Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Nigdy się na to nie zgodzę, Saint!
Marigold Price wraz ze swoją macochą Lizzie prowadzi przytulny pensjonat w małej górskiej miejscowości Silver Springs w stanie Kolorado. Pół roku temu dziewczyna straciła ojca i choć niesamowicie za nim tęskni, to z całych sił stara się udowodnić Lizzie i całemu światu, że ze wszystkim poradzi sobie sama, że o wszystko sama zadba - wcale nie gorzej niż jej zmarły tato. Sześć miesięcy po jego odejściu wydaje się, że życie w pensjonacie Silver Lodge powoli wraca do normy. Zbliża się Boże Narodzenie i obie panie Price zajęte są dekorowaniem domu w oczekiwaniu na spragnionych śniegu turystów.
Tymczasem nad spokojnym Silver Springs zbierają się ciemne chmury. Krążą plotki o kimś, kto skupuje ziemie na obrzeżach miasteczka. Atmosfera zagęszcza się wraz z przyjazdem Sainta Ashforda. Biologiczny syn Lizzie Price i dawny przyjaciel Mari, jeszcze z dzieciństwa, wraca po latach do Silver Springs z zamiarem przemienienia cichej górskiej miejscowości w drugie Aspen - ogromny kurort narciarski. Ten pomysł zdecydowanie nie podoba się Marigold. Dziewczyna postanawia walczyć o zachowanie tożsamości miasteczka i o ukochany pensjonat, co do którego Saint także ma pewne plany...
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 11 min
Lektor: Czyta: Anna Szymańczyk
Ludka Skrzydlewska
Prędzej piekło zamarznie
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lubfragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Redaktor prowadzący: Justyna Wydra
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://editio.pl/user/opinie/prpiza_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-2124-5
Copyright © Helion S.A. 2025
Świat widziany do góry nogami czasami jest całkiem zabawny.
Ale nie wtedy, gdy wisi się za nogę na skraju dachu.
– Mari, na litość boską! – krzyczy z dołu Lizzie. – Mari! Dzwonię po straż pożarną!
W jej głosie słyszę autentyczne przerażenie, jakby rzeczywiście coś mi groziło. A przecież do ziemi mam raptem jakieś piętnaście stóp.
No dobrze, to całkiem sporo, nawet biorąc pod uwagę zalegającą tam cienką warstewkę śniegu. Ale przecież Lizzie mogłaby mi podłożyć materac albo coś i nie fatygować służb, prawda?
Wymachuję rękami, próbując się czegoś chwycić. Czegokolwiek, co pomogłoby mi się dźwignąć i odzyskać równowagę oraz pionową pozycję. Czuję, że krew odpływa mi do mózgu, i chyba czerwienieje mi twarz, ale znacznie bardziej zajmuje mnie fakt, że lada chwila prawdopodobnie urwę sobie stopę w kostce. Ból jest niesamowity, chociaż wcale nie jestem taka ciężka, a moje próby odciążenia nogi niewiele dają.
Może to dlatego, że wiszę do góry nogami z pieprzonego dachu. W dodatku kurtka mi się podwija, przez co nagie plecy są smagane ostrymi podmuchami wiatru niosącego ze sobą drobinki śniegu. To wprost cudowne rozpoczęcie sezonu zimowego.
– Dobra, dosyć tego! – drze się z dołu Lizzie. – Dzwonię po strażaków!
– Nie dzwoń! – błagam. – Jutro będę pośmiewiskiem w całym miasteczku!
– Będziesz ŻYWYM pośmiewiskiem! – odkrzykuje moja macocha. – Wolę żywe pośmiewisko niż martwe!
– Ja nie! – protestuję stanowczo. – Wolę umrzeć niż pokazać się wszystkim w takiej sytuacji!
– Mam w nosie, co wolisz – mamrocze Lizzie. – Idę po telefon.
– Nie zostawiaj mnie! – drę się.
Tak naprawdę wcale nie wolę być martwa niż żywa. Mam jeszcze całkiem sporo do zrobienia – muszę na przykład założyć lampki na drugiej połowie dachu. Mimo to na myśl o wzywaniu do mnie straży pożarnej robi mi się niedobrze. I to raczej nie dlatego, że wiszę z dachu głową w dół i zaczyna mi się w niej kręcić.
W zeszłym roku to tata zakładał lampki. W tym wszystko spadło na głowy moje i Lizzie i nie chcę po sobie pokazać, że cokolwiek tutaj mnie przerasta. Radzę sobie ze wszystkim perfekcyjnie. Zupełnie jak radził sobie tata.
Prawda?
– Przynieś drabinę – proszę słabo. – Jest w szopie.
– Nie wejdę do ciebie po drabinie – protestuje Lizzie z histerią.
Wzdycham, próbując zachować spokój.
– Wolisz patrzeć, jak twoja pasierbica umiera? – pytam uprzejmie i odczekuję chwilę, a kiedy odpowiedź nie pada, dodaję: – Tak myślałam. Proszę, idź po tę cholerną drabinę. Poradzimy sobie bez wzywania strażaków.
Nie jestem kotem, który zabłąkał się na jakimś drzewie i teraz nie umie z niego zejść, do diabła.
Odgłos pospiesznych kroków Lizzie się oddala i po jego kierunku domyślam się, że rzeczywiście udała się do szopy, nie do domu po telefon. Oddycham z ulgą, ale już w następnej chwili zaczynam panikować, bo sznur lampek zawieszony wokół mojej nogi poluzowuje się nieco i zsuwam się kilka cali w dół. Teraz poza nim mam już nie tylko głowę, ale i ramiona, co zapewne oznacza, że możliwość wdrapania się z powrotem bezpowrotnie przepadła.
Przymykam oczy i powoli liczę do dziesięciu. Wszystko będzie dobrze. Na pewno nie umrę przed własnym pensjonatem podczas próby przystrojenia go z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Nie ma takiej opcji. To byłoby zbyt mroczne nawet jak na mnie.
Tak właściwie to ja wcale nie jestem mroczna.
– Już! – krzyczy Lizzie, a jej głos z powrotem się przybliża. – Może zawołam Garretta, żeby nam pomógł?
– Po moim trupie – mówię słabo.
Słyszę, jak Lizzie opiera drabinę o ścianę pensjonatu tuż przy miejscu, w którym zwisam z dachu.
– To nie jest takie nieprawdopodobne – zauważa. – Wolałabym, żebyś nie mówiła serio, Mari!
Nie uznaję za stosowne odpowiedzieć. Jedynie z powrotem otwieram oczy i próbuję dostrzec do góry nogami cokolwiek, co dzieje się pode mną.
Moja macocha właśnie wspina się po drabinie. Na dworze jest naprawdę zimno, a ona włożyła jedynie rozpiętą puchówkę na koszulkę z krótkim rękawem. Włosy ma rozwiane, a w oczach obłęd. Pewnie nie powinnam się śmiać, bo Lizzie naprawdę jest przerażona, że coś mogłoby mi się stać, ale nic nie poradzę na to, że cała ta sytuacja mnie bawi.
– Dlaczego ja ci w ogóle na to pozwoliłam – marudzi po drodze. – Trzeba było wezwać fachowców. Nie powinnaś chodzić po dachu…
– Dekorowanie pensjonatu na święta było tradycją taty – protestuję. – Przejmę ją, czy ci się to podoba, czy nie, i nie będę się oglądać na fakt, że jestem dziewczyną.
– Świetnie się to dla ciebie skończyło – mamrocze Lizzie.
W następnej chwili dociera do szczytu drabiny, która niestety wciąż nie dosięga do krańca dachu. Kiedy Lizzie wyciąga się w górę, jest jednak w stanie mnie popchnąć, próbując pomóc mi się dostać z powrotem na dach. Ogarnia mnie dziwne poczucie bezpieczeństwa, gdy jej dłonie lądują na moich barkach i gdy zaczyna mnie asekurować.
Wyciągam ręce i chwytam się brzegu dachu, próbując się podciągnąć. Z jednej strony pcha mnie Lizzie, a z drugiej moja własna determinacja. Stękam, próbując wsunąć się głębiej, aż w końcu pod plecami czuję podparcie z czegoś stabilniejszego niż ramiona Lizzie. To skraj dachu, na który wczołguję się i kładę wzdłuż rynny, próbując odzyskać oddech i uspokoić drżące nogi oraz helikopter w głowie.
– Wszystko w porządku?! – drze się Lizzie.
Wydaję z siebie bliżej nieartykułowany jęk.
– Żyję, ale co to za życie – odpowiadam. – Zawiesiłam tylko połowę lampek!
– Jeśli myślisz, że wrócisz teraz do zawieszania lampek, to jesteś w ogromnym błędzie, moja panno – oznajmia surowo Lizzie. – W tej chwili złaź z dachu. Słyszysz?!
Przewracam oczami, po czym powoli gramolę się na kolana i podnoszę głowę. Och, jak mi się w niej kręci. Czucie wraca mi do wszystkich kończyn, a noga przestaje pulsować ostrym bólem, co chyba jest dobrą oznaką. Pewne miejsca nadal mnie bolą, ale to przynajmniej oznacza, że wciąż żyję.
W wieku dwudziestu trzech lat to nie powinno być osiągnięcie, ale dla mnie jest.
Podnoszę się w końcu do siadu i pokazuję Lizzie uniesiony kciuk. Moja macocha mamrocze coś pod nosem – w jej wypowiedzi słyszę nawet kilka niecenzuralnych słów – po czym schodzi z drabiny i zeskakuje z niej na podjazd przed pensjonatem. Jak to dobrze, że nikt nie przyjechał do nas akurat w tym momencie.
Znając moje szczęście, to byłoby możliwe.
Po minie Lizzie widzę, że jest naprawdę zaniepokojona, i robi mi się z tego powodu okropnie głupio. To ja wymyśliłam, że wejdę na dach. Zupełnie nie pomyślałam, jak bardzo to przerazi moją macochę. Prawdę mówiąc, w ogóle o niej nie pomyślałam. Miałam w głowie jedynie wszystkie te tradycje, które co roku kultywował tata…
Zanim odszedł.
Z westchnieniem spoglądam na część dachu, którą udało mi się pokryć lampkami. Na szczęście to ta od strony podjazdu. Od strony ogrodu za pensjonatem nikt niczego nie zauważy.
To znaczy do czasu, aż tu wrócę i dokończę robotę.
Oczywiście mogłabym to zrobić teraz, ale Lizzie za bardzo się denerwuje. Widzę, jak śledzi mnie niespokojnym wzrokiem, jakby obawiała się, że za chwilę jednak zlecę z tego dachu. Zna mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, jak bardzo jestem uparta i zdeterminowana, by poradzić sobie sama.
– Dzwonię do Garretta – oznajmia. – Pomoże ci zawiesić te cholerne lampki.
Wzdycham rozdzierająco.
– Nie dzwoń – proszę. – Sama do niego pójdę.
Lizzie mruży oczy.
– Obiecujesz?
– Obiecuję – mamroczę, ale kiedy moja macocha unosi brwi, orientuję się, że tego nie usłyszała. – Obiecuję! – powtarzam dużo głośniej. – Jezu, czy ty musisz być taka apodyktyczna?
– Twojemu ojcu się to podobało – fuka Lizzie, po czym znika w drzwiach pensjonatu.
Przewracam oczami i wstaję chwiejnie na nogi, by powoli skierować się do wyjścia na strych. Staram się nie potknąć po drodze o te sznury lampek, które już udało mi się przywiesić.
Mamy początek grudnia, a ja odkładałam zakładanie świątecznych dekoracji tak długo, jak tylko mogłam. Całe Silver Springs jest już gotowe na święta, a nasz pensjonat, Silver Lodge, nadal nie. Wszystko przez to, że nie miałam serca zabrać się za dekorowanie, mając w pamięci to, że zazwyczaj zajmowałam się tym z tatą.
Docieram w końcu do zejścia i powoli zsuwam się po drabinie aż do tego niskiego, utrzymanego w idealnym porządku pomieszczenia. Zamykam właz na dach i ściągam kurtkę, po czym ruszam do drzwi, jednak w połowie mojej drogi te się otwierają i w progu staje Lizzie.
Nadal jest zarumieniona po przebywaniu na dworze i nieco rozczochrana. Nadal ma też ten szczególny rodzaj obłędu w oczach. Bez słowa chwyta mnie za rękę i wyprowadza ze strychu, chociaż z trudem schodzimy obok siebie po wąskich schodkach prowadzących na piętro.
– Straciłam w tym roku już jednego Price’a – mamrocze, a moje serce ściska się boleśnie na myśl, że bała się o mnie. – Nie stracę też drugiego, jasne? Masz nigdy więcej się tak nie narażać, Mari!
Czekam jedynie, aż zejdziemy ze schodów, a gdy stajemy na korytarzu na piętrze, odwracam się do niej i przytulam ją mocno. Lizzie obejmuje mnie odruchowo, a ja ściskam ją, jakby od tego zależało moje życie.
– Przepraszam – mruczę. – Bardzo chciałabym poradzić sobie ze wszystkim sama. Ale poproszę o pomoc Garretta, jeśli będziesz się z tym czuła lepiej. W porządku?
Lizzie kiwa głową.
– Czy mogłabyś też rozważyć rezygnację ze zjazdów na północnym stoku…
– Nie. – Wypuszczam ją z objęć i cofam się o krok, by stwierdzić, że Lizzie się uśmiecha. Nie mówi poważnie, bo wie, że i tak by mnie nie przekonała. – Jeżdżę na północnym stoku od dziecka. Znam te góry jak własną kieszeń.
Mrugam do niej i wymijam ją, by pójść odwiesić kurtkę i zajrzeć do kuchni. Potrzebuję herbatki rozgrzewającej Lizzie. Macocha idzie za mną. Czuję za sobą jej obecność i to od razu sprawia, że napełnia mnie poczucie bezpieczeństwa.
Może inni narzekają na swoje macochy, ale ja na Lizzie – nigdy. Moja biologiczna mama zmarła na raka, gdy miałam dziesięć lat. Tata przez długi czas po jej odejściu nie mógł się pozbierać, a potem pojawiła się Lizzie i wszystko odmieniła. Sprawiła, że w naszym domu znowu pojawił się śmiech. Że święta znowu stały się czymś więcej niż tylko komercją dla turystów. Zamieniła nasz pensjonat w dom.
Lizzie ma teraz czterdzieści sześć lat, ale wcale na tyle nie wygląda. Ciemne, kręcone włosy zazwyczaj spina w nieporządny kok na czubku głowy. Zawsze promienieje uśmiechem, a w jej niesamowicie zielonych oczach czai się czasami coś, co przypomina mi, że zanim przybyła do Silver Lodge, jej życie również nie było usłane różami. Wyższa ode mnie i smukła, na recepcji zawsze czaruje naszych gości tak, że ci zapominają, po co przyjechali. Jest niesamowita.
Kocham ją zupełnie jak moją biologiczną mamę, ale nigdy nie nauczyłam się mówić do niej inaczej niż po imieniu, a ona nie ma nic przeciwko. Jest dla mnie zarówno rodzicem, jak i przyjaciółką, więc to chyba pasuje.
– Warto było spróbować – mamrocze, a ja uśmiecham się pod nosem. – Chodź do kuchni. Zrobię ci zimowej herbatki.
Lizzie doskonale wie, czego mi potrzeba.
Robię krótki postój w swoim pokoju na piętrze i w łazience, a potem spotykam się z nią na dole. Główny hol, który prowadzi od wejścia do recepcji i schodów na piętro, został już przeze mnie udekorowany na święta: przy recepcji stoi wielka kolorowa choinka, na poręczach świecą się lampki, na konsolach leżą dekoracje z gałęzi i bombek, a nad wejściem powiesiłam jemiołę. Do świąt pozostał jeszcze prawie miesiąc, ale dla pensjonatu i Silver Springs to już najwyższy czas na świąteczne dekoracje. Właśnie zaczyna się najbardziej pracowity dla nas sezon w roku.
Nasze niewielkie miasteczko ze stokami narciarskimi lepszymi od tych w Aspen o tej porze roku przeżywa najazd turystów. Kocham ten czas, ale wiem, że tym razem będzie jeszcze trudniejszy i bardziej wymagający, bo to pierwszy rok, kiedy nie ma z nami taty.
Stojąca w recepcji Sutton posyła mi współczujące spojrzenie.
– Słyszałam o tej porażce na dachu – zagaduje. – Wszystko w porządku?
Noga nadal mnie nieco boli, ale robię dobrą minę do złej gry. Sutton to moja przyjaciółka jeszcze ze szkoły. Pracuje z nami od mniej więcej sześciu miesięcy – dla niej to pierwszy świąteczny sezon w Silver Lodge. Prawie współczuję jej tego, co dopiero tu przeżyje.
– Oczywiście – zapewniam. – Czuję się świetnie.
Uśmiecham się i przechodzę obok niej do korytarza wiodącego do kuchni.
Nie wspominam, że odkąd tata odszedł, wcale nie czuję się świetnie. Raczej tak, jakbym dryfowała bez celu.
Kiedy mija pora obiadowa, wsiadam w samochód i jadę do Garretta.
Garrett to przyjaciel ojca jeszcze z czasów, gdy obaj byli młodzi. Prowadzi warsztat samochodowy niedaleko naszego pensjonatu, dlatego droga do niego nie zajmuje wiele czasu i nie muszę nawet wjeżdżać do miasteczka. Oczywiście, uwielbiam je, ale wiem, że przejście przez główną ulicę zajęłoby mi pół godziny, tak wiele osób zazwyczaj mnie zaczepia i chce chwilę porozmawiać.
Nie chodzi o to, że jestem w Silver Springs jakoś przesadnie popularna. Tutaj po prostu wszyscy się znają. Każdy zawsze ma każdemu coś do powiedzenia.
Wysiadam z mojej półciężarówki na podjeździe przed warsztatem i nieco za mocno trzaskam drzwiami, żeby mieć pewność, że się zamknęły. Garrett grzebie pod maską jakiegoś auta zaparkowanego w tunelu, ale na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi podnosi głowę i mruży oczy.
– Tak myślałem, że to ty – rzuca. – Pozwolisz mi wreszcie spojrzeć na te drzwi?
Wzruszam ramionami, bo uważam to za całkowicie zbędne, a potem się do niego uśmiecham.
Jest naprawdę zimno, sama mam na sobie grubą puchową kurtkę i ocieplane buty, ale Garrett stoi w drzwiach garażu ubrany jedynie w podkoszulek i dżinsy. Jemu nigdy nie jest zimno. Ma atrakcyjnie szpakowate włosy, a jego surowe spojrzenie mięknie nieco na mój widok. Jest wysoki i żylasty, a gdy zamyka maskę samochodu, nad którym się pastwił, mięśnie grają mu pod skórą.
– Naprawdę nie ma takiej potrzeby – zapewniam, idąc w jego stronę. – Za to możesz mi pomóc z czymś innym.
Garrett otwiera ramiona, a ja przytulam się do niego tak jak wtedy, gdy byłam dzieckiem. Pachnie smarem i olejem samochodowym, tak samo jak zwykle.
Odsuwam się, a on kiwa głową za siebie, po czym prowadzi mnie na zaplecze. Przechodzimy przez warsztat, gdzie przy innych samochodach pracuje dwóch jego podwładnych, których przyucza do zawodu, a potem zamykamy się w przeszklonym, niewielkim, zawalonym papierami biurze.
Jako dziecko bywałam tu tak często, że znam każdy ten kąt jak własną kieszeń. Garrett zaprzyjaźnił się z moim ojcem, gdy chodzili razem do szkoły. Swego czasu rywalizowali nawet o względy mamy, ale tata wygrał, potem pojawiłam się ja, a Garrett został moim ojcem chrzestnym.
Teraz chwyta stojący na biurku kubek z czarną kawą i upija łyk.
– Niech zgadnę – mówi. – Mam ci pomóc z dekoracjami świątecznymi w pensjonacie.
Wytrzeszczam oczy.
– Skąd wiedziałeś? – pytam. – To takie oczywiste, że nie poradziłabym sobie z nimi sama?
Garrett wzrusza ramionami i posyła mi swój firmowy uśmiech.
– Nie, Lizzie dzwoniła do mnie jakieś pół godziny temu – informuje mnie spokojnie. – Podobno za tą decyzją stoi jakiś wypadek na dachu czy coś takiego.
Uchodzi ze mnie całe powietrze. Siadam ciężko na krześle przy jego biurku, a Garrett zajmuje swoje miejsce u jego szczytu, w obrotowym fotelu. Zgarnia na bok jakieś papiery i kładzie na blacie nogi w ciężkich buciorach.
– Prosiłam, żeby pozwoliła mi to sama załatwić – mamroczę.
– Widocznie ją przestraszyłaś, dzieciaku, i chciała się upewnić, że poprosisz o pomoc – zauważa łagodnie Garrett. – Z pewnością obie czujecie się tak samo. Tyle co straciłyście twojego ojca. Lizzie nie chce stracić też ciebie.
Przewracam oczami.
– To był całkowicie niewinny wypadek. Nic mi nie groziło.
– Lizzie powiedziała mi co innego – protestuje cierpko mój ojciec chrzestny. – Co dokładnie jest niewinnego w zwisaniu głową w dół z dachu?
Lizzie naprawdę to wyolbrzymiła.
– Miałam wszystko pod kontrolą – oznajmiam bez przekonania.
Garrett śmieje się sucho.
– Dzieciaku, znam cię od lat i doskonale wiem, kiedy ściemniasz – mówi bezlitośnie. – Teraz ściemniasz na maksa. Słuchaj, nie jestem twoim ojcem i nie zamierzam cię pouczać, ale pomyśl przez chwilę, jak musiała się czuć Lizzie. To naprawdę nie wstyd poprosić o pomoc. Przyjadę i zawieszę wam te pieprzone lampki.
Przez chwilę gapię się na niego bez słowa. Nie chciałam niepokoić Lizzie, naprawdę. Nic nie poradzę na to, że czuję się jak porażka. Jeśli nie potrafię sama zawiesić pieprzonych lampek, to jak niby mam sobie poradzić z prowadzeniem pensjonatu bez taty?
Minęło dopiero pół roku od jego śmierci i jego nieobecność nadal jest dla mnie trudna do zniesienia, niczym ogromna dziura w sercu. Wolałabym, żeby pensjonat przejęła Lizzie, ale testament ojca mówił jasno, że to ja mam go odziedziczyć. Macocha mi pomaga, ale czuję się totalnie nieprzygotowana do tej roli i opuszczona przez tatę, którego wciąż potrzebuję. Mam dopiero dwadzieścia trzy lata. To chyba nic dziwnego, że tak jest, zwłaszcza że odszedł tak nagle. Nie chorował latami jak mama. Nie miałam czasu, żeby przyzwyczaić się do myśli, że za chwilę go nie będzie.
Po prostu zostawił mnie samą ze wszystkim, a teraz ja próbuję sprostać wymaganiom innych. I mam wrażenie, że polegam z kretesem.
– Co znowu? – pyta Garrett, zapewne widząc, że się zawiesiłam.
Potrząsam głową.
– Nic – mamroczę. – Pomogę ci z lampkami.
– Jasne, dzieciaku – rzuca. – Pomożesz mi z ziemi.
Krzywię się. Nagle to przezwisko, którym Garrett obdarza mnie, odkąd pamiętam, wydaje mi się adekwatne jak nigdy wcześniej. Jestem tylko głupim dzieciakiem. Jak mam pociągnąć ten biznes bez taty, jeśli nie potrafię nawet przystroić pensjonatu na święta?
Mam wrażenie, że to był pierwszy prawdziwy test, który oblałam. Ale może niepotrzebnie to wszystko wyolbrzymiam.
– Będzie dobrze, Mari – dodaje Garrett nieco łagodniej, bo chyba przeczuwa, jakie myśli chodzą mi po głowie. – Twój ojciec też nie robił wszystkiego sam. Często pomagałem mu z dekoracjami, więc dlaczego nie miałbym zrobić tego samego dla ciebie? Poza tym… wiesz przecież, kto przede wszystkim mu pomagał.
Kiwam głową.
– Lizzie.
– Nie, nie Lizzie – protestuje Garrett. – Ty. Ty odwalałaś za niego kupę roboty, odkąd tylko odrosłaś od ziemi wystarczająco, by móc to robić. Twój ojciec nigdy nie musiał niczego ogarniać sam. Miał wokół siebie ludzi, którzy byli gotowi mu pomóc. Najpierw twoją mamę, potem Lizzie, i zawsze ciebie. Nie był żadnym superbohaterem, dzieciaku, po prostu wiedział, jak poprosić bliskich o pomoc. Ty też możesz to zrobić, kiedykolwiek będziesz potrzebować. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do niego, nie masz obok siebie drugiej Mari.
Jego słowa chwytają mnie za serce i sprawiają, że moje gardło się zaciska. Mam ochotę się rozpłakać, ale z trudem się powstrzymuję.
Tata zawsze miał dar zjednywania do siebie ludzi i tworzenia wokół siebie przyjaznego otoczenia. Każdy chętnie mu pomagał, bo wiedział, że on w razie konieczności odwdzięczy się tym samym. Nie wiem, czy potrafię zrobić to samo, ale na pewno będę próbowała.
– Dzięki, Garrett – mówię lekko zachrypniętym głosem.
On tylko uśmiecha się pobłażliwie.
– Zawsze do usług, dzieciaku.
Po spotkaniu z Garrettem bardzo potrzebuję kawy, więc jadę do centrum miasteczka do jedynej znajdującej się tam kawiarni.
Silver Springs jest zaskakująco małe jak na kurort narciarski i niesamowicie urocze. Mieści w sobie kilka pensjonatów, parę restauracji, dwa usilnie ze sobą konkurujące sklepy z ekwipunkiem narciarskim i ogólnie sportowym, jedną kawiarnię, sklep spożywczy, kwiaciarnię, szkołę i bibliotekę. Na głównej ulicy znajduje się parę straganów z pamiątkami, które są rozkładane zwykle na początku sezonu narciarskiego, a zwijane pod jego koniec, i oferują szeroki wybór asortymentu – od magnesów z widokami Silver Springs aż po szaliki i czapki narciarskie, a także maskotki pumy płowej, symbolu Silver Springs, choć żadnej nie widziano tu już od kilkunastu lat.
Zajeżdżam przed kawiarnię, po czym witam się z Andrew, właścicielem najbardziej prestiżowej restauracji w mieście, jedynej oferującej włoską kuchnię od prawdziwego włoskiego kucharza. Andrew poznał Angelo podczas swojej podróży do Włoch, zakochał się, ściągnął do go nas i odtąd są nierozłączni. Złośliwi mówią, że był mu potrzebny wyłącznie do otworzenia knajpy, ale ja spotykam się z nimi czasami prywatnie i wiem, że to bzdury, bo razem są naprawdę szczęśliwi. Zresztą wytrwali w związku już ponad dwadzieścia lat; gdyby im się nie układało, już dawno by się rozstali.
– Macie jeszcze jakieś wolne miejsca w pensjonacie? – pyta Andrew od niechcenia, opierając się o drzwi restauracji i poprawiając mankiety swojej czarnej koszuli.
Wzruszam ramionami.
– Raczej jesteśmy pełni – odpowiadam. – Znajdą się pewnie wolne jakieś pojedyncze dni, ale to wszystko. Czemu pytasz?
– Z ciekawości. – Andrew zamyśla się, po czym dodaje: – Krążą plotki.
Jestem już w połowie drogi do kawiarni mieszczącej się w kamienicy obok, ale na te słowa zatrzymuję się w pół kroku.
– Jakie plotki?
– Niejasne. – Andrew macha lekceważąco ręką. – Podobno ktoś skupuje ziemie na obrzeżach Silver Springs. Kilka osób mi o tym mówiło. Ale nikt tak naprawdę nie wie, po co i czy to w ogóle prawda.
Czuję piknięcie niepokoju, ale natychmiast je uciszam. To na pewno nic takiego. Takie plotki pojawiają się w mieście od czasu do czasu. Sądzę, że poza sezonem narciarskim ludzie po prostu momentami się tutaj nudzą i potrzebują czegoś, co zajmie im umysły. Nawet jeśli to jakieś głupie pomówienia.
– Pewnie niedługo się dowiemy – rzucam na odczepnego. – Miłego dnia!
Andrew również życzy mi tego samego, a potem uciekam w końcu do kawiarni.
Pani Emerson krząta się za barem, ubrana w świąteczny sweter i – jak zauważam z pewnym zaskoczeniem – już przygotowuje dla mnie kawę. Sieć plotkarska w Silver Springs działa bez zarzutu i zapewne ktoś już ją poinformował, że do niej zmierzam. Być może był to nawet Garrett.
Przy stolikach siedzi kilku gości, sącząc niespiesznie kawę, a z głośników płynie świąteczny przebój Mariah Carey. Pani Emerson uśmiecha się do mnie leniwie, jakby miała do dyspozycji cały czas tego świata.
– Dzień dobry, kochana – mówi na przywitanie. – Jak się czujesz? Jak się ma Lizzie?
– A dziękuję, dobrze – odpowiadam, stając przy ladzie. – A pani? Dobry dzień?
– Jak zwykle. – Pani Emerson z uśmiechem stawia przede mną dwie kawy. – Takie jak lubicie.
W tym samym momencie czuję wibrację telefonu, więc wyciągam go z kieszeni kurtki. To wiadomość od mojej macochy.
Lizzie: Wracaj do pensjonatu. Proszę.
Marszczę brwi, po czym pospiesznie płacę za kawy i żegnam się z panią Emerson. Jeśli Lizzie pisze do mnie w ten sposób, to znaczy, że coś się stało. Ona nigdy nie prosi mnie, żebym wróciła wcześniej do domu, chyba że dzieje się coś, co naprawdę wymaga mojej obecności. Podejrzane jest również to, że nie podała żadnych szczegółów.
Pakuję więc kawy do samochodu i ruszam z powrotem do pensjonatu.
Dzwonię do Lizzie w drodze powrotnej, włączywszy tryb głośnomówiący. Moja macocha nie odbiera, co tylko wzmaga moje przekonanie, że dzieje się coś złego. Zanim dojeżdżam na miejsce, jestem już porządnie wystraszona. Lizzie napisała mi bardzo podobną wiadomość kilka miesięcy temu, gdy czekała na karetkę, która miała zawieźć tatę do szpitala. Nie zdążyłam się z nim wtedy zobaczyć.
Zajeżdżam przed pensjonat z rykiem silnika i hamuję tak gwałtownie, że opony aż buksują w żwirze pokrywającym podjazd. Wyskakuję na zewnątrz, ale zatrzymuję się na widok obcego samochodu na naszym niewielkim parkingu. Stoi tam coś, co absolutnie nie nadaje się na drogi Silver Springs – coś czerwonego i o niskim zawieszeniu. Nasi klienci raczej nie przyjeżdżają takimi autami, bo po co? W środku nie zmieściłaby się nawet jedna narta.
Robię krok w stronę wejścia do pensjonatu, ale wtedy wyłania się z niego ktoś, kogo rozpoznaję od razu, mimo że gdy ostatnio się widzieliśmy, ja miałam czternaście lat, a on szesnaście. Kiedy go widzę, na moment zapominam, jak się oddycha.
Saint Ashford, mój przyjaciel z dzieciństwa.
I biologiczny syn Lizzie.
– Pamiętaj, że na ciebie liczę – mówi ojciec, zanim rozłącza się bez pożegnania.
Krzywię się, klikając w telefonie, by na nowo pokazał mi nawigację. Rozmowa z tym człowiekiem podczas prowadzenia samochodu zawsze jest zbyt rozpraszająca, nawet na głośnomówiącym. Przy nim nigdy nie można być tylko w połowie skupionym, bo on od razu to wyczuje jak rekin krew w wodzie i będzie równie bezlitosny.
Gwałtowny zakręt każe mi spojrzeć z powrotem na drogę. Skręcam kierownicę, w ostatniej chwili ratując moje bugatti przed niekontrolowanym zjazdem w dół wzniesienia wśród drzew i krzywizn terenu. Odruchowo zdejmuję nogę z gazu, chociaż to nie w moim stylu. Kurwa. Jeszcze tego mi brakuje, żeby umrzeć na tym zadupiu w głupim wypadku samochodowym!
Ponownie zerkam na nawigację i znowu się krzywię, stwierdzając, że do Silver Springs zostało mi zaledwie kilka mil drogi. Wprawdzie jestem w ruchu od rana – tak wczesnego, że właściwie było jeszcze ciemno, gdy wyjechałem – i marzę o porządnym łóżku oraz prysznicu, ale równocześnie nie mam ochoty jechać do tej dziury. A ojciec doskonale o tym wie i właśnie dlatego mnie tam wysłał.
Albo to, albo po prostu sam nie ma nerwów, by tam wracać, tylko nie chce się do tego przyznać, bo to obnażyłoby jego słabość.
Wzdycham i włączam radio, szukając jakiejś lokalnej stacji, ale najwyraźniej w pobliżu Silver Springs nie działa nic, a otaczające miasteczko góry skutecznie blokują wszelki odbiór fal radiowych. Nie pamiętam tego z czasów, kiedy tu mieszkałem, ale wtedy chyba nie interesowałem się zbytnio radiem. Zajmowało mnie mnóstwo innych rzeczy, które ciekawiły młodego chłopaka, jakim byłem.
Fun fact: odkąd opuściłem Silver Springs, nigdy już nie miałem na nogach nart.
W końcu wjeżdżam do miasteczka, by ze zdziwieniem stwierdzić, że niewiele się zmieniło, odkąd wyjechałem stąd dziewięć lat temu. Na rogu w centrum dalej stoi ta sama restauracja, a kawałek dalej widzę ten sam sklep ze sprzętem narciarskim, w którym dorabiałem sobie jako dzieciak podczas przerwy świątecznej. Budynki nie wyglądają na zaniedbane, są odmalowane i utrzymane w porządku, ale wszystko zdaje się tu zatrzymane w czasie. Zaczynam rozumieć, dlaczego ojciec podjął taką, a nie inną decyzję.
Silver Springs jest naprawdę pięknie położone. Malowniczo rozciągnięte w kotlinie między zaśnieżonymi szczytami Gór Skalistych, z pewnością chwyta za serce niejednego znawcę naturalnego piękna. Powinno się pozwolić temu miasteczku rozkwitnąć, zamiast taplać się w przeszłości. I właśnie to zamierzam zrobić.
Dla ojca to ostateczny sprawdzian, by stwierdzić, czy nadaję się do przejęcia w przyszłości firmy, którą stworzył i rozkręcił od zera do stanu, w którym obracamy milionowymi inwestycjami. Doceniam, że daje mi tę szansę, chociaż mam dopiero dwadzieścia pięć lat i niedawno skończyłem studia. Od początku jednak łączyłem naukę z pracą w firmie ojca, więc mam wymagane doświadczenie i jestem gotowy.
Udowodnię to w Silver Springs.
Znowu zerkam na nawigację. Prowadzi mnie przez miasto poza centrum, ale właściwie nie potrzebuję wskazówek, bo doskonale wiem, dokąd jadę. Znam tę drogę jak własną kieszeń i chociaż nie było mnie tu od dziewięciu lat, to jak z pamięcią mięśniową: nadal wiem, gdzie skręcić i dokąd się udać, by trafić na miejsce.
Jakieś dziesięć minut później parkuję przed Silver Lodge.
Potrzebuję chwili, zanim wysiądę z auta, żeby wziąć się w garść. Spoglądam na znajomą fasadę pensjonatu, w którym kiedyś tak często bywałem, a w moim wnętrzu kotłuje się wyłącznie gniew. Nienawidzę tego miejsca. Zabrało mi tak wiele, że przed laty sądziłem, że już nic mi nie zostało. Z zewnątrz wygląda całkiem niewinnie, ale wiem, co – a raczej kto – czai się w środku. Nienawidzę ich każdą cząstką mojego ciała, i może dla ojca to wszystko to tylko biznes, ale nie dla mnie.
Ja chcę się przede wszystkim zemścić. Zamierzam odebrać im równie wiele, co oni odebrali mnie.
Jestem jednak dobrym synem, więc zrobię wszystko, czego oczekuje ode mnie ojciec, począwszy od założenia maski uprzejmego biznesmena i zaproponowania tym zdrajcom wyjścia z sytuacji, które ich nie zrujnuje. Mimo że niczego nie pragnę bardziej, jak zobaczyć ich na dnie.
Pensjonat również wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Podmurowany, z dwoma piętrami o drewnianej, wyraźnie odświeżonej niedawno elewacji, jest pięknie rustykalny i wydaje się przytulny. Z tego, co zapamiętałem, jego wnętrza również takie są. Aż szkoda, że to wszystko będzie musiało niedługo zniknąć.
Ale w zasadzie może tak będzie lepiej.
Wysiadam w końcu z samochodu i zapinam marynarkę, drżąc, kiedy owiewa mnie ostry podmuch wiatru. Jest tu chłodniej, niż zapamiętałem, ale w zasadzie to nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że mamy już początek grudnia. Ruszam przed siebie, szukając wzrokiem ludzi, z którymi będę się musiał za chwilę skonfrontować; na zewnątrz jest jednak cicho i spokojnie. Poustawiane dookoła tandetne świąteczne dekoracje sprawiają, że mam ochotę niczym nastolatek kopnąć najbliższego renifera, powstrzymuję się jednak przed tak niedojrzałym zachowaniem. Ojciec chciał, żebym był uprzejmy i profesjonalny, więc dokładnie taki będę, choćby to mnie miało zabić.
To test. Wiem to doskonale. Zdam go, a dostanę firmę. Nie zdam, a mogę zapomnieć, że kiedykolwiek będę w niej rządził.
Nie zamierzam zawieść oczekiwań ojca. Kiedyś robiłem to aż zbyt często, podobnie jak matka, ale teraz już wiem, jak postępować właściwie.
Wchodzę do środka. Dzwoneczek nad wejściem oznajmia moje przybycie, a w tej samej chwili owiewa mnie ciepła fala powietrza pachnącego piernikami. Nie wiem, jak to możliwe, ale pewnie mają tu porozstawiane jakieś odświeżacze powietrza czy coś. Przecież ten zapach nie może być naturalny.
Za kontuarem recepcji stoi jakaś dziewczyna, którą mgliście pamiętam z moich nastoletnich lat w Silver Springs. Ma ładny uśmiech, ciemne, kręcone włosy i plakietkę na piersi z imieniem Sutton. Chyba…
Tak, to któraś z jej przyjaciółek ze szkoły.
– Saint Ashford – przedstawiam się, posyłając jej mój firmowy uśmiech. – Mam rezerwację.
Dziewczyna uśmiecha się do mnie, kiwa głową i zaczyna grzebać w komputerze. Chyba mnie nie rozpoznała, co z jednej strony mnie dziwi, a z drugiej – wręcz przeciwnie. Po moim wyjeździe pewnie zrobiono tutaj wszystko, żeby o mnie zapomnieć. Wiem, że matka obrała to sobie za cel.
W końcu nie skontaktowała się ze mną ani razu, od kiedy zrzekła się praw rodzicielskich i mnie zostawiła.
Po chwili Sutton podnosi na mnie zakłopotane spojrzenie.
– Przykro mi, ale nie widzę pana rezerwacji – oznajmia.
Marszczę brwi. Jak to możliwe?
– To musi być jakaś pomyłka – stwierdzam autorytatywnie. – Proszę sprawdzić jeszcze raz. Rezerwacja musi gdzieś tam być, mój ojciec robił ją osobiście. Przeliteruję pani moje nazwisko.
Wiem, że traktuję ją protekcjonalnie, jakby sama nie potrafiła go napisać, ale irytuje mnie jej nieudolność i nic na to nie poradzę. Jak trudne może być znalezienie rezerwacji, którą mój ojciec z pewnością tutaj zrobił? Zależało mu, żebym zatrzymał się właśnie w Silver Lodge. Chciał dać mojej matce i temu dupkowi, Victorowi Price’owi, ostatnią szansę, żeby wyszli z tego z twarzą. Pod tym względem jest lepszy od nich.
Ale żeby jego plan się udał, najpierw Sutton z recepcji musi znaleźć moją rezerwację.
– Niestety, proszę pana, nadal jej nie widzę – oznajmia nieco nerwowo dziewczyna, jakby domyślała się, że jestem na skraju wybuchu. – Może przypomina pan sobie, jakim sposobem została zrobiona rezerwacja? Albo ma pan jakieś potwierdzenie?
Wzdycham. Jestem pewien, że ojciec wysyłał mi ją na maila, ale nie wczytywałem się zbyt dokładnie w szczegóły, bo znałem już adres i datę przyjazdu.
– Zaraz to sprawdzę – obiecuję. – Ale może mógłbym porozmawiać z właścicielem? Victor Price na pewno znajdzie dla mnie miejsce.
Dziewczyna rozszerza oczy.
– Znał pan pana Price’a?
Czy go znałem? Czy to oznacza, że…
– Mieszkałem tu – wyjaśniam cierpko. – Lata temu.
Cisza rozciąga się między nami, a ja widzę wyraźnie, jak w głowie Sutton poruszają się kolejne trybiki. W końcu jej ciemne oczy robią się jeszcze większe, a ja zaczynam mieć obawy, czy zaraz nie wypadną jej z oczodołów. Chyba wreszcie mnie poznała.
I wyraźnie wie, kim jestem dla właścicieli tego miejsca.
– Ja… zaraz wracam – piszczy, po czym dosłownie ucieka z recepcji na zaplecze.
Powstrzymuję kolejne westchnienie. Czekam cierpliwie przez chwilę, ale kiedy dziewczyna nie wraca, zaczynam mieć powoli dość. Skądś dobiega mnie jakaś natrętna świąteczna melodia, a że nie znoszę każdej, wszystko to, włącznie z tymi znajomymi ścianami i zapachem piernika zaczyna mnie przytłaczać. Wyciągam telefon i wchodzę na skrzynkę mailową, ale zasięg tutaj jest tragiczny. Odwracam się więc i ruszam z powrotem do wyjścia.
Wychodzę przed pensjonat, na szeroką werandę, z której rozpościera się piękny widok na okoliczne góry. Wdycham głęboko świeże powietrze, nie zważając na zimno i prawie nie myśląc o tym, że nie zabrałem ze sobą właściwie żadnych porządnych zimowych ciuchów. Nie zamierzam tu być na tyle długo, by zaczęło mi ich brakować. Ojciec zrobił rezerwację… chyba na tydzień?
To i tak o sześć dni za długo.
Zerkam w telefon, ale mój wzrok zostaje przyciągnięty jakimś ruchem na podjeździe przed pensjonatem. Zerkam w tamtą stronę i o mało nie upuszczam komórki z wrażenia.
Jezu. To nie może być…
Ale, kurwa, jest. Marigold Price stoi kilka jardów przede mną i nie jest już czternastoletnią dziewczynką, której dokuczałem, marząc, by usłyszeć jej śmiech, bo brakowało mi tego w moim rodzinnym domu.
Nie. Jest kobietą i w dodatku, ja pierdolę…
Jest piękna.
Dwa lata ode mnie młodsza, musi mieć w tej chwili dwadzieścia trzy. Nadal jest młodziutka, ale z pewnością nie jest już dzieckiem. Niewysoka, z długimi blond lokami i zaróżowionymi od zimna policzkami, z rozchylonymi pełnymi ustami i tymi niesamowitymi błękitnymi oczami Mari przeobraziła się z małego aniołka w kobietę, dla której totalnie można stracić głowę. Ma na sobie obszerną zimową kurtkę, więc nie mogę zobaczyć zbyt wiele, jeśli chodzi o jej ciało, ale założę się, że jest miękkie i zaokrąglone dokładnie tam, gdzie powinno.
Na mój widok przystaje na chwilę w miejscu i robi zaskoczoną minę. Trochę wybija mnie to z rytmu, bo przecież ojciec zarezerwował mi tu pokój, więc musiała wiedzieć, że przyjeżdżam. Sądząc jednak po jej minie, absolutnie tak nie jest. Mari nie wygląda na przygotowaną na naszą konfrontację, a ja…
Jezu, zupełnie nie wiem, co powiedzieć.
W końcu to ona pierwsza się odblokowuje. Uśmiecha się w sposób, który zapiera mi dech w piersi, po czym rusza w moim kierunku. Wygląda zupełnie tak, jakby cieszyła się na mój widok, co musi być fałszywe. Obserwuję każdy jej miękki, płynny krok, bez słowa patrzę, jak wskakuje po kolejnych stopniach werandy, aż w końcu się ze mną zrównuje. Okazuje się dużo niższa, na tyle, że musi podnieść głowę, by spojrzeć mi w oczy, i jest w tym coś cholernie podniecającego.
Czuję od niej zapach piernika. Ten sam, który wypełnia cały ten pieprzony pensjonat.
Jak to w ogóle możliwe? Jakim cudem ten mały aniołek wyrósł na piękną kobietę, przez którą prawdopodobnie nie będę mógł zasnąć dzisiaj w nocy?
– Saint? – pyta lekko zachrypniętym, drżącym głosem. – Jezu, to naprawdę ty!
A potem tak po prostu mnie przytula.
Zarzuca mi ręce na szyję i przywiera do mnie cała, miękka, ciepła i ufna, jakby naprawdę za mną tęskniła, jakby cieszyła się, że tu jestem. Co musi być kłamstwem albo dobrą grą aktorską. A jednak nie potrafię zareagować inaczej, jak tylko odwzajemnieniem jej uścisku; obejmuję ją w talii, przyciągam do siebie bliżej, chowam twarz w zagłębieniu jej szyi i zaciągam się jej zapachem, tak obcym i znajomym zarazem. Odkrywam, że serce bije mi jak oszalałe, chociaż nie powinno.
To moja przyjaciółka z dzieciństwa. Dziewczyna, do której uciekałem, gdy w moim domu robiło się źle.
Ta, której zdrada bolała najbardziej. Rozerwała mi serce na pół i nikt nie był w stanie go potem skleić.
A teraz przytulam ją, jakby nic się nie wydarzyło. Jakbym dziewięć lat temu nie stracił wszystkiego, na czym mi zależało. Jakby nie ukradła mi tego, co było dla mnie najważniejsze.
Już teraz czuję, że Marigold Price ponownie będzie moją zgubą.
Kiedy przytulam Sainta, czuję się tak, jakbym wróciła do domu.
Tak naprawdę nigdy z niego nie wyjechałam. Mieszkam w Silver Springs od dziecka i nawet przez piekielnie długie cztery lata college’u wracałam tu na każdy weekend, by pomagać rodzicom w pensjonacie. Tutaj się urodziłam i prawdopodobnie tutaj umrę. A jednak tuląc Sainta, mam wrażenie, jakby jakaś część mnie właśnie wracała na swoje miejsce.
Dziewięć lat temu zniknął z mojego życia, jakby nigdy nie istniał. Byłam zrozpaczona, gdy wszystkie moje wiadomości pozostawały bez odpowiedzi. Nigdy nie odpisał na żadnego maila. Urwał kontakt, jakby nasza wieloletnia przyjaźń nic dla niego nie znaczyła. A jednak gdy go teraz zobaczyłam, nie potrafiłam zareagować inaczej, jak tylko się do niego przytulić. A on odpowiedział na ten uścisk tak, jakby też go pragnął, jakby też tęsknił i jakby się cieszył, że mnie widzi.
Już rozumiem wiadomość od Lizzie. Jeśli spotkanie z Saintem jest trudne dla mnie, dla niej może być po prostu niemożliwe.
Wiem, co Lizzie przeszła dziesięć lat temu. Wiem, ile kosztowały ją pewne decyzje i co oznaczały dla jej bliskich. Nie zdziwiłabym się, gdyby nie była w stanie nawet spojrzeć Saintowi w oczy, a co dopiero z nim porozmawiać. Lepiej, żebym na razie ja wszystko załatwiła – chyba że przyjechał specjalnie po to, żeby się z nią zobaczyć.
