Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NEWCAGO JEST WOLNE. NIEZWYCIĘŻONY
EPIK STALOWE SERCE NIE ŻYJE.
I ZGINĄŁ Z RĘKI CZŁOWIEKA
- DAVIDA CHARLESTONA…
Wyeliminowanie Stalowego Serca miało uczynić życie prostszym i znośniejszym. Zamiast tego David uzmysłowił sobie, że ma coraz więcej pytań. Fundamentalnych. I nie ma nikogo w Newcago, kto mógłby mu udzielić na nie odpowiedzi.
Wraz z grupą innych Mścicieli wyrusza do Babilaru – dawnego Manhattanu. Rządzi nim tajemniczy Epik Regalia, a David jest pewien, że właśnie to miasto umożliwi mu znalezienie odpowiedzi na jego pytania. I choć wizyta w mieście ciemiężonym przez potężnego Epika jest ryzykiem, David zamierza je podjąć. Pragnie tego, bo zgładzenie Stalowego Serca pozostawiło w jego sercu dziurę. Dziurę, którą niegdyś wypełniała żądza zemsty. Teraz jest tam ktoś inny – kolejny Epik, Pożar. A David jest gotów podjąć wyzwanie znacznie mroczniejsze i niebezpieczniejsze nawet od zabicia Stalowego Serca – chce odnaleźć Pożara i uzyskać odpowiedzi na dręczące go pytania…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Widziałem, jak Calamity wschodzi.
Miałem sześć lat, gdy stałem nocą na balkonie naszego mieszkania. Wciąż pamiętam terkotanie starego klimatyzatora, zamontowanego w oknie obok, który zagłuszał płacz mojego ojca. Przeciążona pracą maszyna, zamontowana w szybie wielopiętrowca, ociekała wodą, niczym potem ściekającym z czoła szykującego się do skoku samobójcy. Klimatyzator był zepsuty; wydmuchiwał powietrze, ale go nie chłodził. Moja matka często go wyłączała.
Po jej śmierci ojciec zostawiał urządzenie włączone; mówił, że czuje się lepiej, gdy działało.
Opuściłem moje lody na patyku i mrużąc oczy, zacząłem się przyglądać czerwonemu światłu, które wyłaniało się niczym gwiazda na horyzoncie. Tylko jedna z gwiazd była tak jasna i tak czerwona. Crimson. Wyglądała niczym rana od kuli na kopule niebios.
Tamtej nocy Calamity oblała całe miasto dziwną, ciepłą poświatą. Stałem tam — moje lody na patyku topniały, lepka ciecz spływała mi po palcach — obserwując jej nadejście.
Potem nastąpił krzyk.
— David? — Głos dobiegł ze słuchawki tkwiącej w moim uchu.
Ocknąłem się z zadumy. Znowu wpatrywałem się w Calamity. Od jej pojawienia się na niebie minęło trzynaście lat. Nie byłem już dzieciakiem mieszkającym z ojcem; nie byłem też sierotą pracującą w fabryce broni w podziemiach.
Byłem Mścicielem.
— Tutaj — odpowiedziałem, przemierzając dach z przewieszonym przez ramię karabinem. Była noc i mógłbym przysiąc, że widziałem czerwoną poświatę, którą rzucało na wszystko światło Calamity, choć nigdy już nie było tak jasne jak tej pierwszej nocy.
Przede mną rozpościerał się widok na centrum Newcago. Powierzchnie obiektów miasta odbijały światło gwiazd. Wszystko tutaj było stalowe, niczym cyborg z przyszłości ze zdartą skórą. Tylko że nie był to typ morderczy. Ani w ogóle żywy.
Człowieku, pomyślałem. Jesteś do dupy w metaforach.
Stalowe Serce był martwy, a my odzyskaliśmy Newcago — włączając w to wiele udogodnień, które niegdyś były zarezerwowane tylko dla elit. Mogłem brać prysznic każdego dnia we własnej łazience. Nie wiedziałem, co robić z takim luksusem, który był czymś więcej niż jedynie poczuciem, że człowiek nie śmierdzi.
Newcago po bardzo długim czasie było wolne.
Do mnie należało zadanie, by taki stan utrzymać.
— Nic nie widzę — szepnąłem, klękając na skraju dachu. W uchu miałem słuchawkę, która łączyła się bezprzewodowo z moim telefonem komórkowym. Maleńka kamera w niej zamontowana umożliwiała Tii dostrzeganie tego, co widziałem ja, słuchawka zaś była na tyle czuła, by przekazywać to, co mówiłem, nawet jeśli robiłem to bardzo cicho.
— Nadal obserwuj — powiedziała Tia. — Cody mówi, że Profesor i obiekt zmierzają w twoim kierunku.
— Jest spokojnie — odszepnąłem. — Jesteś pewna…
Dach eksplodował tuż obok mnie. Krzyknąłem, przetaczając się do tyłu, podczas gdy cały budynek się zatrząsł. Wybuch sprawił, że wokół rozprysnęły się kawałki metalu. Calamity! Poczułem się tak, jakbym oberwał kilka ciosów.
— Cholera! — wrzasnął Cody do słuchawki. — Ona pojawiła się blisko mnie. Zmierza w północnym kierunku…
Jego głos utonął w kolejnym strumieniu energii, który wytrysnął z ziemi i rozpruł część dachu, na której się kryłem.
— Biegiem! — krzyknęła Tia.
Jakby trzeba było mi to mówić. Ruszyłem. Po mojej prawej stronie zmaterializowała się świetlna postać. Ubrana w czarny kombinezon i sportowe buty. Sourcefield nosiła maskę — taką, jaką na przykład nosili wojownicy ninja — i długą, czarną pelerynę. Niektórzy Epicy częściej od pozostałych zaopatrywali się w gadżety mające podkreślić ich „nadludzkie możliwości”. Szczerze mówiąc, Sourcefield wyglądała śmiesznie, nawet jeśli emanowała błękitnym światłem energii rozchodzącej się po jej ciele.
Gdyby czegoś dotknęła, zmieniłaby się w energię i mogłaby się w tej postaci przemieszczać. Nie była to prawdziwa teleportacja, ale coś do niej zbliżonego — a im lepszym przewodnikiem była rzecz dotknięta przez Sourcefield, tym dalej mogła ona podróżować. Miasto ze stali było dla niej czymś na kształt raju. Zdumiewające, że tak wiele czasu zabrało jej przybycie tutaj.
Jakby teleportacja nie była wystarczająca, jej elektroenergetyczne zdolności czyniły ją odporną na działanie większości rodzajów broni. Słynne były świetlne pokazy, które dawała. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w ludzkiej postaci, zawsze natomiast chciałem ujrzeć jej działania.
Jednakże nie z tak bliska.
— Zmieniamy plan! — zarządziła Tia. — Profesorze? Jon! Odzew! Abraham?
Słuchałem połowicznie, bo ze świstem przeleciała obok mnie kula trzaskającej energii. Pośliznąwszy się, rzuciłem się w stronę przeciwną. Tam, gdzie stałem jeszcze przed chwilą, przeleciała kolejna kula. Trafiła w dach, powodując eksplozję i sprawiając, że się zatoczyłem. Odłamki metalu uderzyły mnie w plecy, gdy ruszyłem ku bocznej ścianie budynku.
Potem skoczyłem.
Nie poleciałem daleko, docierając do balkonu jednego z mieszkań wielopiętrowca. Z bijącym sercem wdarłem się do środka. Przy drzwiach po drugiej stronie pomieszczenia stała plastikowa chłodziarka. Otworzyłem pokrywę i zacząłem w niej grzebać, starając się zachować spokój.
Sourcefield przybyła do Newcago na początku tygodnia. Natychmiast zaczęła zabijać przypadkowych ludzi — bez żadnego konkretnego powodu. Tak samo czynił wcześniej Stalowe Serce. Potem zaczęła nawoływać mieszkańców Newcago, by zwrócili się przeciwko Mścicielom i postawili ich przed sądem.
Pokręcone poczucie sprawiedliwości Epików. Zabijali, kogo tylko chcieli, ale rewanż był dla nich obrazą tak wielką, że nieomal niemożliwą do pojęcia. Cóż, wkrótce jednak Source field będzie musiała to zrozumieć. Póki co nasz plan doprowadzenia do jej upadku nie wychodził szczególnie dobrze, ale byliśmy Mścicielami. Przygotowanymi na nieoczekiwane.
Z chłodziarki wyciągnąłem gumowy balonik na wodę, wypełniony teraz owocowym napojem chłodzącym.
To, pomyślałem, będzie użyteczne.
Tia i ja przez kilka dni debatowaliśmy nad słabością Source field. Każdy Epik miał przynajmniej jedną, i to zazwyczaj przypadkową. Trzeba było pogrzebać w historii konkretnego Epika, dowiedzieć się, jakich rzeczy unikał i jakie substancje czy sytuacje mogły pozbawić go mocy.
Gumowe opakowanie zawierało to, co — jak przypuszczaliśmy — miało związek ze słabością Sourcefield. Obróciłem się, w jednej ręce trzymając balonik, a w drugiej broń. Obserwowałem drzwi, czekając na przybycie Sourcefield.
— David? — w słuchawce zabrzmiał głos Tii.
— Tak? — wyszeptałem, zaniepokojony i gotowy, by rzucić balonik.
— Dlaczego obserwujesz balkon?
Dlaczego obserwowałem…
No tak. Sourcefield umiała przenikać przez ściany.
Czując się jak idiota, odskoczyłem w tył, podczas gdy Sourcefield właśnie przeniknęła przez sufit. Wokół niej strzelały elektryczne błyski. Opadła na jedno kolano i wyciągnęła rękę, w której wzrastała elektryczna, gwałtownie rzucająca wokół cienie, kula.
Nie czułem nic poza wzrostem adrenaliny. Rzuciłem balonik, który uderzył Sourcefield prosto w klatkę piersiową. Emitowana przez nią energia natychmiast wygasła. Wypełniający balonik czerwony płyn rozprysnął się po ścianach i po podłodze wokół. Zbyt jasny na krew, to był sproszkowany napój owocowy, który miesza się z wodą i cukrem. Pamiętałem to z dzieciństwa.
I to właśnie była słabość Sourcefield.
Z bijącym sercem przygotowałem karabin. Sourcefield wpatrywała się w swą mokrą klatkę piersiową jakby w szoku, choć czarna maska sprawiała, że nie mogłem widzieć wyrazu jej twarzy. Po jej ciele wciąż przebiegały elektryczne pasma, przypominające maleńkie świecące robaczki.
Odbezpieczyłem karabin i nacisnąłem spust. Wystrzał sprawił, że pomieszczenie stanęło w płomieniach, a ja poczułem się ogłuszony, ale posłałem nabój dokładnie ku twarzy Sourcefield.
Potem kula eksplodowała, wchodząc w emitowane przez nią pole energetyczne. Nawet przemoczona, warstwa ochronna zadziałała.
Sourcefield spojrzała na mnie, a emitowana przez nią elektryczność znowu się obudziła — bardziej okrutna, jeszcze bardziej niebezpieczna. Rozświetliła pokój niczym pizza calzone wypełniona dynamitem.
O rany…
Drzwi za moimi plecami eksplodowały i znalazłem się w korytarzu. Wybuch rzucił mnie twarzą na ścianę i usłyszałem trzask.
Z jednej strony, uwolniłem się. Odgłos trzasku oznaczał, że Profesor nadal żyje — jego moce Epika gwarantowały mi pole ochronne. Z drugiej jednak strony, goniła mnie wściekła maszyna do zabijania.
Odepchnąłem się od ściany i pobiegłem w dół stalowym korytarzem, który oświetlałem dzięki przyczepionej do ramienia komórce. Lina ratunkowa, pomyślałem gorączkowo. Którędy? Chyba w prawo.
— Znalazłem Profesora — rozległ się w moim uchu głos Abrahama. — Jest uwięziony w czymś w rodzaju energetycznego bąbla. Wygląda na sfrustrowanego.
— Wyceluj w to balonikiem — wydyszałem, nurkując w boczną odnogę. Wybuch za moimi plecami całkowicie zniszczył korytarz, którym biegłem przed chwilą. Cholera. Sourcefield była wściekła.
— Przerywam misję — powiedziała Tia. — Cody, dawaj w dół i zabierz Davida.
— Zrozumiałem — odezwał się Cody. Gdzieś w tle dało się słyszeć niewyraźne dudnienie — odgłos silników coptera.
— Tia, nie! — odrzekłem. Dotarłem do kolejnego pokoju. Przewiesiłem karabin przez ramię i chwyciłem plecak pełen baloników wypełnionych płynem.
— Plan zawodzi — tłumaczyła Tia. — Celem jest najprawdopodobniej Profesor, nie ty, Davidzie. Poza tym udowodniłeś już, że woreczki nie działają.
Wyciągnąłem jeden z plecaka, a potem czekałem na odpowiedni moment. Na ścianie zaczęły się pojawiać elektryczne błyski, zwiastujące nadejście Sourcefield. Pojawiła się sekundę później, a ja rzuciłem w nią balonikiem. Zaklęła, odskakując, a czerwony płyn rozbryznął się po ścianach.
Odwróciłem się i ruszyłem biegiem ku drzwiom prowadzącym do sypialni, kierując się na balkon.
— Ona boi się kool-aidu, Tia — powiedziałem. — Pierwsze opakowanie zneutralizowało wybuch energetyczny. Dobrze rozpoznaliśmy jej słabość.
— Jednakże Sourcefield zdołała zatrzymać twoją kulę.
Prawda. Wyskoczyłem na balkon, rozglądając się za liną.
Nie było jej tam.
Tia zaklęła mi prosto w ucho.
— To po to tutaj biegłeś? Lina jest dwa piętra wyżej, głupcze.
Cholera. Na swoją obronę miałem to, że wszystkie korytarze i pomieszczenia wyglądają tak samo, jeśli są zrobione ze stali.
Warkot coptera przybliżał się; nadlatywał Cody. Zgrzytając zębami, wskoczyłem na balustradę, a potem podciągnąłem się na balkon piętro wyżej. Chwyciłem się balustrady. Na jednym ramieniu zwisał mi karabin, na drugim plecak.
— David… — zaczęła Tia.
— Czy główna pułapka wciąż działa? — zapytałem, przedostając się poprzez leżaki, które kiedyś zmieniono w stal. Dotarłem do drugiego końca balkonu i wskoczyłem na balustradę. — Twoje milczenie traktuję jako odpowiedź twierdzącą — powiedziałem, zaczynając wspinaczkę.
Uderzyłem się mocno o kolejną balustradę balkonu piętro wyżej. Chwyciwszy jeden z jej drążków, spojrzałem w dół — zwisałem z wysokości dwunastego piętra. Odsunąłem strach na bok i z wysiłkiem wciągnąłem się na górę.
Poniżej Sourcefield docierała na balkon, który właśnie opuściłem. Sprawiłem, że się przeraziła. Co było i dobre, i złe jednocześnie. Potrzebowałem Sourcefield, by w spokoju zrealizować kolejną część mego planu. A to oznaczało prowokowanie jej, niestety.
Dotarłem na balkon, wydobyłem balonik i cisnąłem go w stronę Sourcefield. Potem, nie patrząc, czy trafiłem w cel, wskoczyłem na balustradę, chwyciłem linę i pociągnąłem za zawiązaną na niej pętlę.
Balkon eksplodował.
Na szczęście lina zamocowana była na dachu, a nie na balkonie i pozostała nienaruszona. W ciemność poszybowały roztopione kawałki metalu, ja zaś spadłem wraz z liną, nabierając prędkości. Takie rzeczy dzieją się szybciej, niż to może się wydawać. Wysokościowce obok mignęły jak jedna zamazana plama. Czułem, że naprawdę spadam.
Wydałem z siebie krzyk — na wpół paniki, na wpół ekstazy — po czym wszystko wokół mnie zamarło, a ja spadłem na ziemię i potoczyłem się po podłożu.
— Łał — wymamrotałem, zmuszając się, by wstać. Miasto wirowało mi przed oczami niczym przekrzywiony szczyt górski. Bolało mnie ramię i chociaż usłyszałem trzask, uderzając o ziemię, nie był on głośny. Pole ochronne, jakie zapewniał mi Profesor, przestało działać.
— David? — odezwała się Tia. — Cholera. Sourcefield strzeliła i odcięła linę. To dlatego na końcu upadłeś.
— Worek z płynem zadziałał — odezwał się nowy głos na linii. Profesor. Jego głos był mocny i szorstki, ale znamionujący solidnego człowieka. — Wydostałem się. Nie mogłem odezwać się wcześniej; ta energetyczna kopuła blokowała sygnał.
— Jon — zwróciła się do niego Tia — nie było w planie, żebyś z nią walczył.
— Już się stało — sapnął Profesor. — David, żyjesz?
— Coś w tym rodzaju — odparłem, chwiejąc się na nogach i sięgając po plecak, który zsunął mi się z ramienia, gdy toczyłem się po podłożu. Przez dno plecaka przeciekał czerwony, owocowy napój. — Ale nie jestem pewien, co z moimi balonikami. Wygląda na to, że może być pośród nich kilka ofiar.
Profesor chrząknął.
— Możesz to zrobić, David?
— Tak — odrzekłem stanowczo.
— Więc biegnij do miejsca, gdzie jest pułapka.
— Jon — zaczęła Tia. — Jeżeli wyszedłeś…
— Sourcefield zignorowała mnie — powiedział Profesor. — Było tak jak wcześniej, z Mitosis. Oni nie chcą walczyć ze mną, tylko z tobą. Musimy ją unicestwić, zanim dotrze do grupy. Pamiętasz drogę, David?
— Oczywiście — odparłem, rozglądając się za moim karabinem.
Leżał obok z pękniętą podporą lufy. Cholera. Wyglądało na to, że spust też się zepsuł. Nie będę mógł więcej używać tej broni. Sprawdziłem kaburę i tkwiący w niej pistolet ręczny. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Na tyle dobrze, na ile może to być w przypadku ręcznego pistoletu. Nienawidzę rzeczy martwych.
— W oknach apartamentowca pojawiają się światła, coraz niżej — powiedział siedzący w copterze Cody. — Sourcefield teleportuje się poprzez tylne ściany aż na parter. Ściga cię, Davidzie.
— Nie podoba mi się to — zauważyła Tia. — Myślę, że powinniśmy się wycofać.
— David uważa, że da sobie radę — powiedział Profesor. — A ja mu ufam.
Pomimo grożącego mi niebezpieczeństwa uśmiechnąłem się. Dopóki nie dołączyłem do Mścicieli, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem samotny. A teraz słyszałem takie słowa…
Cóż, to było przyjemne. Bardzo przyjemne.
— Będę przynętą — powiedziałem, ustawiając się tak, by czekać na Sourcefield, jednocześnie grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu balonów z płynem. Zostały jeszcze dwa. — Tia, niech nasz oddział będzie gotowy.
— Zrozumiałam — odezwała się niechętnie.
Ruszyłem w dół ulicy. Oświetlały ją latarnie zwisające ze starych, bezużytecznych ulicznych lamp. Dzięki temu zdołałem dostrzec twarze ludzi przyglądających mi się przez okna. Nie było w nich szyb, tylko staromodne drewniane żaluzje, które zrobiliśmy i założyliśmy.
Dokonując zamachu na Stalowe Serce, Mściciele zadeklarowali wojnę totalną z Epikami. Niektórzy ludzie uciekli z Newcago w obawie przed zemstą — ale większość została, przybyło też wielu nowych. Od chwili upadku Stalowego Serca liczba mieszkańców Newcago niemal się podwoiła.
Skinąłem głową obserwującym mnie ludziom. Nie miałem zamiaru zachęcać ich, by ukryli się w bezpiecznym miejscu. My, Mściciele, byliśmy ich bohaterami — lecz pewnego dnia ludzie ci będą musieli sami wystąpić przeciwko Epikom. Chciałem więc, by teraz się przyglądali.
— Cody, jesteś gotowy z wizualizacjami? — zapytałem, używając komórki.
— Nie — odparł Cody. — Ona może nadejść w każdej chwili… — Nad moją głową przesunął się czarny cień coptera. Siły Zbrojne, dawniej pozostające pod rozkazami policji Stalowego Serca, były teraz po naszej stronie. Wciąż nie byłem pewien, jak się z tym czuję. Armia kilkunastokrotnie próbowała mnie zabić. Nad czymś takim nie przechodzi się szybko do porządku dziennego.
W gruncie rzeczy, oni zabili Megan. Ale ona się z tego podniosła. Prawie. W mojej kaburze tkwił pistolet. Jeden z tych, które należały do niej.
— Oddziały zajmują pozycje — odezwał się Abraham.
— David? Jakiś ślad Sourcefield? — zapytała Tia.
— Nie — odrzekłem, omiatając wzrokiem pustą ulicę. Opustoszałe, oświetlane tylko kilkoma latarniami miasto wyglądało jak za czasów Stalowego Serca. Wyludnione i ciemne. Gdzie była Sourcefield?
Ona potrafi teleportować się poprzez ściany, pomyślałem. Co bym zrobił na jej miejscu? Mieliśmy tensory, które pozwalały nam wykonać tunele w dowolnym miejscu. Co zrobiłbym, gdybym miał tensor przy sobie?
Odpowiedź była oczywista. Zszedłbym na dół.
Sourcefield była pode mną.
— Zeszła do podziemi! — powiedziałem, wyciągając jeden balonik z napojem. — Ma zamiar pojawić się gdzieś w pobliżu i mnie zaskoczyć.
Gdy tylko to powiedziałem, przez ulicę przemknęła błyskawica, po czym z podłoża wyłoniła się świetlista postać.
Rzuciłem w nią kool-aidem, a potem ruszyłem biegiem.
Usłyszałem, jak balon wybucha, a potem przekleństwa wypowiedziane przez Sourcefield. Przez chwilę żaden wybuch energii nie próbował mnie usmażyć, więc przypuszczam, że ją trafiłem.
— Zniszczę cię, mały człowieczku! — krzyknęła za moimi plecami. — Rozedrę cię, jak huragan rozdziera papier!
— O rany — powiedziałem, docierając do skrzyżowania i chroniąc się za staromodną skrzynką pocztową.
— Co? — zapytała Tia.
— To była niezła metafora.
Rzuciłem okiem w kierunku Sourcefield. Biegła w dół ulicy, emanując elektrycznymi błyskami, które spływały po jej ciele do ziemi i kierowały się ku pobliskim słupkom i ścianom budynków, które mijała. Co za moc. Czy taką samą moc posiadałby Edmund, miły Epik, który zasilał dla nas Newcago, gdyby nieustannie nie szafował swymi zdolnościami?
— Nie mogę uwierzyć — wrzasnęła kobieta — że to ty zabiłeś Stalowe Serce!
Mitosis mówił to samo, pomyślałem. Był kolejnym Epikiem, który niedawno przybył do Newcago. Epicy nie mogli znieść faktu, że jeden z najpotężniejszych pośród nich, którego obawiali się nawet mocarze tacy jak Sourcefield, został zabity przez zwykłego człowieka.
Sourcefield wyglądała wspaniale, cała w czerni, z powiewającą peleryną, emanująca iskrami i błyskami. Niestety, ja nie potrzebowałem jej w wersji wspaniałej. Chciałem, by była wściekła. Oddział policji wychynął z pobliskiego budynku z karabinami szturmowymi na plecach i balonikami z kool-aidem w rękach. Gestem nakazałem im, by usytuowali się w bocznej uliczce. Skinęli głowami i wycofali się, czekając.
Nadszedł czas, bym poigrał z Epikiem.
— Pozbawiłem życia nie tylko Stalowe Serce! — krzyknąłem w jej stronę. — Zabiłem tuziny Epików. Ciebie też zabiję!
W skrzynkę na listy trafił strumień energii. Błyskawicznie skryłem się za budynkiem. Kolejna eksplozja nastąpiła o kilkanaście centymetrów od miejsca, gdzie kucałem. Ponieważ otarłem się o ziemię ramieniem, poczułem, jak wstrząsając mną, przebiega po nim fala energii. Zakląłem, opierając się o ścianę i poruszyłem dłonią. Potem wyjrzałem za róg. Sourcefield biegła w moim kierunku.
Wspaniale! Ale także przerażająco.
Pomknąłem ku budynkowi naprzeciwko. Sourcefield wypadła zza rogu w chwili, gdy dopadłem do drzwi wejściowych. Przejście wewnątrz budynku prowadziło do pomieszczenia, które niegdyś było salonem samochodowym. Przemierzyłem je biegiem. Sourcefield była za mną, błyskawicznie teleportując się przez frontową ścianę.
Biegłem przez kolejne pomieszczenia, pokonując trasę, którą wyznaczyliśmy wcześniej.
W prawo, do tego pokoju.
W lewo, w dół korytarzem.
Znów w prawo.
Wykorzystaliśmy jedną z mocy Profesora — tę, którą ukrył pod płaszczykiem wynalazku zwanego tensorem — polegającą na wycinaniu korytarzy. Sourcefield deptała mi po piętach, przechodząc przez ściany w błyskach światła. Nigdy nie miała mnie w zasięgu wzroku na tyle długo, by mogła do mnie celnie strzelić. Idealnie. Ona…
…zwolniła.
Zatrzymałem się przy drzwiach w tylnej części budynku. Sourcefield przestała mnie ścigać. Stała na końcu długiego korytarza prowadzącego wprost ku drzwiom, a emanowana przez nią energia płynęła ku stalowym ścianom.
— Tia, widzisz to? — wyszeptałem.
— Tak. Wygląda na to, że coś ją przeraziło.
Wziąłem głęboki oddech. Sytuacja była daleka od ideału, ale…
— Abraham — wyszeptałem — sprowadź oddziały. Czas na frontalny atak.
— Zgoda — rzekł Profesor.
Oddziały armii, które były do tej pory w pogotowiu, zgromadziły się przed wejściem do salonu samochodowego. Inne już schodziły po schodach; słyszałem ich ciężkie kroki. Source field obejrzała się, gdy dwóch żołnierzy w hełmach i futurystycznym uzbrojeniu wkraczało właśnie do korytarza. Fakt, iż rzucili w nią jasnopomarańczowymi balonami, zepsuł nieco wrażenie, jakie robili na otoczeniu.
Sourcefield położyła rękę na znajdującej się za nią ścianie, potem transformowała się w energię i zniknęła, wtapiając się w stal. Bezużyteczne balony pękły w zetknięciu z podłogą korytarza.
Pojawiła się znowu w przedpokoju i zaczęła razić energetycznymi wybuchami po całym korytarzu. Zacisnąłem powieki, gdy strumienie energii dosięgły dwóch żołnierzy, ale usłyszałem ich jęki.
— To wszystko, na co stać słynnych Mścicieli? — krzyknęła Sourcefield na widok kolejnych żołnierzy, którzy wtargnęli do budynku, atakując ją balonami ze wszystkich stron. Zmusiłem się, by to zobaczyć, wyciągając pistolet, gdy tymczasem Sourcefield przeniknęła przez podłogę.
Pojawiła się nagle tuż za plecami grupki żołnierzy w samym środku korytarza. Mężczyźni wrzasnęli, gdy poraziła ich energia. Zgrzytnąłem zębami. Gdyby przeżyli, Profesor mógłby ich uzdrowić pod przykrywką użycia „technologii Mścicieli”.
— Balony nie działają — powiedziała Tia.
— Działają — syknąłem, patrząc, jak jeden z nich dosięga Sourcefield. Jej moc osłabła. Strzeliłem, a wraz ze mną trzech żołnierzy, którzy stali naprzeciwko, w drugim końcu korytarza.
Wszystkie cztery kule pomknęły w kierunku Sourcefield; wszystkie cztery zostały wchłonięte przez jej pole ochronne i zniszczone. Balony działały, tylko nie dość dobrze.
— Wszystkie jednostki w południowej części korytarza — odezwał się głos Abrahama. — Odwrót. Natychmiast.
Zniknąłem za drzwiami, gdy budynkiem wstrząsnął nieoczekiwany grad pocisków. Abraham, który znajdował się na tyłach oddziałów strzelców wyborowych w dalekim końcu korytarza, prowadził ostrzał swoim gravatonicznym minidziałem XM380.
Chwyciłem za komórkę i włączyłem podgląd wideo. Widziałem całą sytuację z perspektywy Abrahama — rozbłyskujące w ciemnościach wystrzały, kule, które jedna za drugą, niecąc iskry, odbijały się rykoszetem w korytarzu. Te, które sięgały Sourcefield, wciąż były wychwytywane albo odbijane przez jej pole ochronne. Stojący za Abrahamem mężczyźni i kobiety rzucali balon za balonem. Czekający piętro wyżej żołnierze otworzyli właz znajdujący się nad naszymi głowami i spuścili przez niego wiadro z napojem.
Sourcefield uskoczyła, robiąc unik. Krok po kroku, odchodziła spoza zasięgu rozpryśniętego płynu. Obawiała się go, ale działanie kool-aidu nie było wystarczające. Oczekiwałem, że baloniki całkowicie zniwelują moce Epika, ale tak się nie stało.
Byłem prawie pewien, że znam przyczynę.
Sourcefield posłała w kierunku Abrahama i żołnierzy strumień energii. Abraham zaklął i padł na ziemię. Na szczęście jego pole ochronne spełniło swoją rolę, chroniąc także ludzi za jego plecami. Profesor wyposażył w nie specjalną kurtkę, wytwarzającą pole siłowe, którą miał na sobie Abraham. Dzięki połączeniu słyszałem ludzkie jęki, ale przestałem cokolwiek widzieć. Rozłączyłem się.
— Jesteś niczym! — wrzasnęła Sourcefield.
Umieściłem komórkę na ramieniu i wycofałem się do korytarza w samą porę, by ujrzeć, jak Sourcefield posyła strumień energii, który przeniknął przez sufit i poraził znajdujących się piętro wyżej żołnierzy. Wrzeszczeli.
Podniosłem ostatni balon i rzuciłem go. Eksplodował na jej plecach.
Odwróciła się w moją stronę. Cholera! Potężny Epik w glorii, świecący energią… Czy było dziwne, że istoty takie jak ona chciały rządzić?
Splunąłem jej pod nogi, potem odwróciłem się i ruszyłem biegiem ku tylnym drzwiom.
Krzyknęła za mną, ruszając w pościg.
— Górna część miasta, Haven Street — odezwał się w słuchawce głos Tii. — Przygotuj się do zrzutu.
Na dachu budynku, który wcześniej opuściłem, pojawili się ludzie. Kiedy na ulicę wypadła ścigająca mnie Sourcefield, zaczęli rzucać w dół balonikami. Zignorowała ich, biegnąc za mną. Jeśli to możliwe, spadające balony sprawiły, że była jeszcze bardziej wściekła.
Jednak, gdy balony rozprysły się tuż obok niej, przestała krzyczeć.
Dobrze, pomyślałem. Ociekałem potem. Skierowałem się ku budynkowi po przeciwnej stronie ulicy. Był to niewielki apartamentowiec. Wbiegłem do środka i ruszyłem do pierwszego mieszkania.
Sourcefield podążała za mną, niesiona falą energii i wściekłości. Ściany nie stanowiły dla niej przeszkody; przenikała przez nie, emanując świetlnymi błyskami.
Jeszcze trochę, ponaglałem ją niecierpliwie, zamykając za sobą drzwi. Ten apartamentowiec był zamieszkany i zastąpiliśmy wiele nieruchomych, stalowych drzwi działającymi drewnianymi.
Sourcefield przeniknęła przez ścianę, a ja przeskoczyłem przez metalową kozetkę i wbiegłem do następnego pokoju, który był czarny jak smoła. Zatrzasnąłem za sobą drzwi.
Światło wkraczającej do pokoju Sourcefield oślepiło mnie. Uderzyła aurą i nagle szok, jakiego doznałem wcześniej, wydał się minimalny. Przeszył mnie prąd, sprawiając, że moje mięśnie osłabły i poczułem ich skurcz. Sięgnąłem, by wcisnąć duży przycisk na ścianie, lecz moje ręce odmówiły posłuszeństwa.
Zamiast tego uderzyłem o przycisk twarzą.
Upadłem, pokonany przez wstrząs energetyczny. Sufit ciemnego pokoju, który niegdyś był łazienką, otworzył się i w dół poleciały setki galonów kool-aidu. Umocowane nad moją głową słuchawki prysznicowe uruchomiły się i wytrysnął z nich czerwony płyn.
Energia Sourcefield nagle zmalała. Strumienie elektryczne przepływały przez jej ręce małymi strużkami. Zwróciła się ku drzwiom, ale te były zatrzaśnięte. Klnąc, Sourcefield uniosła pięść, starając się zgromadzić energię do teleportacji, ale nieustający deszcz czerwonego płynu zniweczył jej moc.
Udało mi się podnieść na kolana.
Sourcefield zwróciła się ku mnie, rycząc, i złapała mnie za barki.
Wyciągnąłem rękę, chwyciłem jej maskę, a potem szarpnąłem ją zupełnie tak samo, jak to się robi z maskami narciarskimi. Na przodzie maski znajdował się kawałek plastiku, zasłaniający nos i usta. Czyżby to był jakiś rodzaj filtru? Pod maską kryła się kobieta w średnim wieku, z brązowymi, kręconymi włosami. Kool-aid nadal tryskał, spływając strumieniami po jej policzkach i przedostając się do ust.
Otaczające Sourcefield światło zupełnie zgasło.
Stęknąłem, wstając. Sourcefield krzyczała panicznie. Rzuciła się do drzwi, waląc w nie i próbując je otworzyć. Postukałem w mój telefon, a pokój zalało delikatne białe światło.
— Przykro mi — powiedziałem, przystawiając pistolet Megan do głowy Epika.
Sourcefield popatrzyła na mnie. Jej oczy były szeroko otwarte.
Pociągnąłem za spust. Tym razem kula nie odskoczyła. Sourcefield osunęła się na kolana, a ciemna, czerwona ciecz rozlała się wokół jej głowy, mieszając się z płynem, który spadał z góry. Opuściłem pistolet.
Nazywam się David Charleston.
Zabijam istoty o nadnaturalnych mocach.
Otworzyłem drzwi i opuściłem łazienkę, ociekając sztucznym sokiem owocowym. W pokoju stała grupa żołnierzy z przygotowaną bronią. Na mój widok opuścili karabiny. Wskazałem za siebie, a Roy — dowódca grupy sił zbrojnych — wysłał dwóch żołnierzy, by sprawdzili, co z ciałem.
Byłem wycieńczony i z trudem utrzymywałem się na nogach. Dopiero za drugim razem zdołałem umieścić pistolet Megan w kaburze. Nie powiedziałem nic, gdy kilkunastu żołnierzy zasalutowało, widząc, że opuszczam pomieszczenie. Odnosili się do mnie z mieszaniną podziwu i szacunku, a jeden wyszeptał: „Pogromca Stalowego Serca”. Nie minął rok, odkąd dołączyłem do Mścicieli, a już osobiście zabiłem prawie tuzin Epików.
Co powiedzieliby ci ludzie, gdyby wiedzieli, że większą część mej sławy zawdzięczałem mocom jednego z Epików? Polu siłowemu, które chroniło mnie przed zranieniami i leczeniu, które wyrwało mnie znad krawędzi śmierci… Były to dwie ze zdolności Profesora, które ukrywał pod płaszczykiem technologii. Był tym, kogo nazywaliśmy dawcą — Epikiem, który mógł użyczać swych mocy innym. Sprawiało to, że Profesor był chroniony przed złym wpływem swych talentów. Inni ludzie mogli używać przekazanych im zdolności, by pomóc Profesorowi, ale gdyby używał ich sam, mogłoby to okazać się dla niego zgubne.
Tylko garstka ludzi znała prawdę na temat Profesora. Nie było wśród nich zwykłych mieszkańców Newcago, których spora grupa zebrała się na zewnątrz budynku. Podobnie jak żołnierze, przyglądali mi się z szacunkiem i podekscytowaniem. Dla nich byłem sławną postacią.
Pochyliłem głowę i zacząłem się przedzierać przez tłum. Czułem się niekomfortowo. Mściciele zawsze działali w ukryciu, a ja przyłączyłem się do nich nie po to, by być sławnym. Niestety, musieli być widoczni, tak by ludzie w mieście wiedzieli, że ktoś walczy z Epikami. Mieliśmy nadzieję, że sprawi to, iż sami zaczną stawiać im opór. Marsz wśród tłumu nie był łatwy; nie chciałem, by oddawano mi cześć.
Pomiędzy gapiami ujrzałem znajomą ciemnoskórą i dobrze umięśnioną postać. Abraham nosił czarno-szary wojskowy mundur — kamuflaż, skuteczny w mieście zbudowanym ze stali. Ubranie było podarte i w nieładzie; zorientowałem się, że stworzone przez Profesora pole ochronne działało do granic swych możliwości. Abraham uniósł kciuk w górę, a potem wskazał ruchem głowy na pobliski budynek.
Ruszyłem we wskazanym kierunku, tymczasem Roy i jego oddział wynieśli nieżywą Sourcefield, by pokazać zwłoki tłumowi. To ważne, by ludzie widzieli, iż Epicy nie są nieśmiertelni, ale ja nie lubię szczycić się śmiercią. Nie tak jak kiedyś.
Na końcu wyglądała na tak bardzo przerażoną, pomyślałem. Na jej miejscu mogła być Megan, Profesor albo Edmund… po prostu normalny człowiek, wplątany w to wszystko. Zmuszony robić złe rzeczy przez siły, o które nie prosił. Świadomość, że nadprzyrodzone zdolności naprawdę demoralizowały Epików, zmieniła moją perspektywę patrzenia na całą sprawę. I to bardzo.
Wszedłem do budynku i zacząłem się wspinać po schodach. W końcu dotarłem do pomieszczenia na drugim piętrze, które oświetlała tylko lampka w rogu. Tak jak przewidywałem, zastałem tu Profesora, który wyglądał przez okno, założywszy ręce na piersi. Nosił wąski, laboratoryjny fartuch, który sięgał mu do łydek. W kieszonce miał parę gogli. Cody czekał po drugiej stronie ciemnego pokoju. Szczupła sylwetka we flanelowej koszuli bez rękawów ze snajperskim karabinem na ramieniu.
Profesor, alias Jonathan Phaedrus, założyciel Mścicieli. Walczyliśmy z Epikami. Zabijaliśmy ich. A jednak jeden z nich był naszym dowódcą. Kiedy się o tym dowiedziałem, początkowo było mi trudno się z tym pogodzić. Dorastałem, niemal czcząc Mścicieli i przez cały czas nie znosząc Epików. Odkrycie, iż Profesor był jednym i drugim zarazem… To było niczym odkrycie, że Święty Mikołaj jest jednocześnie nazistą.
Udało mi się jednak w końcu pogodzić z tym faktem. Dawno temu opinia mojego ojca, że nadejdą dobrzy Epicy, wzbudzała we mnie śmiech. Teraz, po spotkaniu nie jednego, lecz trzech dobrych Epików… no cóż, świat stał się dla mnie innym miejscem. Albo, jak sądzę, pozostał taki sam, tylko ja zobaczyłem go właśnie trochę dokładniej.
Podszedłem do stojącego przy oknie Profesora. Był wysoki, miał kanciaste rysy twarzy i szpakowate włosy. Wyglądał niczym opoka, stojąc z rękami założonymi za plecami. Była w nim jakaś stałość, niezmienność — niczym w budowlach miasta. Kiedy podszedłem, podniósł rękę, ścisnął moje ramię, a potem skinął głową. Znak szacunku i akceptacji.
— Dobra robota — powiedział.
Uśmiechnąłem się.
— Wyglądasz, jakbyś wyszedł z czeluści piekieł — dodał Profesor.
— Wątpię, by w piekle mieli tyle kool-aidu — odparłem.
Chrząknął i ponownie zaczął patrzeć przez okno. Na zewnątrz zgromadziło się jeszcze więcej ludzi, część wiwatowała na znak zwycięstwa.
— Nigdy nie zdawałem sobie sprawy — powiedział cicho Profesor — że dla tych ludzi będę kimś w rodzaju opiekuna. Żyjąc w jednym miejscu, chroniąc miasto. Ważne, żebym pamiętał, dlaczego to robimy. Dziękuję, że nas do tego zachęciłeś. Zrobiłeś coś wielkiego.
— Ale…? — zapytałem, wyczuwając w głosie Profesora jakiś specyficzny ton.
— Ale teraz musimy wyciągnąć coś dobrego z tego, co obiecaliśmy tym ludziom. Zapewnić im bezpieczeństwo. Dobre życie. — Odwrócił się do mnie. — Najpierw Mitosis, potem Instabam, a teraz Sourcefield. Jest pewien wzorzec ich ataków, a ja czuję, że ktoś chce zwrócić moją uwagę. Ktoś, kto wie, kim jestem, i kto wysyła Epików, celując w moich ludzi zamiast we mnie.
— Kto?
Kto mógłby wiedzieć, kim jest Profesor? Nawet większość Mścicieli nie miała o tym pojęcia. Tylko grupa z Newcago była wtajemniczona w jego sekret.
— Mam pewne podejrzenia — powiedział Profesor. — Ale to nie czas, by o tym mówić.
Skinąłem głową, wiedząc, że naciskanie nie przyniesie w tej chwili efektu. Zamiast tego spojrzałem w dół, na tłum, i na martwego Epika.
— Sourcefield schwytała pana w pułapkę, Profesorze. Jak to się stało?
Potrząsnął głową.
— Pochwyciła mnie za pomocą tej elektrycznej bańki. Wiedziałeś, że umie zrobić coś takiego?
Zaprzeczyłem ruchem głowy. Nie miałem o tym pojęcia.
Profesor chrząknął.
— Żeby się uwolnić, musiałbym użyć swoich mocy.
— Och — powiedziałem. — Cóż, może powinien pan ich użyć. Może powinniśmy poćwiczyć i sprawdzić, czy istnieje sposób, aby być Epikiem bez… Wie pan, co mam na myśli. Chodzi mi o to, że być może jest pan w stanie użyczać swoich zdolności, nie ulegając demoralizacji. Może jest jakiś sekret związany z używaniem zdolności przez ich posiadacza. Megan…
— Megan nie jest twoim przyjacielem, synu — powiedział Profesor, przerywając mi łagodnie, lecz stanowczo. — Ona jest jedną z nich. Zawsze była.
— Ale…
— Nie. — Profesor ścisnął moje ramię. — Musisz to zrozumieć, Davidzie. Gdy Epicy pozwalają swoim mocom ich demoralizować, stają się naszymi wrogami. I tak należy na to patrzeć. Inny sposób myślenia doprowadzi nas do szaleństwa.
— Ale pan użył swoich zdolności — odrzekłem — żeby mnie uratować. Żeby walczyć ze Stalowym Sercem.
— I w obu przypadkach omal mnie to nie zniszczyło. Muszę być silny sam w stosunku do siebie, bardziej uważny. Nie mogę pozwolić, by takie wyjątkowe sytuacje stały się codziennością.
Przełknąłem ślinę i skinąłem głową.
— Wiem, że dla ciebie zawsze w tym wszystkim chodziło o zemstę — powiedział Profesor. — To silna motywacja i cieszę się, że ją ukierunkowałeś, synu. Ale ja nie zabijam Epików dla zemsty, już nie. To, co robimy… Dla mnie to jak usypianie wściekłego psa. To oznaka miłosierdzia.
Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, sprawił, że mnie zemdliło. Nie dlatego, że nie wierzyłem Profesorowi albo że nie podobało mi się to, co usłyszałem — cholera, jego motywy były bardziej altruistyczne niż moje. Powodem było to, że wiedziałem, iż Profesor myślał o Megan. Czuł się przez nią zdradzony i, szczerze mówiąc, miał wszelkie prawa, by się tak czuć.
Ale Megan nie była zdrajczynią. Nie wiem, kim była, ale miałem zamiar się tego dowiedzieć.
Na dole, tuż obok tłumu, zatrzymał się jakiś samochód. Profesor popatrzył w tamtą stronę.
— Idź, pogadaj z nimi — powiedział. — Spotkamy się w naszej kryjówce.
Odwróciłem się, gdy z samochodu zaczęli wysiadać burmistrz i kilku członków rady miejskiej.
Wspaniale, pomyślałem.
Prawdę rzekłszy, wolałbym raczej spotkać kolejnego Epika.
Kiedy wychodziłem z budynku, żołnierze torowali przejście dla burmistrz Briggs. Miała na sobie damski garnitur i dobraną do niego fedorę. Podobne kapelusze nosili inni członkowie rady miasta. Wyjątkowy strój, świetnie wystylizowany. Kontrastował z ubraniami zwykłych ludzi, którzy nosili… Cóż, w zasadzie cokolwiek.
W początkach istnienia Newcago ubranie stało się towarem, o który było szalenie trudno. Wszystko, co nie znajdowało się akurat na ludzkim grzbiecie, podczas Wielkiej Transferii zamieniło się w stal. Przez lata ekipy Stalowego Serca przeszukiwały przedmieścia, opróżniały magazyny, stare centra handlowe i opuszczone domy. Teraz mieliśmy już co na siebie włożyć, ale była to dziwna mieszanina przeróżnych stylów.
Jednakże klasa wyższa chciała się wyróżniać. Unikali noszenia praktycznych rzeczy, takich jak dżinsy, które były w stanie przetrwać, z łatą tu czy tam, zdumiewająco długo. Ich ubrania wykonano jeszcze za rządów Stalowego Serca i wybrano dość archaiczne modele. Rzeczy z czasów, gdy w modzie była elegancja. Nie były to stroje, które tak po prostu można było skompletować od ręki.
Zdecydowaliśmy, że to ja będę naszym łącznikiem pomiędzy Briggs i resztą. Byłem jedynym członkiem Mścicieli, który urodził się w Newcago, a poza tym chcieliśmy ograniczyć dostęp do Profesora. Mściciele nie rządzili Newcago — my je ochranialiśmy. Był to podział, którzy uznawaliśmy za naprawdę ważny.
Zacząłem przedzierać się przez tłum, ignorując tych, którzy szeptali moje imię. Koncentracja na mojej osobie była krępująca, szczerze mówiąc. Wszyscy ci ludzie czcili mnie, ale ledwo pamiętali ludzi takich jak mój ojciec, który zginął, walcząc z Epikami.
— Wygląda mi na twoje rękodzieło, Charleston — odezwała się burmistrz Briggs, trącając stopą ciało leżące na ziemi. — Pogromca Stalowego Serca może wykonać kolejne nacięcie na swoim karabinie.
— Mój karabin jest uszkodzony — odparłem. Zbyt ostro. Burmistrz była ważną osobą i dokonała cudów, pomagając organizować życie miasta. Chodziło o to, że Briggs była jedną z nich — ludzi z wyższej klasy, stworzonej przez Stalowe Serce. Spodziewałem się, że wszyscy skończą wyrzuceni na bruk, ale w jakiś sposób, dzięki serii politycznych manewrów, których nie pojmowałem, zamiast zniknąć, Briggs wylądowała w zarządzie miasta.
— Jestem pewna, że zdołamy wyposażyć cię w nową broń. — Spojrzała na mnie bez uśmiechu. Wyglądało na to, że ma zamiar prowadzić pragmatyczną konwersację. Jak dla mnie, Briggs zachowywała podejście bezosobowe.
— Przejdź się ze mną, David — powiedziała. — Nie masz nic przeciwko temu?
Miałem, ale zorientowałem się, że pytanie należało do tych, na które nie spodziewano się otrzymać odpowiedzi. Chociaż nie byłem tego całkowicie pewien. Nie byłem frajerem, ale większą część młodości spędziłem, zbierając informacje o Epikach, tak więc miałem ograniczone doświadczenie w kontaktach społecznych. Moje relacje ze zwykłymi ludźmi przypominały interakcję wiadra farby z torbą pełną myszoskoczków.
— Wasz przywódca — odezwała się Briggs, gdy oddaliliśmy się nieco od tłumu. — Nie widziałam go od jakiegoś czasu.
— Profesor jest zajęty.
— Wyobrażam sobie. I muszę powiedzieć, że naprawdę doceniamy opiekę, jaką Mściciele roztaczają nad naszym miastem. — Spojrzała przez ramię na ciało Sourcefield, potem uniosła brew. — Choć muszę przyznać, że nie rozumiem całego planu waszej gry.
— Pani burmistrz? — zapytałem.
— Wasz przywódca zgodził się, by tryby polityki wyniosły mnie na stanowisko osoby zarządzającej Newcago, ale nie wiem dosłownie nic o celach Mścicieli dotyczących miasta ani planach związanych z całym krajem. Byłoby miło wiedzieć, co zamierzacie.
— To proste — odparłem. — Zabijać Epików.
— A jeśli grupa Epików zacznie działać razem i nagle przybędzie, by zaatakować miasto?
Tak. To byłby problem.
— Sourcefield — powiedziała Briggs — terroryzowała nas przez pięć dni, podczas gdy wy z werwą układaliście plany. Pięć dni we władzy tyrana to dla miasta bardzo długo. Jeśli pięciu albo sześciu Epików połączy swe siły i przybędzie do Newcago z zamiarem zabijania, wątpię, czy zdołacie nas uratować. Oczywiście możecie ograniczyć się do eliminowania któregoś z Epików od czasu do czasu, ale nim dokończycie dzieła, Newcago przekształci się w pustkowie.
Briggs zatrzymała się i zwróciła ku mnie. Teraz już nikt nie mógł nas usłyszeć. Popatrzyła mi w oczy, a ja zobaczyłem coś w wyrazie jej twarzy. Czy to był… strach?
— Tak więc pytam — powiedziała cicho — jaki macie plan? Po latach ukrywania się i zabijania pomniejszych Epików Mściciele ujawnili się i zabili samego Stalowe Serce. A to oznacza, że macie wielki cel, prawda? Rozpoczęliście wojnę. Znacie sposób, by ją wygrać, prawda?
— Ja… — Co mogłem powiedzieć? Ta kobieta, która przetrzymała rządy jednego z najpotężniejszych Epików na świecie i która znalazła się u władzy po jego upadku, patrzyła na mnie z błaganiem i przerażeniem w oczach.
— Tak — odparłem. — Mamy plan.
— I…?
— Możliwe, że znajdziemy sposób, by powstrzymać ich wszystkich, pani burmistrz — powiedziałem. — Każdego Epika.
— Jak?
Uśmiechnąłem się, mając nadzieję, że wyglądałem na pewnego siebie.
— Sekret Mścicieli, pani burmistrz. Proszę nam zaufać. Wiemy, co robimy. Nigdy nie rozpętalibyśmy wojny, której nie spodziewalibyśmy się wygrać.
Skinęła głową, wyglądając na uspokojoną. Wróciła do oficjalnego tonu, a teraz, gdy byłem obok, Briggs znalazła tuzin spraw, o które miałbym wypytać Profesora. Większość z nich wyglądała mi na próbę wybadania, jaka opcja polityczna odpowiada jemu i Mścicielom. Wpływy Briggs w elitach politycznych wzrosłyby niepomiernie, gdyby mogła pokazać się z Profesorem jako przyjacielem. To częściowo była przyczyna, dla której zachowywaliśmy pewien dystans.
Słuchałem, co mówi Briggs, ale myślałem o tym, co jej powiedziałem. Czy Mściciele mieli jakiś plan? Nie bardzo.
Ale ja miałem.
W końcu wróciliśmy do miejsca, gdzie leżało ciało Source field. Zgromadziło się tam jeszcze więcej ludzi, włączając w to dziennikarzy nowo powstałej prasy miejskiej, którzy robili zdjęcia. Niestety, złapali mnie w kilku ujęciach.
Przedarłem się przez tłum i przyklęknąłem przy zwłokach. Sourcefield była wściekłym psem, jak to ujął Profesor. Zabicie jej było aktem miłosierdzia.
Ona przyszła po nas, pomyślałem. I była trzecim Epikiem, który unikał angażowania Profesora. Mitosis przybył do miasta, gdy Profesora w nim nie było. Instabam próbowała zgubić Profesora w pościgu, polując na Abrahama. Teraz Sourcefield zamknęła go w pułapce, po czym zajęła się ściganiem mnie.
Profesor miał rację. Coś było na rzeczy.
— David? — odezwał się Roy. Klęczał ubrany w czarno-szary mundur armii.
— Tak?
Roy trzymał coś w osłoniętej czarną rękawiczką dłoni. Płatki kwiatu w różnobarwnych kolorach tęczy. Każdy płatek mienił się trzema lub czterema zmieszanymi barwami.
— Miała to w kieszeni — powiedział Roy. — Nic innego przy niej nie znaleźliśmy.
Przywołałem Abrahama, a potem pokazałem mu płatki.
— Pochodzą z Babilaru — rzekł, podchodząc. — Nazywanego kiedyś Nowym Jorkiem.
— To tam działał Mitosis, zanim zjawił się u nas — powiedziałem cicho. — Zbieg okoliczności?
— Wątpię — odparł Abraham. — Myślę, że musimy to pokazać Profesorowi.
Wciąż mieliśmy tajną kryjówkę w podziemiach Newcago. Chociaż odwiedzałem mieszkanie na powierzchni każdego dnia, żeby wziąć prysznic, spałem w kryjówce, podobnie jak pozostali. Profesor nie chciał, by wiedziano, gdzie nas znaleźć. Biorąc pod uwagę fakt, że Epicy, którzy ostatnio odwiedzili miasto, próbowali nas zabić, wydawało się to rozsądną decyzją.
Abraham i ja wędrowaliśmy długim, ukrytym przejściem, które było wycięte w stalowym podłożu. Dzięki tensorom ściany tunelu zyskały gładkość. Kiedy jeden z nas otrzymywał zdolności Profesora związane z kruszeniem obiektów, potrafiliśmy obracać w pył kawałki metalu, stali lub drewna. To sprawiło wrażenie, że stalowy tunel wyglądał jak wyrzeźbiony w błocie, jakbyśmy go mogli drążyć rękami.
Na straży kryjówki stał Cody. Zawsze wystawialiśmy straże po każdej operacji. Profesor był zdania, że jeden z nowo przybyłych do miasta Epików może być przynętą — kimś, kogo mieliśmy zabić, podczas gdy inny, potężniejszy Epik miał nas obserwować i śledzić.
To wszystko było nader prawdopodobne.
Co zrobimy, jeśli grupa Epików zechce zniszczyć miasto? — pomyślałem, lekko drżąc, gdy wchodziliśmy z Abrahamem do kryjówki.
Oświetlony tylko żarówkami tkwiącymi bezpośrednio w ścianach, azyl składał się z kilku stalowych pomieszczeń. Tia siedziała za biurkiem w odległym kącie; rudowłosa, w średnim wieku, w okularach, białej bluzce i dżinsach. Jej biurko było zrobione z drewna, zainstalowała je tutaj kilka tygodni temu. Wydało mi się to jakimś rodzajem znaku, symbolem niezmienności.
Abraham podszedł do niej i upuścił na blat znalezione płatki. Tia uniosła brwi.
— Skąd? — zapytała.
— Z kieszeni Sourcefield — powiedziałem.
Tia zebrała płatki.
— To już trzeci Epik z rzędu, który przybył do miasta i próbował nas zniszczyć — powiedziałem. — A każdy z nich jest jakoś powiązany z Odrodzonym Babilonem. Tia, co się dzieje?
— Nie jestem pewna — odparła.
— Profesor może znać odpowiedź — rzekłem. — Powiedział coś na ten temat wcześniej, ale nie podał szczegółów.
— Poproszę go, by cię zawiadomił, gdy będzie gotowy do rozmowy — powiedziała Tia. — A póki co, na stole czeka na ciebie pewna teczka. Coś, o co pytałeś.
Chciała odwrócić moją uwagę. Zsunąłem plecak, z którego wystawały kawałki uszkodzonego karabinu, i założyłem ręce na piersi, ale przyłapałem się na tym, że zerkam w kierunku stołu, na którym spoczywała teczka z wypisanym nań moim imieniem.
Tia wymknęła się z pokoju i weszła do pracowni Profesora, pozostawiając mnie i Abrahama w głównym pomieszczeniu. Abraham zasiadł za stołem warsztatowym, z głuchym odgłosem odkładając na niego swój karabin. Na jego spodzie lśniły na zielono gravatoniksy, ale jeden z nich wydawał się pęknięty. Abraham zdjął ze ściany parę narzędzi i zaczął rozmontowywać broń.
— Czego oni nam nie mówią? — zapytałem, biorąc teczkę z biurka Tii.
— Wielu rzeczy — odrzekł Abraham. Lekko francuski akcent w wymowie sprawiał, że wydawało się, iż zawsze mówi z namysłem. — Prawidłowo. Jeśli jedno z nas zostałoby pochwycone przez Epików, nie ujawni tego, czego nie wie.
Chrząknąłem, opierając się o stalową ścianę obok Abrahama.
— Babilar… Odrodzony Babilon. Byłaś tam?
— Nie.
— Nigdy wcześniej? — zapytałem, przeglądając stroniczki, które dała mi Tia. — Kiedy jeszcze używano nazwy Manhattan?
— Nigdy tam nie byłem — odparł Abraham. — Przykro mi.
Zerknąłem na biurko Tii. Leżący na nim stos teczek wyglądał znajomo. Moje stare zeszyty z zapiskami o każdym Epiku. Pochyliłem się i otworzyłem jeden z nich.
„Regalia”, przeczytałem. Niegdyś Abigail Reed. Epik, który obecnie rządził Babilarem. Z ręki wyśliznęła mi się fotka starszej, dystyngowanej Afroamerykanki. Wyglądała znajomo. Czy dawno temu nie była sędzią? Tak… a potem występowała we własnym telewizyjnym show. Sędzia Regalia. Przeglądałem kartki, odświeżając pamięć.
— David… — upomniał mnie Abraham, podczas gdy ja czytałem zapiski.
— To moje notatki — odrzekłem.
— Ale na biurku Tii. — Abraham nadal zajmował się swoją bronią, nie patrząc na mnie.
Westchnąłem, zamykając teczkę. Zamiast tego otworzyłem tę, którą pozostawiła dla mnie Tia. Była w niej tylko jedna kartka; napisał ją do Tii jeden z jej informatorów. Był to rodzaj krótkiego wykładu skierowanego do tych, którzy badali tajemnice Epików.
Częstokroć trudno jest zgłębić zagadnienie, kim byli Epicy przed ich transformacją, zwłaszcza ci, którzy ulegli jej najwcześniej, przeczytałem. Stalowe Serce jest tego znakomitym przykładem. Nie tylko utraciliśmy to, co niegdyś było dostępne w Internecie, ale Stalowe Serce aktywnie zajmował się eliminowaniem wszystkich, którzy znali go przed pojawieniem się Calamity. Teraz, gdy znamy już jego słabą stronę — dzięki Twemu młodemu przyjacielowi — możemy się domyślać, że chciał usunąć wszystkich, którzy go znali, na wypadek gdyby się go nie bali.
Jednakże udało mi się pozyskać kilka drobniejszych informacji. Stalowe Serce, wcześniej znany jako Paul Jackson, w szkole średniej był gwiazdą lekkoatletyki. Miał opinię nicponia i to do tego stopnia, że — pomimo sportowych wyników — nie przyznano mu żadnego większego stypendium. Było parę incydentów z jego udziałem. Nie mogłem dotrzeć do szczegółowych informacji, ale wydaje mi się, że kilku kolegom z drużyny połamał kości.
Po szkole średniej Stalowe Serce otrzymał pracę nocnego stróża w fabryce. Spędzał czas, pisząc na różnych forach poświęconych teoriom spiskowym. Przewidywał nadejście upadku kraju. Nie sądzę, by to przewidział. Stalowe Serce był po prostu jednym z dużej grupy osób niezadowolonych ze sposobu, w jaki rządzono Stanami Zjednoczonymi. Często mawiał, iż nie wierzy, by zwykli ludzie byli w stanie głosować dla dobrze pojętego interesu społeczeństwa.
To wszystko. Muszę przyznać, iż jestem ciekaw, w jakim celu chcesz poznać przeszłość nieżyjącego już Epika. Czy to jest przedmiotem Twoich badań, Tia?
Pod spodem widniało ręczne pismo Tii: Tak, Davidzie, ja także jestem ciekawa, czego ty chcesz się dowiedzieć. Przyjdź do mnie i porozmawiajmy o tym.
Odłożyłem kartkę, a potem ruszyłem do pracowni Profesora. W kryjówce nie zamontowano drzwi, ale zasłony. Mogłem usłyszeć głosy wewnątrz.
— David… — powiedział Abraham.
— W notatkach przeczytałem, że Tia kazała mi przyjść do siebie, żebyśmy porozmawiali.
— Wątpię, by chodziło jej o to, żebyś zrobił to natychmiast.
Zawahałem się, stojąc już przy wejściu do pracowni.
— …te kwiaty są oczywistym znakiem, że Abigail jest w to wmieszana — dobiegł mnie cichy głos Tii. Ledwo mogłem ją usłyszeć.
— To prawdopodobne — odrzekł Profesor. — Już płatki same w sobie wiele znaczą. To sprawia, że zastanawiam się, czy rywalizujący z nią Epik stara się skierować naszą uwagę w jej stronę, czy raczej…
— Czy co?
— Czy ona sama próbuje nakłonić nas, byśmy przyszli do niej. Nie mogę pozbyć się myśli, że rzuca nam rękawicę, Tia. Abigail chce, żebym przybył i spotkał się z nią twarzą w twarz. I będzie dotąd wysyłała Epików, którzy będą usiłowali zabić moich ludzi, aż to zrobię. To jedyny powód, jaki mi przychodzi do głowy, dla którego mogłaby chcieć zwerbować Pożar.
Pożar.
Megan.
Wtargnąłem do pokoju, ignorując pełne rezygnacji westchnienie, które wydał z siebie Abraham.
— Megan? — nie wytrzymałem. — Co z nią?
Tia i Profesor stali twarzą w twarz i odwrócili się w moją stronę, patrząc na mnie, jakbym był glutem po kichnięciu na przedniej szybie. Spojrzałem na nich, podnosząc podbródek. Byłem pełnoprawnym członkiem tej grupy; mógłbym być częścią…
Cholera. Ci dwoje naprawdę wiedzieli, jak spoglądać na innych. Poczułem, że się pocę.
— Megan — powtórzyłem. — Czy, hm, znaleźliście ją?
— Megan zamordowała jednego z Mścicieli w Babilarze — rzekł Profesor.
Słowa były niczym cios w brzuch.
— To nie ona — powiedziałem. — Cokolwiek byście myśleli, nie znacie wszystkich faktów. Megan nie jest taka.
— Jej imię to Pożar. Osoba, którą nazywasz Megan, była kłamstwem stworzonym, by nas oszukać.
— Nie — odrzekłem. — To była prawdziwa ona. Widziałem to w niej, znam ją. Profesorze, ona…
— David — rzekł mocno zirytowany Profesor. — Ona jest jedną z nich.
— Tak samo jak pan! — krzyknąłem na niego. — Czy myślicie, że możemy kontynuować naszą robotę, tak jak robiliśmy to do tej pory? A co się stanie, jeśli Epik taki jak Katorżnik albo Usunięty przybędzie do miasta? Ktoś, kto aby nas dorwać, może sprawić, że miasto po prostu wyparuje?
— Dlatego nigdy nie posunęliśmy się zbyt daleko! — krzyknął w odpowiedzi Profesor. — Dlatego trzymamy Mścicieli w ukryciu, nie ujawniamy się i nigdy nie atakowaliśmy zbyt potężnych Epików! Jeśli to miasto zostanie zniszczone, to będzie twoja wina, Davidzie Charleston! Dziesiątki tysięcy martwych ludzi będą twoim problemem!
Cofnąłem się, zaszokowany, bo nagle zdałem sobie sprawę, co zrobiłem. Czy naprawdę pokłóciłem się z Jonem Phaedrusem, dowódcą Mścicieli? Potężnym Epikiem? Powietrze wokół niego wydawało się wibrować, gdy krzyczał.
— Jon — powiedziała Tia, krzyżując ręce na piersiach. — To nie w porządku. Zgodziłeś się, że będziemy atakować Stalowe Serce. Wszyscy jesteśmy tu winni.
Profesor popatrzył na nią, a część jego gniewu zniknęła z jego spojrzenia. Chrząknął.
— Musimy znaleźć jakieś wyjście, Tia. Jeśli mamy zamiar prowadzić tę wojnę, potrzebujemy broni przeciwko Epikom.
— Innych Epików — powiedziałem, odzyskując głos.
Profesor spiorunował mnie wzrokiem.
— On może mieć rację — odezwała się Tia.
Profesor przeniósł spojrzenie na nią.
— To, czego dokonaliśmy — mówiła Tia — osiągnęliśmy dzięki twoim zdolnościom. Tak, David zabił Stalowe Serce, ale nigdy nie dałby rady wytrzymać tak długo bez twej ochrony. Może nadszedł czas, byśmy zaczęli zadawać sobie nowe pytania.
— Megan spędziła z nami wszystkie te miesiące — powiedziałem — i nigdy nie wystąpiła przeciwko nam. Widziałem, jak użyła swoich mocy, a choć była potem nieco oszołomiona, to wciąż normalna, Profesorze. A kiedy zobaczyła mnie podczas walki ze Stalowym Sercem, wróciła do siebie.
Profesor potrząsnął głową.
— Nie używała swych mocy przeciwko nam, ponieważ była szpiegiem na usługach Stalowego Serca i nie chciała, by to się wydało — rzekł. — To mogło sprawić, że była bardziej rozsądna, była bardziej sobą podczas miesięcy spędzonych z nami. Ale teraz już nie ma powodu, by unikać używania swych zdolności; jej moc pochłonie ją, Davidzie.
— Ale…
— David — powiedział Profesor. — Ona zabiła jednego z Mścicieli.
— Czy są na to świadkowie?
Profesor zawahał się.
— Nie znam jeszcze wszystkich szczegółów. Wiem, że istnieje nagranie zrobione wtedy, gdy walczyła z jednym z naszych ludzi. Którego później znaleziono martwego.
— Ona tego nie zrobiła — powiedziałem, po czym podjąłem błyskawiczną decyzję. — Udam się do Babilaru i znajdę ją.
— Zwariowałeś — odparł Profesor.
— Co jeszcze możemy zrobić? — zapytałem, kierując się do wyjścia. — To jedyny plan, jaki mamy.
— To nie plan — odezwał się Profesor. — To hormony.
Zarumieniłem się, zatrzymując się w drzwiach. Zawstydzony uciekłem wzrokiem.
Profesor uniósł jeden z płatków, który Tia położyła na szafce. Popatrzył na nią. Wciąż stała z rękami założonymi na piersiach. Wzruszyła ramionami.
— Ja pojadę do Odrodzonego Babilonu — rzekł wreszcie Profesor. — Mam tam sprawę do starego przyjaciela. Możesz mi towarzyszyć, Davidzie. Ale nie dlatego, że chcę, byś rekrutował Megan.
— Dlaczego zatem? — zapytałem.
— Ponieważ jesteś jednym z najlepszych zwiadowców, jakich mam, i mogę cię potrzebować. Najlepsza rzecz, jaką możemy teraz zrobić dla ochrony Newcago, to sprawić, by Epicy przestali się nim interesować. Obaliliśmy jednego imperatora, a to tak, jakbyśmy złożyli oświadczenie: czasy tyranów się skończyły i żaden Epik, choćby nie wiem jak potężny, nie może czuć się bezpieczny. Musimy odnieść sukces na tej obietnicy. Musimy ich przerazić, Davidzie. Zamiast jednego wolnego miasta, musimy pokazać cały zbuntowany kontynent.
— Więc obalmy tyranów w innych miastach — odrzekłem, kiwając głową. — I zaczniemy od Regalii.
— Jeśli damy radę — powiedział Profesor. — Stalowe Serce był prawdopodobnie najpotężniejszym z żyjących Epików, ale zapewniam cię, że Regalia jest najbardziej przebiegła, a to czyni ją tak samo niebezpieczną. Jeśli nie bardziej.
— To ona przysyła tu Epików — zauważyłem — żeby zabijali Mścicieli. Boi się pana.
— Prawdopodobnie — przyznał Profesor. — Tak czy inaczej, wysyłając tutaj Mitosis i innych Epików, Regalia wypowiedziała wojnę. Ty i ja zabijemy ją za to, tak samo, jak uczyniliśmy to ze Stalowym Sercem. Tak samo, jak zrobiłeś to z Sourcefield dzisiaj. Tak jak to uczynimy z każdym Epikiem, który wystąpi przeciwko nam.
Napotkał moje spojrzenie.
— Megan nie jest taka jak reszta — powiedziałem. — Zobaczy pan.
— Być może — odparł Profesor. — Ale jeśli mam rację, chcę, żebyś pojechał do Babilaru i pociągnął za spust. Ponieważ jeśli ktoś może zgładzić Megan, to powinien być przyjaciel.
— Litości — szepnąłem, czując suchość w ustach.
Profesor skinął głową.
— Pakuj swoje rzeczy. Wyjeżdżamy jeszcze tej nocy.
Opuścić. Newcago.
Ja nigdy… To znaczy…
Wyjeżdżam.
Właśnie powiedziałem, że mam zamiar jechać do Babilaru. To było pod wpływem chwili. Kiedy Tia i Profesor wyszli z pokoju, stałem w wejściu, starając się zrozumieć, co właśnie uczyniłem.
Nigdy wcześniej nie opuszczałem Newcago. Nigdy nawet o tym nie myślałem. W mieście byli Epicy, ale poza nim był chaos.
Newcago było wszystkim, co znałem. A teraz miałem je opuścić.
Żeby znaleźć Megan, pomyślałem, przezwyciężając niepokój i podążyłem za Tią i Profesorem do głównego pomieszczenia. To zajmie tylko chwilę.
Tia podeszła do swego biurka i zaczęła zbierać notatki — najwyraźniej, skoro Profesor wybierał się do Babilaru, ona także. Profesor zaczął tymczasem wydawać polecenia Cody’emu i Abrahamowi. Chciał, by pozostali w Newcago i ochraniali miasto.
— Tak — powiedziałem. — Pakuj się. Wyjeżdżasz. Oczywiście. To właśnie planowałem zrobić. Brzmi zabawnie.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Toteż, czerwieniąc się, zacząłem pakować swój plecak. Nie miałem wiele rzeczy. Moje zapiski, które Tia skopiowała. Dwie zmiany ubrania. Kurtka. Mój karabin…
Mój karabin. Postawiłem plecak na ziemi i wyjąłem z niego uszkodzoną broń, a potem podszedłem do Abrahama i pokazałem mu ją tak, jak dziecko pokazuje chirurgowi swoją ranę.
Obejrzał sprzęt, a potem popatrzył na mnie.
— Dam ci inny z naszego składu — powiedział.
— Ale…
Abraham położył mi dłoń na ramieniu.
— To stara broń i dobrze ci służyła. Ale nie sądzisz, że potrzebujesz czegoś nowocześniejszego, Davidzie?
Spojrzałem na połamany karabin. P31 był wspaniałą bronią, bazującą na modelu M14, jednym z najlepszych karabinów, jakie kiedykolwiek wykonano. Były to solidne sztuki broni wyprodukowane, nim wszystko zaczęło być nowoczesne, wymyślne i sterylne. Produkowaliśmy P31 w fabryce Stalowego Serca, kiedy byłem dzieckiem; karabiny te były wytrzymałe i niezawodne.
Jednakże Stalowe Serce nie wyposażał w tę broń swoich żołnierzy; P31 produkowano na sprzedaż. Stalowe Serce nie chciał dawać nowoczesnego sprzętu potencjalnym wrogom.
— Tak — odrzekłem. — W porządku.
Położyłem karabin na stole. To nie było tak, że byłem do niego przywiązany. To była tylko rzecz. Naprawdę.
Abraham uścisnął moje ramię w geście współczucia, a potem zaprowadził mnie do pomieszczenia ze sprzętem, gdzie zaczęliśmy przekopywać pudła.
— Będzie ci potrzebna broń o średnim zasięgu. 5.56 byłoby w porządku?
— Tak sądzę.
— AR-15?
— Ech. AR-15? Nie chcę, żeby mój karabin łamał się co dwa tygodnie. A poza tym każdy kiepski naśladowca i jego pies ma obecnie M16 albo M4.
— G7.
— Niewystarczający.
— FAL?
— 7.62? Może — odrzekłem. — Chociaż nie znoszę cyngli.
— Wybredny niczym kobieta w sklepie z butami — zrzędził Abraham.
— Hej — odparłem — to obraza. — Znałem mnóstwo kobiet, które były bardziej wybredne w kwestii posiadanej broni niż w kwestii butów.
Abraham pogrzebał w skrzyni i wyjął zeń jakiś karabin.
— Proszę. A co myślisz o tym?
— Gottschalk? — zapytałem sceptycznie.
— Tak. Jest bardzo nowoczesny.
— To niemiecka produkcja.
— Niemcy robią bardzo dobrą broń — powiedział Abraham. — Ma wszystko, czego będziesz potrzebował. Jest automatyczny, szybki, ma półautomatyczne ustawienia, daleki zasięg, sprężony elektronowo, wysuwany teleskop, bardzo duże magazynki, możliwość oddawania strzałów z błyskami, nowoczesną amunicję. Bardzo precyzyjny, ma znakomite przyrządy celownicze i spust, który chodzi idealnie.
Niepewnie wziąłem karabin do ręki. Był tak… czarny.
Lubię karabiny z jakimiś drewnianymi elementami, w których czuć pewną naturalność. Lubię mieć wrażenie, że taką broń mogę brać na przykład na polowanie, a nie tylko zabijać nią ludzi. Ten karabin był w całości zrobiony z czarnego metalu. Przypominał broń, której używała armia.
Abraham poklepał mnie po ramieniu, tak jakby decyzja została już podjęta, i wyszedł, by porozmawiać z Profesorem. Ująłem karabin za lufę. Wszystko, co mówił o nim Abraham, było prawdą. Znałem swoje karabiny, a gottschalk był dobrą bronią.
— Jesteś na okresie próbnym — powiedziałem do niego. — Lepiej mnie nie zawiedź.
Wspaniale. Teraz gadam do karabinów. Westchnąłem i przewiesiłem go przez ramię, a potem załadowałem parę magazynków.
Opuściłem magazyn i rzuciłem okiem na swój mały pakunek z rzeczami. Spakowanie całego mojego życia nie zabrało wiele czasu.
— Grupa Devina z St. Louis jest już w drodze — Profesor mówił do Abrahama i Cody’ego. — Pomogą ci ochraniać Newcago. Nie informujcie nikogo o moim wyjeździe i nie walczcie z żadnymi Epikami, dopóki nie przybędzie nowa grupa. Pozostawajcie w kontakcie z Tią i dawajcie jej znać o wszystkim, co się tu będzie działo.
Abraham i Cody skinęli głowami. Przywykli do tego, że grupa rozdzielała się i przenosiła. Wciąż nie wiedziałem, ilu w sumie ludzi należało do Mścicieli. Niekiedy członkowie mówili o sobie tak, jakby byli jedną grupą, ale ja wiedziałem, że to tylko poza, w razie gdyby ktoś chciał szpiegować grupę.
Abraham uścisnął mi rękę, po czym wyciągnął coś z kieszeni i podniósł do góry. Był to mały, srebrny łańcuszek z breloczkiem w kształcie litery S. Znak Wiernych, religii, której był wyznawcą.
— Abraham… — zacząłem.
— Wiem, że nie wierzysz — powiedział. — Ale teraz właśnie doświadczasz spełniania się proroctwa. Jest tak, jak powiedział twój ojciec. Bohaterowie przybędą. W jakiś sposób już przybyli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki