wychowywania nadwydajnych dzieci przez normalnie myślących rodziców? I tych nadwydajnych? A także przez pary mieszane? W przypadku mojego syna, którego rodzice tworzyli mieszany związek, dochodzi problem separacji. Jak nadwydajny rodzic może poruszyć temat z tym drugim, nie sprawując opieki nad dzieckiem? Gdyby dzisiaj przyszło mi porozmawiać o tym z byłą żoną, nie wiedziałbym, od czego zacząć. Ona jest tak ograniczona w swoim podejściu do edukacji i z natury tak sceptyczna, że trudno byłoby ją przekonać, że mój syn naprawdę jest nadwydajny, a rozważenie wykorzystania niekonwencjonalnych metod graniczyłoby z cudem.
Loïc miał rację. W nowej książce musiałam poruszyć wszystkie kwestie, które mogą pomóc dorosłym, rodzicom i nauczycielom, normalnie myślącym i nadwydajnym, zrozumieć nadwydajne dzieci. Moim zamiarem stało się również przedstawienie rozwiązań wspierających rozwój tych ostatnich.
Wspomniane dzieło spędziło bardzo dużo czasu w moim inkubatorze pomysłów. W tym czasie syn Loïca zdążył sporo podrosnąć!
Czułam się onieśmielona na myśl o zabraniu się do pisania. O tak! Ogromnie onieśmielona, ponieważ miałam tak wiele do powiedzenia… Przecież dzieci są niezwykle ważne. A znając nadwydajnych, doskonale zdawałam sobie sprawę, że chociaż najpierw książka zaspokoi ich głód wiedzy, bardzo szybko wywoła lawinę kolejnych pytań.
Czułam się onieśmielona także dlatego, że w tej książce zamierzałam wielokrotnie poruszyć temat cierpienia:
cierpienia nadwydajnego dziecka w środowisku, do którego nie pasuje i w którym czuje się samotne i niezrozumiane, a prawdopodobnie pada także ofiarą nękania;
cierpienia nadwydajnych rodziców w konfrontacji z własną bezsilnością, kiedy chcą chronić dziecko przed systemem, który zadał im wiele bólu, oraz w konfrontacji z negacją i wrogością swoich rozmówców, którym próbują wytłumaczyć, kim jest ich dziecko;
cierpienia rodziców normalnie myślących, bezbronnych wobec tego kłopotliwego gagatka;
cierpienia nauczycieli, którzy utknęli w imadle hierarchicznej struktury, narzuconych z góry programów, rodziców uczniów i braku uznania dla ich zawodu;
cierpienia nauczycieli myślących normalnie w konfrontacji z uczniami, których nie rozumieją i którzy przysparzają im najwięcej problemów;
cierpienia nadwydajnych nauczycieli, zapędzonych w kozi róg przez instytucję funkcjonującą w ociężały i staroświecki sposób, a przy tym pełnych empatii dla swoich uczniów.
Zadanie było więc wymagające. Ale również w tej sytuacji pewien mejl zmotywował mnie, aby się zmierzyć z tym tematem. Otrzymałam go od nauczycielki, która uczestniczyła w jednym z moich wykładów. Jestem jej bardzo wdzięczna za to, że poświęciła czas, aby przyjść na spotkanie, wysłuchać mojej prelekcji oraz napisać dokładnie to, co potrzebowałam przeczytać, aby odnaleźć energię do działania.
Do Christel Petitcollin Dziękuję za to, ż otworzyła mi Pani oczy. Mam w klasie nad wiek dojrzałe dziecko i zdałam sobie z tego sprawę dopiero wczoraj wieczorem. Dzięki Pani całkowicie zmieniłam sposób patrzenia na różne sprawy. Dawniej traktowałam wspomniane dziecko jako „trudne” i „uciążliwe”. Myślałam sobie: „O rany, będę je miała jeszcze w przyszłym roku”. (Uczę w małej szkole z klasami w systemie dwupoziomowym). Dzisiaj już wiem, że straciłam pięć miesięcy i zostało mi tylko pięć kolejnych, aby z nim popracować. Uświadomiłam sobie też, że: „Na szczęście będę je miała też w przyszłym roku!”.
Naprawdę wielkie dzięki za to wszystko.
Spotkanie z Panią otworzyło mi oczy na sprawy rodziców wszystkich uczniów. Niestety, podobnie jak wielu nauczycieli, miałam skłonność do osądzania tych ludzi. Teraz jednak dostrzegam głównie ich bezbronność i to, jak bardzo im zależy, żeby ich dzieci dobrze sobie radziły (zarówno w szkole, jak i w domu, gdzie także często nie jest to takie łatwe). Dostrzegam rodziców, którym się wydaje, że rozumieją, jak funkcjonują ich dzieci, i chcieliby, żeby nauczyciele także je rozumieli, ale często brakuje im umiejętności, aby z nami o tym porozmawiać (a nam często brakuje umiejętności, aby ich zrozumieć…).
Bardzo spodobała mi się metafora o tubce i stożku. „Tubki” (normalnie myślący) i „stożki” (nadwydajni) nie potrafią się dogadać, jeśli im się nie wyjaśni, że ich mózgi pracują inaczej. Sądzę, że to pomoże mi zdefiniować to, co przeżywa wspomniane przeze mnie dziecko, a także bez wątpienia także inne dzieci w mojej klasie i szkole.
Wystarczy zabrać się do działania…
Dziękuję raz jeszcze i życzę powodzenia.
To ja dziękuję! Pani mejl tchnął we mnie optymizm i przypomniał mi moje własne motto: „Nie ma problemów, są tylko rozwiązania!”. Dlatego też przyjrzyjmy się razem tym rozwiązaniom.
Christel Petitcollin, Jak mniej myśleć, przeł. Krystyna Arustowicz, Feeria, 2019, s. 103–104 (przyp. tłum.). [wróć]
Rozdział 1
Parada łatek
Ze wszystkich diagnoz normalność jest tą najgorszą, ponieważ nie daje nadziei.
Jaques Lacan
Rodzice dzieci atypowych mierzą się z licznymi problemami. Atypowe dziecko jest nadwrażliwe i bardzo emocjonalne. Mało śpi, dużo się rusza albo wręcz przeciwnie, godzinami tkwi w kącie pochłonięte swoimi zajęciami. Miewa zdumiewające blokady wewnętrzne i robi równie gwałtowne, co niezrozumiałe awantury. Na ogół jest uprzejme, ale daleko mu do posłuszeństwa. Zadaje zaskakująco dojrzałe pytania, choć w pewnych sytuacjach wydaje się bardzo dziecinne. Jest niespokojne, nie lubi zmian, wymaga wiele uwagi i wyjaśnień. Z czasem jego udręczeni rodzice otrzymują z zewnątrz coraz więcej sygnałów, że źle wychowują swoją latorośl. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy takie dziecko rozpoczyna naukę w szkole, ponieważ nie słucha poleceń, nie siedzi na swoim miejscu i pochłania całą uwagę nauczyciela. Podczas przerw nie dogaduje się z rówieśnikami i często pada ofiarą nękania. Szkoła natomiast zaczyna krzywo patrzeć na jego rzekomo pobłażliwych rodziców.
W efekcie ci ostatni zaczynają szukać pomocy – najpierw w instytucjach związanych ze szkolnictwem, a następnie u lekarzy i ekspertów od dzieci. I wtedy rozpętuje się prawdziwe piekło. W świecie normalnie myślących, którzy swoją normalność utożsamiają z idealnym życiem, atypowość jest kojarzona z upośledzeniem i dysfunkcją, które trzeba leczyć i korygować. Pozostaje więc tylko wybrać stygmatyzującą łatkę, którą przyczepi się temu pełnemu energii dziecku.
Bruno Humbeeck1, belgijski psychopedagog i naukowiec zgłębiający zagadnienia pedagogiki rodziny, kpi z tego trendu w diagnostyce. Pisze: „Mój syn stał się całkowicie ZOKWZKWPZKUDYS (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne związane z wysokim zaburzeniem koordynacji w kontekście wysokiego potencjału i zaburzeń koncentracji uwagi prowadzących do dyskalkulii, dyspraksji i dysleksji)”. I buntuje się przeciwko ingerencji świata medycznego w mechanizmy uczenia się: „Żargon medyczny często źle opisuje trudność pedagogiczną, ponieważ nierzadko tymczasową przeszkodę, która nie mieści się w polu kompetencji lekarzy, zamienia w chorobę. Pedagodzy nie diagnozują grypy, różyczki ani nowotworów. Czego zatem szukają lekarze, najczęściej pediatrzy, w obszarze edukacji szkolnej? Przyklejając łatkę, urzeczywistniają problem i więżą dziecko w kategorii «zły uczeń», «niezdolny do przyswajania wiedzy» albo «niewyuczalny», pod której ciężarem ono często się ugina”.
Obecnie, żeby uzyskać pomoc, rodzice nie mają innego wyboru, jak uzyskać diagnozę, a zatem przylepić dziecku łatkę. Następnie tracą energię na kolejne próby zrozumienia różnych osób tłumaczących, że ich dziecko – choć zdiagnozowane – jest inne, lecz nie ułomne, że potrzebuje pomocy, ale nie leczenia w zakładzie czy też przyjmowania środków farmakologicznych.
Na szczęście coraz częściej mówi się o tych dzieciach i ich specyfice, co pozwala spopularyzować temat. Nadwydajni coraz skuteczniej domagają się prawa do odmienności i bronią go. Do społeczeństwa zaczyna docierać, że dziecko nieneurotypowe nie jest głupie ani źle wychowane. Nadal pozostaje jednak wiele do zrobienia w tym zakresie.
Oto lista łatek, którą proponuje ci świat normalnie myślących, kiedy twoje dziecko odznacza się rozgałęzionym myśleniem kompleksowym. Ma ona tyle wad, że zachęcam cię do zdystansowania się od tych diagnoz.
W języku molierowskim brakuje słów na opisanie instytucji, stowarzyszeń, kongresów, szarlatanów i świętoszków, którzy próbują zrobić z nas chorych z urojenia, podejmując „walkę z autyzmem”.
Hugo Horiot
Od dziesięciu lat autyzm stwierdza się w jednym przypadku na sto urodzeń, a od pięciu – w jednym przypadku na pięćdziesiąt. To daje około ośmiu tysięcy urodzeń rocznie. Niewiedza sprawia, że autyzm wywołuje strach i uruchamia głęboko zakorzenione stereotypy. Nadal jest on błędnie diagnozowany, co nawet dobrze się składa, skoro zbyt często utożsamia się go z chorobą psychiczną wymagającą leczenia. Autyzm nie jest upośledzeniem, ale po prostu odmiennością. Właśnie takie stanowisko, wywodzące się ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, a przy tym nadal mało popularne we Francji, przemawia na korzyść „neuroróżnorodności”. Szczęśliwie same osoby autystyczne zaczynają domagać się uznania swojej odmiennej inteligencji w imię tej bioróżnorodności oraz buntować się przeciwko uwłaczającemu sposobowi, w jaki są traktowane. Ich wyjątkowe umiejętności zaczynają przyciągać zainteresowanie przemysłu pragnącego czerpać z tej żyły złota. Francji jednak można zarzucić poważne opóźnienie w zrozumieniu, wspieraniu i diagnozowaniu autyzmu. Dlatego dopóki nie zmieni się mentalność społeczna, właśnie ta łatka będzie najbardziej stygmatyzować atypowe dziecko.
Koncepcja wysokiego potencjału uwzględnia kilka aspektów.
Przedwczesna dojrzałość. Specjaliści, którzy nie rozumieli, jak to możliwe, że dziecko może być rozwinięte jak na swój wiek, a jednocześnie nadwrażliwe i emocjonalne, wymyślili termin „przedwczesnego rozwoju”. Jest on wyjątkowo mylący, ponieważ sugeruje, że dziecko wyprzedza rówieśników wyłącznie w zakresie inteligencji, a przy tym pozostaje opóźnione w obszarze emocji i uczuciowości. A przecież nie chodzi o bycie bardziej lub mniej jakimś od innych, ale o pewien rodzaj radykalnie odmiennego funkcjonowania. Zresztą dlaczego nadwrażliwość i emocjonalność miałyby być traktowane jak niedojrzałość emocjonalna?
Nieprzeciętna zdolność (nadinteligencja). To określenie jest najmniej stygmatyzujące z całej listy. Taką diagnozę można usłyszeć po przejściu testów oceniających iloraz inteligencji. Obecnie to właściwie jedyny sposób, aby zrozumieć, kim jest twoje dziecko, bez obarczania go chorobą psychiczną albo upośledzeniem. Niestety nadal zbyt wielu nauczycieli jest niewystarczająco przygotowanych, aby traktować nadinteligencję bez zastrzeżeń. Często wykonanie testów na inteligencję nie zmienia absolutnie niczego w rozliczaniu z obowiązków szkolnych, a może nawet pogorszyć sytuację. Niektórzy nauczyciele myślą sobie: „Jeśli to dziecko jest nieprzeciętnie zdolne, ma możliwości i musi uzyskiwać dobre wyniki. Skoro ich nie uzyskuje, widocznie pracuje za mało”. Co należy udowodnić!
Testy na inteligencję, choć rozjaśniają sytuację, mają pewne wady: są bardzo drogie, ich wiarygodność jest mocno dyskusyjna i często mogą budzić wątpliwości. Ponieważ celowo są kalibrowane tak, aby uwzględniać jedynie 2% populacji, wiele atypowych dzieci nie spełnia zawartych w nich kryteriów. W swojej książce Jak mniej myśleć poświęciłam testom na inteligencję cały rozdział. Jeśli więc chcesz zgłębić temat, zapraszam do lektury.
Wysoki potencjał. Właśnie taka kwalifikacja jest używana coraz częściej zamiast kategorii „przedwczesnego rozwoju” i „nadinteligencji”. Oznacza ona: wysoki potencjał, wysoki potencjał intelektualny, wysoki potencjał emocjonalny, wysoki współczynnik intelektualny i wysoki współczynnik emocjonalny. Fanny Nusbaum, neuropsycholog i dyrektor centrum PSYRENE w Lionie, specjalizująca się w zagadnieniu wysokiego potencjału, proponuje dodatkowo rozróżnienie na wysoki potencjał kompleksowy i wysoki potencjał laminarny. Oba terminy odnoszą się do sprawności intelektualnej na wysokim poziomie. Wysoki potencjał kompleksowy wskazuje na dość różnorodne umiejętności. Charakterystyczne dla niego są kreatywność, a nawet wizjonerstwo, ale również trudności w nauce i relacjach społecznych, a także dysleksja i dyspraksja. Wysoki potencjał laminarny wskazuje na bardziej jednorodne umiejętności. Obdarzona nim osoba jest bardziej solidna i elastyczna, ale także podatniejsza na lęk przed działaniem, przepracowanie i pewne uzależnienia, począwszy od końca okresu nastoletniości.
Fanny Nusbaum słusznie dokonuje takiego podziału. Do jednego worka opisanego jako „wysoki potencjał” wrzucamy bowiem dwa typy ludzi, których funkcjonowanie neurologiczne jest diametralnie odmienne. Bez wątpienia właśnie ten błąd tłumaczy rozbieżności pojawiające się czasem na forach dla nieprzeciętnie zdolnych. Niektórzy ludzie z wysokim potencjałem (ci „laminarni”), dumni ze swoich osiągnięć i IQ, miewają skłonności do pogardzania osobami o innych formach atypowości i wykluczania ich. Należałoby im wyjaśnić, że iloraz inteligencji to nie dyplom. Z drugiej strony pewna liczba nieprzeciętnie zdolnych (tych „kompleksowych”) nie uznaje tego waloru i nie chce, aby postrzegano ich przez jego „pretensjonalny” pryzmat. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze manipulatorzy korzystający z tej żyły złota. Podają się za nieprzeciętnie zdolnych, wmawiając innym, że uzyskali wysokie wyniki z testów na inteligencję, podczas gdy w rzeczywistości często nawet do nich nie podeszli. Dzisiaj posiadanie wysokiego potencjału czy nadinteligencji nie ma większego sensu.
Istnieją dziwne i zabawne zbiegi okoliczności. W chwili, gdy piszę te słowa, otrzymuję taką oto wiadomość:
Cześć, Christel. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Przyszło mi do głowy, żeby podzielić się z Tobą przemyśleniami na pewien temat. Co byś powiedziała, gdybym testy na inteligencję WAIS i wysokie potencjały uznała za chwilową modę? W związku z moim wykształceniem poznałam ludzi, którzy według testów zdawali się mieć wysoki potencjał, ale ja odnosiłam wrażenie, że wszystko w ich życiu kręci się wokół tych słynnych testów oraz ich IQ. Mają do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy, ale rozmowa z nimi mnie męczy: „Tak, odkąd odkryłem, że mam wysoki potencjał, moje życie się zmieniło. Tylko 2% osób ma tak wysoki iloraz inteligencji…”. Pod pewnymi względami przypominają zebry, ale pod innymi to, że próbują wpisać się w tę właśnie kategorię, doprowadza mnie do szału. Nie jestem pewna, czy wyrażam się jasno… Reasumując, czy istnieją dwie kategorie zebr? Całuję Cię.
Nawet jeśli to najmniej patologizująca z łatek, nadinteligencja nie jest najbardziej wiarygodnym sposobem zdefiniowania odmienności dziecka. Również pozostałe określenia nie są w większym stopniu zadowalające.
Skróty ADD i ADHD oznaczają odpowiednio zaburzenia koncentracji uwagi (attention deficit disorder) i zespół hiperaktywności psychoruchowej z deficytem uwagi (attention deficit hyperactivity disorder). W świecie naukowym pojawia się coraz więcej głosów kwestionujących istnienie tych dolegliwości. Francuski psychiatra Patrick Landman w swojej książce Tous hyperactif? (Wszyscy hiperaktywni?)2 pisze na przykład o epidemii hiperaktywności. Według niego zaburzenia te są sztucznym tworem pozwalającym bogacić się laboratoriom. To prawda, że liczby mówią same za siebie; w Stanach Zjednoczonych przychody z leków sprzedawanych na ADD/ADHD wzrosły z czterdziestu milionów dolarów przed dziesięcioma laty do dziesięciu miliardów obecnie. Patrick Landman mówi o „marketingu chorób psychicznych sprzedawanych niczym produkty”. Zjawisko to powstało w USA, ale szerzy się na całym świecie.
Dr Dominique Dupagne3 również dystansuje się od kryteriów medycznych definiujących ADD/ADHD. Woli mówić o „poszukiwaczach wrażeń”4. Dla niego natura poszukiwacza wrażeń wywodzi się z czasów prehistorycznych. To impulsywne i intuicyjne zachowanie myśliwego albo wojownika. Poszukiwacze i poszukiwaczki nudzą się i marnieją wśród rolników i ich potomków, którzy panują nad światem od dziesięciu tysięcy lat. Bardzo wcześnie stają się ofiarami naszego systemu edukacyjnego, nastawionego na jednostki spokojne, uważne i cierpliwe”.
Oto, jak Dominique Dupagne wypowiada się na temat Ritalinu: „W 1945 roku szwajcarska firma Ciba opatentowuje cząsteczkę o nazwie «metylofenidat», początkowo wykorzystywaną jako antydepresant. Leandro Panizzon, chemik stojący za tym odkryciem, wykorzystał imię swojej żony (Rita), aby stworzyć nazwę handlową; i tak powstał Ritalin. Po kilku latach okazało się, że ten produkt wykazuje szczególną skuteczność w uspokajaniu hałaśliwych, ruchliwych i rozkojarzonych dzieci. Czasem ze spektakularnym efektem. Ritalin stał się wzorcowym środkiem leczenia hiperaktywności i deficytu uwagi u dzieci w wieku szkolnym.
Następuje klasyczny ciąg dalszy: ponieważ na zachowanie tych dzieci można wpłynąć za pomocą leku, są one chore. Poszukiwacze, którzy źle zachowują się w szkole, będą odtąd dotknięci ADD/ADHD, czyli zaburzeniami koncentracji uwagi bądź zespołem hiperaktywności ruchowej z deficytem uwagi. Natura poszukiwacza, występująca wśród homo sapiens od miliona lat, stała się w ciągu niecałego wieku chorobą.
Ritalin, stymulująca amfetamina, zapewnia mózgom młodych poszukiwaczy sztuczny zastrzyk ekscytacji, której im brakuje, aby skupić uwagę. Paradoksalnie ten środek psychostymulujący, który ich uspakaja, każde inne dziecko zamienia w wulkan energii. Ten sztucznie wywołany spokój sprawia, że poszukiwacze stają się bardziej dostępni intelektualnie, a przede wszystkim są w stanie podporządkowywać się wymogom szkoły. Ta część mózgu, która domaga się stymulacji, jest zadowolona, a zatem wyciszona przez Ritalin; reszta może więc słuchać nauczycieli i uczestniczyć w lekcjach bez rozpraszania się.
Czasem taka terapia czyni cuda, ale nie wszyscy poszukiwacze dobrze reagują na metylofenidat. Poza tym opisana sytuacja zakrawa na absurd, skoro to nie dzieci są nieprzystosowane do szkoły, ale szkoła jest nieprzystosowana do dzieci…
Trudno wyrobić sobie opinię na temat Ritalinu; chociaż skutecznie wpływa na zachowanie poszukiwaczy w szkole, nie dzieje się tak w każdym przypadku. Co do zasady modyfikowanie funkcjonowania mózgu dziecka, aby ustabilizować je w środowisku, które nie jest przystosowane do jego potrzeb, wydaje się nielogiczne”.
Stanowisko psychiatry Patricka Landmana jest dość podobne: „Zażywanie amfetaminy przypomina picie alkoholu. Może przynieść doraźne ukojenie. Ritalin pobudza neuroprzekaźniki, ale nie leczy. Nie opowiadam się stanowczo przeciwko lekom. Wystawiam recepty na metylofenidat w jednej trzeciej przypadków, którymi się zajmuję, kiedy w grę wchodzą zbyt duże dolegliwości. Z tym że tylko na czas określony i z włączeniem psychoterapii, która szybko je zastępuje. Oburza mnie jednak systematyczne sięganie po leki jak po jakiś magiczny napój, zwłaszcza że regularne zażywanie tej substancji powoduje niedobór hormonu wzrostu i niedowagę… Rozwiązanie to ma tę zaletę, że uwalnia od poczucia winy rodziców i nauczycieli. W konfrontacji z trudnym dzieckiem dorośli czują się lepiej, kiedy słyszą, że za jego stan odpowiadają nie czynniki zewnętrzne, ale choroba tkwiąca głęboko w nim, w jego mózgu. To jedno z epokowych odkryć. Na barkach rodziców i personelu szkolnego, którzy nieustannie działają na zwiększonych obrotach, wciąż ciąży presja, jak więc mieliby znaleźć czas i sposób na zrozumienie dzieci, które nie stoją równo w szeregu? Absurd sięga zenitu, kiedy lekarze twierdzą, że osoby, u których w dzieciństwie nie zdiagnozowano ADD/ADHD i które nie były leczone pod tym kątem, wzrasta ryzyko uzależnienia. Innymi słowy, podaje się amfetaminę siedmiolatkom, aby uchronić je przed sięganiem po narkotyki w wieku siedemnastu lat! Z Ritalinem wiąże się także inny problem. Kiedy przestać? Ponieważ ten specyfik nie leczy, a jedynie łagodzi objawy, pozostaje pytanie, kiedy podjąć decyzję o zakończeniu terapii. Prawda, że jest podchwytliwe?”5
Kiedy kontaktują się ze mną rodzice, aby opowiedzieć mi o swoim „hiperaktywnym” dziecku, pytam ich, czy temu dziecku zdarza się zachować spokój i skupić na czymś uwagę. Odpowiedź brzmi zawsze tak samo: „Oczywiście, kiedy rysuje albo bawi się klockami LEGO, potrafi siedzieć spokojnie całymi godzinami!”. Prawda, że to zadziwiające, skoro mówimy o dziecku, które nie potrafi się skoncentrować? Z mojego doświadczenia wynika, że dzieci z łatkami ADD/ADHD stają się poruszone, rozkojarzone i niespokojne, kiedy się nudzą, jak również w nieprzyjaznym dla nich środowisku.
Ponadto rodzice nie dostrzegają tej sprzeczności. Dziecko, które powinno być żywe i energiczne, otrzymuje łatkę hiperaktywnego, gdy tylko zacznie się trochę wiercić. A tymczasem Światowa Organizacja Zdrowia zaczyna poważnie się niepokoić coraz większym brakiem ruchu i gwałtownym wzrostem otyłości wśród dzieci. Badania wskazują na ogólny spadek rozwoju sensomotorycznego i tężyzny fizycznej dzieci. Dochodzą do tego trudności z orientowaniem się w przestrzeni, brak równowagi i kiepska koordynacja. Dziecko wbite w kanapę przed ekranem jakoś nikogo nie martwi, ale dziecko przejawiające potrzebę ruszania się, biegania, wspinania i skakania czym prędzej trzeba wysłać na konsultacje! A gdyby to nie była choroba ADD/ADHD, tylko po prostu cechy dzieci pełnych życia?
Aby udobruchać nauczycieli i władze szkolne, wielu rodziców godzi się na podawanie swojej latorośli wspomnianych leków. Dzieci proszą nas, abyśmy przemyśleli swoje zachowania, a my w odpowiedzi je odurzamy. Powinniśmy się wstydzić!
Pod hasłem „zaburzenia na dys-” kryją się konkretne trudności poznawcze i problemy z nauką, które pojawiają się w ich następstwie. Wspomniane trudności poznawcze są wrodzone. Dają o sobie znać w trakcie rozwoju dziecka, przed pierwszym okresem nauki albo w jego trakcie i utrzymują się do dorosłości. Dysleksja dotyka 10% światowej populacji, czyli siedemset milionów ludzi. „Poważna” dysleksja to problem 3% ludzi, czyli jednej osoby na klasę. Moim zdaniem, jeśli 10% światowej populacji zmaga się z wrodzoną trudnością, która nie mija aż do końca życia, to nie żadna trudność, ale po prostu pewna szczególna cecha. Tym bardziej że, skądinąd, dyslektykom często przypisuje się wysoką inteligencję. Ponadto dostrzegam jeszcze jeden błąd w koncepcji zaburzeń na dys-. Mianowicie do jednego „worka” upycha się trudności poznawcze i ich skutki, czyli problemy z nauką. Czy gdyby nauczanie odbywało się w inny sposób, problemy te pojawiałyby się nadal? A czy bez nich szczególne cechy poznawcze na dys- nadal byłyby traktowane jak zaburzenie?
Patologizacja tej konkretnej cechy ma katastrofalne konsekwencje dla dzieci noszących łatkę „dyslektyk”. Nawet jeśli obecnie przyznaje się, że dysleksja nie ma przyczyn psychologicznych, jej zdiagnozowanie ma druzgocące skutki psychologiczne dla obciążonej osoby. Dr Patrick Quercia6 jest przekonany, że dysleksja to główna przyczyna samobójstw wśród nastolatków. Ja nie uważam, że depresję wywołuje ona sama, ale jej stygmatyzacja i spowodowane nią obniżenie samooceny. Gdyby tylko dr Quercia zechciał zmodyfikować swoje słownictwo: „zaburzenie”, „anomalia”, „poważna patologia”…
Przed napisaniem tego fragmentu przejrzałam obszerną dokumentację na temat dysleksji. Szczerze współczuję rodzicom dzieci z zaburzeniami na dys-. Jak trudno zorientować się w całym tym zalewie informacji! Niejaki Baker zapoznał się ze wszystkimi pracami na temat dysleksji opublikowanymi w ciągu trzydziestu lat. Znalazł trzy tysiące osiemset siedemdziesiąt jeden prac dotyczących wspomnianego tematu, ale tylko trzydzieści dwie traktujące o ewentualnych terapiach. Odniosłam wrażenie, że to mówi na ten temat wszystko. Zdaje się, że specjaliści zgadzają się jedynie co do tego, jak wiele jeszcze nie wiemy. Przeciwstawiają sobie liczne teorie: wielokomórkową, móżdżkową, prioprocepcji, fonologiczną i najnowszą – zbytniej symetrii dołka środkowego siatkówki oka. Moim zdaniem teorie te powinny się uzupełniać, zamiast sobie przeczyć i ze sobą rywalizować. Aktualnie we Francji prym wiedzie teoria fonologiczna.
Elisabeth Nuyts jest badaczką na polu pedagogiki i profesorem specjalizującym się w pomocy osobom z trudnościami w uczeniu się i reedukacji kognitywnej. W 2002 roku jej prace (zwłaszcza te dotyczące odkryć w dziedzinie dysleksji i pedagogiki) zostały wyróżnione nagrodą Enseignement et Liberté.
Badaczka ta uważa, że nowa metoda czytania globalnego, w myślach i w szybkim tempie, nie pozwala zintegrować czasu ani wychwycić sensu. Nuyts tłumaczy: „Kiedy podczas mówienia docieram do końca zdania, jego początek należy już do przeszłości – wypowiedź zawiera się w czasie. Kiedy rysuję linię, zaczynam z lewej, a kończę z prawej – znak zawiera się w przestrzeni. Gest zawiera się zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Wydaje mi się, że dziecko, które nie może korzystać z naturalnych punktów odniesienia, aby opanować czytanie, staje się dyslektykiem”7. Dla niej człowiek jest w gruncie rzeczy „istotą wypowiadanego słowa”; nie można mu go odebrać bez szkody dla niego. Co więc począć? Rozwiązanie polega na przywróceniu mówienia do każdej formy nauki: mówić, co się widzi, mówić, co się słyszy, mówić, co się pisze.
Nauczycielka Céline Alvarez8 przeprowadziła inspirujące doświadczenie. W ciągu dwóch lat wszystkie dzieci z prowadzonej przez nią zerówki i 90% tych o rok młodszych nauczyło się czytać. Potwierdza to spostrzeżenia Elisabeth Nuyts. Najlepszym podejściem do nauki czytania jest metoda fonemiczna, a zatem słuchowa. W przeciwieństwie do globalnej czy sylabowej polega ona na słuchaniu i rozpoznawaniu fonemów w słowach. Na przykład słowo „kaczka” ma dwie sylaby, ale pięć fonemów (k-a-cz-k-a). Dlatego też z metod wyłącznie globalnej i wizualnej należałoby całkowicie zrezygnować. Ale trzeba by też najpewniej zindywidualizować techniki uczenia się, aby lepiej przystosować je do każdego dziecka.
W wieku pięćdziesięciu lat postanowiłam nauczyć się rosyjskiego. Doświadczenie to pozwoliło mi wejść w skórę ucznia pierwszej klasy (w pierwszej klasie nie miałam żadnych problemów z nauką czytania). Nauczyłam się alfabetu ze ślicznymi literkami (ж, ф, ю itd.) i przypomniałam sobie, jak to jest odczuwać ekscytację z umiejętności szybkiego rozszyfrowania kilku słów: жираф (żyrafa), телефон (telefon). Przypomnij sobie wszystkie te dzieci, które radośnie rozszyfrowują każdy napis, który znajdzie się w polu ich widzenia: „ser-żół-ty, ke-czup, musz-tar-da”. Później zrozumiałam, czym jest analfabetyzm. Ponieważ rosyjskie litery wymawia się praktycznie tak samo, jak zapisuje, mogłam czytać całe teksty bez zrozumienia sensu.
Paradoksalnie, im większe robiłam postępy, tym bardziej sprawy się komplikowały. Nie wykształcały się u mnie automatyzmy. W końcu zrozumiałam dlaczego. Odkryłam pewien rodzaj dysleksji. W niektórych słowach, zwłaszcza tych dłuższych, litery, których nie znałam jeszcze zbyt dobrze, zlewały się ze sobą tak, że nie mogłam ich rozróżnić. Czułam potrzebę, aby trochę je rozsunąć, żeby móc nie tyle je przeczytać, co zobaczyć. Na przykład znaczniej łatwiej wyodrębnić litery tworzące słowo лишний (zbędny), kiedy się je rozstrzeli лишний. Dokładnie tak samo dzieje się u małych dyslektyków opanowujących język ojczysty. Wyobraź sobie, do jakiego stopnia słowo „nadzwyczajny” może przypominać ciąg następujących po sobie żuczków; zapis „nadzwyczajny” przywraca formę każdej z liter. Skądinąd istnieją specjalne czcionki dla dyslektyków, które mają sprawić, że litery staną się czytelniejsze. Tylko czy są wykorzystywane w wystarczającym stopniu? Moja dysleksja była więc po części wizualna. Ale pojawił się również dodatkowy problem. Kiedy tak raz za razem potykałam się w trakcie lektury, doprowadzona do rozpaczy własnym dukaniem, zdałam sobie sprawę, że cierpię (czy tak to się właśnie mówi?) na pewną formę synestezji: samogłoski widzę w kolorze, a spółgłoski w czerni. Na przykład „a” jest żółte, „o” niebieskie, a „u” zielone. Dla mnie każda litera „i” jest czerwona. Ale rosyjskie „i”, które poznawałam (и, й, ы), pozostawały czarne. Nie dostrzegałam ich wśród spółgłosek. Właściwie widziałam całe słowa na czarno, jakby składały się wyłącznie ze spółgłosek. Bardzo mnie to dezorientowało. Najwięcej kłopotów sprawiało mi „y”. Literę i dźwięk „y” widzę na bordowo. Ale rosyjskie „y” wymawia się jak „u” (zielony dźwięk). Spontanicznie czytałam więc „Я шучу” (żartuję) jako „Ja sziczi” zamiast „Ja szuczu”. Co ewidentnie robiło istotną różnicę.
Aby pokonać te przeszkody, musiałam sobie kolorować wszystkie samogłoski w tekstach, tak aby odpowiadały dźwiękom przyporządkowanym do konkretnych barw. Nie było to proste. Ale się opłaciło. Teksty natychmiast się rozjaśniły. Kolorowe samogłoski wyraźnie odróżniały się od czarnych spółgłosek. Nie dałam się więcej przechytrzyć temu podstępnemu „y”. Zaczęłam płynnie czytać, rozpoznawać słowa i pojmować ich znaczenie. Mogłam nawet prowadzić prelekcje po rosyjsku. Czyli wystarczyło znaleźć trik, który pomoże mi pokonać przeszkodę. Minęło trochę czasu. Pochłonięta nowymi projektami odłożyłam rosyjski na bok. Ostatnio zostałam nakłoniona do przeczytania tekstu po rosyjsku. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu oraz wielkiej radości tekst spontanicznie ukazał mi się w kolorach. Moja synestezja się zautomatyzowała. Na szczęście mogłam dostosować moje metody uczenia się do mojego dziwnego sposobu czytania. Co by się stało, gdybym nie znalazła triku, który mnie odblokował? Czy pozwolilibyśmy pierwszoklasiście kolorować czytane przez niego teksty wedle uznania? Czy bez niczyjej pomocy zdołałby ustalić, co najbardziej mogłoby mu pomóc zwalczyć jego blokady? Synestezja, bardzo często obecna w nadwydajnych mózgach, jest całkowicie ignorowana w naszych metodach pedagogicznych. Bez wątpienia znacznie trudniej byłoby „podrasować” tekst, gdyby wszystkie „a” były włochate, wszystkie „i” matowe, a wszystkie „o” błyszczące… jak to często bywa w przypadku tych cudacznych dzieci. Ale może wystarczyłoby zwiększyć ich świadomość odnośnie do tych aspektów, aby im pomóc?
Myślę, że dorośli, zwłaszcza nauczyciele, powinni spróbować wyruszyć w tę edukacyjną przygodę, poznać nowy język i jego alfabet, aby przypomnieć sobie, co człowiek przeżywa w takiej sytuacji. Na przykład alfabet koreański ‒ nazywany hangul (한글) ‒ przez wielu lingwistów uważany jest za jeden z najbardziej eleganckich i najłatwiejszych do opanowania. Zawiera tylko czternaście spółgłosek i dziesięć samogłosek, które można ze sobą łączyć w dwadzieścia siedem dwuznaków. To kiedy się za to zabierzesz?
Mam nadzieję, że lista degradujących medycznych łatek nie będzie się mnożyć ani wydłużać. Bo, co ciekawe, od wysokiego potencjału, przez autyzm i nieprzeciętną zdolność, aż po ADD/ADHD wszystkie te określenia walczą o odrębność, mimo że często się zazębiają. Trzeba by spojrzeć na problem z innej perspektywy. Kiedy w końcu zajmiemy się tym, co łączy te odmienności?
A zatem o kim i o czym mowa? O dziecku atypowym, nadwrażliwym i niestety stygmatyzowanym przez każdą z tych łatek. Z mojej strony proponuję ci jedną – nadrzędną względem całej reszty, w nadziei, że okaże się bardziej integrująca i mniej degradująca od poprzednich. W Jak mniej myśleć opowiedziałam się za określeniem „nadwydajność mentalna”, aby opisać atypowe i kompleksowe myślenie. Nadwydajne dzieci rzeczywiście funkcjonują inaczej, na poziomie neurologicznym, emocjonalnym i psychologicznym. Są strukturalnie nadwrażliwe, nademocjonalne, hiperaktywne i hiperempatyczne. Ich mądrość znacznie wykracza poza „przedwczesny rozwój”. Nie, nie wymagają reedukacji! Potrzebują raczej pomocy dorosłych, aby zrozumieć, kim są i jak funkcjonują. W kolejnych rozdziałach znajdziesz wszystkie wskazówki potrzebne, aby je zrozumieć i wesprzeć, a w konsekwencji nie czuć potrzeby przyklejania im łatek.
Autor Aider son enfant à bien vivre l’école, Editions Leduc, 2018. [wróć]
Patrick Landman, Tous hyperactifs? Incroyable épidemie de troubles de l’attention, Albin Michel, 2015. [wróć]
Dominique Dupagne, Le retour des zappeurs, CreateSpace, 2013. [wróć]
Użyte przez niego francuskie określenie zappeur odnosi się do osoby przeskakującej z kanału na kanał podczas oglądania telewizji (przyp. tłum.). [wróć]
Wypowiedzi zebrane przez Marie-Pierre Genecand dla gazety „Le Temps” 28.02.2015. [wróć]
Patrick Quercia, Traitement proprioceptif et dyslexie, AF3dys, 2008. [wróć]
Elisabeth Nuyts, L’école des illusionnistes, autoédition, 2000; taż, DYSlexie, DYScalculie, DYSorthographie, Troubes de la memoire: prévention et remèdes, autoédition, 2011; strona: savoir-apprendre.info. [wróć]
Céline Alvarez, Prawa naturalne dziecka. Rewolucja w edukacji dla rodziców i pedagogów, przeł. Blanka Łyszkowska, CoJaNaTo, 2017. [wróć]
Rozdział 2
Wyjątkowa wrażliwość
Nie dowiesz się ode mnie niczego nowego, kiedy ci powiem, że twoje dziecko jest nadwrażliwe. Zdajesz sobie z tego sprawę i bez mojej pomocy. Mogę jednak ci opowiedzieć, jak działa ta nadwrażliwość oraz jakimi metodami sobie z nią radzić i łagodzić objawy.
Jedną z głównych przyczyn tej ogromnej wrażliwości jest hiperestezja, czyli przeczulica. Osoby z hiperestezją mają nader rozwinięty i czuły układ sensoryczny. Widzą, słyszą i czują znacznie ponad normę. Mają na przykład wyjątkowe wyczucie szczegółu albo doskonały słuch, albo percepcję tak znakomitą, że wydają się jasnowidzami. Regularnie zaskakiwani tą niewiarygodną przenikliwością sensoryczną bliscy nazywają ich sokolim okiem, gumowym uchem albo psem myśliwskim, choć tak naprawdę nie zdają sobie sprawy, w jakim stopniu jest to zgodne z prawdą. Właśnie dlatego, nie do końca świadomi tej nadwrażliwości sensorycznej nadwydajnych dzieci, dorośli szybko wpadają w irytację i nazywają je kapryśnymi, czepialskimi albo słabymi. Tymczasem te dzieci nie są zmanierowane; one tylko informują o tym, że doznają dyskomfortu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki