Każdym skrawkiem duszy - Rebecca Yarros - ebook + książka

Każdym skrawkiem duszy ebook

Rebecca Yarros

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Autorka bestsellerowej serii „Fourth Wing”, która rozpaliła serca milionów osób na całym świecie – z nową powieścią!

„Wiedziała. Właśnie dlatego mama nie otworzyła drzwi. Zdawała sobie sprawę, że tata zginął”.

Ember Howard, która przez dwadzieścia lat wychowywała się jako córka wojskowego, również się tego domyśliła. Żołnierze na progu domu oznaczali, że tata już nigdy nie wróci. Nie przypuszczała jednak, że znajdzie w sobie tyle siły, aby zatroszczyć się o pogrążoną w rozsypce rodzinę, kiedy mama tak bardzo się załamała.

W jej życiu pojawia się Josh Walker – gwiazda hokeja, nowy sąsiad, który nieustannie wybawia ją z opresji. Potrafi zaledwie jednym spojrzeniem, pojedynczym dotykiem wymazać cały jej ból. Chociaż Ember pragnęłaby odsunąć od siebie uczucia i sama uporać się z traumą, nie może zaprzeczyć, że bardzo ją do niego ciągnie.

Do czasu, gdy sekret Josha burzy ich świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 381

Oceny
4,6 (407 ocen)
283
84
27
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
1980beata

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka przy której płakałam i śmiałam się. Warto żyć chwilą bo ona jest tylko jedna tu i teraz nie odpadać na później .
40
miedzy_akapitami

Dobrze spędzony czas

To nie jest zła książka, ale niestety nie mogę powiedzieć, że ją pokochałam i jest cudowna. Dla mnie to taki dobry średniak, w którym znalazłam to, co bardzo dobre i to, co mniej mi się podobało. Tą książką pobiłam rekord wzruszenia się, bo zrobiłam to po 3 stronach. Ale to chyba dlatego, że zawsze bałam się, że będę musiała otworzyć komuś takiemu drzwi💔 W chwili, kiedy Ember otrzymuje wiadomość o swoim ojcu, rozpada się jej życie. W sekundę poczuła, że to ona powinna być odpowiedzialna za rodzinę. O każdego się troszczyła, dbała o wszystko. Jednak nikt nie opiekował się nią. Josh był osobą, która okazała zainteresowała się tym co ona czuje. Był jej "czymkolwiek zechce". Podobała mi się postać Josha. Trzeba przyznać, że Yarros tworzy świetnych męskich bohaterów. Jego wsparcie okazywało się mieć ogromne znaczenie dla Ember. Kiedy jej świat się rozpadał on zachęcał ją do szukaniu planu B, w którym to ona będzie centrum. Dziewczyna pierwszy raz nie układała sobie życia pod innego chłop...
41
klaudiaciacho

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia! Pełna emocji🫶😍
30
zywia1

Nie oderwiesz się od lektury

Mega wzruszająca książka! 🥹
30
Aneta0203

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
30

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuFULL ME­ASU­RES
Co­py­ri­ght © 2014 by Re­becca Yar­ros All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. This edi­tion is pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Al­liance Ri­ghts Agency c/o En­tan­gled Pu­bli­shing, LLC
Co­ver de­sign by Bree Ar­cher Co­ver pho­to­gra­phy by mam­muth/Get­ty­Ima­ges Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nie Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-837-8
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ja­so­nowi –za­wsze by­łeśi bę­dziesz wart mo­jegoPO­ŚWIĘ­CE­NIA

ROZ­DZIAŁ 1

Kto, do cho­lery, do­bi­jał się pięć po siód­mej?

Trzy­krotny ci­chy stu­kot do mo­ich drzwi sta­no­wił echo gwał­tow­nego do­bi­ja­nia się na dole. Mama się wku­rzy, że ktoś śmiał prze­ry­wać jej po­ranną ru­tynę.

– Pro­szę! – za­wo­ła­łam przed wci­śnię­ciem syn­chro­ni­za­cji na iPo­dzie, gdyż prze­glą­da­łam aku­rat li­stę pio­se­nek, które chcia­łam mieć. Przy mu­zyce bie­gało mi się nie­mal zno­śnie. To okropna ak­tyw­ność fi­zyczna. Ob­li­czy­łam już jed­nak dy­stans nie­zbędny do spa­le­nia świą­tecz­nych cu­kier­ków, które po­chłonę pod­czas ca­łej wi­zyty w domu. Ter­mo­metr po­ka­zy­wał, że na ze­wnątrz pa­nuje tem­pe­ra­tura mi­nus je­de­na­ście stopni Cel­sju­sza, a skoro po­wolne za­ma­rza­nie było prze­re­kla­mo­wane, Boże Na­ro­dze­nie w Ko­lo­rado mia­łam spę­dzić na bieżni. Brawo ja.

Gus wsu­nął pełną ru­do­blond lo­ków głowę przez szcze­linę w drzwiach. Na czole miał moje go­gle la­bo­ra­to­ryjne. Nada­wały jego sied­mio­let­niej, skrzy­wio­nej z fru­stra­cją twa­rzy wy­gląd sza­lo­nego na­ukowca.

– Co tam, mały? – za­gad­nę­łam.

– Em­ber? Mo­żesz otwo­rzyć? – za­py­tał.

Ści­szy­łam pły­nącą z lap­topa mu­zykę.

– Drzwi fron­towe?

Po­ki­wał głową, przy czym nie­mal spa­dły mu go­gle, a ja mu­sia­łam bar­dzo się po­sta­rać, żeby nie wy­buch­nąć śmie­chem.

– Przy­je­chali po mnie, bo mamy grać w ho­keja, a mama nie otwiera – po­skar­żył się.

Po­sta­ra­łam się przy­wo­łać po­ważny wy­raz twa­rzy i spoj­rza­łam na ze­gar.

– Do­bra, ale jest do­piero siódma, a tre­ning masz pew­nie koło po­łu­dnia. Mama nie za­po­mnia­łaby o twoim ho­keju. – W końcu po kimś odzie­dzi­czy­łam do­bre ce­chy cha­rak­teru.

– A co, je­śli dziś tre­ning bę­dzie wcze­śniej? – Wes­tchnął z iry­ta­cją.

– O sześć go­dzin?

– No tak! – Wpa­try­wał się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami, jakby chciał mi dać do zro­zu­mie­nia, że je­stem naj­głup­szą sio­strą na świe­cie.

– Do­brze, mały. – Jak zwy­kle się pod­da­łam. Gdy w ze­szłym roku wy­jeż­dża­łam na stu­dia, Gus pła­kał tak rzew­nie, że od tego czasu dla niego za­wsze by­łam go­towa po­zmie­niać swoje plany.

Za­nim za­mknę­łam lap­topa, po raz ostatni spraw­dzi­łam Skype’a. My­śla­łam, że może tata bę­dzie do­stępny. Wy­je­chał trzy mie­siące, dwa ty­go­dnie i sześć dni temu. Nie że­bym li­czyła.

– Za­dzwoni – obie­cał Gus i wtu­lił się we mnie. – Musi. To jak nie­pi­sana za­sada, czy coś. Za­wsze dzwoni się do swo­ich dzieci w ich uro­dziny.

Wy­si­li­łam się na uśmiech i ob­ję­łam jego szczu­płe ciało. To, że koń­czy­łam dziś dwa­dzie­ścia lat, nie miało nic do rze­czy. Po pro­stu chcia­łam po­roz­ma­wiać z tatą. Znów roz­le­gło się pu­ka­nie na dole.

– Mamo! – za­wo­ła­łam. – Drzwi! – Zgar­nę­łam z blatu biurka gumkę do wło­sów, wsu­nę­łam ją mię­dzy zęby i ze­bra­łam dłu­gie pa­sma w ku­cyk.

– Mó­wi­łem – wy­mam­ro­tał brat. – Nie otwo­rzy. Nie chce, że­bym po­je­chał na tre­ning ho­keja. Już za­wsze będę do kitu! Nie chcę, żeby tre­ner Wal­ker po­my­ślał, że je­stem do dupy!

– Nie prze­kli­naj. – Po­ca­ło­wa­łam go w czu­bek głowy. Pach­niał po­ma­rań­czo­wym szam­po­nem ze Spi­der-Ma­nem oraz słoń­cem. – Chodź, spraw­dzimy, kto się do­bija.

Wy­rzu­cił ręce w górę na znak zwy­cię­stwa. Po­biegł ko­ry­ta­rzem przede mną, po czym zszedł tyl­nymi scho­dami, które znaj­do­wały się bli­żej mo­jego po­koju. Śli­zgał się w skar­pet­kach po pod­ło­dze przy kuchni, a kiedy go do­go­ni­łam, wy­ję­łam z lo­dówki bu­telkę wody. Ktoś na­dal pu­kał, a mama nie otwie­rała. Mu­siała po­je­chać z April czy coś, cho­ciaż siódma rano to pew­nie zbyt wcze­sna pora dla mo­jej młod­szej sio­stry.

Od­krę­ca­jąc wodę, prze­szłam przez ja­dal­nię i sa­lon. Przez szybę w drzwiach zo­ba­czy­łam dwie po­sta­cie, które tkwiły tam i wy­glą­dały, jakby nie miały za­miaru prze­stać pu­kać.

– Chwi­leczkę! – za­wo­ła­łam, prze­ska­ku­jąc nad gwiezd­nym nisz­czy­cie­lem z kloc­ków Lego, któ­rego Gus zo­sta­wił na środku pod­łogi w przed­po­koju. Na­dep­nię­cie na te klocki cho­ler­nie bo­lało, a mógł zro­zu­mieć to w pełni je­dy­nie ktoś, kto miał młod­szego brata.

– Nie otwie­raj – szep­nęła mama, która znaj­do­wała się na fron­to­wych scho­dach, za­le­d­wie kilka me­trów od drzwi.

– Mamo? – Obe­szłam ba­lu­stradę i zo­ba­czy­łam, że sie­dzi sku­lona, ko­ły­sząc się w przód i w tył. Wsu­nęła ręce w ciem­no­kasz­ta­nowe włosy, które rów­nież po niej odzie­dzi­czy­łam, i naj­wy­raź­niej za nie szar­pała. Coś się stało. – Kto przy­szedł, mamo?

– Nie, nie, nie, nie... – mam­ro­tała, nie chcąc unieść wci­śnię­tej w ko­lana głowy.

Od­su­nę­łam się i uno­sząc brwi, spoj­rza­łam na Gusa. W od­po­wie­dzi brat wzru­szył ra­mio­nami, jakby chciał po­wie­dzieć: „A nie mó­wi­łem?”.

– Gdzie jest April? – za­py­ta­łam go.

– Śpi.

No ja­sne. Miała sie­dem­na­ście lat, więc tylko spała, wy­my­kała się z domu i znów spała.

– No tak.

Ktoś po­now­nie ener­gicz­nie i szybko za­stu­kał.

– Pani Ho­ward? – za­py­tał ła­godny mę­ski głos, lekko znie­kształ­cony przez drzwi. Przez szybę wi­dzia­łam, że nasz gość się po­chy­lił. – Pro­szę otwo­rzyć.

Mama unio­sła głowę i spoj­rzała na mnie. Jej oczy były mar­twe, jakby ktoś wy­ssał z nich ży­cie. Lekko roz­chy­liła usta. To nie była moja ide­alna matka ni­czym z Żon ze Step­ford.

– Co się dzieje? – za­py­tała April i gło­śno ziew­nęła. Usia­dła w pi­ża­mie na gór­nym stop­niu. Ja­sno­rude włosy miała po­tar­gane.

Po­krę­ci­łam głową i zwró­ci­łam się ku drzwiom. Klamka w mo­jej dłoni wy­da­wała się cie­pła. W pod­sta­wówce wpa­jano nam, żeby pod­czas po­żaru pod żad­nym po­zo­rem nie otwie­rać cie­płych drzwi. Dla­czego o tym po­my­śla­łam? Spoj­rza­łam na mamę i pod­ję­łam de­cy­zję. Zi­gno­ro­wa­łam jej bła­ga­nie i ni­czym w zwol­nio­nym tem­pie otwo­rzy­łam.

Na na­szej we­ran­dzie stało dwóch woj­sko­wych w mun­du­rach, ści­ska­ją­cych czapki w rę­kach. Po­czu­łam, że żo­łą­dek mocno mi się skur­czył.

Nie, nie, nie...

Wie­działa. Wła­śnie dla­tego nie otwie­rała. Mama już wie­działa.

Łzy na­tych­miast na­pły­nęły mi do oczu, nim któ­ry­kol­wiek z tych męż­czyzn zdo­łał wy­du­sić choć słowo. Bu­telka wy­śli­zgnęła mi się z rąk, ude­rzyła o fu­trynę i woda roz­lała się na błysz­czące buty żoł­nie­rzy. Młod­szy otwo­rzył usta, aby coś po­wie­dzieć, ale unio­słam rękę, uci­sza­jąc go, po czym ostroż­nie za­mknę­łam drzwi.

Łka­jąc, opar­łam o nie czoło. Otwo­rzy­łam drzwi po­ża­rowi, który miał znisz­czyć moją ro­dzinę. Gwał­tow­nie wcią­gnę­łam po­wie­trze, przy­wo­ła­łam pro­mienny uśmiech na twarz i ob­ró­ci­łam się do Gusa.

– Ej, mały. – Po­gła­ska­łam go po pięk­nej, nie­win­nej główce. Nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać tego, co za­raz się sta­nie, ale przy­naj­mniej mo­głam oszczę­dzić tego jemu. – Zo­sta­wi­łam iPhone’a na szafce noc­nej. – W po­koju, który jest naj­da­lej od drzwi wej­ścio­wych. – Może sko­czysz do mo­jej sy­pialni i po­grasz w An­gry Birds? Nie cho­dzi o tre­ning ho­keja. To sprawy do­ro­słych. Graj, do­póki do cie­bie nie przyjdę, do­brze?

Roz­pro­mie­nił się, więc ob­da­rzy­łam go jesz­cze szer­szym uśmie­chem. Ile mi­nie czasu, nim po­now­nie zo­ba­czę ra­dość w jego oczach?

– Spoko! – krzyk­nął i po­biegł scho­dami, omi­ja­jąc na ich szczy­cie April. – Cza­icie? Em­ber po­zwo­liła mi po­grać na te­le­fo­nie! – wo­łał ra­do­śnie, zmie­rza­jąc do mo­jego po­koju.

– Co się dzieje? – do­py­ty­wała się sio­stra. Zi­gno­ro­wa­łam ją jed­nak i ob­ró­ci­łam się do mamy.

Uklę­kłam na stop­niu przed nią i od­su­nę­łam jej włosy z twa­rzy.

– Czas ich wpu­ścić, mamo. Wszy­scy tu je­ste­śmy. – Uśmiech­nę­łam się ze łzami w oczach.

Nie od­po­wie­działa. Przez chwilę cze­ka­łam, nim zro­zu­mia­łam, że się nie ode­zwie. Wy­da­wało się... jakby jej tu nie było. April ze­szła i usia­dła obok mamy. Otwo­rzy­łam po­now­nie drzwi i nie­mal stra­ci­łam nad sobą pa­no­wa­nie na wi­dok li­to­ści w oczach młod­szego żoł­nie­rza.

– June Ho­ward? – za­py­tał star­szy.

Za­prze­czy­łam ru­chem głowy.

– Em­ber... to zna­czy De­cem­ber Ho­ward. June – wy­du­si­łam, wska­zu­jąc za sie­bie – to moja mama. – Sta­nę­łam obok niej i prze­ło­ży­łam rękę przez ba­rierkę, aby po­ło­żyć dłoń na jej ple­cach.

Mógł zo­stać ranny. Tylko ranny. Przy­cho­dzili po­wia­da­miać rów­nież o po­waż­nych bo­jo­wych ob­ra­że­niach. Tak, to tylko rana. Wyj­dzie z tego.

– Ka­pi­tan Vin­cent i po­rucz­nik Mor­gan. Mo­żemy wejść? – za­py­tał star­szy żoł­nierz. Przy­tak­nę­łam. Miał na pa­go­nach po­dobne na­szywki jak mój oj­ciec. We­szli, a ich mo­kre po­de­szwy za­pisz­czały na płyt­kach w przed­po­koju. Za­mknęli za sobą drzwi. – June Ho­ward, żona pod­puł­kow­nika Ju­stina Ho­warda? – do­cie­kał. Mama słabo po­ki­wała głową, ale cały czas pa­trzyła w dy­wan, gdy ka­pi­tan Vin­cent nisz­czył mi świat. – W imie­niu mi­ni­stra ds. ar­mii chcie­li­by­śmy zło­żyć pani naj­szczer­sze kon­do­len­cje. Dziś nad ra­nem, to jest dzie­więt­na­stego grud­nia, pani mąż Ju­stin zgi­nął w boju w Kan­da­ha­rze w Afga­ni­sta­nie. Po­legł pod­czas ostrzału z broni ręcz­nej nie­przy­ja­ciela na szpi­tal, do­cho­dze­nie w tej spra­wie na­dal trwa. Mi­ni­ster wy­raża głę­bo­kie ubo­le­wa­nie z po­wodu pań­stwa straty.

Zła­pa­łam się po­rę­czy, aby się nie prze­wró­cić. Za­mknę­łam oczy i łzy spły­nęły mi po po­licz­kach. Zna­łam prze­pisy. Przez dwa­dzie­ścia lat mo­jego ży­cia, kiedy to by­łam córką żoł­nie­rza, zdą­ży­łam się na­uczyć, że woj­sko mu­siało po­wia­do­mić nas o śmierci w okre­ślo­nych ra­mach cza­so­wych od zi­den­ty­fi­ko­wa­nia po­le­głego. Ad­mi­ni­stra­cja miała na to kilka go­dzin. Tata cał­kiem nie­dawno jesz­cze żył. Nie mo­głam od­dy­chać. Nie po­tra­fi­łam na­brać po­wie­trza do płuc w świe­cie, w któ­rym nie było już mo­jego ojca. To po pro­stu nie było moż­liwe. Pod­łoga usu­wała mi się spod stóp, a ból roz­ry­wał każdą ko­mórkę mo­jego ciała. Za­czę­łam szlo­chać i nie mo­głam się uspo­koić. Roz­legł się roz­dzie­ra­jący krzyk April. Boże, ależ to bo­lało.

– Pro­szę pani? – ode­zwał się młody po­rucz­nik. – Czy mo­żemy ko­goś jesz­cze po­wia­do­mić? Nie­ba­wem po­wi­nien przy­je­chać do pań­stwa woj­skowy psy­cho­log, ale za­nim to na­stąpi, do kogo mamy za­dzwo­nić?

Psy­cho­log. Oj­ciec zgi­nął. Zo­stał za­bity. W ostrzale nie­przy­ja­ciela. Strze­lił do niego ktoś w afgań­skim mun­du­rze. Tata był le­ka­rzem. Le­ka­rzem! Kto, do cho­lery, strzela do le­ka­rza? Coś się tu nie zga­dzało. Czy oj­ciec w ogóle miał broń?

– Pro­szę pani?

Dla­czego mama nie od­po­wia­dała?

Mil­czała, wpa­trzona w chod­nik w przed­po­koju, nie za­mie­rza­jąc się od­zy­wać. Nie mo­gąc nic z sie­bie wy­du­sić.

Coś się we mnie zmie­niło. Po­czu­łam na bar­kach od­po­wie­dzial­ność, która czę­ściowo ujęła mi bólu, aż znów mo­głam od­dy­chać. W tej chwili to ja mu­sia­łam być osobą do­ro­słą w tym domu, skoro nikt inny nie był w sta­nie pod­jąć się tej roli.

– Zajmę się nią do czasu przy­jazdu psy­cho­loga – udało mi się wy­po­wie­dzieć drżą­cym gło­sem, ale na tyle sil­nym, aby prze­bił się przez krzyki April.

– Jest pani pewna? – za­py­tał ka­pi­tan Vin­cent z tro­ską na nie­zna­jo­mej mi twa­rzy.

Przy­tak­nę­łam.

– Mają przy­go­to­wany se­gre­ga­tor na wy­pa­dek... – We­pchnę­łam pięść do ust i mocno ugry­złam, aby się nie roz­pła­kać. Uspo­ko­iłam się, na­bie­ra­jąc głę­boko po­wie­trza. Dla­czego nie mo­głam od­dy­chać? – Na wy­pa­dek, gdyby to się... stało. – Tata wie­rzył, że przy­go­to­wa­nym nic się nie przy­da­rzy. Nie byłby za­do­wo­lony z tego, jak bar­dzo się po­my­lił.

Ka­pi­tan po­ki­wał głową. Wy­jął for­mu­larz, po­pro­sił, abym spraw­dziła, czy in­for­ma­cje za­pi­sane cha­rak­te­rem pi­sma ojca są pra­wi­dłowe. Prze­czy­ta­łam nasz ad­res, nu­mer te­le­fonu, na­sze imiona i daty uro­dze­nia.

Po­rucz­nik wy­da­wał się za­sko­czony.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin – szep­nął.

Ka­pi­tan Vin­cent po­słał mu kar­cące spoj­rze­nie.

– Bar­dzo nam przy­kro. Psy­cho­log woj­skowy wraz z ze­spo­łem wspar­cia po­wi­nien po­ja­wić się w ciągu go­dziny, je­śli się pani na to zgo­dzi.

Przy­tak­nę­łam. Zna­łam pro­ce­dury i wie­dzia­łam, że mama bę­dzie po­trze­bo­wać spe­cja­li­sty.

Żoł­nie­rze za­mknęli za sobą drzwi, zo­sta­wia­jąc nas w na­szym roz­trza­ska­nym świe­cie.

Przez ko­lejną go­dzinę mama sie­działa na scho­dach i się nie od­zy­wała, a April pła­kała w moje ra­mię. To nie­prawda. To nie mo­gła być prawda. Nie umia­łam utu­lić jej na tyle, żeby się uspo­ko­iła. Wspar­cie po­ja­wiło się mniej wię­cej wtedy, kiedy sio­stra prze­stała gło­śno szlo­chać. Wpu­ści­łam do domu trzy ko­biety z ze­społu po­mocy ro­dzi­nie w jed­no­stce taty. Uzbro­jone we współ­czu­cie w oczach i prze­pisy na za­pie­kanki, za­jęły się wszyst­kimi obo­wiąz­kami do­mo­wymi. Po­myły na­czy­nia po śnia­da­niu, na­sta­wiły pra­nie, zmio­tły z pod­łogi płatki, które wcze­śniej roz­sy­pał Gus. Wie­dzia­łam, że były tu, by po­ma­gać – za­jąć się nami do przy­jazdu babci – ale nie mo­głam wy­zbyć się wra­że­nia, że ktoś bez­praw­nie wtar­gnął do domu i prze­jął nad wszyst­kim kon­trolę, po­nie­waż sami nie by­li­śmy w sta­nie o sie­bie za­dbać.

Kogo chcia­łam oszu­kać? Mama na­dal sie­działa sku­lona na scho­dach. Nie da­wa­li­śmy rady. Jedna z ko­biet przy­go­to­wała Gu­sowi prze­ką­skę i za­pew­niła, że wciąż jest za­jęty grą na moim te­le­fo­nie. Nie mo­głam mu po­wie­dzieć. Po pro­stu nie mo­głam.

Go­dzinę póź­niej do drzwi za­pu­kał woj­skowy psy­cho­log, więc jego rów­nież wpu­ści­łam. April za­pro­wa­dziła mamę do sa­lonu, po­sa­dziła na ka­na­pie i ob­ło­żyła po­dusz­kami. Sie­działa więc wpa­trzona w ciemny ekran umiesz­czo­nego w sza­fie te­le­wi­zora. Nie spoj­rzała na żadne z nas. Nie są­dzi­łam, aby do­cie­rało do niej, co się tak na­prawdę dzieje. Ja też tego nie ro­zu­mia­łam, jed­nak nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na ka­ta­to­nię.

– Ka­pi­tan Adam Wil­son – przed­sta­wił się męż­czy­zna. Miał na so­bie mun­dur, ale wy­da­wało się, że nie czuje się naj­le­piej w roli, do któ­rej zo­stał przy­dzie­lony. Na jego miej­scu pew­nie czu­ła­bym się tak samo. Za­jął nie­mal całą sofkę usta­wioną na­prze­ciwko ka­napy, na któ­rej sie­działa mama, przy­cią­gnął do sie­bie sto­lik ka­wowy, szu­ra­jąc no­gami me­bla po dy­wa­nie. – Czy chce­cie, żeby ktoś spo­rzą­dzał no­tatki? – Po­pa­trzył na moją mamę. – Otrzyma je, gdy doj­dzie do sie­bie.

– Zajmę się tym – po­wie­działa ko­bieta z grupy wspar­cia, trzy­ma­jąc już w dłoni kartkę i dłu­go­pis.

Ka­pi­tan Wil­son wy­jął ze skó­rza­nej ak­tówki stos do­ku­men­tów i po­pra­wił so­bie kra­wat.

– Jest tu jesz­cze jedno dziecko, prawda? – Przej­rzał pa­piery, wy­jął je­den z for­mu­la­rzy. – Au­gust Ho­ward?

– Gus gra na gó­rze – od­po­wie­dzia­łam, sia­da­jąc na ka­na­pie nie­opo­dal ka­pi­tana. Ści­ska­łam w dło­niach czarny se­gre­ga­tor, który przy­nio­słam z ga­bi­netu mamy. Jak mó­wił tata przed wy­jaz­dem, był to ostatni przed­miot w ko­mo­dzie. – Jesz­cze mu nie mó­wi­łam.

– Czy ja mam to zro­bić? – za­py­tał ła­god­nie ka­pi­tan Wil­son.

Za­sta­no­wi­łam się nad tym. Mama nie była w sta­nie z nim roz­ma­wiać, a psy­cho­log był prze­szko­lony do prze­ka­zy­wa­nia ta­kich in­for­ma­cji. Nie mo­głam jed­nak po­zwo­lić na to, aby obcy czło­wiek na za­wsze zmie­nił świat mo­jego bra­ciszka.

– Nie. Sama so­bie z tym po­ra­dzę – od­par­łam. April znów się roz­pła­kała, a mama wciąż po­zo­sta­wała nie­ru­chomą, pu­stą sko­rupą, jakby w ogóle jej z nami nie było. – Chcę dać mu moż­li­wie jak naj­wię­cej czasu, za­nim będę mu­siała to zro­bić. Jego świat wciąż jest nor­malny. Na­dal nie wie, że nic już nie bę­dzie jak daw­niej. – Stłu­mi­łam szloch. – Ma sie­dem lat i wła­śnie skoń­czyło się ży­cie, ja­kie znał. Wy­daje mi się, że le­piej dać mu jesz­cze kilka mi­nut. – Za­nim ro­ze­drę go na strzępy. Po­czu­łam, że się czer­wie­nię, gdy do oczu na­pły­nęły mi świeże łzy. Po­dej­rze­wa­łam, że tak bę­dzie jesz­cze przez pe­wien czas. Mu­sia­łam na­uczyć się je tłu­mić.

Ka­pi­tan Wil­son od­chrząk­nął i po­ki­wał głową.

– Ro­zu­miem – od­parł, na­stęp­nie wy­ja­śnił, w czym nam po­może w związku ze śmier­cią taty. Cho­dziło o za­ła­twia­nie for­mal­no­ści, ce­re­mo­nię po­grze­bową i wszyst­kie sprawy, któ­rych nikt z nas się nie spo­dzie­wał. W pew­nym sen­sie był na­szym opie­ku­nem, peł­nią­cym rolę bu­fora po­mię­dzy na­szym smut­kiem a ar­mią Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Cie­szy­łam się z jego obec­no­ści, a jed­no­cze­śnie go nie­na­wi­dzi­łam.

Miał z nami zo­stać, do­póki nie uznamy, że już go nie po­trze­bu­jemy.

Po wy­ja­śnie­niach przy­szła pora na la­winę py­tań. April ode­szła, mó­wiąc, że musi się po­ło­żyć. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że w ciągu kilku mi­nut wia­do­mość roz­nie­sie się po Fa­ce­bo­oku. Sio­stra nie po­tra­fiła cier­pieć w mil­cze­niu.

Za­częły się py­ta­nia, więc otwo­rzy­łam czarny se­gre­ga­tor. Zo­ba­czy­łam cha­rak­ter pi­sma taty na te­sta­men­cie, po­li­sie ubez­pie­cze­nio­wej i in­nych do­ku­men­tach, sta­ran­nie przy­go­to­wa­nych na tę chwilę. Czy wiemy, gdzie chciał zo­stać po­cho­wany? W ja­kiej trum­nie? Czy ktoś ma nam to­wa­rzy­szyć? Czy po­dał wła­ściwe konto ban­kowe do wy­płaty sumy ubez­pie­cze­nia na ży­cie? Czy chcie­li­śmy le­cieć do Do­ver, aby ode­brać jego szczątki, pod­czas gdy ar­mia bę­dzie szy­ko­wać jego po­grzeb?

Do­ver. To jak woj­skowa wer­sja prze­prawy przez rzekę Styks.

Mama mil­czała, wpa­tru­jąc się w ciemny te­le­wi­zor, pod­czas gdy ja szu­ka­łam od­po­wie­dzi na za­da­wane przez ka­pi­tana py­ta­nia. Żadne z nich nie wy­rwało jej z odrę­twie­nia. Tak samo jak szar­pa­niem za rękę i szep­ta­niem do niej nie da­wa­łam rady spro­wa­dzić jej do miej­sca, w któ­rym de­spe­racko pra­gnę­łam, aby się zna­la­zła. Co­raz bar­dziej oczy­wi­ste sta­wało się, że zo­sta­łam sama.

– Czy jest ktoś, do kogo mo­żemy za­dzwo­nić, żeby po­mógł w pod­ję­ciu tych de­cy­zji wspól­nie z pani mamą? – za­py­tał ka­pi­tan i za­ci­snął usta, zer­ka­jąc dys­kret­nie w stronę mo­jej ro­dzi­cielki. Nie by­łam pewna, ile zszo­ko­wa­nych wdów wi­dział już w swo­jej ka­rie­rze, ale dla mnie mama była pierw­szą.

Bab­cia miała przy­je­chać do­piero ju­tro. Po­nie­waż była mamą taty, woj­sko mu­siało ją ofi­cjal­nie po­in­for­mo­wać o jego śmierci, tak samo jak nas. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że już do nas je­dzie, ale do­póki tu nie do­trze, nie mie­li­śmy ni­kogo in­nego. Ro­dzice mamy nie żyli. Jej brat nie zaj­mo­wał miej­sca w na­szym ży­ciu, więc nie uwa­ża­łam za słuszne, żeby go te­raz do niego spro­wa­dzać.

– Je­stem tylko ja – od­po­wie­dzia­łam. – Będę po­dej­mo­wała wszyst­kie de­cy­zje aż do chwili, kiedy mama sama zdoła to ro­bić.

– Em­ber? – za­wo­łał do mnie sto­jący na scho­dach brat. – Co się dzieje?

Po­ło­ży­łam dłoń mamy z po­wro­tem na jej ko­la­nie. I tak nie czuła, że ją trzy­mam. Wzię­łam naj­głęb­szy od­dech w ży­ciu i po­de­szłam do bra­ciszka. Usia­dłam obok niego na scho­dach i po­my­śla­łam nad tym, jak w sło­wach zro­zu­mia­łych dla sied­mio­latka prze­ka­zać to, co wie­dzie­li­śmy. Cho­ciaż nie było tego za wiele. Mu­sia­łam po­wie­dzieć to, czego by­li­śmy pewni.

– Ta­tuś nie wróci do domu, Gus.

Do jego ma­łych nie­bie­skich oczu na­pły­nęły łzy i za­częła drżeć mu dolna warga.

– Do­pa­dli go wro­go­wie?

– Tak, skar­bie. – Ob­ję­łam go i utu­li­łam. Ko­ły­sa­łam jak wtedy, gdy był ma­lutki. W końcu od­su­nę­łam mu włosy z czoła i go po­ca­ło­wa­łam.

– Ale to twoje uro­dziny. – Jego cie­płe łzy wsią­kały w moją ko­szulkę do bie­ga­nia i na­tych­miast sty­gły, gdy wciąż tu­li­łam go tak mocno, jak tylko po­tra­fi­łam. Zro­bi­ła­bym wszystko, co w mo­jej mocy, aby ująć mu bólu, aby nie mó­wić tego, co mu­siało zo­stać po­wie­dziane. Ale nie mo­głam przy­jąć prze­zna­czo­nej dla taty kuli.

Gus pła­kał, gdy ka­pi­tan Wil­son sie­dział cier­pli­wie i ob­ser­wo­wał mamę i jej brak re­ak­cji. Za­sta­na­wia­łam się, ile mi­nie czasu, za­nim padną słowa ta­kie jak „leki” i „psy­chia­tra”. Mama to naj­sil­niej­sza osoba, jaką zna­łam, ale za­wsze stała na fun­da­men­cie, któ­rym był jej mąż.

Kiedy Gus prze­stał pła­kać, za­py­ta­łam, czy cze­goś po­trze­buje i czy mogę coś dla niego zro­bić.

– Chciał­bym, że­byś miała tort i lody. – Uniósł głowę z mo­jej piersi i wziął mnie za rękę. – Chcę, że­byś miała uro­dziny.

Wez­brała we mnie pa­nika, serce przy­spie­szyło, a do oczu znów na­pły­nęły łzy. Coś dzi­kiego sza­lało w moim wnę­trzu, do­ma­ga­jąc się uwol­nie­nia, uzna­nia i czu­cia. Bar­dziej się skrzy­wi­łam, niż uśmiech­nę­łam, i ener­gicz­nie po­ki­wa­łam głową, obej­mu­jąc uro­czą twarz bra­ciszka. Spoj­rza­łam na ka­pi­tana Wil­sona.

– Mo­żemy zro­bić dzie­się­cio­mi­nu­tową prze­rwę?

Męż­czy­zna przy­tak­nął, jakby wy­czu­wał, że za­raz stracę nad sobą kon­trolę, a by­łam je­dyną opa­no­waną osobą w domu roz­ża­lo­nych ko­biet i dzieci.

– Czy mogę jesz­cze ja­koś po­móc?

– Mógłby pan za­dzwo­nić do mo­jej babci i spraw­dzić, co z nią? Dzia­dek zgi­nął w Wiet­na­mie... – zdo­ła­łam wy­du­sić. Nie­unik­niony krzyk co­raz bar­dziej pod­cho­dził mi do gar­dła.

– Oczy­wi­ście.

Po­ca­ło­wa­łam Gusa w czoło, wzię­łam klu­czyki i wy­bie­głam z domu, póki jesz­cze mia­łam dość siły. Wsko­czy­łam za kie­row­nicę volks­wa­gena jetty. Do­sta­łam go od ro­dzi­ców, gdy ukoń­czy­łam ogól­niak. Tata chciał, że­bym jeź­dziła czymś bez­piecz­nym, wra­ca­jąc na week­endy do domu z Uni­wer­sy­tetu Ko­lo­rado w Bo­ul­der. Szkoda, że sam nie był chro­niony w Afga­ni­sta­nie.

Wło­ży­łam klu­czyk do sta­cyjki, uru­cho­mi­łam sil­nik i zbyt szybko wy­co­fa­łam auto pod­jaz­dem. Po­spiesz­nie zje­cha­łam ze wzgó­rza. Po­ko­ny­wa­łam za­kręty, nie dba­jąc o bez­pie­czeń­stwo chyba po raz pierw­szy, od­kąd do­sta­łam prawo jazdy. Przed skle­pem spo­żyw­czym świa­tło zmie­niło się na czer­wone. Ha­mu­jąc, uświa­do­mi­łam so­bie, że jest mi zimno i mro­wią mnie palce. Sa­mo­cho­dowy ter­mo­metr po­ka­zy­wał, że na ze­wnątrz jest mi­nus osiem stopni Cel­sju­sza, a ja mia­łam na so­bie je­dy­nie strój do bie­ga­nia na bieżni. Nie wzię­łam kurtki. Za­par­ko­wa­łem jettę i po­szłam do sklepu, wdzięczna za odrę­twie­nie w koń­czy­nach i sercu.

Zna­la­złam alejkę z wy­ro­bami cu­kier­ni­czymi i skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi. Tort. Gus chciał tort, więc za­mie­rza­łam go ku­pić. Cze­ko­la­dowy. Wa­ni­liowy. Tru­skaw­kowy. Z bitą śmie­taną. Z lu­krem. Zbyt wielki wy­bór. Prze­cież to tylko cho­lerne cia­sto! Dla­czego było ich aż tyle? Kogo to ob­cho­dziło? Wzię­łam tort pierw­szy z brzegu i po­szłam do alejki z lo­dami, gdzie zu­peł­nie me­cha­nicz­nie chwy­ci­łam pu­dełko cia­stek z ka­wał­kami cze­ko­lady.

W po­ło­wie drogi do kasy wpa­dłam na ro­dzinę. Prze­ciętną, skła­da­jącą się z mamy, taty, syna i córki. Śmiali się, wy­kłó­ca­jąc o film, który mieli oglą­dać wie­czo­rem. Wy­grała dziew­czynka, pro­sząc o Śnię­tego Mi­ko­łaja. Ja­kim cu­dem ci lu­dzie prze­ży­wali nor­malny dzień i pro­wa­dzili zwy­czajne roz­mowy? Dla­czego nie ro­zu­mieli, że wła­śnie skoń­czył się świat?

– Wiesz, gdy­byś chciała, mogą na­pi­sać ci na nim imię. – Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie mę­ski głos, więc unio­słam głowę i spoj­rza­łam w zna­jome brą­zowe oczy. Zna­łam chło­paka w czapce z logo Uni­wer­sy­tetu Ko­lo­rado, ale nie pa­mię­ta­łam skąd. Wy­da­wał się bo­le­śnie zna­jomy. Oczy­wi­ście, że zwró­ci­ła­bym uwagę na ta­kiego przy­stoj­niaka, ale na uczelni stu­dio­wało bli­sko czter­dzie­ści ty­sięcy osób. Za­wsze więc wi­dy­wało się zna­jome twa­rze, do któ­rych trudno było do­pa­so­wać imię czy szcze­góły wcze­śniej­szego spo­tka­nia. Jed­nak taki uni­kat po­win­nam so­bie przy­po­mnieć, na­wet bę­dąc w szoku.

Cze­kał, aż coś z sie­bie wy­du­szę.

– Ach tak, tort. – Mia­łam mę­tlik w gło­wie i de­spe­racko uchwy­ci­łam się w miarę lo­gicz­nych my­śli. Przy­tak­nę­łam, mruk­nę­łam coś w po­dzię­ko­wa­niu i wró­ci­łam do alejki z wy­ro­bami cu­kier­ni­czymi. Dzięki Bogu moje nogi sa­mo­ist­nie się po­ru­szały.

Pulchna ko­bieta za ladą się­gnęła po cia­sto, więc je jej po­da­łam.

– Czy mo­głaby pani na­pi­sać na nim „Wszyst­kiego naj­lep­szego”?

– Oczy­wi­ście. Czyje to święto?

Święto? To dzień z pie­kła ro­dem. Sta­łam przy la­dzie w skle­pie spo­żyw­czym z tor­tem, któ­rego nie chcia­łam, i zro­zu­mia­łam wła­śnie, że to naj­praw­do­po­dob­niej naj­gor­szy dzień w moim ży­ciu. Może po­win­nam od­na­leźć ja­kąś po­cie­chę w tym, że je­śli już było tak okrop­nie, to go­rzej być nie mo­gło. Jed­nak co, je­śli to wcale nie był naj­po­dlej­szy dzień mo­jego ży­cia? Co, je­żeli ju­tro cze­kać mnie bę­dzie coś, co prze­nie­sie cier­pie­nie na zu­peł­nie nowy po­ziom?

– Pro­szę pani? – Wró­ci­łam wzro­kiem do twa­rzy eks­pe­dientki. – Ja­kie imię wpi­sać na tor­cie?

– De­cem­ber.

– Tak, mamy wła­śnie gru­dzień, ale czyje imię ży­czy so­bie pani na tor­cie?

Po­now­nie po­czu­łam w gar­dle ucisk wy­wo­łany ża­lem i pa­niką.

– To moje imię. De­cem­ber.

Ko­bieta par­sk­nęła śmie­chem.

– Ale pro­szę pani, na tor­cie są na­sto­let­nie Wo­jow­ni­cze Żół­wie Ninja. To tort dla chłopca!

Coś we mnie pę­kło. Tama pu­ściła, usta wy­po­wie­działy, co ślina przy­nio­sła na ję­zyk.

– W du­pie mam, co jest na tor­cie!

– Ale na pewno by­łaby pani szczę­śliw­sza...

Mia­łam dość.

– Nie, nie by­ła­bym. Wie pani, co by mnie uszczę­śli­wiło? Po­wrót do łóżka i cof­nię­cie wszyst­kich tych wy­da­rzeń. Nie chcę stać po­środku tego sklepu, żeby ku­po­wać głupi tort zgod­nie z ży­cze­niem brata, aby­śmy mo­gli uda­wać, że nasz oj­ciec nie zgi­nął! Za­tem nie, mam gdzieś, czy na tor­cie są Żół­wie Ninja, Bar­bie czy cho­lerny Spon­ge­Bob Kan­cia­sto­porty!

Ko­bie­cie za­częła drżeć dolna warga, do oczu na­pły­nęły łzy.

– Wszyst­kiego... naj­lep­szego... De­cem­ber – wy­du­kała, po­woli prze­su­wa­jąc to­rebką z lu­krem po zie­lono-nie­bie­skim tor­cie i wy­pi­su­jąc moje imię. Po­dała mi cia­sto drżą­cymi rę­kami, za co po­dzię­ko­wa­łam ski­nie­niem głowy.

Ob­ró­ci­łam się i zo­ba­czy­łam zszo­ko­wa­nego stu­denta, który wy­cią­gał rękę po pu­dełko ja­go­do­wych muf­fi­nek, jed­no­cze­śnie wpa­tru­jąc się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami.

Nie mo­głam go za to wi­nić. Też zdzi­wił mnie mój wy­buch i prze­stra­szy­łam się, że miał miej­sce po­środku sklepu.

Sta­łam przy ka­sie, cze­ka­jąc, aż młoda dziew­czyna ska­suje za­kupy, a po mo­jej twa­rzy pły­nęły łzy.

– Trzy­dzie­ści dwa, dzie­więt­na­ście – po­wie­działa. Się­gnę­łam do tyl­nej kie­szeni, w któ­rej za­zwy­czaj mia­łam port­fel, ale wy­ma­ca­łam je­dy­nie gładki span­dex spodni do bie­ga­nia.

– Cho­lera – mruk­nę­łam, w ge­ście po­rażki za­my­ka­jąc oczy. Nie mia­łam ani kurtki, ani port­fela. Świet­nie.

– Za­płacę. – Brą­zo­wo­oki chło­pak prze­su­nął pięć­dzie­siątkę po ta­śmie. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, że sta­nął za mną w ko­lejce.

Ob­ró­ci­łam się i spoj­rza­łam na niego. Zdu­miał mnie jego wzrost. Się­ga­łam mu za­le­d­wie do oboj­czyka. Za­chwia­łam się, ob­ra­ca­jąc się tak na­gle, więc chło­pak zła­pał mnie ostroż­nie za ręce, aby pod­trzy­mać.

– Dzię­kuję. – Grzbie­tami dłoni otar­łam mo­kre po­liczki i od­da­łam mu resztę. Na­dal wy­da­wał mi się zna­jomy... Ale dla­czego?

– Po­trze­bu­jesz mnie? – za­py­tał ła­god­nie, gdy ka­sjerka po­dała mu jego na­pój wi­ta­mi­nowy.

– Co? – Nie mia­łam po­ję­cia, o co mu cho­dzi.

Za­ru­mie­nił się.

– Chcesz, że­bym ci to po­niósł? To zna­czy, wy­gląda na cięż­kie – do­koń­czył po­woli, jakby sam się zdzi­wił, że to po­wie­dział.

– To tort. – Był chyba naj­bar­dziej sek­sow­nym i naj­bar­dziej nie­po­rad­nym chło­pa­kiem, ja­kiego po­zna­łam.

– No tak. – Wziął swoją torbę i po­krę­cił głową, jakby chciał wy­rzu­cić z niej my­śli. – Po­zwo­lisz przy­naj­mniej, że od­wiozę cię do domu?

Wow, na­prawdę wy­brał zły dzień na pod­ryw.

– Na­wet cię nie znam. Nie uwa­żam, żeby to było wła­ściwe.

Uśmiech­nął się ła­god­nie.

– Je­steś De­cem­ber Ho­ward, a ja Josh Wal­ker. Skoń­czy­łem li­ceum trzy lata przed tobą.

Josh Wal­ker. Cho­lera ja­sna, zna­łam go z ogól­niaka. Na­gle na­pły­nęły wspo­mnie­nia, tyle że ten, który stał te­raz przede mną, nie mógł być tym Jo­shem Wal­ke­rem. Nie, tam­ten chło­pak był wy­ta­tu­owa­nym, jeż­dżą­cym na mo­to­cy­klu ma­gne­sem przy­cią­ga­ją­cym che­er­le­aderki, a nie schlud­nym, mi­łym chłop­cem z są­siedz­twa.

– Josh Wal­ker. No tak. Gdy wy­gra­li­ście mi­strzo­stwa stanu, mia­łam twoje zdję­cie przy­kle­jone do drzwi szafki. – Cho­lera. Dla­czego to po­wie­dzia­łam? Za­sko­czony uniósł brwi, a ja do­da­łam w du­chu: „a może na­dal mam, ale nie­ważne”. – Je­śli mnie pa­mięć nie za­wo­dzi, mia­łeś kask ho­ke­jowy za bar­dzo na­su­nięty na oczy, żeby za­uwa­żać lu­dzi z niż­szych klas. – Ale ja go do­strze­ga­łam, tak jak każda dziew­czyna w szkole. Zmru­ży­łam oczy, przy­glą­da­jąc się jego gład­kiej twa­rzy, która po okre­sie do­ra­sta­nia stała się jesz­cze bar­dziej kan­cia­sta i sek­sowna. – I mia­łeś dużo wię­cej wło­sów.

Na błogą chwilę sku­pi­łam się na jego pięk­nym uśmie­chu. Ja­kim cu­dem ho­ke­ista miał tak pro­ste zęby?

– No więc nie je­stem nie­zna­jo­mym. – Po­dał mi tort, a jego bez­tro­skę za­stą­pił prze­błysk... bólu lub li­to­ści? – Moje kon­do­len­cje, Em­ber. Po­zwól, pro­szę, że od­wiozę cię do domu. Nie po­win­naś pro­wa­dzić w tym sta­nie.

Po­krę­ci­łam głową, od­wró­ci­łam wzrok od jego współ­czu­ją­cych oczu. Na chwilę nie­mal za­po­mnia­łam. Na­tych­miast po­ja­wiły się wy­rzuty su­mie­nia. Po­zwo­li­łam, by roz­pro­szyła mnie ładna buźka... ale wszystko po­wró­ciło ze zdwo­joną siłą. Dla­czego w ogóle o nim my­śla­łam? Mia­łam chło­paka, prze­ży­wa­łam śmierć ojca i to nie był czas na flirty. Oj­ciec nie żyje. Z bólu mocno za­ci­snę­łam po­wieki.

– Em­ber?

– Mu­szę to zro­bić. Mu­szę wie­dzieć, że je­stem w sta­nie. – Po­now­nie mu po­dzię­ko­wa­łam za za­płatę za moje za­kupy i wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści.

Usia­dłam na zim­nym skó­rza­nym fo­telu w sa­mo­cho­dzie i oszo­ło­miona nie ru­sza­łam przez dłuż­szy mo­ment. Jak to moż­liwe, że coś tak pro­stego jak spo­tka­nie z Jo­shem Wal­ke­rem mo­gło na­pra­wić nie­wielki frag­ment mo­jej du­szy, pod­czas gdy reszta się roz­trza­skała? Zimno z sie­dze­nia prze­do­sta­wało się przez cien­kie spodnie, wy­rzu­ca­jąc my­śli o Jo­shu z mo­jej głowy. Tort, który po­ło­ży­łam na miej­scu pa­sa­żera, szy­dził ze mnie głu­pimi, szczę­śli­wymi, usta­wio­nymi w bo­jo­wych po­zy­cjach żół­wiami. Gu­sowi się spodoba. Bar­dzo. Boże, co on po­cznie bez taty? Co wszy­scy zro­bimy? W mo­jej piersi znów wez­brała pa­nika, zgro­ma­dziła się w gar­dle, po czym wy­da­łam z sie­bie nie­po­dobny do mnie krzyk. Jak mia­łam za­jąć się mamą bez taty? Jak mia­łam co­kol­wiek zro­bić, je­śli pra­gnę­łam je­dy­nie zwi­nąć się w kłę­bek i o wszyst­kim za­po­mnieć?

Prze­sta­łam nad sobą pa­no­wać i przez całe pięć mi­nut pła­ka­łam w kie­row­nicę, na­stęp­nie usia­dłam pro­sto, otar­łam łzy i się uspo­ko­iłam. Nie mo­głam wię­cej po­zwo­lić so­bie na szloch czy za­ła­ma­nie. Mu­sia­łam za­jąć się ro­dziną.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki