Ponieważ wierzę w ciebie - Rebecca Yarros - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Ponieważ wierzę w ciebie ebook i audiobook

Rebecca Yarros

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

AUTORKA #1 NA LIŚCIE „NEW YORK TIMESA”

Jakim mianem się określisz, skoro inni zdecydowali już, kim tak naprawdę jesteś?

Sześć lat temu, gdy Camden Daniels wrócił z wojny z młodszym bratem w trumnie, nikt w niewielkiej Albie w stanie Kolorado nie chciał mu tego wybaczyć – a już zwłaszcza ojciec. Cam ponownie wyjechał, zarzekając się, że już nigdy tu nie wróci.

Jednak kiedy zdesperowany tata zadzwonił i poprosił o pomoc, syn się poddał. Zdrada i ból przywiodły go z powrotem do domu, w którym czekała na niego jedyna kochająca go osoba – Willow. Dziewczyna, której nie mógł mieć, ponieważ miasteczko skrywało tajemnice, a te nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Gdyby tylko zdołał przekonać serce, aby jej nie akceptowało…

Ponieważ wierzę w ciebie to wzruszająca opowieść o rodzinie, zdradzie i ostatecznych decyzjach, jakie jesteśmy gotowi podjąć dla dobra tych, którzy najbardziej nas potrzebują. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 41 min

Lektor: Agata Skórska
Oceny
4,4 (656 ocen)
396
163
79
16
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xxCATHLEENxx

Całkiem niezła

Ogólnie mówiąc, cała historia jest bardzo fajna. Niestety mam wrażenie, że bohaterowie stawiają sobie wyimaginowane problemy. Jeszcze rozumiem, że za czasów nastoletnich podejmowali irracjonalne decyzję, ale po dziesięciu latach dalej udają, że nie mają do siebie uczuć, albo kłamią przed wszystkimi ja temat swojej winy czy raczej jej braku? Nawet przed sądem? Poza tym, czy naprawdę w dzisiejszych czasach są takie miasta, gdzie jakaś tam rada ma więcej do powiedzenia niż policja, czy sądy? Albo to, że sędzia, który ma być totalnie obiektywny, wszem i wobec ogłasza, że wyda wyrok niekorzystny, tylko i wyłącznie dlatego, że nie lubi pozwanego? Trochę to przerysowane. Gdyby to nie była książka Rebecki, porzuciła bym ja już w połowie. Nie lubię takich melodramatów, tworzenia problemów z niczego. Cam obiecuje sobie że nie będzie się widywał z Willow, za chwilę łamie swoje przyrzeczenie. Willow, która chwilę wcześniej obiecywała Camowi, że nigdy go nie zostawi, zastanawia się, czy się z nim ...
71
MiaMon

Całkiem niezła

Niestety od połowy książka zamieniła się w kiczowaty amerykański melodramat. Momentami miałam ciarki żenady. Cukierkowo słodka historyjka, w której każdy bohater musi być albo jednoznacznie dobry albo zły. Absurdalne motywy (całe miasteczko wini dorosłego faceta za to, co rzekomo zrobił, gdy miał 9 lat!), nieprawdopodobne rozwiązanie zagadki sprzed lat. Szkoda, bo był potencjał na ciekawą historię.
20
MKWielgosz

Dobrze spędzony czas

Nieco mniej porywająca niż inne książki autorki, ale zdecydowanie warta przeczytania i łzy były jak zawsze..
20
barbara4636

Dobrze spędzony czas

Dobra ale przewidualna Czyli podobna do innych romansów.
20
MadisLenis

Dobrze spędzony czas

Zaskoczyła mnie ilość wrażliwych tematów, które poruszane są w książce. Pojawia się tutaj miedzy innymi wątek poważnej choroby, trudnej relacji między ojcem a synem, a nawet kontrowersyjnej relacji romantycznej. To wszystko szczelnie jest owinięte małomiasteczkową wstążką z tajemnic i pielęgnowanych urazów. Postać Camdena, była dla mnie małą zagadką i z zainteresowaniem śledziłam każdy jego ruch. Ciekawiło mnie również jak rozwinie się wątek romantyczny. Bałam się, że romans wypchnie część obyczajową na drugi plan, ale zostałam miło zaskoczona. „Ponieważ wierzę w ciebie” to historia o przebaczeniu, z zaskakującym zakończeniem, która udowadnia, że warto dawać drugą szansę, bo może nie wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka.
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tacie – którego ręce nigdy nie pozwoliły mi upaść.

Kocham Cię, tatusiu.

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

CAMDEN

 

 

 

 

 

Płuca paliły, gdy nabierałem powietrza, łaknąc tlenu, którego jednak nie było. Palce świerzbiły, by trzymać w nich papierosa, choć nałóg ten rzuciłem już sześć lat temu. Za każdym razem na wysokości czułem się w ten sam sposób – przynajmniej jeśli chodziło o oddychanie.

Pragnienie, by zapalić? Tkwiło we mnie dzięki uprzejmości miasteczka Alba w stanie Kolorado, liczącego sześciuset czterdziestu dziewięciu mieszkańców. Tak właśnie głosiła tablica, którą minąłem jakieś dwa kilometry wcześniej. Nie zamierzałem ufać znakowi, bo nie zaktualizowano go, odkąd się urodziłem, co akurat w mojej rodzinnej mieścinie stanowiło normę.

Nic tu nie zmieniło się od mojego wyjazdu. Wraz z brukowanymi ulicami, Alba stanowiła najlepiej zachowane miasto-widmo w Kolorado. Zimą żyło z turystów, którzy latem zostawiali w nim pieniądze.

Licznik na dystrybutorze paliwa obracał się leniwie, gdy uniosłem ręce ku popołudniowemu słońcu i ośnieżonym szczytom przede mną, aby rozciągnąć mięśnie, które zbyt długo pozostawały w jednej pozycji podczas mojej podróży z Karoliny Północnej. Owiał mnie ostry marcowy wiatr, przeganiając zmęczenie. Z radością powitałem jego chłodny dotyk na odsłoniętej skórze. Tu, na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, pogoda zdecydowanie nie pozwalała na noszenie samego T-shirtu.

Usłyszałem westchnienie, więc obróciłem się w stronę minivana, który stanął za moim jeepem. Blondynka w zbyt dużych okularach przeciwsłonecznych i puchowej zimowej kurtce gapiła się na mnie, trzymając jedną nogę na betonie, a drugą w aucie, jakby ktoś zrobił stop-klatkę, gdy wysiadała.

Opuściłem ręce, a moja koszulka osunęła się na miejsce, zasłaniając pokryty tatuażami brzuch, na widok którego bez wątpienia się śliniła.

Pospiesznie pokręciła głową i zaczęła tankować.

Przynajmniej się nie przeżegnała i nie uciekła.

Albo przeprowadziła się do Alby w ostatniej dekadzie, albo moja reputacja nieco przygasła, odkąd wstąpiłem do wojska. Do diabła, może mieszkańcy całkowicie już o mnie zapomnieli.

Zakończyłem tankowanie i poszedłem do budynku stacji, aby kupić coś do picia. Bóg jeden wiedział, co znajdę w lodówce taty.

Zamknąłem za sobą drzwi, przez co rozbrzmiał zawieszony nad nimi dzwoneczek. Skinąłem głową starszemu mężczyźnie za ladą. Wyglądało na to, że pan Williamson nadal by właścicielem tej stacji. Uniósł krzaczaste, siwe brwi i się uśmiechnął. Jednak kiedy mi się przyjrzał, zmarszczył brwi i spoważniał. Zamrugał zdezorientowany. Zaraz potem zmrużył oczy, gdy mnie rozpoznał.

Najwidoczniej moja reputacja jest cała i zdrowa.

Pospiesznie wybrałem kilka butelek wody mineralnej z niewielkiego asortymentu i przyniosłem je do lady.

Starszy sprzedawca spoglądał na trzymany przeze mnie towar, jakbym miał go ukraść.

Można było powiedzieć o mnie wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że jestem złodziejem.

Ponownie odezwał się dzwonek nad drzwiami, a pan Williamson wyraźnie się odprężył.

– Dzień dobry, poruczniku Hall – przywitał nowego klienta.

Zajebiście.

Nawet nie spojrzałem. Ten stary, wredny, uparty osioł nie znosił mnie…

– Cholera jasna, Cam?

Ale to nie był Tim Hall, a jego syn Gideon.

Gid lekko rozdziawił usta i wytrzeszczył jasnobrązowe oczy.

Podobną minę miał wtedy, gdy w pierwszej klasie liceum Xander wepchnął nas do damskiej szatni. Nigdy porządnie nie podziękowałem bratu za to kocenie, chociaż i tak nikt by nie uwierzył, że Xander zrobiłby coś tak podłego. Przecież był tym dobrym synem.

– Nie wiedziałem, że policjantowi w mundurze wolno przeklinać. – Omiotłem go wzrokiem. Gid nie miał okrągłego brzucha jak jego ojciec.

– W przeciwieństwie do żołnierzy? – odparł.

– Dostajemy dzięki temu dodatkowe punkty, a poza tym nie noszę już munduru. – Nie włożyłem go już od siedemnastu dni. – Tata wie, że gwizdnąłeś mu odznakę?

– Już? Czy two… – Westchnął. – Kurde, nic nie wymyślę!

Zaśmiał się, więc również parsknąłem śmiechem.

– Dobrze cię widzieć! – Porwał mnie w mocny, męski uścisk i poklepał po plecach, a jego odznaka wbiła mi się w pierś.

– Ciebie też. – Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, gdy się od siebie odsunęliśmy. – Właściwie chyba jesteś jedynym, na którego widok się cieszę.

– Daj spokój. Przecież jest tu pan Williamson. – Gid zerknął ponad moim ramieniem i skrzywił się na widok grymasu na twarzy starszego sprzedawcy. – Dobra, rozumiem.

– Nigdy mnie nie lubił. – Wzruszyłem ramionami, całkowicie świadomy, że mnie słyszał.

– Gdy po raz ostatni odwiedziłeś tę stację, wyrzuciłeś kogoś przez tę szybę. – Gid wskazał na okno, które już bardzo dawno temu zostało naprawione. – Rety, kiedy to było? Cztery lata temu?

– Sześć – odparłem mechanicznie. Niewiele rzeczy pamiętałem z tamtego wieczoru, ale data pozostawała krystalicznie jasna.

– Sześć. No tak. – Gideon posmutniał, bez wątpienia wspominając, dlaczego wróciłem ostatnim razem do Alby.

A zjawiłem się na pogrzeb Sullivana.

Wrócił smutek, grożący wyciśnięciem resztek tlenu z moich płuc, ale zapanowałem nad sobą, chyba po raz milionowy odkąd pochowaliśmy Sully’ego.

Boże, wciąż słyszałem jego śmiech…

– Zapłacisz, Camden? – zapytał pan Williamson.

– Tak, proszę pana – odpowiedziałem, wdzięczny za zmianę tematu. Obróciłem się do kontuaru, aby dokończyć transakcję. Nie umknęło mi zaskoczenie na twarzy sprzedawcy moim grzecznym tonem ani tym, że mu podziękowałem i odszedłem. – To cię kiedyś wykończy – powiedziałem do Gideona, który kupił sześciopak słodzonego napoju gazowanego.

– Jesteś taki sam jak Julie – mruknął pod nosem, podając panu Williamsonowi kartę. – Już nie można napić się w spokoju oranżady?

Zabawne. Uśmiechałem się dzisiaj więcej niż przez cały ostatni miesiąc.

– Jak Julie i dzieciaki?

– Doprowadzają mnie do tego, że piję. – Uniósł puszkę. – Tak poważnie, to super. Julie jest pielęgniarką, ale wiedziałbyś o tym, gdybyś założył konto w mediach społecznościowych.

– Nie, dziękuję. Po co miałbym to robić?

Gideon podziękował panu Williamsonowi i wyszliśmy przed sklep.

– Po co? No nie wiem. Aby pozostać w kontakcie ze swoim najlepszym kumplem?

– Nie, po to jest e-mail. Media społecznościowe są dla ludzi, którzy chcą porównać swoje życie z innymi. Domy, wakacje, osiągnięcia. Nie widzę powodu, żeby stać na ganku z megafonem i ogłaszać światu, co zjadłem na obiad.

– À propos obiadu, na jak długo przyjechałeś? – zapytał, gdy stanęliśmy pomiędzy moim jeepem a jego zakurzonym radiowozem. – Julie z pewnością by się ucieszyła, gdybyś do nas wpadł.

– Na dobre – odparłem, nim zdołałem to przemyśleć.

Zamrugał.

– Tak, ja też potrzebowałem chwili, żeby to zrozumieć. – Spojrzałem na góry, pomiędzy którymi znajdowała się Alba. Góry, których nie chciałem już nigdy oglądać.

– Odszedłeś z wojska? Wydawało mi się, że robiłeś karierę.

Tak, prawda. To kolejna godna opłakania rzecz.

– Posterunkowy Malone? – zaskrzeczał kobiecy głos w jego krótkofalówce.

– Marilyn Lakewood nadal pracuje jako dyspozytorka? Ile ona ma już lat? Siedemdziesiąt?

– Siedemdziesiąt siedem – poprawił Gideon. – I zanim zapytasz, Scott Malone to dwudziestopięcioletni wrzód na dupie.

– A czego się spodziewałeś po synalku burmistrza?

– Burmistrza? Kiedy ostatnio rozmawiałeś z…

– Posterunkowy Malone? – powtórzyła Marilyn, z irytacji podnosząc głos.

– Musisz się zgłosić? – Wskazałem na radio, które miał na ramieniu.

– Malone musi się zgłosić – mruknął, kręcąc głową. – Pewnie Genevieve Dawson znów skarży się, że kot Livingstonów wszedł do jej ogródka. Gdyby chodziło o coś poważnego, Marilyn wzywałaby mnie. A teraz mów. Dlaczego tu jesteś? Wracasz na dobre? Przeprowadzasz się tutaj? Do miejsca, które nazywałeś dupą szatana…

– Xander zadzwonił – przerwałem mu, zanim przypomniałby mi o kolejnym powodzie, dla którego zarzekałem się, że nigdy tu nie wrócę. – Odebrałem, w końcu minęło już sześć lat.

– Tata – powiedział cicho Gideon.

– Tak, tata.

Zapadła między nami wymowna cisza.

– Gideon Hall! – warknęła Marilyn przez radio.

– Poruczniku Hall – szepnął, nim odpiął gruszkę. – Tak, Marilyn?

– Skoro cudowny chłopiec się nie zgłasza, to tobie powiem, że Dorothy Powers znowu zgubiła Arthura Danielsa. Zdrzemnęła się na chwilę, a gdy się obudziła, już go nie było.

Poczułem ukłucie w żołądku, kierując wzrok na górski szczyt.

Xander opowiadał, że tata już kilkakrotnie uciekł opiekunce, ale nigdy nie odszedł daleko od domu. Sytuacji nie poprawiało to, że Dorothy Powers była starsza od taty i zapewne sama już potrzebowała opiekunki.

– Jadę. Zadzwoń do grupy poszukiwawczej. – Gideon spojrzał na mnie, po czym puścił gruszkę.

– Tata. – Jak daleko mógł zajść?

– Drugi raz w tym miesiącu. – Zacisnął na chwilę usta. – Jadę na posterunek po samochód z napędem na cztery koła. Nie dotrę do was radiowozem.

– Wsiadaj ze mną. Pojedziemy razem. – Bardziej rozkazałem, niż zaproponowałem, nie chcąc zwlekać. Jeździłem podniesionym jeepem z wielkimi oponami, silnikiem V-8 i napędem na cztery koła, który był w stanie przetrwać apokalipsę. Droga do domu taty o tej porze roku nie była taka zła.

Zgodził się, więc chwilę później zatrzymaliśmy się przed skrętem w ulicę Gold Creek Drive, która stanowiła główny wjazd do miasta – nie zamontowano tu sygnalizacji świetlnej, ale czasem przejeżdżały tędy skutery śnieżne.

– Jak długo cię nie było?

– Sześć lat. – Spojrzałem na niego wymownie. Czy przed momentem mu o tym nie mówiłem?

– Nie, chodzi mi o dzisiaj. Kiedy wyszedłeś z domu? Czy Dorothy nie spała? A tata? – Szukał czegoś w telefonie.

– Chciałbym pomóc, ale jeszcze nie dotarłem do domu. – Wskazałem na tylne siedzenie mojego czteroosobowego jeepa rubicona.

– Dosłownie teraz pojawiłeś się w mieście? – zapytał, obrzucając wzrokiem torby i pudła, które towarzyszyły mi od ponad trzech tysięcy kilometrów.

– Tak – odparłem, gdy mijaliśmy ostatni budynek z lat pięćdziesiątych w centrum miasta. Przejechaliśmy przez most nad Rowan Creek, który w tej chwili miał jakieś dziesięć metrów szerokości, i zaczęła się zaśnieżona droga, która prowadziła do urokliwej Alby. – Pomyślałem, że dobrze by było zatankować samochód. Ktoś mi kiedyś powiedział, że z pełnym zbiornikiem łatwiej spieprzać przed glinami.

Po mojej lewej znajdowała się główna ulica w centrum, przy której stały drewniane budynki z metalowymi dachami. Za kilka miesięcy zapełni się ona turystami, pragnącymi zwiedzić prawdziwe górnicze miasteczko, wzniesione w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku.

– Ten ktoś dorósł. Poza tym, proszę, nie każ mi cię ścigać. Jeździsz bestią. Chyba powiem Julie, że już wiem, co chcę na urodziny.

– Świetny pomysł, ale poproś też o drabinę do niego. – Skręciłem w Hamilton, gdzie skończyła się kasa na renowację. Śnieg leżał w cieniu budynków, które dawno już straciły dachy, okna, a nawet ściany.

– Zamknij się. Nie wszyscy mają ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu.

– Genetyka. Przynajmniej ojca będzie można wypatrzyć.

– Łatwo go znaleźć, ale Cam… On jest w kiepskim stanie – powiedział, gdy skręciliśmy w Rose Rowan i zaczęliśmy jechać pod górę. – Kiedy się z nim ostatnio spotykałem, nie poznawał mnie lub brał za mojego ojca.

Zacisnąłem palce na kierownicy.

– Xander ma dosyć. Powiedział, żebym wracał, inaczej pośle ojca do ośrodka w Buena Vista. To wbrew pragnieniu taty, który upiera się, że jeśli nasza matka zmarła w tym domu, to on również to zrobi.

– Zaczekaj. – Uniósł telefon. – Dzień dobry, pani Powers. Tak, tu Gideon – urwał i podrapał się między oczami. – Wiem… Wiem, że tak. Znajdziemy go i grupa poszuki… Och, ona też? Dobrze. Pomoże. Będziemy za cztery minuty.

Skręciłem na drogę dojazdową do posesji taty i zakląłem, widząc, w jakim jest stanie. Zawsze trudno jeździło się tędy na wiosnę, gdy spływała woda z roztopów, ale wyglądało na to, że kanał nie był czyszczony od lat. Deski, które bez wątpienia znajdowały się pod ubitym śniegiem, dość łatwo dało się naprawić, ale umocnienie rowu wymytego z prawej strony podjazdu przez tę minirzekę, pochłonie sporo wysiłku.

Widywałem już gorsze drogi w Afganistanie czy innych miejscach, w których w ogóle nie powinno mnie być, ale to mój cholerny podjazd.

Gideon się rozłączył. Zatrzymałem jeepa, aby włączyć napęd na cztery koła.

– Jak Dorothy codziennie tu przyjeżdża? – zapytałem, ruszając pod górę. Samochód kołysał się na tyle, że przesuwały się umieszczone z tyłu pudła, a Gideon musiał złapać się uchwytu, gdy pokonywałem oblodzony, zacieniony zakręt. Śnieg z tego miejsca zawsze topniał na samym końcu.

– Przez posiadłość państwa Bradley. Sędzia dba o podjazd, utwardza go i odśnieża.

Ich działka graniczyła z naszą, ale jadąc tamtędy, musiałbym nadrobić dziesięć minut. Nie miałem ochoty na zwiedzanie… ani oglądanie państwa Bradley.

Boże, jeśli na świecie istniała osoba, która miała prawo nienawidzić mnie bardziej, niż ja sam to robiłem…

Moją uwagę zwrócił niebieski błysk w lusterku wstecznym.

Gideon się obejrzał.

– Xander – stwierdził, odpowiadając na moje niezadane pytanie. – To jego pick-up.

– Będzie zabawnie.

– Witaj w domu – rzucił.

Olałem go, pokonując ostatni zakręt, i wjechałem na polanę. Przez ostatnią dekadę byłem tu tylko raz, ale w snach widywałem ten widok niemal co noc.

Zachodzące słońce odbijało się od okien dwukondygnacyjnego budynku, w którym dorastałem, malując go ciepłym światłem, które pasowało do spoglądającego zza domu szczytu.

Tata zawsze żartował, że bezpieczniej wychowywać dzieci za lasem, gdzie pożary nie stanowiły aż takiego zagrożenia.

Osobiście jednak uważam, że czerpał perwersyjną przyjemność z życia na krawędzi, gdzie tlenu było tak mało, że niemal nic tu nie rosło.

Zaparkowałem samochód, wyłączyłem silnik i zgarnąłem kurtkę z podłogi za siedzeniem.

Kiedy Xander parkował obok, ja zdążyłem już wysiąść i zapiąć czarną kurtkę North Face, żałując, że to nie kamizelka z kevlaru. Wolałbym być na polu bitwy niż mierzyć się z bratem… lub z tatą.

– Ja… eee… pójdę sobie – oznajmił niezręcznie Gideon, zostawiając mnie na podwórzu. Usłyszałem, że drzwi domu otworzyły się i zamknęły, nim to samo stało się z drzwiami auta brata.

Obszedł maskę nowiutkiego, wypolerowanego pick-upa i zatrzymał się gwałtownie, zapinając kurtkę tylko do połowy.

Napłynęły wspomnienia – dobre, złe i najgorsze. Mniej więcej w takiej właśnie kolejności.

Przeczesał palcami idealne blond włosy, przypominające fryzurę Kena, i gwałtownie odetchnął.

– Camdenie.

– Alexandrze – odpowiedziałem, poprawiając czapkę.

Chyba obaj byliśmy zdenerwowani.

Brat nie zmienił się za wiele. Miał te same niebieskie oczy, tę samą szczupłą sylwetkę. Wygląd odziedziczył po tacie, a mimo to wydawał się być moim przeciwieństwem pod każdym względem.

Pokręcił głową, jakby brakowało mu słów i zamiast wyrecytować wszystkie sposoby, na jakie zawiodłem rodzinę, podszedł przez żwirowy podjazd i objął mnie.

– Cieszę się, że jesteś.

Jedno zdanie zraniło mnie bardziej niż jakakolwiek obelga, bo z nią bym sobie poradził. Przygotowałem się na wyzwiska.

Chwycił mnie za ramiona i uśmiechnął się do mnie – zaciskając usta i marszcząc brwi, najwyraźniej walcząc z emocjami, do których ja już nie czułem się zdolny – nie wiedziałem, jak się przed nim bronić.

Zaśmiał się, a w dźwięku tym pobrzmiewały uczucia wiążące się z sześcioma latami rozłąki.

– Ale urosłeś. Czym oni was karmią w tej Delcie? I co to jest? – Cofnął się o krok i wskazał na moją jasną brodę.

– W Zielonych Beretach, nie w Delcie – poprawiłem zgodnie z naszym starym żartem. Posłałem mu wymuszony uśmiech, czując, jak kurczy mi się żołądek.

– Tak, tak. Ale taki jak ja, który nigdy nie był w boju, nawet nie wie, na czym polega różnica. – Omiótł wzrokiem moją twarz, jakby starał się ją zapamiętać, nim… znowu zniknę. – Boże, Cam. Ja tylko…

Od żalu i wyrzutów sumienia dostałem mdłości.

Uśmiechnął się, pokazując białe zęby i szczęście, którego sam nigdy nie doświadczyłem.

– Naprawdę się cieszę, że wróciłeś do domu.

– Już mówiłeś. – Chciało mi się rzygać. Jakim cudem był dla mnie aż tak miły?

– Ale to prawda. – Poklepał mnie po ramieniu. – Może znajdziemy tatę?

– Nie wydajesz się zmartwiony.

– Martwię się, ale chociaż wielokrotnie zapominał, jak mam na imię, nigdy nie zgubił się na tej ziemi. Musimy go tylko wyśledzić, nim spadnie temperatura.

Przytaknąłem, a brat obrócił się w kierunku domu. Było coś około zera, jednak kiedy zajdzie słońce, na pewno będzie na minusie.

– A tak w ogóle to niezły jeep. Pasuje ci – zawołał przez ramię.

Zamknąłem oczy i oddychałem przez nos, tłumiąc podchodzącą do gardła żółć. Wydawało się, że moje ciało nie było w stanie fizycznie poradzić sobie z moimi emocjami.

Jasne, że mi wybaczył. Oczywiście, że powitał mnie z otwartymi ramionami. Pewnie, że w jego oczach nie czaiła się żadna wrogość, a jedynie czysta, surowa miłość. Nie musiał mi wytykać wszystkich moich wad. Zawsze dawał mi przykład. Był kimś, komu nigdy nie zdołałbym dorównać.

Wziąłem się w garść, a on się odwrócił.

– Dobrze się czujesz? – zapytał z troską.

– Tak. – Skłamałem, bo w tym akurat byłem dobry.

– To przez wysokość?

– Coś w tym stylu.

– Pij dużo wody – przypomniał, unosząc brwi, aż pokiwałem głową, a następnie wszedł na ganek.

W tej brwi dostrzegłem pierwszą skazę u brata – bliznę, której nie było, gdy widziałem go po raz ostatni. Cienka, krótka blizna, przez którą mało nie zwymiotowałem na podjazd.

Powstała przeze mnie, gdy rzuciłem go na okno pana Williamsona.

Xander znajdował się na schodkach, gdy otworzyły się drzwi i wybiegł Gideon.

– Ma broń! – krzyknął.

Xander zamarł, obserwując, jak policjant zbiega ze schodów i zmierza ku mnie.

– Słucham? – Spojrzałem Gidowi w twarz, mając nadzieję, że to wyjaśni.

– Zabrał dubeltówkę! Dorothy mi powiedziała. Od strony działki państwa Bradley nadchodzą grupy poszukiwawcze. – Przebiegł obok mnie, trzymając za gruszkę na ramieniu.

– Jakim cudem tata miał dostęp do strzelby? – warknąłem do Xandera.

– Nie… – Pokręcił głową. – Wydawało mi się, że zamknąłem je wszystkie w sejfie. Schowałem nawet klucz.

– W pralni? – zapytała Dorothy, gdy zeszła z ganku, trzymając w ręku znajomą, wyblakłą butelkę płynu zmiękczającego tkaniny. Czas najwyraźniej zdecydował, że skończy z panią Powers, bo odkąd dekadę temu zaciągnąłem się do wojska, kobieta nic a nic się nie zmieniła. Na głowie nosiła tego samego siwego boba, na sobie miała nawet ten sam zielony płaszcz.

– Tak, na… – Xander westchnął i zamknął oczy. – na płynie do płukania, którego nie chciał używać.

– Płynie, który znalazłam w przedpokoju? – zapytała, posyłając mu bardzo „matczyne” spojrzenie.

– Tak, tym – odparł i mięsień na jego policzku drgnął.

– Powiedz chociaż, że amunicję schowałeś gdzie indziej.

Powiedz, że przynajmniej tyle zapamiętałeś z trzyletniej służby w wojsku.

Pobladł. Zajebiście.

– Znajdźmy go, zanim kogoś zabije. – Obróciłem się na pięcie i poszedłem do jeepa. Co dziwne, lepiej czułem się przy sprawach związanych z bronią niż podczas niezręcznych rodzinnych spotkań.

Zdjąłem kurtkę, wspiąłem się na stopień auta i otworzyłem bagażnik dachowy, z którym postanowiłem wybrać się w podróż przez pół kraju. Wcześniej sprzedanie większości rzeczy wydawało się logicznym posunięciem, ale zatrzymałem kilka z nich z powodów, których nie miałem czasu analizować.

– Co robimy? – zapytał Xander, patrząc na mnie.

– To znaczy? – Znalazłem to, czego szukałem i zamknąłem pokrywę. Zeskoczyłem na ziemię tuż przed bratem, który patrzył na mnie oczami wielkimi jak reflektory w moim samochodzie.

Na naszym podjeździe zatrzymały się kolejne dwa pick-upy i terenowy radiowóz.

– To znaczy… – Xander patrzył na nowo przybyłych, którzy rozmawiali z Gideonem, następnie wrócił do mnie i ściszył głos. – Co zamierzasz? Ma przy sobie dubeltówkę i przez większość czasu mnie nie poznaje.

Poczułem na piersi pocieszający ciężar, gdy ubrałem się stosownie do okazji. Zapiąłem kurtkę i mocniej zasznurowałem buty.

– Myślałem, że poszukamy ojca.

Ze schowka w samochodzie wyjąłem czołówkę i latarkę, które wsadziłem do kieszeni. Obok kierownicy odłożyłem małego, białego, onyksowego gońca, abym nigdzie nie zgubił tej figury szachowej. Zapewne mieliśmy tylko z godzinę światła słonecznego, ale jeśli się myliłem w kwestii miejsca jego pobytu, przeszukanie czterdziestu hektarów terenu ojca zajmie znacznie więcej czasu i to pod warunkiem, że nie zajdzie gdzieś dalej.

– Nie sądzisz, że powinniśmy pozostawić poszukiwania Gideonowi i policji? – zapytał cicho Xander.

Spojrzałem na Halla, który rozmawiał z czterema innymi funkcjonariuszami z Alby. Wszyscy mieli przy paskach pistolety. Posłali mi kilka gniewnych spojrzeń. Nie mogłem ich za to winić. Przynajmniej trzech z nich musiało mnie aresztować przy tej czy innej okazji.

– Pytasz, czy pozwolę ludziom z bronią szukać ojca, który ma przy sobie strzelbę? – Nie czekając na odpowiedź brata, obróciłem się w stronę północnej części posiadłości.

– Zaczekaj! – Xander złapał mnie za łokieć, a ja po raz setny spiąłem się, aby nie pobić go za to, że dotknął mnie bez ostrzeżenia.

– Puszczaj.

Zabrał rękę, gdy tylko usłyszał gniew w moim głosie.

– Istnieją zasady, Cam. Przepisy. Oni wiedzą, jak radzić sobie w takich sytuacjach. Nie musisz się wtrącać.

Ach, no i proszę, pojawił się nóż do masła – miękki, protekcjonalny ton, którego używał Xander, gdy wydawało mu się, że przez to, że był ode mnie starszy o dwadzieścia pięć miesięcy, mógł mi rozkazywać. Nigdy jednak nie ciął szybko i gładko. Raczej piłował swoją tępą krawędzią, dopóki otarcia nie stały się zbyt duże, by się mu sprzeciwić.

Wolałem bardziej bezpośrednie podejście noża rzeźnickiego.

– Ty i te twoje zasady. Chcesz mi powiedzieć, że jeśli tata wyceluje w nich z dubeltówki, nie pociągną za spust?

Xander się skrzywił.

– Przestań, przecież to nasze chłopaki.

– Chcesz pozostawić życie taty w rękach dwudziestopięcioletniego dręczyciela, który nie wysilił się na tyle, aby zgłosić się przez radio, a odkąd zaczęli rozmawiać na naszym podjeździe, przynajmniej czterokrotnie otworzył kaburę, w której ma pistolet? Bo ja nie. Wiem, gdzie on jest i dotrę tam przed nimi.

Xander spojrzał na grupę Gideona, a ja ruszyłem po słabych śladach, które znikną, gdy tylko dotrzemy do porostów na skałach. Jednak tyle mi wystarczyło, żebym wiedział, dokąd szedł ojciec. Zakląłem pod nosem z powodu wysokości, na której się znajdowałem. Za kilka dni przywyknę, ale nie miałem aż tyle czasu.

– Dokąd idziecie? – zawołał Gideon.

– Odszukać tatę! – odpowiedział z pewnością siebie Xander.

Słysząc to, przewróciłem oczami i odszedłem.

Szybko mnie dogonił i szedł ze mną krok w krok, gdy trzymaliśmy się miejsc, w których śnieg już stopniał. Maszerowaliśmy w równym tempie. Jak zawsze. Byliśmy tego samego wzrostu, ale miałem jakieś dwadzieścia kilo mięśni więcej niż brat.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – rzucił, gdy ślady zniknęły.

– Tak. – Rozejrzałem się po terenie, szukając jakiegokolwiek znaku, że tata tędy szedł.

– Poważnie myślisz, że wiesz, gdzie on jest?

– Jak długo ma ten płyn do płukania? – zapytałem, gdy żwir chrzęścił mi pod stopami. Przynajmniej nie padał śnieg.

– Od lat. – Brat wzruszył ramionami.

– Prawda. Przynajmniej od dekady. Hope Bradley kupiła go, gdy był chory, pamiętasz? Chciała mu pomóc z praniem.

– Jakim cudem to pamiętasz?

– Przeklęto mnie pamięcią fotograficzną. – Skręciłem w stronę tej części naszej ziemi, gdzie pochowano Sullivana. – Wierz mi, o tym akurat chciałbym zapomnieć. Pamiętasz, dlaczego nie chciał go używać? – Wspięliśmy się na wzniesienie, trzymając się szczytu po prawej stronie i spojrzeliśmy na linię lasu, następnie weszliśmy na łachę śniegu.

– Ledwie pamiętam, że pani Bradley go przyniosła.

– Nie pozwolił jej go używać, ale nie chciał go wyrzucić – próbowałem mu przypomnieć.

Xander rzucił mi zaciekawione spojrzenie.

– Pachnie lawendą – wyznałem, odpowiadając na własne pytanie.

Brat gwałtownie wciągnął powietrze.

– Mama.

– Mama – potwierdziłem, gdy dotarliśmy do lasu i zaczęliśmy się wspinać pomiędzy sosnami. W cieniu było nieprzyjemnie chłodno.

– Ale jest pochowana na drugim końcu posiadłości z…

– Nie tam idzie, gdy za nią tęskni, chociaż nigdy się do tego nie przyzna. – Mówienie o tęsknocie oznaczałoby słabość, a Arthur Daniels był silny.

– Wąwóz.

– Tak.

Przeszliśmy przez zagajnik i wyszliśmy na dobrze mi znaną polanę.

Zakląłem pod nosem, gdy ją zobaczyłem.

– O nie – szepnął Xander.

To westchnienie nawet nie zaczynało opisywać tej sytuacji. Moje serce zgubiło rytm, po czym ruszyło z kopyta, pchając adrenalinę w moje żyły.

Tata stał trzydzieści metrów na lewo od nas, pośrodku polany, celując z dubeltówki w osobę, której już nigdy w życiu nie chciałem oglądać.

Znałem tę sylwetkę. Gęsty, kasztanowy warkocz, profil z lekkim guzkiem na nosie. Do diabła, byłem przy niej, gdy w dzieciństwie go złamała. To ja wyniosłem ją z kopalni.

Znajdowała się z piętnaście metrów przed nami, unosząc ręce, ale nie cofała się przed dwururką wycelowaną prosto w jej pierś. Wycofywanie się nie leżało w jej naturze i chociaż zawsze poruszała mnie jej hardość, to teraz przeklinałem jej głupi upór.

Willow Bradley zaraz miała zginąć.

Willow Sullivana.

Musisz mi pomóc, Sully, pomyślałem, zamiast powiedzieć, bo wiedziałem, że Xander by tego nie zrozumiał.

– Przejdź pomiędzy drzewami, aż znajdziesz się za nim. Kiedy dam ci znak, odbierz mu broń – szepnąłem do Xandera, nie zostawiając miejsca na spory.

– Jaki znak?

– Wierz mi, będziesz wiedział.

– Nie pozna cię. Strzeli do ciebie – syknął.

– Lepiej do mnie niż do niej. – Śmierć nigdy mnie nie przerażała. Odkąd pamiętam, bawiłem się z nią w kotka i myszkę, a pewnego dnia musiałem przegrać. To było takie proste.

Jeśli dziś zginę, to niech tak będzie.

Ruszyłem.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

WILLOW

 

 

 

 

 

Myśl, Willow. Myśl.

To pan Daniels. Znam go przez całe swoje życie. Bez względu na chorobę Alzheimera, przecież mnie nie zastrzeli, prawda?

Niepokoiło jednak to, że nie miał pojęcia, kim jestem. Och, i celował do mnie z dubeltówki. To też nie było komfortowe.

– Panie Daniels – spróbowałam raz jeszcze łagodnym głosem. – To ja. Willow. Sąsiadka, pamięta pan? – Jeśli można uznać, że dom oddalony o prawie dwa kilometry to jeszcze sąsiedztwo.

Wiatr zarzucił mi na twarz luźny kosmyk włosów, ale nie odważyłam się włożyć go z powrotem pod czapkę. Słońce przed chwilą zaszło, więc już się ściemniło. Co, jeśli niezbyt wyraźnie mnie widział?

– Cicho! – krzyknął, machając bronią. Patrzył szeroko otwartymi oczami. Biła z nich dzikość, ale nie złość. Po prostu miał mnie za obcą osobę albo nie wiedział w ogóle, jak się tu znalazł.

Sapnęłam, a serce podeszło mi do gardła. Co, jeśli pociągnie za spust? Co, jeśli broń wypali sama, gdy ponownie nią potrząśnie? Znajdowaliśmy się dobry kilometr od jego domu i trzy czwarte kilometra od moich rodziców. W kieszeni miałam komórkę, ale wydawało mi się, że do mnie strzeli, jeśli po nią sięgnę.

Po strzale z tej odległości będę martwa, zanim zabiorą mnie do szpitala… jeśli ktokolwiek mnie znajdzie.

Przynajmniej musieli wysłać grupy poszukiwawcze. Ludzie się zbiegną, gdy usłyszą wystrzał.

– Wiesz, są tu pumy – warknął.

Piętnaście lat temu na tej samej polanie jedna z nich poturbowała jego żonę.

– Co tu robisz? Wkroczyłaś bezprawnie na mój teren!

Nie zakwestionowałam tego, bo ściśle rzecz biorąc, miał rację. Jednak gdy zadzwoniła spanikowana Dorothy, natychmiast ruszyłam szukać pana Danielsa, podobnie jak kilka razy w zeszłym miesiącu. Broń… Jej się akurat nie spodziewałam.

– Wiem, że tu są – powiedziałam nieznacznie drżącym głosem. – Uczył mnie pan, jak postąpić w razie, gdybym natknęła się na jakąś. – Miałam siedem lat, a on uczył Sullivana i mnie. Oczywiście Cam udawał zwierzaka, a Alexander przyglądał się, oceniając nas w milczeniu.

Cam. Serce mi się krajało i odczuwałam fizyczny ból w piersi, jak zawsze, gdy o nim myślałam. Działo się to nawet teraz, choć stałam w obliczu niebezpieczeństwa.

Do diabła, może właśnie przez nie.

– Nie znam cię! Przestań kłamać! Co tu robisz? Dlaczego przebywasz na mojej ziemi? Wynocha! – Pomachał bronią.

– Dobrze – powiedziałam, kiwając głową i cofając się o krok.

– Stój! – krzyknął piskliwym głosem. – I milcz!

Natychmiast się zatrzymałam. Jego stan się pogarszał, a ja przestałam się martwić, że do mnie strzeli, po prostu to zaakceptowałam i napięłam mięśnie.

Kątem oka dostrzegłam ruch po lewej stronie, więc nieznacznie obróciłam głowę i zobaczyłam, że zaledwie kilka metrów dalej znajdował się mężczyzna. Szedł z uniesionymi rękami. Kto to był? Skąd się wziął?

Nie widziałam jego twarzy, bo na głowie miał czapkę z daszkiem, ale był duży i całkowicie mnie zasłonił, gdy stanął przed panem Danielsem. Szerokie plecy zasłoniły mi cały widok.

Nie rozpoznawałam go – co było dziwne, zważywszy na to, że zazwyczaj tylko kilka osób przychodziło szukać pana Danielsa – ale w jego postawie wyczuwałam coś znajomego, ponieważ biła od niego aura uległości, a jednak jego energia stuprocentowo podpowiadała agresję. Odniosłam całkowicie nielogiczne wrażenie, że ten człowiek był bardziej niebezpieczny niż naładowana i wycelowana w niego dubeltówka. Przynajmniej zakładałam, że została naładowana. Jeśli nie, będę miała przynajmniej niezbyt zabawną historię, którą później zdołam opowiedzieć Charity.

Chociaż tata zawsze zarzucał mojej siostrze porywczość, to z pewnością nigdy nie chodziła z nabitą dwururką.

– O co tu chodzi? Kim ty, do cholery, jesteś? Ilu was tu jest? – pytał pan Daniels podniesionym głosem. Ramiona przede mną nieznacznie się uniosły, jakby mężczyzna przygotowywał się do… – Nie, nie odzywaj się! Same kłamstwa! Tylko byście kłamali i zawłaszczali cudze mienie!

Cóż, historia szybko się zmieniała.

Mężczyzna przede mną wyciągnął rękę do tyłu, objął mnie w talii i przysunął do siebie. Spięłam się, nawet jeśli naruszenie mojej przestrzeni osobistej było niczym w porównaniu z wycelowaną w nas strzelbą. Ręka faceta zdawała się być jak imadło, które z wielką siłą więziło mnie na miejscu.

Zupełnie jak w pierwszej klasie, gdy… Wyrzuciłam tę myśl z głowy. Niemożliwe.

– Ostrożnie – powiedziałam do nieznajomego. – Ma Alzheimera. Nie wie, co robi.

Jeszcze mocniej przyciągnął mnie do siebie i poczułam woń mięty i sosny, gdy powoli mnie obracał, aż znajdowałam się plecami do drzew, a nie wąwozu. Boże, co za zapach…

Wiedziałam.

– Jesteśmy turystami – powiedział cichym głosem, powoli wypowiadając słowa.

Olśniło mnie z siłą lawiny, która wycisnęła oddech z moich płuc. Zamrugałam, gdy napłynęły wspomnienia. Miałam ogromną nadzieję, że to mi się nie przewidziało.

– Cam – szepnęłam, opierając czoło o jego plecy i zaciskając dłoń na jego kurtce.

– Nic ci się nie stało, Willow? – zapytał tak cicho, że gdybym nie poczuła wibracji wydobywających się z jego ciała, zrzuciłabym to na karb halucynacji.

Pokiwałam głową, materiał jego kurtki przy mojej skórze zdawał się miękki. Może pan Daniels pociągnął już za spust. Może nie poczułam uderzenia pocisku. Może zabił mnie na miejscu. To stanowiło jedyne logiczne wyjaśnienie obecności Cama.

Ponieważ Camden Daniels zarzekał się, że wróci do Alby jedynie, by zostać tu pochowanym. Ale wydawał się taki prawdziwy. Pachniał dokładnie tak, jak to zapamiętałam. Jeśli naprawdę nie żyłam, to czy nie powinien obejmować mnie Sullivan, a nie Cam? To nigdy nie mógłby być Cam. Nie dla mnie.

Poddałam się jego naciskowi, gdy nieznacznie mnie cofał, aby odsunąć się od ojca.

Cama nie mogło tu być. Nie odwiedzał rodzinnego miasta od lat. Zdecydowanie nie mógł zatrzymać pocisku. Ale i tak czułam się bezpiecznie. Nigdy nie miało znaczenia, że reszta świata postrzegała go jako zagrożenie – Cam zawsze zapewniał mi bezpieczeństwo, nawet jeśli usilnie pracował na swoją reputację. Chronił mnie z prostego powodu – przez całe życie należałam do braci.

Dziewczynka, która wychowywała się pośród synów pana Danielsa.

Naiwna nastolatka, która została, gdy trzej bracia pojechali na wojnę.

Kobieta, która wpadła w rozpacz, gdy wróciło jedynie dwóch.

Być może Cam tu był, ale jeden fałszywy krok i oboje spoczniemy obok Sullivana.

– Stój albo strzelę! – krzyknął pan Daniels, a Cam spełnił polecenie. – Opróżnijcie kieszenie! Lepiej, żebyście niczego mi nie ukradli!

– Zasłonię cię, żebyś powoli odeszła do lasu, a potem uciekaj stąd w cholerę! – polecił łagodnie Cam.

Pan Daniels mamrotał coś pod nosem.

– Nie mogę cię tu zostawić – zaprotestowałam.

– Chociaż raz mnie posłuchaj, myszko. Próbuję ocalić ci życie. Alexander ma zajść tatę od tyłu, pomoc już tu idzie, ale musisz uciekać.

Słysząc przezwisko, poczułam w gardle tak wielki ucisk, że nie byłam w stanie przełknąć śliny.

– On cię nie poznał, Cam. Strzeli. Minęło sześć lat, odkąd widział cię po raz ostatni. Nie rozpoznaje nawet mnie, a widujemy się niemal każdego dnia.

– Rozpozna mnie.

– Tak, też tak myślałam, dopóki nie wycelował we mnie strzelby, uparty kretynie.

– Co to było? – szepnął. – Myślałem, że słyszałem twój pisk, ale chyba kurtka go stłumiła.

W innych okolicznościach w odwecie bym go uszczypnęła.

– Nie pamięta cię – upierałam się – a zdenerwujesz go jeszcze bardziej, gdy spróbujesz wytłumaczyć mu, kim jesteś.

Pan Daniels mamrotał coraz głośniej, aż znów zaczął krzyczeć:

– Cholerni złodzieje, chcecie ukraść, co moje! Nie dostaniecie! Nie możecie mieć…

Serce Cama biło w kojącym rytmie, jego oddech wydawał się głęboki i równy. Gdybym na własne oczy nie widziała Arthura Danielsa, nie uwierzyłabym, że celował do nas z dubeltówki.

– Nie dostaniecie!

Rozległ się strzał, a za moimi plecami, w lesie ptaki poderwały się do lotu. Zamarłam, kurczowo zaciskając palce na kurtce Cama.

Szeroko rozłożył dłoń na moich plecach.

– Cam! – powiedziałam tak głośno, jak tylko miałam odwagę. Jeśli został ranny, jeśli wrócił tylko po to, by zostać pochowanym… Nie przetrwam śmierci kolejnego chłopaka Danielsów. Wychyliłam się zza niego, aby sprawdzić, czy nic mu nie jest, ale zacisnął rękę, trzymając mnie za sobą.

– Nic się nie stało – odparł cicho. – Celował w górę.

– Przynajmniej wiemy, że jest nabita. – Serce waliło mi jak młotem, strach przyniósł gorycz do ust, na języku miałam jej metaliczny posmak.

– Nie ma to jak pozytywne myślenie.

Nieznacznie się uśmiechnęłam.

– W komorze znajduje się jeszcze jeden nabój. Pamiętaj, co mówiłem. Wycofaj się powoli do lasu.

– Nie – upierałam się.

– Tak – rzucił i zabrał rękę z moich pleców. – Teraz, Willow.

Zmroziło mi krew w żyłach.

Postawił krok do przodu, a ja wypuściłam z ręki jego kurtkę.

– Tato – powiedział. – Mógłbym przysiąc, że zabroniłeś mi celować z broni do ładnych dziewczyn.

Stałam sparaliżowana i patrzyłam, jak podchodzi do ojca, jakby ten nie trzymał dubeltówki wycelowanej w jego klatkę piersiową.

– Co?! – zawołał pan Daniels. – Nie jestem twoim… Kim jesteś? Czego chcesz? – pytał, ale słyszałam, że złagodniał mu głos. Gdyby Cam do niego dotarł, być może oboje byśmy przeżyli. Jednak prawdopodobieństwo, że tak się stanie, było tak niewielkie, że nie warto było brać go pod uwagę.

– To ja, tato. Camden. A ty chciałeś zastrzelić Willow, więc pomyślałem, że zainterweniuję. Nie chcesz zrobić krzywdy Willow, prawda? Małej Willow? Naszej sąsiadce?

– Willow? Kim…

Im dalej Cam się odsuwał, tym lepiej widziałam jego tatę. Musiałam się ruszyć, uciec do lasu, aby cały jego wysiłek nie poszedł na marne. Jednak myśl, żeby go tutaj zostawić, by sam mierzył się z ojcem, wydawała mi się nazbyt straszna.

Sullivan został sam. Nie mogłam przy nim być. Nie mogłam go tulić. Nie mogłam po raz ostatni odsunąć mu włosów z oczu.

Nie zamierzałam zostawiać Cama.

– No dalej, tato. Odłóż broń. Wrócimy do domu i upiekę ci kurczaka tak, jak robiła to mama, dobrze? – Cam trzymał ręce w górze przed tatą.

– Wynoście się z mojej ziemi! Nie dostaniecie jej!

Padł kolejny strzał, a ja krzyknęłam, gdy Cama odrzuciło do tyłu i z okropnym hukiem wylądował na ziemi.

– Nie! – wyrwało mi się, gdy pobiegłam po nierównej ziemi do miejsca, w którym leżał na brązowej trawie.

– Willow! – krzyknął Xander zza ojca, wyrywając mu strzelbę.

– Dzwoń po pogotowie! – Rzuciłam mu jedynie pobieżne spojrzenie, gdy upadłam na kolana obok Cama. Jak, do diabła, zniesiemy go z tej góry? Czy śmigłowiec zdoła tu wylądować?

W jego kurtce powstała dziura, wydostały się z niej małe piórka i uniosły na wietrze.

Ale nie były czerwone. Jeszcze. Trawa pod nim też nie malowała się szkarłatem. Zapadł zmierzch, więc może nie widziałam dokładnie.

Wsunęłam palce pod niego, ale wygiął plecy, więc spojrzałam na jego pełną bólu twarz – Boże, ależ ja za nim tęskniłam – następnie bez namysłu położyłam dłonie na miękkim zaroście. Kątem oka dostrzegłam, że pojawiła się grupa poszukiwawcza.

Za późno. Za późno. Zawsze było za późno.

– Jestem – powiedziałam, patrząc w oczy tak ciemne, że całkowicie mnie pochłaniały. – Damy radę – obiecałam, chociaż nie miałam do tego prawa. Włożyłam w to cały optymizm, kiwając głową i się uśmiechając. – Pomoc jest już w drodze.

Patrzył szeroko otwartymi oczami, gdy walczył o oddech, ale nie mógł go nabrać, a jego strach wydawał się namacalny, gdy omiótł wzrokiem moją białą kurtkę, jakby czegoś szukał.

– Nic mi nie jest. Nie zostałam trafiona. Ty dostałeś – zapewniłam. Idiotka. Jakby to miało go pocieszyć. – Muszę sprawdzić, jak kiepsko to wygląda.

Wsunął ręce między nas, starając się rozpiąć kurtkę.

Odskoczyłam i delikatnie odsunęłam jego dłonie.

– Daj.

Nic mu nie jest. Nic mu nie jest. Nic mu nie jest. Nie możesz zabrać i jego, rozumiesz? Zabrałeś Sullivana. Nie dostaniesz Cama.

Cam rzęził, gdy powietrze w końcu wdarło mu się do płuc. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam, że się we mnie wpatrywał, nieco marszcząc brwi, gdy walczył o kolejny oddech.

Płynnym ruchem rozpięłam mu kurtkę i przygotowałam się na to, co mogło znajdować się pod nią.

– Jezu, Cam! – zaklął Gideon, gdy ukląkł po drugiej stronie leżącego.

– Arthur go postrzelił. – Drżącymi dłońmi rozchyliłam poły kurtki, odsłaniając ciemny materiał usiany małymi dziurkami, w miejscu, w które trafił śrut. Gdzie krew? – Jest za ciemno! Nie widzę.

– Nic mi nie jest – wychrypiał Cam.

Coś kliknęło i zapaliło się światło latarki Gideona.

– Zamknij się – rzuciłam. – Głupi facet nawet nie umie powiedzieć, że… – Światło odbiło się od błyszczącego metalu na piersi Cama i zabłyszczało na nim niczym samotna konstelacja gwiazd na ciemnym niebie. – Czekaj. Co?

– Sukinsyn! – Gideon parsknął śmiechem, przy czym zatrząsł latarką. Spojrzał przez ramię. – Nic mu nie jest!

– Mówiłem, że nic mi nie jest – warknął Cam.

– Jak? Zostałeś postrzelony… – Widziałam otwory po kulach… śrucie.

Wbrew wszelkiej logice wsadziłam palec w niewielką dziurę i poczułam zimny metal. Powiodłam opuszką po twardej – zbyt twardej – piersi Cama.

– Myszko, przestań. – Złapał moją dłoń, po czym przycisnął ją płasko do swojej nienaturalnie twardej piersi. – Wszystko w porządku. Odrzut mnie powalił. – Puścił mnie, rozpiął rzep na ramieniu, potem na drugim.

Zdjął duży kawałek… Co to, do diabła, jest?

– Nieźle. Której jest klasy? – zapytał Gideon, ruchem głowy wskazując na leżącą z boku zbroję. Kiedy Cam ją zdjął, ukazała się jego pierś odziana w koszulkę z kapelą Black Flag.

Czystą, białą, niepodziurawioną koszulkę.

Zamrugałam kilkakrotnie, przekonując umysł, że to, co widziały oczy to prawda, a nie coś, co w akcie desperacji sobie wymarzyłam. Nie zauważyłam żadnej dziury, krwi, uszkodzonego ciała.

– Czwartej – odparł Cam ponownie silnym głosem. Powiódł palcami po torsie i brzuchu, westchnął z ulgą i opuścił głowę na ziemię.

– Nieźle. Wszędzie w niej chodzisz?

– Zabawne, że cały dobytek miałem w samochodzie – odpowiedział z krzywym uśmieszkiem.

– Przygotowałeś się w razie, gdyby tata chciał cię zastrzelić? – drwił Gid.

– Mniej więcej. – Cam skrzywił się, siadając.

– Nic ci się nie stało. – Odchyliłam się do tyłu i usiadłam na piętach butów do górskich wędrówek. Donośne głosy za moimi plecami odbierałam jako biały szum, wszystko zlewało mi się w głowie poza myślami o tym, że Cam nie został jednak postrzelony, nie krwawił ani nie umierał.

– Jak już wspominałem, nic mi nie jest. – Odciągnął koszulkę za kołnierzyk i spojrzał w dół. – Zapewne będę miał paskudnego sińca, ale teraz jest tu za ciemno, żeby zobaczyć.

– Dobrze, że tu byłeś – powiedział ktoś po mojej lewej. – To, w jaki sposób odebrałeś mu broń… To bohaterstwo, Xander.

Sierżant Acosta podszedł i poklepał Xandera po plecach. Byli w tym samym wieku, ale Acosta ze swoją bronią służbową wyglądał znacznie pewniej niż Xander z dubeltówką Arthura.

– Nie, nic nie zrobiłem – kłócił się Xander, pochylając się do brata. – To Cam wziął wszystko na siebie. Nic ci nie jest? – zapytał, zerkając na kamizelkę kuloodporną.

Cam pokiwał głową i wstał.

– Zirytował ojca tak, że ten postanowił go zastrzelić. – Śmiał się Acosta, a ja zacisnęłam dłonie w pięści.

Otworzyłam usta, aby powiedzieć mu, że Cam najpewniej ocalił mi życie, ale zobaczyłam, że Cam pokręcił głową, przez co ugryzłam się w język. Zawsze wystarczało mu, że wszyscy myśleli o nim jak najgorzej, najwyraźniej nic się w tej kwestii nie zmieniło.

– Zabierzmy go do domu – powiedział Cam do grupy, zapinając kamizelkę na piersi i patrząc prosto przed siebie. Tak często słyszałam ten ton, gdy dorastaliśmy. Kończył rozmowę i pokazywał, że odcinał się od wszystkiego, co mogło dotknąć go emocjonalnie.

Kiedy minęło niebezpieczeństwo, ochoczo napawałam się jego widokiem.

Był większy – nie wyższy, ale bardziej umięśniony – i zdawało się, że ma twardszą osobowość. Miał w sobie ostrość, której brakowało, gdy dekadę temu wyjeżdżał z Alby, a mur, którym się od zawsze otaczał, wydawał się jeszcze bardziej nie do przebicia. Jednak jego oczy – nosił w sobie ten sam smutek, który wybrzmiewał we mnie, gdy widziałam go po raz ostatni.

Przeszli z Xanderem kawałek, następnie zatrzymali się, bez wątpienia, aby porozmawiać o ojcu. Pan Daniels stał z kapitanem Hallem, który sprawdzał jego stan. Starszy mężczyzna kręcił głową, jakby starał się wyjaśnić sytuację.

Śmierć jego żony była dla wszystkich tragedią. Serca nam pękły, gdy dziewięć lat później pochowaliśmy Sullivana. Jednak przyglądając się Arthurowi przez ostatnie dwa lata, czułam się, jakbym grzebała jego ciało kawałek po kawałku. To było jak tortury.

– Nie widuję cię w mieście za często, Willow. Wciąż bawisz się farbkami? – zapytał Robbie Acosta, uśmiechając się do mnie, gdy Gideon dołączył do Danielsów.

– Wciąż udajesz, że popełnia się tu wystarczająco dużo przestępstw, abyś miał robotę? – odpowiedziałam słodkim głosem. Dzięki pracy graficzki zapewniałam sobie komfort finansowy, jednak nikt nigdy nie zdawał się tego zauważać. Zawsze mówiono, że maluję.

Najwyraźniej czepianie się mnie sprawiało im znacznie większą frajdę, niż przyglądanie się własnemu życiu.

– Wow. – Robbie wyciągnął ręce, jakby się poddawał. Tak jak zrobił to Cam, gdy pojawił się przede mną na polanie. – Schowaj pazurki, Willow. Tylko się droczę.

– Jasne. Jednak nie jestem w nastroju. – Wpatrywałam się w plecy Cama. W mojej piersi rozgorzał nazbyt znajomy ból. Kiedy wrócił do domu? Na jak długo przyjechał? Co, a raczej kogo tym razem miał złamać?

– Musisz częściej wychodzić, zwłaszcza jeśli do tej pory spotykałaś się jedynie z facetem z demencją i naładowaną bronią – zasugerował Robbie, wyższym głosem niż w szkole średniej. Potarł kark. – Wiesz, może mógłbym zaprosić cię na obiad?

– Słucham? – rzuciłam, przechylając głowę na bok, bo naprawdę się zdziwiłam. – Chcesz zaprosić mnie na obiad?

– Tak. – Wzruszył ramionami, uśmiechając się z zawstydzeniem.

– Przecież… ja ci się nie podobam – powiedziałam powoli, kręcąc głową.

Zawsze biegał za królowymi balu – dziewczynami, które już w gimnazjum nakładały perfekcyjny makijaż. Tymi z Buena Vista, gdzie chodziliśmy do szkoły, które prezentowały swoje wdzięki na Instagramie. Miałam dwadzieścia pięć lat, a konto na tym portalu założyłam jako firmowe. W żaden sposób nie interesował mnie Robbie.

– To znaczy, jesteś sama, ja też nikogo nie mam, więc to nawet logiczne, nie?

– Jasne, gdyby rodzajowi ludzkiemu groziło wyginięcie, czy coś. – Natychmiast pożałowałam tych słów, gdy odwrócił wzrok. – Wiesz, że życie istnieje również poza Albą, Robbie? Nie musisz trzymać się tej mieściny tylko dlatego, że tu dorastałeś.

– To prawda – przyznał z grymasem na twarzy. – O rety, założę się, że jeszcze nie jesteś gotowa, co? Cholera, zachowałem się jak fiut.

– Dlaczego? Bo zaprosiłeś mnie na obiad po tym, jak Arthur Daniels celował do mnie z dwururki?

Zamrugał.

– Nie. To znaczy, może nie jesteś jeszcze gotowa chodzić na randki… – Uniósł brwi.

Poważnie?

– Och. Naprawdę nic mi nie jest. Tak, tęsknię za Sullivanem, ale minęło sześć lat. – Podejrzewałam, że w małych miastach czas płynął wolniej.

Przez lata studiów udało mi się uleczyć serce, ale wszyscy tutaj zachowywali się, jakbyśmy pochowali Sullivana w zeszłym tygodniu.

Chyba nadal powinnam mieć żałobę.

– Jasne. Dobrze, trzymaj się – powiedział, kiwając głową i klepiąc mnie po plecach, nim odpowiedział na wezwanie stojącej przy lesie grupy.

Ściemniło się, więc nie widziałam, kto się tam znajdował, ale mogłam się założyć, że ci, co zwykle – prócz taty. Gdyby był tu ojciec, wpadłby w szał.

Xander podszedł do pana Danielsa, a ja, jak milion razy wcześniej, czułam przyciąganie do Cama.

– Nadal nie wierzę, że tu jesteś – wyznałam, nim to przemyślałam. Powinnam założyć sobie filtr na usta.

– Ja też nie. – Wciąż wpatrywał się w brata i ojca. – Co tu robisz?

– Szukałam twojego taty. – Zjeżyłam się z powodu jego tonu.

– Cóż, najwyraźniej go znalazłaś.

– Ciągle pomagam go szukać. To nic takiego.

Widziałam, że drgnął mu mięsień na policzku.

– Ile razy mierzył do ciebie ze strzelby? – Powoli spojrzał mi w twarz, a mrok stał się pożądany bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Widziałam jednak jego oczy wystarczająco wyraźnie, by wiedzieć, że był wkurzony.

– Nigdy. Jestem pewna, że Xander zamknie całą broń i to się już więcej nie powtórzy.

Cam się skrzywił.

– Tak, jasne. Ale mógł cię postrzelić.

– Cóż, postrzelił cię. – Wskazałam na jego kamizelkę kuloodporną.

Uśmiechnął się ukradkiem, co uznałam za zwycięstwo.

– Chyba jest gotowy, żeby wrócić do domu – zauważył Cam, gdy pan Daniels odtrącił rękę, którą podał mu Gideon, aby pomóc przejść po nierównym terenie. – Nadal uparty jak osioł – mruknął, gdy zbliżył się jego ojciec.

– To pewnie sprawka genów. A może już nie pamiętasz, jak ostrzegałam, że cię nie pozna? – droczyłam się, żeby rozluźnić atmosferę. Cam zawsze radził sobie o wiele lepiej, gdy ból mógł zbyć śmiechem. Ale nie tym razem.

– Miałbym go pamiętać? – odezwał się pan Daniels, zatrzymując się przed Camem. Był zaledwie o kilka centymetrów niższy od syna, ale miał tę samą dominującą postawę. – Strzeliłem do ciebie.

– Tak. – Cam nie okazywał żadnych emocji poza tym, że zacisnął prawą dłoń w pięść. Najwyraźniej to również się nie zmieniło.

– Art – powiedział kapitan Hall i poklepał pana Danielsa po ramieniu. – Nie wiem, czy widzisz w ciemności, ale to twój…

– Dokładnie wiem, kto to jest – wycedził pan Daniels.

Przygotowałam się mentalnie na to, co tym razem podsunie mu zawodząca pamięć.

Cam uniósł brwi, gdy ojciec piorunował go wzrokiem.

– To gnój, który zabił mojego Sullivana.

Gwałtownie wciągnęłam powietrze i odruchowo zbliżyłam się do Cama na tyle, by musnąć go ramieniem. Znów nie okazał żadnej reakcji, równie dobrze mógł zmienić się w posąg.

– Panie Daniels…

– Nie wiem, po jaką cholerę tu jesteś, ale możesz wracać – przerwał mi, odrzucając syna, którego nie widział od sześciu lat.

Odwrócił się na pięcie i odszedł w kierunku lasu, a kapitan Hall poszedł tuż za nim.

– Cam – zaczął łagodnie Xander. Cokolwiek jednak dostrzegł w oczach brata, sprawiło, że pokręcił głową i odszedł za tatą.

– Bardzo mi przykro. Nie wie, co mówi – wyszeptałam, chociaż gardło mi się ścisnęło.

– Pewnie, że wie. Ma rację. – Spojrzał na mnie i obdarzył mnie pustym uśmiechem, przez który przypomniałam sobie czasy liceum. Zawsze potrafił samym spojrzeniem odsunąć się na milion kilometrów ode mnie – od każdego. – Mówiłem, że mnie pozna.

Poszedł za rodziną.

– Cam! – krzyknęłam, desperacko próbując zatrzymać go na dłużej. Cama, który stanął przed strzelbą ojca, aby mnie ochronić. Jednak jego przemiana w zimnego, bezdusznego Camdena już się dokonywała.

– Wracaj do domu, Willow.

Przemiana się dopełniła.

Obserwując, jak znika w lesie, walczyłam z silną potrzebą, aby za nim biec. To tyle w kwestii jego idyllicznego powrotu do domu, o jakim marzyłam przez lata.

Ale był tutaj. Wrócił. Desperacko pragnęłam dowiedzieć się dlaczego.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Great and Precious Things

 

Copyright © 2020 by Rebecca Yarros

All rights reserved

 

Translation copyright © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA

This edition is published by arrangement with Alliance Rights Agency c/o Entangled Publishing, LLC

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Bree Archer

Zdjęcia na okładce:

© Michael Lane / Getty Images

© Metallic Citizen/Shutterstock

© Anatoli Styf/Shutterstock

 

Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-465-3

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

SERIA: HYPE