Renegaci. Wilder. Renegaci - Rebecca Yarros - ebook

Renegaci. Wilder. Renegaci ebook

Rebecca Yarros

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Ona jest kobietą, która przestrzega zasad.

Ja jestem facetem, który uwielbia je łamać.

Nazywam się Paxton Wilder. Jestem uzależnionym od adrenaliny mistrzem motocrossu. Mam więcej tatuaży niż blizn i wiem, że nie istnieje taki wyczyn kaskaderski, który byłby dla mnie za trudny. Ani taka dziewczyna, której nie umiałbym zdobyć.

Może poza nią.

Moja nowa korepetytorka jest seksowna, inteligentna, jeszcze bardziej uparta niż ja i całkowicie niedostępna – bo jest tylko jedna zasada, której pod żadnym pozorem nie mogę złamać: ona jest nietykalna. Pierwszy raz w życiu pragnę kogoś, kogo nie mogę mieć… A jesteśmy na siebie skazani, bo płyniemy tym samym luksusowym statkiem kursującym po świecie – co jeszcze bardziej wszystko utrudnia.

Zakochanie się w niej byłoby bardzo ryzykowne. Ale ja przecież żyję dla ryzyka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 528

Oceny
4,3 (825 ocen)
463
226
96
32
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rsydor

Dobrze spędzony czas

pewnie gdybym miała 17 lat to pisałabym z zachwytu momentami się dłużyła ale ogólne wrażenie pozytywne
60
hania1812

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę dobra, wciągająca książka. Fabuła nietypowa, takiego bohatera jeszcze nie spotkałam. polecam!
20
TatianaEm

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca,lekka,pikantna wszystko w jednym.
10
asiulam1982

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
10
ewakazmierczak

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo ❤️
10

Popularność




Rozdział pierwszy

Leah

Port w Miami

Powie­trze we wnę­trzu windy, wypeł­nio­nej czte­rema innymi stu­den­tami oraz ich baga­żem, było gorące i wil­gotne mimo dzia­ła­ją­cej kli­ma­ty­za­cji. Dało się też w nim wyczuć woń nie do pomy­le­nia z żadną inną – połą­cze­nie pod­eks­cy­to­wa­nia oraz sło­nej wody.

Na dzie­sią­tym pię­trze roz­legł się dźwięk dzwonka i roz­su­nęły się drzwi windy. Boy hote­lowy wysiadł z niej z moim baga­żem. Chwila… Na statku też nazywa się tych pra­cow­ni­ków „boy­ami hote­lowymi”? A może to ste­war­dzi kabi­nowi? Chyba powin­nam się tego dowie­dzieć, zwa­żyw­szy na to, że sta­tek sta­nie się moim domem na kolejne dzie­więć mie­sięcy.

– Pro­szę zacze­kać – rzu­ci­łam, podą­ża­jąc za nim. – To nie moje pię­tro.

– Wszystko się zga­dza – zapew­nił, rzu­ca­jąc mi uro­czy uśmiech przez ramię odziane w biały uni­form. – Pani pokój znaj­duje się zaraz obok, panno Baxter.

Zaczę­łam prze­rzu­cać kartki w teczce, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie nie potknąć i nie wpaść na innych stu­den­tów tło­czą­cych się na kory­ta­rzu pod­czas szu­ka­nia swo­ich kabin.

– Widzi pan? – Mach­nę­łam boy­owi przed nosem kartką z infor­ma­cjami doty­czą­cymi zakwa­te­ro­wa­nia. – Powin­nam być na czwar­tym pię­trze.

Czyli na tym, gdzie miesz­czą się kwa­tery naj­niż­szej klasy. Na samą myśl o tym zaśmia­łam się w duchu, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc zde­rze­nia z prze­po­co­nym typem w bez­rę­kaw­niku z nazwą brac­twa, gdy ten cią­gnął walizkę do pokoju po mojej pra­wej, nie zwra­ca­jąc na nic uwagi.

– Dosta­łem infor­ma­cję, że powinna się pani zna­leźć na tym pokła­dzie – popra­wił mnie. – Pani współ­lo­ka­torka już dotarła?

– Trzy dni temu zacho­ro­wała na mono­nu­kle­ozę. – Już tęsk­ni­łam za moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, a poczu­cie winy nie dawało mi spo­koju. Mia­łam nadzieję, że wypo­czywa, a jej mama dobrze się nią opie­kuje. Przez ostat­nie dwa lata to ona była przy mnie, gdy naj­bar­dziej tego potrze­bo­wa­łam, a ja ją teraz zosta­wi­łam. Sama kazała ci to zro­bić.

Naprawdę nie mogłam uwie­rzyć, że udało mi się dotrzeć na sta­tek bez Rachel, zwa­żyw­szy na to, że przez ostat­nie dwa lata ni­gdzie się bez niej nie rusza­łam. Cho­lera, na początku ledwo w ogóle byłam w sta­nie wyczoł­gać się z łóżka.

Ale miała rację – to, że żyłam wła­snym życiem, nie zmniej­szało mojej miło­ści do niego. Ozna­czało po pro­stu, że kocham też samą sie­bie.

– O, nie! Zwró­cono jej pie­nią­dze za pro­gram? – zapy­tał boy, cze­ka­jąc, aż kolejna grupa stu­den­tów zaj­mie swoje pokoje.

– Nie, dotrze do nas na początku przy­szłego try­me­stru. – Dzięki Bogu pro­gram Stu­dia na Rej­sie dzia­łał na w try­bie try­me­stral­nym, ina­czej Rachel musia­łaby cze­kać aż do stycz­nia, a tym­cza­sem dołą­czy do reszty stu­den­tów w listo­pa­dzie, gdy dobi­jemy do portu w Abu Zabi.

Abu Zabi. Wciąż nie mogłam uwie­rzyć w to, że dosta­łam się do pro­gramu cało­rocz­nych stu­diów na mię­dzy­na­ro­do­wym rej­sie i moje życie rze­czy­wi­ście teraz tak wygląda. Dotar­łam do Miami i nie­długo mia­łam poże­gnać się ze Sta­nami na całe dzie­więć mie­sięcy. Po pro­stu nie spo­dzie­wa­łam się, że to się uda, ani też nie chcia­łam robić tego na wła­sną rękę.

Choć jeśli spoj­rzeć na to z innej per­spek­tywy, w końcu to wła­śnie dla­tego posta­no­wi­łam apli­ko­wać. Nade­szła pora na opusz­cze­nie strefy kom­fortu, w któ­rej zako­pa­łam się na dobre dwa lata, a uczest­nic­two w tym pro­gra­mie będzie wyglą­dało rewe­la­cyj­nie na moim zgło­sze­niu na póź­niej­sze stu­dia magi­ster­skie na kie­runku sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych.

Poza tym nie mogłam ocze­ki­wać, że Rachel będzie pro­wa­dziła mnie za rączkę przez resztę życia.

– Jeste­śmy na miej­scu – oznaj­mił ste­ward pokła­dowy, nie­po­rad­nie szu­ka­jąc karty do drzwi, gdy dotar­li­śmy na tyły… par­don, na rufę statku.

Dwie roz­chi­cho­tane dziew­czyny w krót­kich sukien­kach wpa­dły na mnie i nie zatrzy­mu­jąc się, rzu­ciły tylko prze­pro­siny. W duchu pozaz­dro­ści­łam im tej lek­ko­ści i śmie­chu, gdy wcho­dziły do pokoju po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza.

– Prze­pra­szam – rzu­cił ste­ward. – To dopiero mój drugi dzień na statku, nie ogar­ną­łem jesz­cze do końca tych kart.

Wes­tchnął z ulgą, gdy w końcu pora­dził sobie z zam­kiem.

– Nic nie szko­dzi – odpar­łam, kiedy otwo­rzył przede mną drzwi, po czym doda­łam, zer­ka­jąc na zie­loną naszywkę na jego koszuli: – Dzię­kuję, Hugo.

– Nie ma za co – rzu­cił, gdy minę­łam go, by wejść do środka.

Jasna. Cho­lera.

– Ano, to samo sobie pomy­śla­łem – zaśmiał się cicho.

– O, powie­dzia­łam to na głos? – spy­ta­łam, choć moją uwagę zaprzą­tały teraz mar­mu­rowe pod­łogi i ogromna prze­strzeń apar­ta­mentu.

W brą­zo­wych oczach chło­paka tań­czyły iskierki roz­ba­wie­nia.

– To pani pokój, może pani sobie prze­kli­nać do woli. Gar­de­roba znaj­duje się tam. – Wska­zał na drzwi po pra­wej.

„Gar­de­roba”? To jedno pomiesz­cze­nie wystar­czy­łoby mi za całe miesz­ka­nie.

Prze­sta­łam zwra­cać uwagę na to, co mówi chło­pak, i po pro­stu roz­po­czę­łam prze­chadzkę po apar­ta­men­cie. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wały się dwie sypial­nie, połą­czone ze sobą ogromną łazienką z dwiema umy­wal­kami, prysz­ni­cem oraz wanną natry­skową. To wszystko na serio?

Im dłu­żej zwie­dza­łam apar­ta­ment, tym bar­dziej musia­łam zbie­rać szczękę z pod­łogi. Znaj­do­wały się w nim jesz­cze jadal­nia ze sto­łem prze­zna­czo­nym dla sze­ściu osób oraz salon z mięk­kimi skó­rza­nymi kana­pami i wiel­kim tele­wi­zo­rem. Co innego jed­nak spra­wiło, że onie­mia­łam – do tego stanu dopro­wa­dził mnie widok, jaki roz­cią­gał się za oknami, które two­rzyły całą ścianę. Jak to będzie budzić się tutaj przez kolejne dzie­więć mie­sięcy? Wycho­dzić przez ogromne drzwi bal­ko­nowe i wygrze­wać się na słońcu?

Myśleć o sobie jako o kimś, kogo rze­czy­wi­ście na to wszystko stać?

Apar­ta­ment był po pro­stu ide­alny, ale z pew­no­ścią nie nale­żał do mnie.

Gdy­bym wyna­jęła tę kabinę, już po tygo­dniu macha­ła­bym na poże­gna­nie wszyst­kim moim oszczęd­no­ściom.

– Hugo, nie powin­nam tutaj być. Dołą­czy­łam do pro­gramu po czę­ści jako pra­cow­nik. Mam pokój na czwar­tym pokła­dzie.

Ste­ward na moment prze­stał spraw­dzać wypo­sa­że­nie mini­lo­dówki i zer­k­nął na mnie.

– Tak, wiem. – Potrzą­snął głową. – To zna­czy, wiem, że bie­rze pani udział w pro­gra­mie. Ja też. Ale zapew­niam, że to wła­ściwy apar­ta­ment. Będzie pani udzie­lać kore­pe­ty­cji, prawda?

Potwier­dzi­łam ski­nie­niem głowy. To wła­śnie ta oferta prze­bu­dziła mnie z mara­zmu i przy­wró­ciła do świata żywych. Jeśli zgo­dzi­ła­bym się udzie­lać kore­pe­ty­cji jed­nemu ze stu­den­tów na Athe­nie, koszty uczest­nic­twa w pro­gra­mie, zajęć w tere­nie oraz zakwa­te­ro­wa­nia zosta­łyby pokryte, nie tylko dla mnie, ale rów­nież dla Rachel. Zaraz po tym, jak upew­ni­łam się, że nie jest to jakiś okrutny żart, uszczyp­nę­łam się, a póź­niej wysła­łam zgło­sze­nie. Rodzice przy­ja­ciółki zga­dzali się na jej wyjazd wyłącz­nie pod warun­kiem, że zro­bimy to razem, moi z kolei wciąż spła­cali górę rachun­ków za lecze­nie… więc wszystko ide­al­nie się zło­żyło.

– Więc to pani pokój.

– Nie­moż­liwe – zapro­te­sto­wa­łam, zer­ka­jąc na żyran­dol. Słowo daję, tam wisiał cho­lerny żyran­dol. – Czyli co, każ­demu kore­pe­ty­to­rowi dostał się apar­ta­ment? Nawet jeśli to sta­tek dla bana­no­wych dzie­cia­ków, jakoś trudno uwie­rzyć, że pro­gram aż tak wspiera wspólną naukę.

Hugo wypro­sto­wał się i posłał mi uśmiech.

– Nie, dostał się tylko pani. Pro­szę wybrać sobie któ­rąś z sypialni albo może zer­k­nąć na bal­kon, a ja w tym cza­sie mogę zadzwo­nić do pani Tren­ton, jeśli to pomoże roz­wiać wąt­pli­wo­ści.

– Byłoby świet­nie, dzięki.

Posta­no­wi­łam wypró­bo­wać opcję numer dwa. Popo­łu­dnie powoli dobie­gało końca, jed­nak w powie­trzu wciąż dało się wyczuć męczący skwar. Prze­su­nę­łam cięż­kie szklane drzwi i wyszłam na wypo­le­ro­waną drew­nianą pod­łogę. Upały w sierp­niu nie były niczym szcze­gól­nym w Miami, a dżinsy nie zali­czały się do naj­lep­szych wybo­rów na taką pogodę. Upię­łam gęste włosy w nie­dbały kok na czubku głowy, by odsło­nić szyję, a póź­niej ruszy­łam w kie­runku gład­kiej barierki, testu­jąc przy tym wła­sne gra­nice. W końcu o to cho­dziło w całym tym rej­sie, prawda? Z każ­dym kolej­nym kro­kiem czu­łam jed­nak rosnący ucisk w klatce pier­sio­wej, a gdy dostrze­głam w dole wodę, odda­loną o kilka pokła­dów, jej szum aż za bar­dzo przy­po­mi­nał wycie wia­tru znad kali­for­nij­skiego kanionu, a sta­now­czo za mało wia­te­rek z Miami.

Nie teraz. Boże, tylko nie teraz.

Posta­no­wi­łam nie igno­ro­wać ostrze­że­nia wysy­ła­nego mi przez wła­sne ciało i cof­nę­łam się znad wywo­łu­ją­cej mdło­ści kra­wę­dzi.

Chyba jesz­cze nie jesteś na to gotowa.

Tyle że cze­kało mnie dzie­więć mie­sięcy na statku, więc być może, jeśli każ­dego dnia pró­bo­wa­ła­bym podejść nieco bli­żej, w końcu uda­łoby mi się to zro­bić. Ale póki co… po pro­stu będę trzy­mać się bli­żej drzwi.

Bal­kon oka­zał się piękną prze­strze­nią z fote­lami wypo­czyn­ko­wymi oraz wido­kiem roz­cią­ga­ją­cym się po pra­wej stro­nie… to zna­czy, na pra­wej bur­cie statku.

Kilka metrów dalej dostrze­głam innego stu­denta, opie­ra­ją­cego się o barierkę. Miał na sobie jedy­nie ciem­no­nie­bie­skie spodenki w hawaj­ski wzór, nisko zawie­szone na bio­drach, co pozwa­lało mi podzi­wiać jego opa­lone i umię­śnione ciało całe w tatu­ażach.

Bez skrę­po­wa­nia chło­nę­łam oczami linie wyzna­czane przez mię­śnie, godny uwagi ośmio­pak oraz to, jak jego wyta­tu­owane bicepsy napięły się, gdy z wes­tchnie­niem ode­pchnął się od barierki i prze­cze­sał dło­nią ciemne jak noc włosy. Po chwili splótł palce na karku.

Był naprawdę przy­stojny i to nie w zwy­czajny spo­sób, raczej w taki, że samym spoj­rze­niem mógłby spra­wić, że doszła­bym tu i teraz. Cho­lera, wyglą­dało na to, że już jestem w poło­wie, a on nawet jesz­cze na mnie nie spoj­rzał.

Co, u dia­bła, jest z tobą nie tak?

Potrzą­snę­łam głową i popa­trzy­łam w inną stronę, bo jaki miało sens gapie­nie się na niego i roz­bu­dza­nie w sobie pra­gnie­nia, skoro był tak bar­dzo poza moją ligą, że nie­mal upra­wia­li­śmy zupeł­nie inny sport? Poza tym, co to za sport, który rzeźbi takie ciało? Co to za sport, w któ­rym każdy mię­sień speł­nia jakąś ważną funk­cję?

Chcąc nie chcąc, jesz­cze raz zer­k­nę­łam na chło­paka i przyj­rza­łam się kon­tu­rom jego twa­rzy, ide­al­nie widocz­nym z miej­sca, w któ­rym sta­łam, i tatu­ażom, poru­sza­ją­cym się wraz ze skórą przy każ­dym ruchu.

To nie facet dla cie­bie. No ba, ale prze­cież jesz­cze jedna sekunda wpa­try­wa­nia się w niego nikomu nie zaszko­dzi? Do dia­bła, przy­naj­mniej moje libido przy­po­mniało sobie o swoim ist­nie­niu… i wła­śnie szy­bo­wało.

Nie­zna­jomy wyglą­dał na zato­pio­nego we wła­snych myślach, jakby niósł na swo­ich bar­kach cię­żar godny samego Atlasa. Jakaś część mnie zasta­na­wiała się, o co taki męż­czy­zna mógłby się mar­twić, pod­czas gdy inna instynk­tow­nie pra­gnęła go pocie­szyć.

I wtedy zła­pał mnie na tym, że mu się przy­glą­da­łam.

Zdu­si­łam w sobie pierw­szy instynkt, by umknąć spoj­rze­niem, i zamiast tego zmu­si­łam się, by utrzy­mać z nim kon­takt wzro­kowy. Prze­krzy­wił głowę, jakby pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, czy skądś mnie zna, po czym lekko się uśmiech­nął.

Yep. Stare dobre libido wró­ciło do gry.

Niech to szlag. On nie był zwy­czaj­nie przy­stojny – był prze­piękny.

Drzwi za jego ple­cami roz­su­nęły się i na bal­kon weszła dłu­go­noga bogini o blond wło­sach. Odwró­cił się w jej stronę i jakby w mgnie­niu oka zaszła w nim jakaś prze­miana. Teraz pew­ność sie­bie biła z całego jego ciała.

– Gotowy? – spy­tała. Nawet jej głos brzmiał pięk­nie.

Odwró­ci­łam głowę, by nie patrzeć dłu­żej na tę parę. W tej samej chwili zosta­łam ura­to­wana przez Hugona otwie­ra­ją­cego drzwi.

– Panno Baxter?

– Możesz mówić mi po imie­niu – popro­si­łam. – Jestem Leah.

– Dobrze. Leah, przy­szła pani Tren­ton. – Przy­trzy­mał dla mnie drzwi, a ja wró­ci­łam do środka, w myślach żegna­jąc się już z luk­su­sem (a także z przy­stoj­nia­kiem na bal­ko­nie).

Nad moim sto­łem w jadalni pochy­lała się blon­dynka w śred­nim wieku w ołów­ko­wej spód­nicy. Nad sto­łem, tyle że nie twoim. Nie przy­zwy­cza­jaj się.

– Panno Baxter – przy­wi­tała mnie z uśmie­chem i wycią­gnęła przed sie­bie dłoń, a ja ją uści­snę­łam. – Jak rozu­miem, pokój nie przy­padł pani do gustu?

Natych­miast poczu­łam cie­pło zale­wa­jące policzki.

– Nie, nie, jest nie­sa­mo­wity, uwiel­biam go, tyle że powin­nam zająć kabinę wewnętrzną na pokła­dzie dla pra­cow­ni­ków. Być może cho­dzi o zbież­ność nazwisk i na statku znaj­duje się jesz­cze jedna Leah Baxter?

– Nie, nie ma mowy o żad­nej pomyłce. Stu­dent, któ­rego kore­pe­ty­torką pani będzie, popro­sił, by umie­ścić panią w tym apar­ta­men­cie, żeby była pani łatwo dostępna. Ma dość wyma­ga­jący plan dnia.

– Kim jest ten stu­dent?

– To Paxton Wil­der – odpo­wie­działa z nie­ga­sną­cym uśmie­chem na twa­rzy.

– Panno Baxter, którą sypial­nię chce pani zająć? – zawo­łał Hugo z przed­po­koju, uno­sząc moją walizkę.

– Żadną! – odkrzyk­nę­łam. „Łatwo dostępna”? Co on sobie myśli, że będę na każde jego ski­nie­nie? Oby nie, bo nie zamie­rzam być taka dla nikogo.

– Non­sens. Prze­nieś rze­czy pani do więk­szej sypialni, skoro jej współ­lo­ka­torka dołą­czy do nas dopiero w listo­pa­dzie.

– Nie zga­dzam się, ten rejs jest marze­niem Rachel i to jej należy się więk­sza sypial­nia.

– Świet­nie, w takim razie zaj­mie pani pokój z więk­szym bal­ko­nem.

Cho­lera. Czy ja wła­śnie nie­chcący zgo­dzi­łam się na ten apar­ta­ment?

– Nie stać mnie na to – przy­zna­łam cicho.

– Cóż, przyj­rzę się tej spra­wie razem z komi­sją do spraw sty­pen­diów, a teraz pro­szę, tutaj jest pani iden­ty­fi­ka­tor. Służy też jako klucz do pokoju oraz zapew­nia dostęp do przy­wi­le­jów dla gości VIP, takich jak wcze­śniej­sze zej­ście z pokładu przed zaję­ciami w tere­nie, więc radzę jej nie zgu­bić. Smycz powinna w tym pomóc.

Gości VIP? Nie ma takiej opcji, żeby cho­dziło o mnie, chyba że to dzień na opak, bo sądząc po sta­nie mojego konta, jestem raczej prze­ci­wień­stwem VIP-a.

Kobieta podała mi kartę i rze­czy­wi­ście dostrze­głam na niej napis: „Ele­anor Baxter, VIP”, tuż przy żenu­ją­cym zdję­ciu, jakie zro­biono mi w por­cie. Cudow­nie. Z tymi mdłymi, brą­zo­wymi wło­sami wyglą­dam jak na fotce sprzed meta­mor­fozy, które poka­zują w reality show.

– Mam nadzieję, że spę­dzi pani z nami wspa­niały rok.

Niby jak, skoro nie stać mnie na żadne z tych udo­god­nień? Nim jed­nak byłam w sta­nie wydu­kać z sie­bie coś elo­kwent­nego, pani Tren­ton ruszyła w stronę wyj­ścia.

– Hugo, liczę, że odpo­wied­nio zaj­miesz się panną Baxter?

– Oczy­wi­ście, pro­szę pani – odparł w chwili, gdy zamy­kały się za nią drzwi.

– Co to miało zna­czyć?

– Twoim obo­wiąz­kiem jest udzie­la­nie kore­pe­ty­cji panu Wil­de­rowi, moim bycie twoim pomoc­ni­kiem, od tego tutaj jestem.

Pomoc­ni­kiem? Dość tego, jak nic wylą­do­wa­łam w jakiejś alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści. Z całych sił posta­ra­łam się pozbie­rać szczękę z pod­łogi i w końcu z tru­dem udało mi się wykrztu­sić coś na kształt spój­nej myśli:

– Który pokój zaj­muje pan Wil­der?

– Tysiąc trzy­dzie­ści dwa.

Nie zdo­łał nawet dokoń­czyć, a ja już masze­ro­wa­łam kory­ta­rzem z iden­ty­fi­ka­to­rem zawie­szo­nym na szyi.

– Tysiąc trzy­dzie­ści dwa – mam­ro­ta­łam do sie­bie, mija­jąc dwie pary drzwi, aż dotar­łam do kolej­nego naroż­nego apar­ta­mentu i zapu­ka­łam.

Z wnę­trza dobie­gała gło­śna roc­kowa muzyka, więc zało­mo­ta­łam jesz­cze raz.

– Chwila! – roz­legł się dono­śny męski głos. Chwilę póź­niej drzwi otwo­rzyły się i sta­nął w nich łysy, bar­czy­sty męż­czy­zna. – W czym mogę pomóc?

– Ja… szu­kam pana Wil­dera.

Zlu­stro­wał mnie wzro­kiem od stóp do głów, po czym uśmiech­nął się pod nosem.

– Nie jesteś w jego typie, słonko, przy­kro mi.

O ile wcze­śniej moje policzki były cie­płe, to teraz nagrzały się tak, jakby wysko­czyły z cho­ler­nego pie­kar­nika.

– Nie mam w pla­nach go zali­czyć, prę­dzej pomóc mu z zali­cze­niami na stu­diach. Jestem jego kore­pe­ty­torką. – Unio­słam nieco smycz, przez co iden­ty­fi­ka­tor zako­ły­sał się przed twa­rzą męż­czy­zny. Sły­sząc to, otwo­rzył sze­rzej oczy.

– A, panna Baxter? Wła­śnie się zbiera, ale pro­szę wejść. Wil­der! – krzyk­nął, zamy­ka­jąc za mną drzwi. – Tak w ogóle to jestem Mały John.

– Miło poznać – rzu­ci­łam, w ostat­niej chwili powstrzy­mu­jąc się od spy­ta­nia, gdzie zgu­bił Robin Hooda.

Apar­ta­ment Wil­dera oka­zał się jesz­cze więk­szy niż mój, co dosłow­nie roz­wa­liło mi mózg. Po co komu­kol­wiek tyle prze­strzeni? Prze­szli­śmy kory­ta­rzem i dotar­li­śmy do salonu, na widok któ­rego prych­nę­łam. Znaj­do­wało się w nim co naj­mniej tuzin odzia­nych wyłącz­nie w bikini dziew­czyn, roz­ło­żo­nych na kana­pach i popi­ja­ją­cych coś z czer­wo­nych pla­sti­ko­wych kubecz­ków. Wszystko jasne, tyle miej­sca zde­cy­do­wa­nie się przy­daje, gdy podró­żuje się z wła­snym hare­mem.

Przy­ha­muj z tą kry­tyką.

Już za późno.

Trudno było mi się powstrzy­mać, bo posta­no­wi­łam dołą­czyć do pro­gramu, by na poważ­nie zająć się stu­dio­wa­niem i przy oka­zji zwie­dzić tro­chę świata, tym­cza­sem on… ani tro­chę.

Zer­k­nę­łam w górę i dostrze­głam, że wła­śnie scho­dzi po scho­dach. Może i jesz­cze bar­dziej roz­wa­liłby mnie fakt, że apar­ta­ment oka­zał się dwu­pię­trowy, gdy­bym nie była aż tak oszo­ło­miona wido­kiem samego Pana Turbo-Spoza-Mojej-Ligi, kro­czą­cego w moją stronę z sze­ro­kim uśmie­chem. Nie. Ma. Kurwa. Mowy.

– Dziew­czyna z bal­konu?

O, Boże. Widział mnie. I ten głos… Głę­boki, nieco zachryp­nięty, ale przede wszyst­kim sek­sowny jak dia­bli, podob­nie jak tatuaż: smok wijący się od serca aż po koń­cówkę ogona na pro­szą­cych się o poli­za­nie mię­śniach brzu­cha.

Żad­nego liza­nia. Ani tro­chę.

– Hm… hej. – Słodki Jezu, czuję się, jak­bym grała w żenu­ją­cej sce­nie rodem z Dirty Dan­cing, gdy Baby po raz pierw­szy spo­tyka Johnny’ego. – To nie tak miało być.

Nie­wia­ry­god­nie sek­sowny uśmiech na jego twa­rzy tylko się powięk­szył.

– A jak? Nie chcia­łaś się przy­wi­tać?

Zamru­ga­łam kilka razy.

– Nie, oczy­wi­ście, że chcia­łam.

– To nie widzę pro­blemu.

Jedna z prze­cho­dzą­cych obok impre­zo­wi­czek potrą­ciła mnie, przez co stra­ci­łam rów­no­wagę i pole­cia­łam pro­sto na Wil­dera, a ten bez trudu mnie zła­pał, zaci­ska­jąc palce na mojej talii. Powin­nam była zało­żyć top z grub­szego mate­riału, bo ten aż za bar­dzo prze­pusz­czał cie­pło bijące od jego dłoni, pobu­dza­jąc do życia każde zakoń­cze­nie ner­wowe na mojej skó­rze.

– Wszystko w porządku? – spy­tał, wbi­ja­jąc we mnie świ­dru­jące spoj­rze­nie nie­sa­mo­wi­cie błę­kit­nych oczu. Magne­tycz­nych. Cudow­nych. Hip­no­ty­zu­ją­cych. Wszyst­kie te słowa nada­wały się, by opi­sać waria­cję barw, jaką w nich widzia­łam, albo to, jak bez więk­szego wysiłku potra­fiły przy­szpi­lić mnie w jed­nym miej­scu.

Pierw­sze wra­że­nie na temat Wil­dera oka­zało się praw­dziwe – jed­nym spoj­rze­niem pew­nie byłby w sta­nie spra­wić, żebym doszła… i takim wła­śnie mnie mie­rzył, jakby sta­rał się wyce­lo­wać pocisk pro­sto mię­dzy moje uda.

Ni­gdy nie wie­rzy­łam w miłość od pierw­szego wej­rze­nia, bo uwa­ża­łam ją za czy­stą głu­potę, ale che­mia i fero­mony to zupeł­nie coś innego. O tak, pożą­da­nie od pierw­szego wej­rze­nia zde­cy­do­wa­nie ist­niało.

Słowa, Leah. Wykrztuś coś z sie­bie.

– O, udało ci się zna­leźć swoją kore­pe­ty­torkę. – Mały John klep­nął Wil­dera po ple­cach. – Musimy lecieć, więc lepiej się zbie­raj.

Chło­pak zesztyw­niał i deli­kat­nie mnie od sie­bie odsu­nął.

– To ty jesteś Ele­anor Baxter?

– Leah – popra­wi­łam go z auto­matu i zaha­czy­łam kciu­kami o szlufki w dżin­sach.

– Jasna cho­lera – wypa­lił, zamy­ka­jąc oczy.

– A z tobą wszystko w porządku?

Ski­nął głową, wciąż z zaci­śnię­tymi powie­kami.

– Sta­ram się wła­śnie wyrzu­cić cię w mojej gło­wie z kate­go­rii lasek do zali­cze­nia. Daj mi chwilę.

Że co? Miał jakieś kate­go­rie? Moment. Ledwo pozna­łam typa, a on już mnie sfrien­dzo­no­wał? No tak, pamię­taj: spoza two­jej ligi.

– Leah – zaczął, otwie­ra­jąc oczy i uśmie­cha­jąc się lekko, jakby podo­bało mu się brzmie­nie mojego imie­nia. – To co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Możesz zacząć od wyja­śnie­nia, dla­czego dostał mi się prze­ogromny apar­ta­ment, na który nie mogę sobie pozwo­lić, i to podobno na twoje żąda­nie, bo naj­wy­raź­niej masz tyle wła­dzy, by decy­do­wać, gdzie będę spać? – Skrzy­żo­wa­łam ramiona na piersi, dosko­nale zda­jąc sobie sprawę z tego, że aż cała drżę.

– O, a mam? – spy­tał z suge­styw­nym uśmiesz­kiem.

Naj­wy­raź­niej frien­dzone nie ozna­czał, że zamie­rzał odpu­ścić sobie flir­to­wa­nie.

Sta­ra­łam się wbić wzrok gdzieś ponad jego ramie­niem, jed­nak oka­zał się za wysoki, więc posta­no­wi­łam spoj­rzeć w bok na stadko dziew­czyn. Gdyby zerwać z nich strzępki mate­ria­łów, jakie na sobie miały, może uda­łoby się uszyć dla nich cały strój.

– Nie­stety. Posłu­chaj, nie mam nic prze­ciwko udzie­la­niu ci kore­pe­ty­cji. Naprawdę cie­szę się, że dosta­łam się do pro­gramu, ale rów­nie dobrze będę w sta­nie wywią­zy­wać się z obo­wiąz­ków, jeśli zatrzy­mam się na czwar­tym pokła­dzie. Wolę pokój, który przy­dzie­lono mi na samym początku. I wolę go na już.

Wil­der sze­rzej otwo­rzył oczy.

– Rezy­gnu­jesz z apar­ta­mentu?

Wypro­sto­wa­łam się na to pyta­nie.

– Tak.

– Wil­der, musimy lecieć – oznaj­mił Mały John, poda­jąc mu jakieś poplą­tane czarne pasy.

– Ale to nie w porządku – odparł.

– Stary, dobrze wiesz, że mamy plan. Ekipa jest już gotowa i na nas czeka.

Paxton mach­nął w kie­runku męż­czy­zny.

– Spoko, nie o to cho­dzi, mówi­łem do Leah. Nie możesz zre­zy­gno­wać z apar­ta­mentu, należy do cie­bie.

– Nie – stwier­dzi­łam, potrzą­sa­jąc głową.

Wkro­czył mię­dzy paski, po czym prze­cią­gnął je przez swoje ciało, zapi­na­jąc ostat­nim klik­nię­ciem na piersi. Ustroj­stwo oka­zało się czymś w rodzaju uprzęży.

– Leah, apar­ta­ment został już opła­cony.

Chwila. Co takiego?

Mru­gnę­łam kil­ka­krot­nie, jed­no­cze­śnie wyobra­ża­jąc sobie poję­ki­wa­nie rodzi­ców w reak­cji na moje zawa­ha­nie.

– Panie Wil­der… to zbyt wiele. Jedyne, czego mi trzeba, to pokój i biurko. Już same dodat­kowe wycieczki to prze­sada. – Czego on ode mnie ocze­kuje w podzię­ko­wa­niu za tego typu „pre­zent”? Na co mia­ła­bym mu pozwo­lić?

– Dla cie­bie Paxton albo Pax, jak wolisz. Apar­ta­ment jest twój.

– Wil­der, musimy iść. – Głos Małego Johna poniósł się nad muzyką, a bru­netka sto­jąca obok niego wbi­jała w nas znie­cier­pli­wione spoj­rze­nie.

– A, tak. Leah, możemy dokoń­czyć tę roz­mowę póź­niej?

Potrzą­snę­łam głową w odpo­wie­dzi. Tylko jeden raz uda mi się zebrać na odwagę. Jeśli teraz odpusz­czę, splen­dor apar­ta­mentu, widok z okna, łóżko i spo­sób, w jaki wanna z hydro­ma­sa­żem roz­luź­ni­łaby obo­lałe mię­śnie, zupeł­nie mnie pochłoną.

– Nie, dokoń­czymy ją teraz.

Paxton prze­krzy­wił głowę na bok dokład­nie w ten sam spo­sób, co wcze­śniej na bal­ko­nie, jed­nak teraz nie był tym zamy­ślo­nym chło­pa­kiem. O, nie, przede mną stał pewny sie­bie męż­czy­zna, ema­nu­jący pry­mi­tyw­nym sek­sa­pi­lem, przez co naprawdę cie­szy­łam się, że mam na sobie dżinsy.

– Jesteś gotowa na przy­godę?

– Co? Prze­cież biorę udział w tym rej­sie, prawda? Co to niby ma wspól­nego z małą willą, do któ­rej wrzu­cono cały mój bagaż?

Przy­glą­dał mi się badaw­czo, przez co poru­szy­łam się ner­wowo i prze­nio­słam cię­żar ciała na drugą nogę. Prze­by­wa­nie w obec­no­ści tego faceta zupeł­nie wytrą­cało mnie ze z tru­dem zdo­by­tej rów­no­wagi i nie mogłam sobie na to pozwo­lić. Nie, kiedy ledwo udało mi się wró­cić jako tako do życia.

– Okej, jeśli wciąż chcesz o tym dys­ku­to­wać, to musisz iść razem ze mną. Pasuje ci to?

– Pasuje.

– Panie przo­dem. – Wska­zał w kie­runku drzwi, więc ruszy­łam w ich stronę, prze­dzie­ra­jąc się przez tłum impre­zo­wi­czów. Gdy dotar­li­śmy do Małego Johna i bru­netki, ta wciąż posy­łała mi pełne wyż­szo­ści spoj­rze­nia, jakby ktoś jej za to pła­cił.

– Zoe, tym razem zosta­niesz, dobra? – rzu­cił Paxton, zatrzy­mu­jąc się przy nich. – Zabiorę cię następ­nym razem.

Dziew­czy­nie opa­dła szczęka.

– Chyba sobie żar­tu­jesz.

– Ani tro­chę. – Po tych sło­wach zupeł­nie ją zigno­ro­wał i zwró­cił się do pozo­sta­łych gości. – Ciąg dal­szy na doku, co wy na to? Widzimy się przy base­nie!

Wszy­scy zaczęli rado­śnie skan­do­wać, a my wyszli­śmy z pokoju.

– Popi­jawa mię­dzy­na­ro­do­wego brac­twa – mruk­nę­łam pod nosem, podą­ża­jąc kory­ta­rzem za sze­ro­kimi ple­cami Małego Johna.

– Nie należę do żad­nego brac­twa – roze­śmiał się Paxton, gdy z tru­dem wymi­nę­li­śmy kil­koro stu­den­tów, mel­du­ją­cych się jesz­cze do swo­ich pokoi. – No dobra, a teraz powiedz mi, co ci nie pasuje w apar­ta­men­cie? Wygląda ład­nie, nawet sam go spraw­dzi­łem, żeby się upew­nić.

Zer­k­nę­łam na niego przez ramię.

– Wiesz, że moje sty­pen­dium obej­muje też obec­ność mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki? Już samo to jest speł­nie­niem marzeń.

Potrzą­snął głową, jakby stwier­dził, że zwa­rio­wa­łam.

– Ale apar­ta­ment to część two­jego wyna­gro­dze­nia i uwierz mi, zde­cy­do­wa­nie na niego zaro­bisz.

Wyna­gro­dze­nia? Zaro­bię? On chyba nie myśli, że będę…

Sta­nę­łam jak wryta, przez co na mnie wpadł, a meta­lowa sprzączka na jego piersi wbiła mi się w głowę.

– Rany, wszystko okej? – spy­tał i spró­bo­wał mnie dotknąć, jed­nak odsu­nę­łam się, nim był w sta­nie to zro­bić. Jeden raz wystar­czył.

– Jestem twoją kore­pe­ty­torką, zda­jesz sobie z tego sprawę, prawda? Tylko tyle. Będziemy się razem uczyć, nic wię­cej, więc nie ma potrzeby, żebym miała ogromny apar­ta­ment… – urwa­łam i prze­łknę­łam ślinę – z osobną sypial­nią.

– To teraz już wiem, co myślisz – odparł z peł­nym nie­do­wie­rza­nia śmie­chem. – Leah, wsia­daj do windy.

Wśli­zgnę­li­śmy się do małej puszki, a Mały John uda­wał, że nie słu­cha, i bawił się paskami od innej uprzęży, pró­bu­jąc zapew­nić nam tro­chę pry­wat­no­ści.

– A co powin­nam sobie myśleć? – spy­ta­łam, gdy zaczę­li­śmy zjeż­dżać. – Dowie­dzia­łam się już, że potrze­bu­jesz, żebym była „łatwo dostępna”, więc wola­łam się upew­nić, że od samego początku nie będzie mię­dzy nami żad­nych nie­do­mó­wień i oboje będziemy wie­dzieli, czego ocze­ku­jemy od tej rela­cji. – Bo jestem pewna jak cho­lera, że nie będę na każde twoje zawo­ła­nie. A już na pewno nie w wia­do­mym celu.

– Trudno mi uciec od ludzi, nawet we wła­snym pokoju – rzu­cił po pro­stu, obser­wu­jąc, jak na wyświe­tla­czu zmie­niają się pię­tra. Roz­legł się dzwo­nek, po któ­rym drzwi windy się roz­su­nęły. Wyszłam za chło­pa­kiem na pokład zaj­mo­wany przez załogę i podą­ży­li­śmy wspól­nie aż do zej­ścia ze statku.

– A co to ma wspól­nego z moim apar­ta­men­tem? I dla­czego opusz­czamy sta­tek? Prze­cież mamy odpły­wać – zer­k­nę­łam na zega­rek – za dokład­nie pięt­na­ście minut. Nie powiem, wola­ła­bym być na pokła­dzie, gdy do tego doj­dzie.

– Nic się nie bój, sta­tek nie odpły­nie beze mnie, bez­piecz­nie dostar­czę cię z powro­tem na pokład. – Uśmiech­nął się sze­rzej, przez co na jego twa­rzy poja­wiły się dwa dołeczki.

Cho­lera. Muszę wymy­ślić jakiś spo­sób, by nie pod­da­wać się uro­kowi tego faceta, skoro w tym roku mam efek­tyw­nie poma­gać mu w nauce, a nie uda mi się to, jeśli będzie robił mi z mózgu papkę. Bo co mnie póź­niej czeka? Musi zdać, ina­czej mogę poma­chać na do widze­nia swo­jemu sty­pen­dium, podob­nie jak Rachel. Sprzed nosa ucie­kłoby mi też nie­sa­mo­wite doświad­cze­nie, które przyda się pod­czas zda­wa­nia na stu­dia magi­ster­skie. Umowa jest umową. Poza tym to tylko ładna buźka, a do tej pory trzeba było znacz­nie wię­cej, by przy­kuć moją uwagę.

Dobra, od tego momentu nie pociąga cię już Paxton Wil­der. Nope. Ani tro­chę.

– Uwa­żaj na schod­kach – pole­cił, wycią­ga­jąc do mnie rękę, gdy zaczę­li­śmy scho­dzić po ram­pie.

Okej, no może wciąż odro­binę.

Uję­łam zaofe­ro­waną dłoń, bo jed­nak naj­bar­dziej oba­wia­łam się upadku pro­sto na twarz. Miał cie­płą skórę i mocny uścisk. Powoli scho­dzi­li­śmy po ram­pie, a gdy zorien­to­wa­łam się, że dotar­li­śmy na zie­mię, cof­nę­łam rękę.

Ani razu się nie pośli­zgnę­łam, nie prze­ra­ziła mnie też wyso­kość. Cuda się zda­rzają.

– Dzię­kuję – rzu­ci­łam cicho.

– Nie ma sprawy – odparł. Gdy ruszy­li­śmy nie­mal pustym ter­mi­na­lem w prze­ciw­nym kie­runku, niż prze­mie­rza­łam go wcze­śniej tego ranka, dodał: – Chciał­bym, żebyś została w tym apar­ta­men­cie, i tak, wiem, to samo­lubne z mojej strony.

– Jak to? – spy­ta­łam, dotrzy­mu­jąc mu kroku.

– W szkole ni­gdy nie szło mi dobrze. Naprawdę ni­gdy. Potrze­buję jakie­goś cichego kąta do nauki i mam nadzieję, że wie­czo­rami uży­czysz mi do tego swo­jego salonu, a oprócz niego też tro­chę wie­dzy, to wszystko. Zała­twi­łem ci przy­dział kabiny obok, żebym nie musiał dużo cho­dzić, a kiep­sko by to wyglą­dało, gdy­bym rze­czy­wi­ście umie­ścił cię w swo­jej. Obie­cuję, że usta­limy sobie plan dnia. Nie ocze­kuję, że będziesz na każde moje zawo­ła­nie, ale nie ukry­wam też, że potrze­buję two­jej pomocy. I to sporo.

Na zawo­ła­nie? Zupeł­nie, jakby czy­tał ci w myślach.

– Naprawdę przej­mu­jesz się oce­nami?

– O wiele wię­cej od nich zależy, niż mogłoby ci się wyda­wać. Nie mówiąc o tym, że twoja praca też.

Nim dane mi było nieco go przy­ci­snąć, Mały John otwo­rzył drzwi pro­wa­dzące na klatkę scho­dową i popro­wa­dził nas do kolej­nej windy, pogwiz­du­jąc pod nosem. Drzwi roz­su­nęły się razem z dzwon­kiem i naszym oczom uka­zał się wysoki, smu­kły, przy­stojny i wyta­tu­owany chło­pak, opie­ra­jący się o ścianę. Miał na sobie iden­tyczną uprząż jak Paxton.

– Wszystko na ostat­nią chwilę, co, Wil­der? – zawo­łał, roz­plą­tu­jąc ramiona skrzy­żo­wane wcze­śniej na piersi i wpa­tru­jąc się pro­sto we mnie.

– Leah, ten dupek to Lan­don, mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Nova, poznaj Leah, moją nową kore­pe­ty­torkę.

– Ooo. – Uniósł brwi nad oczami o kry­sta­licz­nie zie­lo­nej bar­wie. – Miło cię poznać, Leah. Jesteś na to gotowa?

– Tak mi się wydaje – odpar­łam. – Na tyle, na ile można przy­go­to­wać się na rejs dookoła świata.

Lan­don zmru­żył oczy i strze­lił spoj­rze­niem w kie­runku Paxtona.

– Wil­der…

Ten wes­tchnął. Świa­tło migało mię­dzy pię­trami, gdy wzno­si­li­śmy się coraz wyżej.

– Leah, pamię­tasz, jak przed przy­zna­niem ci sty­pen­dium pod­pi­sy­wa­łaś klau­zulę pouf­no­ści?

– Jasne. Cho­dziło o to, że nie mogę zdra­dzać toż­sa­mo­ści osoby, któ­rej będę udzie­lać kore­pe­ty­cji ze względu na jej pry­wat­ność.

– Dokład­nie. A co ze zgodą na upo­wszech­nia­nie wize­runku?

Zmarsz­czy­łam czoło. Pod­pi­sa­łam wtedy naprawdę sporo doku­men­tów.

– Cho­dzi ci o to, że zgo­dzi­łam się na upo­wszech­nie­nie wize­runku na zdję­ciach i mate­ria­łach fil­mo­wych? To chyba część mojego sty­pen­dium, mogą być zawarte w mate­ria­łach pro­mo­cyj­nych doty­czą­cych pro­gramu, tak?

Paxton skrzy­wił się, sły­sząc moją odpo­wiedź.

– Co do tego, to… tak jakby krę­cimy wła­śnie film doku­men­talny, a ty, jako moja kore­pe­ty­torka, możesz raz czy dwa się w nim prze­wi­nąć.

– Film doku­men­talny? Na warsz­taty fil­mowe czy coś w ten deseń? I gdy mówisz „raz czy dwa”, masz na myśli…

– Że będzie cię tam sporo. Posta­ram się trzy­mać kamery z dala od cie­bie, ale tak czy siak na pewno się w nim poja­wisz, o ile oczy­wi­ście wciąż będziesz chciała dawać mi korki.

Od razu zro­zu­mia­łam, co miał na myśli – jeśli się nie zgo­dzę, moja umowa zosta­nie roz­wią­zana, a to ozna­cza koniec ze sty­pen­dium. Koniec z rej­sem. Żad­nego Myko­nos. Żad­nej wspól­nej wycieczki z Rachel.

Zrób to dla niej.

Wzię­łam głę­boki wdech.

– Ile mam czasu na pod­ję­cie decy­zji?

– Jakieś dwa­dzie­ścia sekund – odparł Lan­don.

– Że co? – wrza­snę­łam.

Paxton wci­snął przy­cisk alar­mowy, by zatrzy­mać windę.

– Tyle, ile potrze­bu­jesz, ale powin­naś wie­dzieć, że twoje waha­nie tro­chę wstrzy­muje wypły­nię­cie statku.

Zaczę­łam ocie­rać pot z czoła i po raz tysięczny prze­klę­łam się w duchu za zało­że­nie dżin­sów. No dobra, cho­dzi o jakiś krótki film, kto niby miałby go zoba­czyć? Kółko fil­mowe na uni­werku, na któ­rym stu­diują?

– No dobra, zga­dzam się.

Paxton wyraź­nie się zre­lak­so­wał i posłał mi pełen ulgi uśmiech. Winda ponow­nie ruszyła.

– Dzię­kuję.

– Pro­szę. – Poza tym nie było we mnie nic, co mogłoby kogo­kol­wiek zain­te­re­so­wać. Będę robiła za tło.

Drzwi roz­su­nęły się, a pierw­sze, co ujrza­łam, to kamery w niczym nie­przy­po­mi­na­jące ama­tor­skiego sprzętu – prę­dzej taki, który kosz­to­wał wię­cej niż samo­chody moich rodzi­ców razem wzięte. O. Cho­lera.

– Uda­waj, że ich tutaj nie ma – wyszep­tał Paxton.

– Pew­nie, bułka z masłem.

Ekipa obsłu­gu­jąca kamery usu­wała nam się z drogi, gdy podą­ża­li­śmy do celu, któ­rym naj­wy­raź­niej była wieża góru­jąca nad ter­mi­na­lem. Powi­tały nas szklane ściany, ale i co naj­mniej tuzin osób dzier­żą­cych kamery, mikro­fony oraz świa­tła.

– To nie jest doku­ment dla stu­denc­kiego kółka fil­mo­wego, co? – spy­ta­łam cicho.

– Nie.

– Jasne, że nie – wymam­ro­ta­łam.

– Gotowi? – rzu­cił Lan­don do kamery, jakby była praw­dziwą grupką fanów. W mgnie­niu oka zmie­nił się z nadą­sa­nego chło­paczka w praw­dziwą gwiazdę, przez co zaczę­łam się zasta­na­wiać, która z jego twa­rzy jest tą praw­dziwą. – Czeka was tu akcja na świa­to­wym pozio­mie.

– A ty, Wil­der? – spy­tał kame­rzy­sta.

– Uro­dzi­łem się gotowy – odparł Paxton, a w jego gło­sie brzmiała czy­sta aro­gan­cja. On też prze­szedł trans­for­ma­cję: teraz był wylu­zo­wa­nym, pew­nym sie­bie typem. Poczu­łam się, jakby ktoś sma­gnął mnie biczem.

– A co to za świeże mię­sko? – zaśmiał się ktoś z ekipy.

– Uwa­żaj na słowa, Lance – odpa­ro­wał Paxton, wska­zu­jąc na niego pal­cem. – Leah może i jest nowa w rodzi­nie Rene­ga­tów, ale ty chyba jesz­cze nie wiesz, że twoja robota zależy od niej.

W pomiesz­cze­niu zapa­dła cisza i wszyst­kie oczy nagle skie­ro­wały się na mnie. Nie mia­łam zie­lo­nego poję­cia, o czym mówi Paxton, ale udało mi się wykrze­sać z sie­bie drżący uśmiech i poma­chać w kie­runku kamery.

– Hej.

Dra­mat, Leah.

– Wil­der, usta­wi­li­śmy sprzęt tak, że poje­dyn­czy zjazd znaj­duje się po lewej stro­nie, a tan­de­mowy po pra­wej – oznaj­mił Mały John, sto­jący po dru­giej stro­nie pokoju. Obok niego znaj­do­wały się otwarte szklane drzwi, pro­wa­dzące na taras.

Paxton popro­wa­dził mnie przez tłum, aż zna­leź­li­śmy się na zewnątrz. Jasna cho­lera. Ile pię­ter dzie­liło nas od ziemi? I jak odda­lone były od sie­bie meta­lowe szcze­belki? Na miłość boską, przez szpary pod moimi sto­pami byłam w sta­nie dostrzec chod­nik i ludzi na nim.

Widok przed oczami zaczął mi się zama­zy­wać i ciem­nieć. To, co jesz­cze przed chwilą było kratą, z każdą sekundą zmie­niało się w strome ska­li­ste zbo­cze kanionu, setki metrów nad zie­mią. Mru­gnę­łam kil­ka­krot­nie, aż przed oczami znowu zoba­czy­łam metal.

– Chyba wrócę do środka – wyszep­ta­łam, cofa­jąc się powoli, aż zde­rzy­łam się ple­cami z brzu­chem Małego Johna i mój oddech przy­spie­szył.

– Ta jest dla cie­bie, Bambi – oznaj­mił, poda­jąc mi uprząż, którą trzy­mał w dło­niach.

– Co? – pisnę­łam. Nie patrz w dół, skup się na nim.

– Bambi, no wiesz… bo wyglą­dasz jak łania w świe­tle reflek­to­rów – odparł.

– Bambi to jelo­nek, a poza tym po cho­lerę mi ta uprząż?

– Po to. – Lan­don wska­zał na dwie grube liny, któ­rym Paxton bacz­nie się teraz przy­glą­dał. Pro­wa­dziły od czubka wieży aż do… kurwa, nie­moż­liwe… ściany przy krańcu jed­nego z base­nów znaj­du­ją­cych się na statku. Naszym statku. Tym, który wła­śnie znaj­do­wał się co naj­mniej sześć pię­ter pod nami. Chło­pak uśmie­chał się, jak­bym wła­śnie dała mu jakiś pre­zent. – Zjeż­dżamy tyrolką na imprezę z oka­zji roz­po­czę­cia rejsu.

– Nie. Nie ma mowy – rzu­ci­łam, potrzą­sa­jąc głową i pró­bu­jąc wejść z powro­tem do wnę­trza wieży.

– Wil­der, ktoś tu chyba rezy­gnuje – zawo­łał Mały John.

Paxton zer­k­nął z miej­sca, gdzie naj­wy­raź­niej zabez­pie­czał ustroj­stwo, które miało mnie zabić. Deli­kat­nie zła­pał mnie za ramię i zapro­wa­dził na bok wieży. Żadna kamera nie była skie­ro­wana w tamtą stronę. Przy­naj­mniej raz nie sku­pia­łam się na tym, jaki był przy­stojny, a bar­dziej zaję­łam sobie głowę tym, jak szybko go zabić i zako­pać zwłoki.

– Nie ma opcji, żebym to zro­biła – mówi­łam tak szybko, że słowa zle­piały się w jeden ciąg. – Po pierw­sze nawet nie wiem jak, a po dru­gie, nie chcę. To czy­ste sza­leń­stwo.

Nie wspo­mi­na­jąc nawet o nie­bez­pie­czeń­stwie. I wyso­ko­ści.

– To świetna zabawa – obie­cał i przy­klęk­nął przede mną. – Stań tutaj. – Usta­wił moje stopy.

– Żadna zabawa, to samo­bój­stwo i nie zmie­rzam brać w nim udziału.

– Jeste­śmy cał­ko­wi­cie bez­pieczni. Jesz­cze jeden krok.

Moje nogi zare­ago­wały, jakby dzia­łały na auto­pi­lo­cie, a spoj­rze­nie mia­łam wbite w tyrolkę.

– Po co, do cho­lery, w ogóle to robi­cie?

– Bo nikt wcze­śniej tego nie zro­bił – odparł, jakby to wszystko wyja­śniało.

– A pomy­śle­li­ście w ogóle, że może był ku temu jakiś powód? Że to zbyt nie­bez­pieczne? Albo nie­le­galne?

Paxton roze­śmiał się, po czym wstał, pocią­gnął za coś wzdłuż moich nóg i zapiął dookoła talii.

– To naprawdę bez­pieczny zjazd, obie­cuję. Robi­łem go już setki razy, no, może nie na wyciecz­kowcu, ale w dżun­gli, z lotni i tak dalej. Tyrolka to jedna z lżej­szych akcji, jakie mam w reper­tu­arze.

– W takim razie zwa­rio­wa­łeś.

– Już to sły­sza­łem. Ramię?

Wycią­gnę­łam je przed sie­bie.

– Tak czy siak, nie zga­dzam się. Mam zamiar zejść z tej śmier­tel­nej pułapki, ina­czej zwa­nej wieżą, i wró­cić nas sta­tek.

– Nie możesz.

– Słu­cham? – wypa­li­łam, gdy zapi­nał sprzączkę na mojej piersi. Jasna cho­lera, wła­śnie skoń­czył wci­skać mnie w uprząż. – Jestem doro­słą kobietą, więc zde­cy­do­wa­nie mogę powie­dzieć „nie”.

– A, tak, jak naj­bar­dziej. Tyle że wej­ście na sta­tek zostało zablo­ko­wane, a załoga roz­po­częła pro­ce­duję odbi­ja­nia od brzegu, widzisz? – Wska­zał gdzieś za sie­bie.

Wychy­li­łam się zza jego sze­ro­kich bar­ków, wbi­ja­jąc palce w jego napiętą, wyta­tu­owaną skórę, by nie wypaść przez barierkę. Nie żar­to­wał. Wszyst­kie wej­ścia na sta­tek zamknięto, rampy wcią­gnięto, a ryk sil­ni­ków docie­rał aż tutaj.

– Chyba sobie kpisz.

– Ani tro­chę – stwier­dził, marsz­cząc nos. Wyglą­dał przy tym, jakby czuł cień skru­chy. – Słu­chaj, Leah, chyba po pro­stu zro­bi­łem złe zało­że­nie. Nie sądzi­łem, że rze­czy­wi­ście nie będziesz chciała tego zro­bić. Po pro­stu kiedy zgo­dzi­łaś się ze mną pójść, wyda­wało mi się, że wiesz, w co się paku­jesz.

– Że co? – Odchy­li­łam głowę do tyłu. – Bo według cie­bie powin­nam z auto­matu domy­ślić się, że jakiś ktoś wpad­nie na pomysł zjazdu tyrolką na pokład naszego statku?

– No cóż, ja nie jestem jakimś kto­siem – sko­men­to­wał. – Nie wiesz, kim jestem?

– O Boże, cie­kawe, czy dał­byś radę być jesz­cze bar­dziej aro­gancki?

– Pew­nie.

Prych­nę­łam w odpo­wie­dzi.

– Jakoś trudno mi w to uwie­rzyć. I co ja niby mam teraz zro­bić?

– Zje­chać razem ze mną – odparł z sze­ro­kim uśmie­chem, od któ­rego na jego twa­rzy poja­wiały się dołeczki. Dupek. – Będzie faj­nie, zoba­czysz. Poza tym teraz to jedyny spo­sób na dotar­cie na sta­tek, bo wypły­nie w chwili, gdy wylą­du­jemy, a lina zosta­nie odcięta.

– Wil­der, musimy zaczy­nać! – zawo­łał Lan­don, zacze­piony już o swoją linę.

– Czyli co, moje opcje to albo zje­chać z tobą po tej pie­kiel­nej tra­sie, albo wró­cić pro­sto do domu?

– Zawsze możesz dołą­czyć do nas w następ­nym por­cie. Dobi­jamy do niego chyba za cztery dni, co?

– Stra­ci­ła­bym cały tydzień nauki!

– No, na to wygląda. – Wzru­szył ramio­nami.

– Nie. Lubię. Cię. – Wyplu­łam z sie­bie każde słowo.

Mały John poja­wił się obok z dwoma kaskami. Trzy­maj się tej wście­kło­ści, jest bez­piecz­niej­sza od lęku.

– Ale ja jakby cię lubię, więc to mi wystar­cza. Od zawsze mia­łem sła­bość do takich petard jak ty.

On jest nie­wia­ry­godny.

– Jazda, dzie­ciaki – zawo­łał Mały John.

– No już, pożyj tro­chę.

– To mi wygląda bar­dziej jak pro­sta droga ku śmierci, no chyba że znasz jakiś nie­za­wodny spo­sób na to, żebym rze­czy­wi­ście była bez­pieczna.

Zabrał kask z dłoni kolegi, ścią­gnął gumkę z moich wło­sów i prze­cze­sał mi je pal­cami.

– Masz nie­sa­mo­wite włosy, Leah.

– A ty nie­sa­mo­wite ego, Paxton – skon­tro­wa­łam.

Wsu­nął mi kask na głowę, popra­wił paski, po czym spiął je przy bro­dzie i chwilę póź­niej zro­bił to samo u sie­bie.

– Jest coś, na co naj­bar­dziej cze­kasz przy oka­zji rejsu?

– Na pewno nie na zjazd tyrolką.

– Nie wywi­niesz się. Powiedz mi, jaka jest jedna rzecz, któ­rej nie możesz się docze­kać?

Prze­łknę­łam ślinę i sku­pi­łam się na tym, o czym rze­czy­wi­ście marzy­łam przez ostat­nie pół roku.

– Myko­nos. To jedna z nie­obo­wiąz­ko­wych wycie­czek i wła­śnie tam chcia­ła­bym się zna­leźć.

W jego oczach bły­snęło zasko­cze­nie, jed­nak szybko je ukrył.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Mój ojciec oświad­czył się mamie na plaży Kali­fa­tis.

Mama, odkąd pamięta, oba­wiała się mał­żeń­stwa i więk­szych zobo­wią­zań, ale kie­dyś przy­znała, że wła­śnie pobyt z tatą w tam­tym miej­scu spra­wił, że odrzu­ciła cały strach i zaak­cep­to­wała swoje prze­zna­cze­nie. Może to głu­pie, ale nie potra­fi­łam wyzbyć się nadziei, że jeśli też się tam znajdę, to będzie ze mną podob­nie. Tyle że teraz to wła­śnie podobny strach wbi­jał mi stopy w pod­łoże i pró­bo­wał odcią­gnąć jak naj­da­lej od tyrolki.

– Zała­twione. Zabiorę cię na Myko­nos.

Wstrzy­ma­łam oddech, zda­jąc sobie sprawę z tego, jak kosz­towna była ta wycieczka, i że mój pakiet sty­pen­dialny jej nie obej­mo­wał.

– Ale dla­czego?

– Bo muszę odsta­wić swoją kore­pe­ty­torkę na sta­tek. – Zer­k­nął gdzieś nade mną i zaro­zu­miały uśmie­szek powró­cił na jego usta, zale­d­wie parę sekund przed tym, jak kamera mignęła tuż obok mojego lewego ramie­nia. Chwila pry­wat­no­ści dobie­gła końca. – Decy­zja należy do cie­bie, Petardko, ale masz jakąś minutę na jej pod­ję­cie.

To już się chyba stało moty­wem prze­wod­nim tego dnia.

Mój umysł galo­po­wał z pręd­ko­ścią miliona kilo­me­trów na godzinę, jed­nak zwol­nił w chwili, gdy Paxton poło­żył mi dło­nie na ramio­nach, doma­ga­jąc się nie­po­dziel­nej uwagi.

– Jeśli to zro­bisz, zabiorę cię na Myko­nos. Oso­bi­ście dopil­nuję, by była to wycieczka two­jego życia, ale musisz zaak­cep­to­wać warunki umowy. Kore­pe­ty­cje, apar­ta­ment, kamery, wszystko.

– A co, jeśli tego nie zro­bię?

Prze­su­nął języ­kiem po dol­nej war­dze i jak­kol­wiek sek­sowne by to nie było, odnio­słam wra­że­nie, że zro­bił to nie­świa­do­mie, w ner­wo­wym odru­chu.

– Zapew­nię ci powrót do domu pierw­szą klasą na mój koszt i będziesz mogła wspo­mi­nać dzi­siej­szy dzień jako ten, gdy pra­wie zro­bi­łaś coś wyjąt­kowo głu­piego.

– A co wtedy będzie z tobą? Nic, prawda? Po pro­stu wycią­gniesz kolejne imię z kore­pe­ty­tor­skiej tiary przy­działu?

Paxton pokrę­cił głową.

– Wszy­scy dostępni kore­pe­ty­to­rzy zostali już przy­dzie­leni. Poza tym zosta­łaś wybrana spe­cjal­nie dla mnie ze względu na swoje zdol­no­ści. Jeśli odej­dziesz, praw­do­po­dob­nie zawalę rok, a ci wszy­scy ludzie – gestem dłoni wska­zał na ekipę zebraną dookoła nas i pochy­lił się, by dokoń­czyć szep­tem: – stracą pracę.

Poczu­łam, jakby wła­śnie zło­żył mi na ramio­nach ogromny cię­żar i w tej samej sekun­dzie zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy to wła­śnie o tym myślał, gdy po raz pierw­szy dostrze­głam go tak zadu­ma­nego.

– Ile zaj­mie nam zjazd?

– Mak­sy­mal­nie pięć sekund.

Moje serce zabiło moc­niej, jakby wie­działo już, jaką decy­zję podejmę.

Jeśli zamknę oczy, to nim się zorien­tuję, będzie po wszyst­kim, co?

Deli­kat­nym ruchem zało­żył mi kosmyk wło­sów za ucho, odsu­wa­jąc go poza paski kasku wiszące przy uszach. Jak mogła­bym dać mu do zro­zu­mie­nia, o jak wiele prosi, bez nie­po­trzeb­nego roz­trzą­sa­nia swo­jej prze­szło­ści i robie­nia z sie­bie idiotki? Bez powrotu do tam­tej nocy… i następ­nego poranka? Bez patrze­nia, jak ta pełna zaro­zu­mia­ło­ści mina nie­uchron­nie zmie­nia się pełną współ­czu­cia, ale i cho­ro­bli­wej cie­ka­wo­ści?

Jak mogła­bym kie­dy­kol­wiek zosta­wić prze­szłość za sobą, jeśli nie wsia­dła­bym na ten cho­lerny sta­tek? Czy byłoby lepiej, gdy­bym wciąż tkwiła w koko­nie bez­pie­czeń­stwa, zamknięta w sobie? Tak.

Ale co się wtedy sta­nie z całą tą ekipą? Z ludźmi, któ­rzy stracą pracę?

Unio­słam spoj­rze­nie i utkwi­łam je w oczach Paxtona. Przez moment patrzy­li­śmy na sie­bie, bez słowa dzie­ląc się tym, czego nie czu­łam od lat: zaufa­niem. On zapewni mi bez­pie­czeń­stwo. Z jakie­goś powodu czu­łam to w każ­dym skrawku poła­ta­nego ciała.

– To jak będzie, Leah? Jesteś gotowa na przy­godę? – spy­tał, tym razem miękko, jakby jakimś cudem domy­ślił się, jak wiele przez niego ryzy­kuję.

W odpo­wie­dzi wykrztu­si­łam jedno słowo, o któ­rym wie­dzia­łam, że odmieni… wszystko.

– Tak.

Rozdział drugi

Paxton

Port w Miami

Powie­działa „tak”. Nie spo­dzie­wa­łem się, jak wiele może zna­czyć jedno krót­kie słowo, dopóki nie wydo­było się z jej nie­mal cał­ko­wi­cie zaci­śnię­tych ze zło­ści ust. Ust, które przy­kuły moją uwagę już w pierw­szej chwili, w któ­rej ją ujrza­łem. Dopro­wa­dzi­łem ją do plat­formy, gdzie cze­kał już Lan­don, który zna­cząco pokrę­cił głową.

Co naj­mniej tuzin dziew­czyn dałoby się pokroić za to, byśmy mogli razem zje­chać z tego miej­sca, i mój przy­ja­ciel dosko­nale o tym wie­dział. Ale ja kaza­łem się odwa­lić prak­tycz­nie każ­dej z nich, włą­cza­jąc w to Zoe, i zabra­łem tutaj tę spiętą kore­pe­ty­torkę w nadziei, że to ją do mnie prze­kona. Tyle że Leah wyglą­dała, jakby udało mi się osią­gnąć coś dokład­nie odwrot­nego.

Gdy przy­pią­łem nas do tyrolki, wyglą­dała na jesz­cze bar­dziej zestre­so­waną.

John zabez­pie­czył sprzęt i dał nam ostat­nie wska­zówki.

– No dobra, miej­sce do lądo­wa­nia macie ozna­ko­wane. Kiedy pocią­gnie­cie za ten pasek, wypnie­cie się i zacznie­cie spa­dać. Od ziemi będą was dzie­lić jakieś trzy metry, ale miej­sce jest dobrze napchane pianką, więc nie macie się o co mar­twić.

– Chwila, na doda­tek wypi­namy się i spa­damy? – dziew­czyna pisnęła i zaci­snęła dło­nie na uprzęży z taką mocą, że aż pobie­lały jej knyk­cie. – Nic nie mówi­łeś o spa­da­niu. Powie­dzia­łeś, że będzie bez­piecz­nie.

– Spad­niemy na ogromną podu­chę, Leah. Albo to, albo ude­rzymy w ścianę. Mamy hamulce, one nas spo­wol­nią, więc o nic się nie bój.

– O nic się nie bój, mówi – wymam­ro­tała. – Będzie bez­piecz­nie, mówi. Dupek jeden.

– Hej, sły­sza­łem to! – wark­ną­łem. Zazwy­czaj zasłu­gi­wa­łem na to miano dopiero rano, gdy pozby­wa­łem się laski po tym, jak ją prze­le­cia­łem. Nie żebym miał cokol­wiek prze­ciwko numer­kowi z Leah. Do dia­bła, ręce aż mnie świerz­biły, by poło­żyć je na jej nie­wia­ry­god­nie ide­al­nym tyłku, ale po takiej akcji moje szanse na zdo­by­cie w tym roku śred­niej, jakiej ode mnie ocze­ki­wano, byłyby równe zeru.

– I dobrze – odwark­nęła.

– Ooo, już ją lubię! – zaśmiał się Lan­don.

– Zamknij się, Nova – zwró­ci­łem się do niego pseu­do­ni­mem, pamię­ta­jąc, że wciąż obser­wują nas kamery, i zano­to­wa­łem w duchu, żeby uświa­do­mić Leah, że w pierw­szej kolej­no­ści nazy­wamy go „Casa­nova”.

Wpią­łem się pod tyrolkę za Leah i mocno przy­cią­gną­łem do sie­bie to jej drobne ciałko. W momen­cie, gdy nasze ciała się zetknęły, nie­mal się we mnie wtu­liła, a ja poczu­łem prze­dziwną chęć, by oto­czyć ją ramio­nami i zanieść z powro­tem na sta­tek – pie­przyć numer, kamery, wszystko. Coś mi mówiło, że cała ta złość, którą mi oka­zy­wała, była tylko przy­krywką dla innego uczu­cia – stra­chu.

– Jesteś tego pewna? – spy­ta­łem, muska­jąc ustami jej ucho.

– Tak, jest okej – odszep­nęła.

Prze­su­nę­li­śmy się do przodu, aż po kra­wędź plat­formy, którą zbu­do­wała ekipa Rene­ga­tów, a wtedy Leah ponow­nie zesztyw­niała.

– Ja… ja… kiep­sko radzę sobie z wyso­ko­ścią.

Kurwa, teraz mi o tym mówi? Boże, ale ze mnie dupek.

– Powiedz tylko słowo, a wszystko odwo­łam, Leah. Wykom­bi­nu­jemy, jak cię prze­trans­por­to­wać na pokład.

– Nie. – Całym cia­łem dziew­czyny wstrzą­snął dreszcz, jed­nak kon­ty­nu­owała pew­nym sie­bie, moc­nym gło­sem: – Zro­bię to, po pro­stu… – Zaczęła szyb­ciej oddy­chać, więc oto­czy­łem ją ramio­nami, pra­wie kry­jąc w nich całą jej syl­wetkę. – Po pro­stu nie pozwól mi spaść.

Zaufała mi. W moich koń­czy­nach roz­wi­nęło się jakieś pra­wie nie­znane mi uczu­cie. To była potrzeba, by ją ochro­nić. Spra­wiała, że czu­łem się jak ostatni gnój, że namó­wie­nie jej do tego zjazdu, a jed­no­cze­śnie potężny jak sam Super­man, bo mogłem trzy­mać ją w swo­ich ramio­nach.

Tylko dla­czego prze­czu­wa­łem, że ta drobna kobietka okaże się moim kryp­to­ni­tem?

Pozby­łem się tej myśli z głowy.

– Nie pozwolę, by coś ci się stało. Przy­rze­kam.

– Okej, miejmy to już głowy.

Wycią­gną­łem kciuka w stronę Lan­dona.

– Nova?

– Gotowy! Wil­der?

– Jazda z tym!

Roz­pę­dzi­li­śmy się do skoku i nagle zna­leź­li­śmy się w powie­trzu. Czu­łem w żyłach pory­wa­jący pęd, wyrzut jedy­nego nar­ko­tyku, któ­rego nie potra­fi­łem sobie odmó­wić – adre­na­liny.

W pierw­szej chwili Leah wstrzy­mała oddech, jed­nak po chwili wydała z sie­bie wes­tchnie­nie. Nie się­gała dłońmi ku wła­snym paskom, a moje ramiona wciąż ota­czały ją bez­piecz­nie w talii. Powi­nie­nem był ją wypu­ścić, dać nieco prze­strzeni, którą naka­zy­wały wymogi bez­pie­czeń­stwa, ale coś mi pod­po­wia­dało, że najbez­piecz­niejsza będzie przy mnie.

A może po pro­stu zwa­rio­wa­łem i to ja potrze­bo­wa­łem trzy­mać ją jak naj­bli­żej sie­bie.

Minę­li­śmy dziób statku, a póź­niej mostek, i zbli­ży­li­śmy się do gór­nego pod­kładu. Mocny bas z gło­śni­ków w miej­scu, w któ­rym odby­wała się impreza, rósł z każ­dym kolej­nym metrem, by powi­tać nas w naszym nowym tym­cza­so­wym domu. Około tysiąca stu­den­tów dosko­nale bawiło się pod nami i wiwa­to­wało, gdy ich mija­li­śmy, cho­ciaż wszystko działo się tak szybko, że pew­nie ledwo nas widzieli.

Strefa lądo­wa­nia znaj­do­wała się tuż przed base­nem – była nią ogromna poduszka powietrzna z rów­nie wiel­kim nadru­ko­wa­nym X-em, jakby rze­czy­wi­ście ist­niała szansa prze­ocze­nia jej. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie co Lan­don się­gną­łem w bok, by zacząć hamo­wać.

Pocią­gną­łem za pasek, jed­nak nic się nie stało.

Prze­le­cie­li­śmy obok Lan­dona, więc szarp­ną­łem jesz­cze raz. Kurwa.

Nie pani­kuj. Prze­su­ną­łem dłoń do przodu, by użyć zapa­so­wego mecha­ni­zmu hamu­ją­cego na uprzęży Leah, jed­nak pod­dał się ze zbyt dużą łatwo­ścią. Co gor­sza, zjeż­dża­li­śmy teraz jesz­cze szyb­ciej.

Strefa lądo­wa­nia była o jakąś sekundę przed nami, a my wciąż poru­sza­li­śmy się ze zbyt dużą pręd­ko­ścią. Obie­ca­łeś, że będzie bez­pieczna. Że nic się jej nie sta­nie. Przy tak szyb­kim zjeź­dzie ist­niało ryzyko ude­rze­nia w poduszkę i odbi­cia się od niej pro­sto w tłum, albo co gor­sza, wypad­nię­cia za burtę.

– Umiesz pły­wać? – krzyk­ną­łem, ści­ska­jąc ją moc­niej.

– Tak? – odpo­wie­działa.

– To dobrze! – Strefa lądo­wa­nia znik­nęła za nami, nim w ogóle zdą­ży­li­śmy ode­tchnąć. – Wstrzy­maj oddech!

Poczu­łem, jak jej klatka pier­siowa się unosi. Zaraz przed tym, jak dotar­li­śmy do basenu, chwy­ci­łem za oby­dwa paski, o któ­rych wcze­śniej wspo­mi­nał Mały John, i szarp­ną­łem za nie z całej siły, modląc się, by zadzia­łały. Linki puściły.

A my spa­dli­śmy.

Przy­cią­gną­łem ją mocno do sie­bie i unio­słem kolana, by przy­jąć na sie­bie siłę ude­rze­nia.

Kurwa, to zaboli.

Ude­rzy­li­śmy o taflę wody tak mocno, że aż zdzi­wiło mnie, że się od niej nie odbi­li­śmy. Zaparło mi dech w pier­siach, a po całych ple­cach roz­szedł się ból, jed­nak nie wypu­ści­łem Leah z objęć aż do momentu, gdy dotkną­łem tył­kiem dna. Dopiero wtedy z całej siły wypchną­łem ją do góry, by mogła wypły­nąć na powierzch­nie.

Z każ­dym wyma­chem nóg zbli­ża­łem się w stronę słońca, aż wresz­cie byłem w sta­nie napeł­nić płuca czy­stym, słod­kim powie­trzem.

– Wszystko dobrze? – spy­ta­łem Leah, która dry­fo­wała obok. Miała sze­roko otwarte oczy i ury­wany oddech, jakby była na gra­nicy hiper­wen­ty­la­cji. – Leah?

Zmniej­szy­łem dystans mię­dzy nami i przy­cią­gną­łem ją do sie­bie, holu­jąc nas oboje w kie­runku pły­ci­zny, aż byłem w sta­nie dotknąć sto­pami dna.

Jej usta otwie­rały się i zamy­kały, jed­nak nie wydo­by­wał się z nich żaden dźwięk.

– Stary, to było epic­kie! – wrza­snął jakiś stu­dent znad basenu, przez co sta­łem się aż nadto świa­domy, że wszy­scy nas obser­wo­wali.

– Rene­gaci! Rene­gaci! – skan­do­wał tłum.

Po raz pierw­szy w życiu nie posła­łem do kamery swo­jego dzi­kiego rene­gac­kiego uśmieszku ani nie wyrzu­ci­łem rąk w górę w geście zwy­cię­stwa. Zamiast tego chwy­ci­łem twarz Leah w swoje dło­nie i prze­chy­li­łem nieco jej pod­bró­dek, by spoj­rzeć w te oczy o bar­wie whi­sky.

– Leah, powiedz coś. Cokol­wiek.

Głę­boko nabrała tchu i prze­stała drżeć, gdy unio­sła ręce do mojej piersi.

– Jesteś. Praw­dzi­wym. Dup­kiem.

Chyba można zali­czyć to jako „cokol­wiek”.

Chwilę póź­niej popchnęła mnie do tyłu, a ja pośli­zgną­łem się i wpa­dłem pod wodę, smar­ka­jąc nią, gdy wynu­rzy­łem się z powro­tem na powierzch­nię. Pozbie­ra­łem się i podą­ży­łem za Leah wycho­dzącą z basenu. Mokra koszulka otu­lała wszyst­kie jej drobne krą­gło­ści, a dżinsy przy­le­piły się do ud. Czemu, do dia­bła, w ogóle miała na sobie dżinsy w taką pogodę?

Ale chyba wszystko było z nią w porządku? Nie kulała, więc raczej spraw­dzi­łem się jako poduszka przyj­mu­jąca na sie­bie całą siłę ude­rze­nia. Tak czy siak, wyglą­dała na całą. Wkur­wioną, ale całą.

– Wil­der, twoja kolej! – krzyk­nął Bobby gdzieś znad kra­wę­dzi basenu. Miał słu­chawkę w uchu i pod­kładkę w dłoni.

Zdją­łem kask, odgar­ną­łem włosy z twa­rzy i zmu­si­łem się, by ruszyć w prze­ciw­nym kie­runku niż Leah – ku sce­nie, na któ­rej tuż obok DJ-a stał już Lan­don, przy­ćmie­wa­jąc drobną postać Penny. Z gło­śni­ków wydo­by­wał się głę­boki rytm i zazwy­czaj ten moment był szczy­tem mojego haju, bo kolejny numer zakoń­czył się powo­dze­niem. Wszy­scy, któ­rych mija­łem, nie­ważne, czy faceci, czy dziew­czyny, doty­kali mnie albo pokle­py­wali po ple­cach, gdy sze­dłem w stronę pod­wyż­sze­nia.

Przy­kle­iłem na twarz sztuczny wil­de­rowy uśmiech, poko­nu­jąc jed­no­cze­śnie po dwa stop­nie.

– Chcę widzieć tu cały kurew­ski sprzęt, mój i Leah – syk­ną­łem cicho do Bobby’ego, kiedy go mija­łem.

Otwo­rzył sze­rzej oczy, ale ski­nął głową.

– Jasne, Wil­der. Ktoś z ekipy zaraz je ogar­nie.

Potrze­bo­wa­łem roz­krę­cić na czyn­niki pierw­sze każdy z sys­te­mów hamul­co­wych i dowie­dzieć się, dla­czego, do cho­lery, oby­dwa zawio­dły. Boże, ten numer mógł skoń­czyć się tra­gicz­nie. Mogłem wła­śnie nieść Leah do punktu medycz­nego, by nasta­wili jej zła­mane kości albo, co gor­sza, zdra­py­wać jej skórę ze ściany, do któ­rej przy­mo­co­wany był koniec liny.

Penna posłała mi sze­roki, olśnie­wa­jąco biały uśmiech i unio­sła dłoń, by zbić ze mną piątkę, jed­nak nie umknął mi nie­po­kój malu­jący się w jej oczach. Przy­cią­gną­łem ją do sie­bie w czymś, co dla innych miało wyglą­dać jak uścisk świę­tu­ją­cych przy­ja­ciół, ukła­da­jąc przy tym dło­nie nad talią dziew­czyny. Trzy­ma­nie jej w ten spo­sób, gdy miała na sobie bikini, od zawsze wyda­wało mi się tro­chę nie­zręczne.

– Wszystko gra? – wyszep­tała.

– Taaa. Po wszyst­kim musimy się spo­tkać. Bez kamer.

Ski­nęła głową i odsu­nęła się z uśmie­chem, po czym unio­sła mikro­fon.

– To dopiero była jazda bez trzy­manki, co? – spy­tała, zara­ża­jąc śmie­chem wszyst­kich zebra­nych.

Tłum stu­den­tów zary­czał, a Lan­don wyrzu­cił dło­nie do góry w geście zwy­cię­stwa, choć uniósł brwi, gdy spoj­rzał w moją stronę.

– Póź­niej – rzu­ci­łem bez­gło­śnie, na co ski­nął głową.

Penna podała mi mikro­fon. Nade­szła moja kolej.

– Jak tam, Rene­gaci?

Widzo­wie osza­leli, a ja posła­łem im uśmie­szek, z któ­rego byłem znany.

– W razie, gdy­by­ście jesz­cze się nie poła­pali, ja jestem Wil­der, ten tutaj to Nova – wska­za­łem na Lan­dona, który uniósł pięść – a to Rebel. – Penna poma­chała w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie spo­sób. – Razem two­rzymy ekipę Rene­ga­tów.

Z tłumu dobie­gły kolejne wiwaty.

– Tak sobie pomy­śle­li­śmy, że skoro let­nie roz­grywki X Games1 dobie­gły końca, zro­bimy sobie prze­rwę od zdo­by­wa­nia medali i odwa­la­nia róż­nych akro­ba­cji, które póź­niej oglą­da­cie na YouTu­bie, i zamiast tego popły­niemy z wami w rejs dookoła świata. Na całe szczę­ście spon­so­rzy nie mieli nic prze­ciwko. I co wy na to?

Ludzie zaczęli wrzesz­czeć, a wtedy Lan­don posta­no­wił dodać coś od sie­bie.

– No, ale nie ocze­kuj­cie żad­nych poje­ba­nych nume­rów na pokła­dzie, obie­ca­li­śmy się zacho­wy­wać.

– I jak sami widzi­cie, dotrzy­mują słowa – wtrą­ciła Penna, a tłum ryk­nął śmie­chem.

Sta­tek wypły­nął z portu. Lan­don oddał mi mikro­fon.

– To co, zio­meczki, jeste­ście gotowi na przy­godę życia? – spy­ta­łem, rzu­ca­jąc slo­ga­nem, któ­rego czę­sto uży­wa­li­śmy.

– Jeste­śmy gotowi!

– Aj, wy nasi mali Rene­gaci! – dro­czyła się Penna z uśmie­chem na ustach.

– Czas roz­krę­cić tę imprezę! – wrza­sną­łem i dałem znak DJ-owi.

Muzyka ponow­nie roz­brzmiała w powie­trzu, rów­nie gło­śno, co wcze­śniej, a stu­denci zaczęli tań­czyć i wyma­chi­wać drin­kami. Odda­łem mikro­fon, po czym ski­ną­łem do Penny i Lan­dona, by prze­szli ze mną na bok sceny, nim dorwą nas kamery.

– Co tam się stało, do kurwy nędzy? – spy­tał z powagą Lan­don, od razu prze­cho­dząc do sedna.

– Hamulce zawio­dły. Oby­dwa.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie zna­cząco.

– Uprze­dza­jąc twoje pyta­nie, spraw­dzi­łem oby­dwa jesz­cze w pokoju, zanim w ogóle wyszli­śmy na wieżę.

– Ale przed czy po tym, jak spro­wa­dzi­łeś tu swoją kolejną gwiazdkę? – rzu­ciła Penna. – Nie była czę­ścią planu, a ty dobrze wiesz, że nie­na­wi­dzę takich nie­spo­dzia­nek.

– To tylko moja kore­pe­ty­torka i z kolei wy oby­dwoje dobrze wie­cie, że jeśli ona w pełni się nie zaan­ga­żuje, to będę miał prze­je­bane. Zresztą, wszy­scy będziemy mieli. Liczy­łem na to, że dzięki temu uda mi się prze­cią­gnąć ją na naszą stronę.

– No i ten pomysł oka­zał się strza­łem w kolano, bra­cie – sko­men­to­wał Lan­don.

– Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Słu­chaj­cie, nie chcę brzmieć jak para­noik, ale dopóki nie dostanę tych czę­ści i nie ustalę, co pomi­ną­łem, to każde z nas samo zaj­muje się wła­snym sprzę­tem. Umowa stoi?

Przy­ja­ciele ski­nęli gło­wami. Na pewno nie spar­to­li­łem sprawy ze sprzę­tem i oby­dwoje o tym wie­dzieli, ale żad­nemu z nas nie prze­szła przez gar­dło ta inna opcja. Nie chcia­łem nawet myśleć, że ktoś celowo miałby sabo­to­wać numer, tym bar­dziej, gdy brała w nim udział Leah. To była chyba naj­ła­twiej­sza akcja, na jaką posta­wi­łem w ciągu ostat­nich dwóch lat, ale z łatwo­ścią mogła się prze­ro­dzić w tę z naj­gor­szym zakoń­cze­niem.

– Od teraz mamy oczy dookoła głowy. Spo­tkajmy się póź­niej, żeby prze­dys­ku­to­wać następną miej­scówkę. I ani słowa o tym przed kame­rami. Ani przy Leah. – Wbi­ja­łem w nich spoj­rze­nie aż do chwili, gdy potwier­dzili ski­nie­niami głów.

– Wil­der!

Bobby truch­tał w naszą stronę, a jego czoło prze­ci­nała duża zmarszczka. Od około roku zaj­mo­wał się pro­duk­cją naszego doku­mentu i przez cały ten czas ni­gdy nie widzia­łem go zestre­so­wa­nego.

– Co tam?

– Sprzęt znik­nął. Nie wiem, kto go zabrał, ale teraz została tylko lina. Ten Novy wciąż wisi, ale oby­dwa twoje znik­nęły.

– Kurwa.

– Patrzą na nas – mruk­nęła Penna, wska­zu­jąc w miej­sce za mną, w któ­rym zebrała się już ekipa fil­mowa.

– Na dziś to wszystko. Może­cie nakrę­cić tro­chę mate­riału z imprezy, ale ja wra­cam do pokoju, żeby się upew­nić, że mam wszystko gotowe na jutrzej­sze zaję­cia – oznaj­mi­łem.

– Zaję­cia, jeeej… – sko­men­to­wała Penna, iro­nicz­nie klasz­cząc w dło­nie.

Lan­don prze­wró­cił oczami i odszedł, bez wąt­pie­nia po to, by zna­leźć kolejną dziew­czynę, którą wpi­sze na swoją listę pod­bo­jów. W nor­mal­nej sytu­acji miał­bym daleko gdzieś życie ero­tyczne przy­ja­ciół, ale w tym tema­cie Lan­don balan­so­wał już na gra­nicy auto­de­struk­cji. Z każ­dym kolej­nym numer­kiem sta­czał się coraz bar­dziej, a jego oczy sta­wały się ciem­niej­sze i coraz bar­dziej puste, a ja nie mia­łem w tej kwe­stii nic do powie­dze­nia – nie, dopóki nie uda mi się napra­wić tego, co sam w nim zepsu­łem… o ile było to jesz­cze w ogóle moż­liwe.

Ekipa posta­no­wiła zro­bić to, do czego ich zachę­ci­łem, i poprzy­glą­dać się tro­chę stu­dent­kom w stro­jach kąpie­lo­wych, tym samym zosta­wia­jąc mnie z Penną na odle­głym krańcu sceny.

Prze­su­ną­łem wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nym tłu­mie, mimo że dostrze­że­nie jej wśród tysiąca innych osób gra­ni­czyło z cudem.

– Poszła sobie – oznaj­miła z uśmiesz­kiem Penna.

– Muszę spraw­dzić, czy wszystko z nią w porządku. Coś mi się zdaje, że spier­do­li­łem po kró­lew­sku, nama­wia­jąc ją na ten zjazd. Ani przez chwilę nie prze­szło mi przez myśl, że aż tak ją to prze­razi.

– Nie każdy jest zbu­do­wany z tej samej gliny, co my, Pax. Więk­szość będzie z uwagą oglą­dać nasze numery, skoki na moto­rach, sza­lone zjazdy na nar­tach, ale sami w życiu nawet ich nie spró­bują. Poza tym po tym, co usły­sza­łam u cie­bie w apar­ta­men­cie, ona nie do końca wie, kim jesteś. Wygląda na to, że blask sławy wiel­kiego Paxtona Wil­dera nie spły­nął jesz­cze na wszyst­kich.

Unio­słem dło­nie w geście pod­da­nia.

– Dobra, zała­pa­łem.

– A poza tym, jeśli chciał­byś zapew­nić dziew­czy­nie pry­wat­ność, to może nie wcią­gaj jej swoje popisy kaska­der­skie, dupku.

– Jasna sprawa, mamu­siu.

Przy­ja­ciółka wierz­chem dłoni pac­nęła mnie w pierś.

– I nie wchodź do jej pokoju fron­to­wymi drzwiami, tylko roz­sie­jesz nie­po­trzebne plotki, a wąt­pię, czy marzy jej się nie­po­trzebne zain­te­re­so­wa­nie, więc po pro­stu prze­chodź przez bal­kon.

– Dobry plan. Co ja bym bez cie­bie zro­bił?

Penna poło­żyła głowę na moim ramie­niu.

– Na szczę­ście ni­gdy się tego nie dowiesz, a teraz spa­daj. Jeśli uda ci się wto­pić w tłum na tyle, by kamery zła­pały kilka dobrych ujęć, póź­niej będziesz mógł wymknąć się przy barze, żeby spraw­dzić, jak się ma.

– Dzięki – rzu­ci­łem, przy­tu­la­jąc ją do sie­bie.

– Nie ma za co – stwier­dziła, gdy się od sie­bie odsu­nę­li­śmy. – No, dziew­czyna była prze­ra­żona, ale coś mi mówi, że jest sil­niej­sza, niż ci się wydaje.

– Czemu tak myślisz?

Leah drżała, ledwo oddy­chała, a kiedy ude­rzy­li­śmy o taflę basenu, jej twarz miała bled­szy odcień niż więk­szość moich prze­ście­ra­deł.

– Przede wszyst­kim zde­cy­do­wała się wziąć udział w zjeź­dzie. Mogła odmó­wić i zażą­dać, żebyś zabrał ją z powro­tem na sta­tek i dobrze wiesz, że byś to zro­bił, a jed­nak tak się nie stało. Zaufała ci i pozwo­liła przy­piąć się do liny.

– I patrz no, co z tego wyszło.

– Dowiemy się, co się stało ze sprzę­tem, musimy go po pro­stu zna­leźć. Założę się, że ktoś z ekipy go zabrał przed Bob­bym. Nie przej­muj się tym na zapas.

Naprawdę mia­łem nadzieję, że to prawda, i że cała sytu­acja okaże się tylko głu­pim wypad­kiem przy pracy, któ­rego bez trudu będzie można unik­nąć w przy­szło­ści. Z tyłu głowy coś mi jed­nak pod­po­wia­dało, że wcale tak nie było, tyle że sam nie wie­dzia­łem, skąd się brało to prze­czu­cie.

– Dobra, lepiej znajdźmy ten sprzęt. Poga­damy póź­niej. – Odwró­ci­łem twarz w kie­runku impre­zu­ją­cego tłumu i zaczą­łem szu­kać naj­szyb­szej drogi do wyj­ścia.

– Pax, ona nawet nie wrza­snęła.

– Co? – spy­ta­łem, zer­ka­jąc na Pennę jesz­cze raz.

– Ani w trak­cie zjazdu, ani nawet kiedy wypią­łeś ją nad base­nem. Spa­da­li­ście, a ona nie wydała z sie­bie dźwięku. Może i była prze­ra­żona, ale nie dała tego po sobie poznać. Pamię­taj o tym, gdy będziesz prze­pra­szał.

– A skąd wiesz, że będę prze­pra­szał? – Ni­gdy mi się to nie zda­rzało. Słowo „prze­pra­szam” nie ist­niało nawet w moim słow­niku. Po co żało­wać cze­go­kol­wiek, gdy wszystko, co się dzieje w życiu, pro­wa­dzi do obec­nej chwili? Kształ­tuje osobę, którą się jest? Nawet naj­więk­szy błąd jest po pro­stu kolejną nicią na płót­nie zwa­nym życiem.

– Widzia­łam, jak na nią patrzysz. Uwierz mi, jeśli nie prze­pro­sisz teraz, z pew­no­ścią kie­dyś zro­bisz to za coś innego.

Nie zno­si­łem w Pen­nie tylko jed­nego – pra­wie ni­gdy się nie myliła.

Rozej­rza­łem się po kory­ta­rzu, po czym zapu­ka­łem do apar­ta­mentu Leah. Penna miała rację, nie chcia­łem, by kore­pe­ty­torka stała się boha­terką jakiejś dur­nej plotki, ale nie mogłem też wpa­ro­wać do niej przez bal­kon – nie po tym, jak zarzu­ciła mi, że chcę mieć do niej „łatwy dostęp”.

Drzwi otwo­rzyły się na oścież i sta­nęła w nich Leah. Była świeżo po prysz­nicu, miała na sobie białą bok­serkę i spodnie od piżamy, a jej oczy ciskały w moją stronę gromy. Jasna cho­lera, czy ona naprawdę musiała mieć takie zabój­cze ciało? Czemu nie mogła być po pro­stu prze­ciętna albo wredna? To, jak bar­dzo mnie pocią­gała, było naprawdę nie na miej­scu.

– Czego chcesz, Wil­der? – spy­tała, krzy­żu­jąc ramiona na ide­al­nych pier­siach. Tyle że nie patrzy­łem w ich stronę, o nie. Wpa­try­wa­łem się w jej twarz, ni­gdzie indziej. Wspięła się na palce, by spoj­rzeć ponad moim ramie­niem. – A gdzie się podział zastęp kamer i ubó­stwia­ją­cych cię fanów?

Skrzy­wi­łem się na te słowa.

– Żad­nych kamer i fanów. Mogę wejść?

Wyzy­wa­jąco unio­sła brew.

– A co, jeśli powiem, że nie?

– To będę sie­dział na progu, aż dogo­nią mnie tu wcze­śniej wspo­mniane kamery i ubó­stwia­jący fani.

Prych­nęła w odpo­wie­dzi, ale cof­nęła się i wpu­ściła mnie do środka. Drzwi zatrza­snęły się za nami, a póź­niej prze­szli­śmy do salonu, który był mniej­szy, a jed­no­cze­śnie o wiele bar­dziej przy­tulny niż mój. Prze­su­ną­łem dłońmi po wciąż wil­got­nych spoden­kach, by upew­nić się, że nie ścieka z nich woda, na któ­rej mogłaby się póź­niej pośli­zgnąć.

– Podoba mi się twój pokój.

– To dobrze, skoro upar­łeś się, by za niego zapła­cić. Ile mamy czasu, zanim zjawi się tu ekipa fil­mowa i zażąda, żebym ich wpu­ściła? Bo nie zamie­rzam tego zro­bić. Nie na to się pisa­łam, Wil­der.

– Paxton – popra­wi­łem ją. – Dla reszty świata może i jestem Wil­de­rem, ale skoro będziemy spę­dzać ze sobą mnó­stwo czasu, wolał­bym w twoim towa­rzy­stwie nie grać pod publiczkę, o ile nie masz nic prze­ciwko.

Cho­lera, zabrzmiało to o wiele moc­niej, niż pla­no­wa­łem. Coś w tej dziew­czy­nie spra­wiało, że w każ­dej komórce ciała czu­łem napię­cie, przez co zapo­mi­na­łem o wylu­zo­wa­niu i opa­no­wa­niu, jakie przez ostat­nich kilka lat dopra­co­wy­wa­łem w pocie czoła do per­fek­cji. Wystar­czyło jedno spoj­rze­nie na jej skrzy­żo­wane ramiona, by wie­dzieć, że ta dziew­czyna, ta zagadka, zbu­do­wała wokół sie­bie gruby mur. Mur, który despe­racko pra­gną­łem zbu­rzyć, by ją uszczę­śli­wić i by cho­ciaż odro­binę prze­jęła się tym, czy zdam, czy zawalę rok.

– I żad­nych kamer. Nie wolno im tu przy­cho­dzić. Twój pokój jest cał­ko­wi­cie poza zasię­giem ekipy fil­mo­wej.

Nieco roz­luź­niła ramiona, co odczy­ta­łem jako oznakę ulgi.

– No cóż, dzię­kuję, że wzią­łeś to pod uwagę.

– Możesz też prze­ka­zać swo­jej współ­lo­ka­torce, że nie ma się o co mar­twić.

Leah potrzą­snęła głową, a mokre kosmyki wło­sów prze­su­nęły się po jej koszulce.

– Rachel dotrze tutaj dopiero w następ­nym try­me­strze. Zła­pała mono­nu­kle­ozę.

Cho­lera. Trzy dłu­gie mie­siące. Jak, u dia­bła, mam spra­wić, że Leah będzie tutaj zado­wo­lona aż do przy­jazdu Rachel? Pen­nie udało się odkryć, że były prak­tycz­nie nie­roz­łączne. Co, jeśli Leah mnie znie­na­wi­dzi i wyje­dzie przed koń­cem try­me­stru? Szansa na to, że mój dokład­nie prze­my­ślany plan trafi szlag, oka­zała się cał­kiem duża.

– Więc jesteś tutaj sama? Nie będziesz się czuła samotna?

Zaczęła pocie­rać ramiona.

– Mam się świet­nie. Poza tym, jeśli będziesz potrze­bo­wał się pouczyć, to racja, mój pokój to naj­lep­sze miej­sce, bo jeśli nie będę musiała, nawet nie zamie­rzam zbli­żać się do kamer.

Poczu­łem, jak moje mię­śnie nieco się roz­luź­niają, gdy dotarło do mnie, że nie ma zamiaru wykrę­cić się z umowy.

– Rozu­miem.

– To dobrze. Dosta­łeś już plan zajęć? Chcia­ła­bym wie­dzieć, na co jesteś zapi­sany.

– Mamy takie same przed­mioty.

Leah wyglą­dała, jakby opa­dła jej szczęka.

– Jak to w ogóle moż­liwe?

– Musia­łem się upew­nić, że będziesz w sta­nie mi pomóc albo przy­naj­mniej robić notatki, jeśli opusz­czę jakieś godziny. – Bo tak to wszystko zapla­no­wa­łem.

– Prze­spa­łeś się z babką z dzie­ka­natu czy co? Jak ci się to w ogóle udało? Albo wiesz, chyba nawet nie chcę wie­dzieć. Jutro o dzie­wią­tej mamy semi­na­rium. Uda ci się na nie dotrzeć czy masz w pla­nach śmi­gać za stat­kiem na nar­tach wod­nych?

– To nawet nie… – Moment. Cie­kawe, czy rze­czy­wi­ście mogłoby się to udać? Gdyby tak użyć wystar­cza­jąco dłu­giej liny i wystar­to­wać z….

– Nie­wia­ry­godne. Ani tro­chę mnie nie dziwi, że potrze­bu­jesz kore­pe­ty­cji. Zgu­bi­łeś wszyst­kie szare komórki na tych gów­nia­nych nume­rach, które wykrę­casz. Powiedz mi tylko, jesteś tutaj wyłącz­nie dla kanału Rene­ga­tów?

Otwo­rzy­łem sze­rzej oczy.

– Wyda­wało mi się, że nie wiesz, kim jestem?

Wywró­ciła oczami w odpo­wie­dzi.

– Daj spo­kój. Nie odbi­li­śmy jesz­cze na tyle daleko od portu, żeby zabra­kło nam inter­netu, a nie da się w nim zna­leźć zbyt wielu Paxto­nów Wil­de­rów. Wujek Google cał­kiem nie­źle radzi sobie z wyszu­ki­wa­niem ludzi.

Prze­łkną­łem ślinę i zaczą­łem się zasta­na­wiać, jak wiele wie.

– No, to czego się dowie­dzia­łaś?

– Że razem z kil­kor­giem zna­jo­mych pro­wa­dzisz kanał na YouTube, wszy­scy macie jakieś śmieszne ksywki, zdo­by­li­ście kilka medali na X-Games w kon­ku­ren­cjach z moto­cros­sem, czy tam sku­te­rem śnież­nym.

– Wła­ści­wie to w oby­dwu – popra­wi­łem z auto­matu.

– To świet­nie. Naj­wy­raź­niej uwiel­biasz rzu­cać się z kli­fów czy budyn­ków i ogól­nie spraw­dzać, co cię w końcu zabije. A ja mam za zada­nie spra­wić, że zali­czysz ten rok aka­de­micki, pod­czas gdy ty będziesz roz­bi­jał się tak jak zwy­kle, tyle że po całym świe­cie.

Kurwa. Cał­kiem szybko poskła­dała sobie wszystko w całość.

– Skąd ta myśl?

– No cóż, nie sądzę, że te eks­tre­mal­nie dro­gie kamery kręcą wła­śnie nudny reality show o twoim stu­denc­kim życiu, więc jedy­nym sen­sow­nym wyja­śnie­niem jest to, że zamie­rzasz zadbać o to, żeby wasz kanał poznali widzo­wie z innych kra­jów. No chyba że cho­dzi o coś jesz­cze.

– Tak – przy­zna­łem zgod­nie z prawdą. – Nie­które z naszych nume­rów nie są do końca legalne w Sta­nach, więc stwier­dzi­li­śmy, że to świetny czas na nakrę­ce­nie doku­mentu. Czego jesz­cze się dowie­dzia­łaś?

– Że pre­fe­ru­jesz dłu­go­no­gie blon­dynki o dosyć zabu­rzo­nych pro­por­cjach biu­stu do talii, ale nic mi do tego. Bez wąt­pie­nia będziesz miał z czego wybie­rać, a ja jestem zupeł­nie bez­pieczna, bo nie wpi­suję się w te kry­te­ria.

– Wow, kiedy niby dałem…

Wyrzu­ciła dło­nie w powie­trze.

– Nie dałeś, tego po pro­stu sama się domy­śli­łam. Słu­chaj, już mnie dzi­siaj pra­wie zabi­łeś, wrzu­ca­jąc do tego ogrom­nego basenu, i wiem już, że utknę­łam z tobą, jeśli chcę zostać na statku do końca rejsu. Rozu­miem, na co się zde­cy­do­wa­łam, ale chcę, żeby była mię­dzy nami jasność. Ni­gdy wię­cej nie mam zamiaru anga­żo­wać się w to, co robisz. Dzi­siaj był pierw­szy i ostatni raz. Cie­bie i mnie łączą tylko wspólne inte­resy, jasne?

Powoli ski­ną­łem głową.

– Jasne. – Co się wła­śnie, do kurwy, wyda­rzyło?

– Świet­nie. A teraz możesz sobie iść. Widzimy się jutro na semi­na­rium. – Pode­szła do drzwi, otwo­rzyła i stała przy nich, aż wysze­dłem. Wtedy zamknęła je z gło­śnym klik­nię­ciem prze­krę­ca­nego zamka.

W poło­wie drogi do wła­snego pokoju zaczą­łem się śmiać. Mała Ele­anor Baxter zro­biła coś, na co żadna inna dziew­czyna w moim życiu się nie odwa­żyła – naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mnie wyko­pała.

Wie­dzia­łem, że polu­bi­łem ją z kon­kret­nego powodu.