Odrywam się w końcu od niego i mam wrażenie, że puszcza mnie niechętnie. Jego dłonie nieco za długo błądzą po moich plecach i bokach, zanim w końcu Saint odsuwa się o krok. Chcę coś powiedzieć, ale otwieram usta i tak już z nimi zostaję, niezdolna do sformułowania choćby jednego sensownego zdania.
Nie chodzi nawet o to, że on wrócił po tylu latach, i jestem tym zszokowana – chociaż oczywiście, że jestem. Nie spodziewałam się już nigdy ujrzeć Sainta ani dostać od niego jakiejkolwiek wiadomości. Ale wrócił i okazuje się taki… dorosły. Wysoki i postawny. Podczas gdy ja stoję przed nim w parce, zimowym swetrze, legginsach i roboczych butach, on ma na sobie z pewnością drogi i chyba szyty na miarę garnitur, a do tego wypastowane na połysk buty. Jest starannie ostrzyżony, jego ciemne włosy wyglądają na idealnie ułożone. Zielone oczy okolone długimi, ciemnymi rzęsami wpatrują się we mnie badawczo, a na jego ustach nie pojawia się nawet cień uśmiechu. Przystojna twarz o ostrych rysach jest gładko ogolona. Saint wygląda w każdym calu jak człowiek sukcesu.
I już rozumiem, skąd to dziwne auto na naszym podjeździe. Pasuje do niego.
Czuję rumieńce na policzkach. Nie powinnam się ekscytować wyglądem chłopaka, który nosił mnie na barana, gdy miałam trzynaście lat.
Prawda?
– Mari – odzywa się w końcu pierwszy, wyraźnie oszołomiony. – Wyglądasz… wyrosłaś.
Śmieję się nerwowo.
– Chyba wszerz, bo w górę niespecjalnie. Ale to wina ilości ciasteczek, które wcinam. – Jezu, dlaczego ja mówię takie rzeczy?! Zamknij się w końcu, Price! – Co ty tu robisz?
Saint cofa się o krok i obrzuca mnie jeszcze jednym uważnym spojrzeniem. Czuję się przez to tak, jakbym nie miała ciuchów, chociaż w jego wzroku nie widzę niczego niestosownego. To chyba po prostu odpowiedź na moje głupie uwagi.
– W takim razie ciasteczka ci służą – oznajmia po chwili, potwierdzając moje podejrzenia. – Mam rezerwację w pensjonacie, ale wasza recepcjonistka nie może jej znaleźć.
Och.
Nic z tego nie rozumiem, ale Saint nie dodaje nic więcej i nie tłumaczy, dlaczego przyjechał właśnie teraz i to bez zapowiedzi. Po prostu wpatruje się we mnie tak, jakby oczekiwał załatwienia tego problemu.
Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. Że zapyta, co u mnie? Że zaczniemy ze sobą rozmawiać, jakby nie istniała między nami przepaść w postaci dziewięciu lat całkowitej ciszy? Saint nie odpowiadał na moje wiadomości. Już to powinno dać mi do zrozumienia, że nie chciał ze mną żadnego kontaktu.
Pewnie jest w Silver Springs z jakiegoś niezwiązanego z nami powodu i dlatego nie uprzedził nas o wizycie. Zarezerwował pokój w Silver Lodge, bo zna ten pensjonat, ale to wszystko. Nie powinnam dorabiać do tego żadnych niepotrzebnych historii.
– Tak czy inaczej, na pewno coś dla ciebie znajdziemy – zapewniam nieco zbyt radośnie. – Na jak długo chcesz się zatrzymać?
– Ojciec zarezerwował pobyt na tydzień, ale wolałbym krócej – odpowiada cierpko.
Waham się, zanim zadaję kolejne pytanie:
– Wszystko u was w porządku?
– Tak – ucina.
Robi mi się głupio, że w ogóle go przed chwilą przytuliłam. Z jego całej postawy aż bije dystans. Wyraźnie nie ma ochoty na żadne pogawędki i po prostu chce załatwić to, po co tu przyjechał. Robi mi się przykro – to w końcu mój najlepszy niegdyś przyjaciel – ale ponieważ przywykłam do spełniania zachcianek moich gości, postanawiam się dostosować.
– Jasne. – Przełykam gorycz i zmuszam się do uśmiechu, ruszając w kierunku wejścia. Dopiero po chwili przypominam sobie, że zostawiłam w samochodzie kawy, ale w tym momencie mam to gdzieś. – Zaraz się tym zajmiemy. Znajdziemy twoją rezerwację albo coś wykombinujemy. Masz gdzieś potwierdzenie?
– Właśnie miałem przeszukać maila – słyszę jego odpowiedź.
Otwiera przede mną drzwi wejściowe pensjonatu, zanim zdążę sięgnąć do klamki, więc dziękuję mu kolejnym zakłopotanym uśmiechem i wchodzę do środka. Sutton stoi na recepcji i posyła mi pełne niepokoju spojrzenie, ale na szczęście nigdzie nie widzę Lizzie. Wątpię, żeby którekolwiek z nich było gotowe na konfrontację.
– Zajmę się tym, Sutton – mówię do przyjaciółki, a ona z pełnym ulgi uśmiechem kiwa głową i znika na zapleczu.
Wślizguję się do recepcji, równocześnie zdejmując kurtkę. Rzucam ją na stołek, a potem loguję się do systemu rezerwacyjnego. Podnoszę wzrok na Sainta, który gapi się na mnie dziwnie, i dopiero gdy odchrząkuję, wzdryga się i przesuwa w moją stronę komórkę z wyświetlonym na niej mailem.
– Tu jest potwierdzenie – oznajmia.
Zerkam w ekran telefonu, a potem do systemu. Po chwili kiwam głową.
– Masz rezerwację, po prostu została zrobiona na firmę i dlatego Sutton nie mogła jej znaleźć – wyjaśniam. – Pewnie podałeś jej swoje nazwisko.
Saint powoli kiwa głową.
– To możliwe – przyznaje. – Ojciec robił rezerwację, nie spojrzałem, że na nazwę firmy. To jakiś problem?
Wzruszam ramionami. Żaden, o ile Joseph Ashford nie zrobił tego celowo. A znając go, zapewne tak właśnie było. Nie chciał, żebyśmy wiedzieli, że jego syn przyjeżdża do Silver Springs… co każe mi się zastanawiać dlaczego.
W dodatku zrobił rezerwację na firmę. W której jego syn zapewne również pracuje. Czy to oznacza, że to firmowy wyjazd? Co takiego dla biznesu swojego ojca Saint zamierza załatwiać w moim miasteczku i dlaczego mam dziwne wrażenie, że to mi się nie spodoba?
– To żaden problem – przyznaję. – Pokój jest gotowy, mogę cię od razu zaprowadzić. To na pierwszym piętrze. Masz jakieś bagaże?
Rozglądam się dookoła niego, jakby miały się nagle zmaterializować, ale wciąż jest tam tylko on: przystojny, wysoki facet w garniturze, który zupełnie nie pasuje do naszego swojskiego, przytulnego pensjonatu. Co więcej, zupełnie nie przypomina też Sainta, którego znałam w czasach nastoletnich. Tamten Saint szalał ze mną na stokach narciarskich i wspinał się po drzewach jak małpa, a ten wygląda, jakby w życiu nie dotknął nawet nart, a sport uprawiał co najwyżej na siłowni, do której ma roczny firmowy abonament. Kiedy tak na niego patrzę, dochodzę do wniosku, że mojego Sainta już tu nie ma – ale co w tym dziwnego, skoro przez ostatnich dziewięć lat się nie odzywał i właściwie zniknął z mojego życia?
Niewiele rozmawiałyśmy z Lizzie o Saincie przez te lata. Lizzie bardzo niechętnie podejmowała jego temat, a ja nie chciałam dostarczać jej zmartwień. Wiem, że to wszystko i tak ciągle w niej siedzi – dlatego chciała, żebym to ja zajęła się jej synem, a sama nawet się nie pokazała – ale rzadko o tym rozmawiamy. Rozumiem, jak bardzo musi to być dla niej niekomfortowe.
Tym bardziej martwię się o nią, teraz, kiedy Saint tu jest. Nie będzie mogła unikać go w nieskończoność, a on nie wygląda na mężczyznę, który ułatwi jej konfrontację. Zapewne będzie wręcz przeciwnie.
– Przyniosę je za chwilę – odpowiada Saint. – Najpierw pokaż mi, proszę, pokój.
Kiwam głową, biorę bardzo staromodny klucz do pokoju na pierwszym piętrze i ruszam ku schodom. Cisza między nami jest tak ciężka, że można by ją ciąć siekierą, ale sznuruję usta i postanawiam nie odzywać się pierwsza. Nie chcę znowu powiedzieć czegoś głupiego w rodzaju mojej paplaniny o ciasteczkach czy pytać o jego samopoczucie. Saint też milczy i właściwie nie wiem, jak to interpretować.
Dlaczego w jego towarzystwie tak bardzo się stresuję?
Na szczęście jego pokój znajduje się niedaleko od schodów, na końcu krótkiego korytarzyka, nieco na uboczu. Ma za to piękny widok z okien na ośnieżone stoki narciarskie za miastem. Otwieram drzwi, po czym wręczam Saintowi klucz i przepuszczam go do środka. Zatrzymuje się w progu, zerka na mnie i waha się przez chwilę.
– Wejdziesz ze mną? – pyta w końcu. – Chciałem cię o coś zapytać.
Dlaczego moje serce podskakuje po tych słowach do gardła?
Kiwam głową, po czym posłusznie wchodzę za nim do pokoju. Jest przestronny i czysty, ale umeblowany dość tradycyjnie, drewnianymi meblami, w których skład wchodzą: podwójne łóżko, szafa i stolik z dwoma krzesłami przy oknie. Na jednej ze ścian znajduje się kominek, w którym obecnie nie jest napalone, za nim znajduje się przejście do łazienki, a naprzeciwko podwójne przeszklone drzwi prowadzące na taras z pięknym widokiem na góry. Znajdują się tam dwa leżaki, na których można wypoczywać do woli.
Na drewnianą podłogę rzucony został kolorowy dywan, a ściany są utrzymane w ciepłych odcieniach beżu. Na jednej z nich znajduje się kwiatowa tapeta, którą osobiście wybierałam kilka lat temu, gdy odświeżaliśmy z tatą wnętrza.
– Ładnie tu – mówi Saint ze zdziwieniem, jakby spodziewał się jakiejś nory. Rozgląda się dookoła, a potem w końcu do mnie odwraca. – Twój tata tu gdzieś jest? Mógłbym z nim porozmawiać?
Czuję, jak krew odpływa mi z policzków.
Rzadko się zdarza, że ktoś pyta mnie o tatę. Większość moich znajomych pochodzi stąd, z Silver Springs, i wszyscy wiedzą o jego śmierci. Pytanie Sainta uderza mnie jak obuchem w głowę, bo jest dla mnie szokujące, że ktoś wciąż traktuje go jak żywego, że ktoś spodziewa się, że tata kręci się gdzieś po pensjonacie i może przyjść, by z nim porozmawiać. To takie… bolesne. Prawie robi mi nadzieję, że sama mogłabym znajdować się w jakimś alternatywnym wszechświecie, w którym Lizzie szybciej znalazła mojego ojca, w którym nie wyszłam z domu i byłam przy nim, gdy dostał zawału, w którym karetka zdążyła na czas, by go uratować. Tylko że tak nie jest. Alternatywne światy nie istnieją, a jedyny, z którym muszę się mierzyć, to ten sam, w którym mojego ojca już nie ma.
Na zawsze.
– Mój tata nie żyje, Saint. – Sama jestem zaskoczona, jak spokojnie brzmi mój głos. – Już od pół roku.
Na chwilę znowu zapada między nami cisza. Kilkukrotnie powtarzam sobie w tym czasie w głowie, że się nie rozpłaczę, a o czym myśli Saint – nie mam pojęcia. Jego mina jest totalnie pokerowa.
– Wybacz – mamrocze w końcu. – Nie wiedziałem.
Nie dodaje nic więcej. Nie mówi, że mu przykro, że to musi być dla nas ogromna strata, nie wychodzi z jego ust nic emocjonalnego. A przecież mój tata spędzał z nim kiedyś więcej czasu od jego własnego.
Ale to było dziewięć lat temu. Najwyraźniej przez ten czas wiele się zmieniło.
– Nic się nie stało – zapewniam, choć mój ton jest strasznie fałszywy. Ciekawe, czy Saint potrafi to wyczuć. – Jeśli chciałeś rozmawiać z właścicielem, to ojciec przekazał pensjonat mnie. Cokolwiek więc miałeś mu do powiedzenia… możesz powiedzieć mnie.
To tak samo dziwne, jak wtedy, gdy po śmierci ojca musiałam odnowić wszystkie jego biznesowe kontakty i przekonać jego współpracowników – dostawców i tak dalej – że jak najbardziej mogą zaufać i współpracować z dwudziestotrzyletnią dziewczyną. A tam było prościej, bo w końcu oni wszyscy znali mnie od dawna. Saint tak naprawdę nie ma pojęcia o dorosłej mnie.
– Tak, cóż… – Saint wkłada ręce do kieszeni garniturowych spodni, jakby lekko zakłopotany. – Rzeczywiście chciałem z nim porozmawiać. A skoro go nie ma, mogę chyba z tobą. Zostałem tu wysłany z ramienia firmy mojego ojca, żeby załatwić sprawy polubownie.
Milknie na chwilę, a potem ku mojemu zdumieniu dodaje:
– Chcielibyśmy kupić wasz pensjonat.
Z niedowierzaniem cofam się o krok, pewna, że te słowa musiały mi się przesłyszeć. Jednak nic w postawie czy wyrazie twarzy Sainta na to nie wskazuje. Mężczyzna patrzy na mnie wyczekująco, jakby spodziewał się jakiejś odpowiedzi. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że nigdy jej nie otrzyma, bo zupełnie nie wiem, co powiedzieć, poza stanowczym „nie”.
Silver Lodge to całe moje życie. Urodziłam się tutaj i pracowałam, odkąd odrosłam od ziemi wystarczająco, żeby w czymkolwiek pomagać. Sprzedanie pensjonatu byłoby świętokradztwem. Czymś, co nigdy, nawet przez ułamek sekundy, nie przeszło mi przez głowę.
A Saint Ashford mówi o tym tak, jakby chodziło o zjedzenie śniadania.
– Dziękuję ci za propozycję, ale nie – odpowiadam ostro, kiedy już jestem w stanie. – Jeśli to wszystko, to zostawię cię samego…
– To nie jest żart, Mari – przerywa mi stanowczo Saint i robi krok w moją stronę. Kiedy o tyle samo się cofam, zatrzymuje się i wzdycha. – Posłuchaj, nie chciałem z tym wyskakiwać od razu po przyjeździe, ale nie wiem, kiedy znowu się zobaczymy, a chcę się z tobą umówić, żeby omówić konkrety. Mam dla was bardzo dobrą propozycję i lepiej, żebyś jej wysłuchała, zanim odmówisz.
On chyba sobie żartuje.
– Nie ma nic, co mógłbyś mi zaoferować, żebym zgodziła się oddać Silver Lodge – zapewniam ze złością. – Obraża mnie sam fakt, że w ogóle uważasz, że mogłoby być inaczej.
Saint wznosi oczy do sufitu, jakbym była małolatą, z którą musi wytrzymywać.
– Gwarantuję, że pomyślisz inaczej, kiedy przedstawię ci wszystkie okoliczności – upiera się. – Proszę tylko o odrobinę twojego czasu, Mari. Chyba tyle możesz mi dać po tych wszystkich latach?
Prycham z niedowierzaniem, cofając się o kolejny krok, aż wpadam na drzwi do pokoju.
– Serio? – pytam drżącym głosem. – Używasz tego argumentu, prosząc mnie o czas, żebym dała się przekonać do sprzedaży pensjonatu, który jest całym moim życiem? Jezu, Saint. Wiesz co… życzę ci miłego pobytu.
Otwieram drzwi i wyślizguję się na korytarz, czując, jak płoną mi policzki. Gardło znowu mam zablokowane i możliwe, że się popłaczę, jeśli szybko się od niego nie oddalę. A Saint mi tego nie ułatwia, bo wybiega za mną z pokoju i chwyta mnie za rękę, po czym do siebie odwraca.
– Puść mnie – syczę, a on natychmiast to robi.
Chociaż tyle.
– Po prostu się ze mną spotkaj – upiera się. – Wszystko ci wtedy wyjaśnię. Proszę, Mari.
Prawie się łamię, słysząc ten ton i wypowiedziane nim moje imię. Prawie.
– Nie sprzedam pensjonatu – odpowiadam stanowczo. – Nigdy. Na tym możemy zakończyć tę rozmowę.
Saint wzdycha ze złością.
– I właśnie dlatego wolałbym rozmawiać z twoim ojcem niż z tobą – mamrocze. – Kobiety zawsze są tak cholernie sentymentalne.
Och, chyba zaraz go uderzę.
– No tak, bo faceci bez mrugnięcia okiem zostawiają za sobą wszystko, co było kiedyś dla nich ważne, i zaczynają nowe życie? – pytam uszczypliwie. Saint marszczy brwi, zapewne rozumiejąc, że mam na myśli jego, ale nie daję mu dojść do słowa, tylko dodaję: – Gwarantuję ci, że mój ojciec zareagowałby tak samo jak ja. Jestem tego pewna, w końcu to ja znałam go lepiej niż ty.
Odwracam się i ruszam korytarzem w kierunku schodów na parter, chociaż trzęsą mi się nogi i z trudem zachowuję pozycję pionową.
Tym razem Saint mnie nie zatrzymuje.
– Co powiedział?!
Chociaż bardzo nie chcę martwić Lizzie, nie mam innego wyjścia. Tylko z nią mogę porozmawiać o tym, co się stało, więc zaraz po kłótni z Saintem ruszam na zaplecze, a następnie do kuchni, gdzie ukrywa się moja macocha.
To znaczy, ona na pewno nie użyłaby tego sformułowania, ale ja wiem swoje.
– Chce kupić pensjonat – powtarzam, stawiając laptopa, którego ze sobą zabrałam, na kuchennym stole. – Wygląda na to, że po to właśnie przyjechał do Silver Springs. Brzmiał na bardzo… zdecydowanego.
Lizzie wygląda na zdruzgotaną, kiedy odchodzi od kuchenki i z łyżką, z której kapie sos, siada naprzeciwko mnie. W pierwszej chwili nie rozumiem, co aż tak ją zdenerwowało, szybko jednak dociera do mnie, o co chodzi.
– To jego wina – mówi cicho. – On się na mnie mści.
Przechylam się przez stół i chwytam mocno jej dłoń.
– Nikt się na tobie nie mści – zapewniam ją uspokajająco. – Gdyby chciał to zrobić, zabrałby się za to wieki temu. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego wraca po dziewięciu latach i rzuca takim tekstem? To bez sensu.
– Muszę z nim porozmawiać – szepcze Lizzie.
To oczywiste, że prędzej czy później będzie musiała się skonfrontować ze swoim synem, ale na pewno nie pozwolę, żeby robiła to wbrew sobie tylko dlatego, że ten zagroził mi jakąś głupotą.
– Nie, dopóki nie dojdę do sedna tego wszystkiego – protestuję, po czym otwieram laptop. – W tym musi chodzić o coś więcej. Saint z pewnością wie, że za nic w świecie nie sprzedałabym pensjonatu, tata zresztą też nie. I po co mu on? Przecież z tego, co wiem, mieszkają sobie w Denver i nie zamierzają się stamtąd wyprowadzać. Po co im pensjonat w Silver Springs?
Włączam komputer i wchodzę w system rezerwacyjny, żeby sprawdzić rezerwację Sainta. Nigdy nawet nie interesowałam się, czym zajmuje się firma Ashfordów, zwłaszcza że ojciec Sainta założył ją już po wyprowadzce z Silver Springs. Może jednak czas się dowiedzieć, z kim mamy do czynienia.
Już przez samą nazwę firmy zapala mi się czerwona lampka w głowie.
Grand Spring Hotels.
– Szlag by to – mamroczę, a potem wyszukuję firmę w Google, ignorując pytania Lizzie o to, co się stało.
Szybko przekonuję się, że moje obawy są słuszne. Grand Spring Hotels to sieć luksusowych hoteli położonych w całym Kolorado, a kilka z nich także poza granicami naszego stanu. Wszystkie są nowoczesne i o wysokim standardzie wykończenia, zapewniają nie tylko noclegi i restauracje, ale też SPA, baseny i wiele innych atrakcji. Kiedy Lizzie wciąż dopytuje, co znalazłam, odwracam laptop w jej stronę, by sama przeczytała, co trzeba.
– Joe założył sieć hoteli – sapie po chwili. – Piszą tutaj, że zaczynali od jednego, w centrum Denver, a obecnie sieć rozrosła się do kilkudziesięciu obiektów. Wow.
Tak, to naprawdę imponujące, ale nie zamierzam gratulować ojcu Sainta.
– No dobrze, ale czego mogą chcieć od nas? – pyta po chwili, w zamyśleniu oddając mi laptop. – Silver Lodge nie wpasowuje się do ich koncepcji. Nasz pensjonat to nie jest nowoczesny, gigantyczny obiekt z parkiem wodnym dla mas. Czego mogą szukać w Silver Springs?
Nie jestem pewna, ale coraz mniej mi się to wszystko podoba.
– Ledwie dzisiaj rano Andrew wspominał coś o tym, że podobno ktoś wykupuje działki poza miasteczkiem – przypominam sobie. – Twierdził, że to tylko plotki, ale jeśli tak nie jest? Jeśli nasz pensjonat sąsiaduje z tymi terenami?
– To co? – Lizzie marszczy brwi. – Myślisz, że oni mogą chcieć…
Podnoszę się gwałtownie z krzesła i zatrzaskuję laptop, po czym zabieram go ze sobą.
– Nie wiem, ale się dowiem – zapewniam. – I jeśli mi się to nie spodoba, to lepiej, żeby Sainta Ashforda nie było wtedy w pobliżu.
Ponieważ nie znam lepszego źródła informacji niż Coral Henderson, nasza burmistrzyni, po rozmowie z Lizzie wsiadam do mojej półciężarówki i od razu jadę do ratusza.
W innym mieście taka wizyta zapewne wymagałaby wcześniejszego umawiania się, ale nie w Silver Springs. Tutaj wszyscy się znają i dotyczy to również naszej pani burmistrz. W końcu Coral jest przyjaciółką Lizzie od lat i to ona najbardziej kibicowała Lizzie, gdy ta próbowała uwolnić się od związku z Josephem Ashfordem. Coral jest dla mnie jak przyszywana ciotka i tak zawsze mnie traktowała.
Ratusz mieści się w niewielkim budynku w samym sercu miasteczka. Wystarczą mi dwie minuty, by dotrzeć od wejścia do biura asystentki Coral, która wpuszcza mnie do jej biura jedynie po krótkiej dyskusji. Na szczęście Coral jest sama i nie ma akurat żadnych spotkań, więc może mnie przyjąć od razu.
Coral ma obecnie koło pięćdziesiątki, całkowicie siwe, długie włosy, które zazwyczaj spina w kok, a odkąd wygrała wybory na posadę burmistrza, ubiera się bardzo konserwatywnie, w garnitury w różnych kolorach tęczy. Dzisiaj ma na sobie turkusowy.
– Wszystko w porządku, Mari? – pyta mnie, uśmiechając się zza swojego biurka. – Wpadłaś tu jak burza…
– Muszę wiedzieć, czy ktoś wykupuje tereny wokół miasteczka – rzucam bez przywitania. – A jeśli tak, to kto to robi.
Coral posyła mi pełne dezaprobaty spojrzenie.
– Mari, wiesz, że nie mogę udzielić ci takich informacji.
– A ja myślę, że możesz, jeśli cała ta akcja ma zaszkodzić naszemu miastu – oponuję, siląc się na spokój. Staję nad nią, podrygując dziko nogą. – Słuchaj, może się mylę i w ogóle nie ma takiej akcji. Może to tylko plotki, że ktoś wykupuje działki. Ale ktoś właśnie zaproponował mi odkupienie pensjonatu i nie mogę przestać myśleć, że chodzi w tym o coś więcej. Nie tylko o Silver Lodge.
Coral przez chwilę przygląda mi się z namysłem zza szkieł swoich okularów progresywnych. W końcu z westchnieniem kiwa głową.
– Dobrze, poczekaj – mówi z rezygnacją, wstając od biurka. – Wyciągnę mapy.
Ma na myśli jak najbardziej fizyczne mapy okolic naszego miasteczka, które ratusz wciąż trzyma, bo mentalnie zatrzymał się w dziewiętnastym wieku. Ale dobre i to.
Do map jest jednak potrzebna pomoc nowoczesnej technologii, bo chociaż Coral ma wgląd do dokumentów i umów sprzedaży, nie ma wszystkiego w głowie i musi to posprawdzać. Przekopuje się przez najnowsze transakcje, a ja dostarczonymi przez nią pinezkami z czerwonymi główkami zaznaczam działki, które zostały sprzedane przez miasto. Jest ich tylko kilka, ale mapa przez to i tak wygląda jak żywcem wyjęta z narady wojennej.
– To tyle – mówi w końcu Coral, zamykając laptop. – Oczywiście mogą też istnieć umowy sprzedaży jakichś prywatnych działek, tak jak waszego pensjonatu, o których nie mam pojęcia. Posiadamy ewidencję, kto jest właścicielem danego terenu, więc jeśli interesuje cię coś konkretnego, możemy zapytać.
– A czy interesuje nas coś konkretnego? – Marszczę brwi, patrząc na mapę. – Sama mi powiedz, Coral.
Dopiero wtedy burmistrzyni zerka na pinezki, które rozstawiłam na mapie, i robi zafrasowaną minę.
Może i jest ich jedynie kilka, ale wyraźnie oscylują wokół terenów otaczających Silver Lodge: kilka działek nieco dalej w stronę miasta, jedna czy dwie bardziej od niego oddalone, jedna niedaleko głównej drogi. Generalnie większość terenu wokół pensjonatu jest już w obcych rękach.
Czuję piknięcie niepokoju. Oczywiście nadal może chodzić wyłącznie o zemstę na Lizzie, ale wątpię, żeby po tylu latach Ashfordowie zawracali sobie tym głowę. Musi chodzić o coś innego.
Jeśli to rzeczywiście oni.
– Możesz sprawdzić, kto kupił te tereny? – pytam, wskazując pinezki ręką. – Jakaś spółka?
– Różne spółki, tak. – Równocześnie otwieramy nasze laptopy i Coral sprawdza kontrahentów, a ja wyszukuję nazwy firm w internecie. Wystarczy chwila grzebania, by znaleźć listę członków zarządu każdej z nich. – Niespodzianka, w zarządzie wszystkich siedzi Joseph Ashford.
– Co takiego? – Coral jest tym wyraźnie zaskoczona. – To nie jest przypadek, Mari. Ten gnojek specjalnie wykupił tereny na obrzeżach Silver Springs przez różne spółki, żebyśmy nie domyślili się, co knuje. Nie podoba mi się to.
Mnie też nie.
– Joseph Ashford zarządza siecią hoteli – informuję ją. – A tutaj, w Silver Springs, wykupuje rozległe tereny i chce kupić mój pensjonat. Rozumiesz, co to oznacza? Ashfordowie planują w Silver Springs dużą inwestycję.
– Chcą tu zbudować hotel – domyśla się Coral.
Cholera.
Wracam do pensjonatu tak szybko, że o mało nie ląduję w rowie po tym, jak wpadam w poślizg na błocie pośniegowym na drodze.
Już wszystko rozumiem.To dlatego Saint chciał ze mną rozmawiać i wszystko mi tłumaczyć. Wraz z ojcem mają plany wobec Silver Springs i niezależnie od tego, czy sprzedam pensjonat, czy nie, oni i tak wprowadzą je w życie. A jeśli naprawdę zamierzają zbudować w naszym miasteczku luksusowy, samowystarczalny kurort na miarę innych ich hoteli, to wykończą w ten sposób mój biznes i wszystkie pozostałe w okolicy.
Prędzej piekło zamarznie, niż im na to pozwolę.
Skoro Saint tak bardzo chciał ze mną rozmawiać i wszystko mi wyjaśniać, to proszę bardzo, dostanie teraz po temu idealną okazję.
Kiedy wparowuję do pensjonatu, jakaś para właśnie melduje się przy kontuarze recepcji, za którym jak zwykle stoi Sutton ze swoim profesjonalnym uśmiechem, który wszyscy tak kochają. Posyłam jej pełne wściekłości spojrzenie.
– Czy ta zdradziecka świnia jest u siebie? – warczę.
Para patrzy na mnie z popłochem, a Sutton dyskretnie wskazuje ich głową, posyłając mi równocześnie wymowne spojrzenie. Uspokój się, Mari, bo straszysz klientów.
W tej chwili mam to gdzieś.