Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najpierw potyka się z infamisem. Potem z okrutnym Diabłem Stadnickim ma sprawę. Uśmierza zabijaków, łowi opryszków, karze morderców, zmaga się z bezprawiem, nadużyciami, występuje przeciw krzywdzie. Zwycięża i ponosi klęski, pada na duchu, nieraz przywiedziony jest do rozpaczy. Czasem odgrywa rolę pierwszorzędną, czasem pojawia się tylko na chwilę, by potem znowu ukryć się w cieniu. Oto mój bohater: Piotr Wolski, starościc…
Józef Hen
Czy XVII-wieczna Rzeczpospolita była sprawiedliwa? Czy szlachta na swoich włościach mogła czynić, co jej się podoba? Jak działało prawo za Zygmunta III Wazy, kto bronił słabszych?
Piękne, pełne wyobraźni opowiadania awanturnicze – wzięte z prawdziwych historii spisanych w ówczesnych aktach sądowych – o jurydycznym starościcu Wolskim, które oprócz jego przygód i zmagania się ze złem dają nam całkiem poważny ogląd życia społecznego i prawnego wieku XVII.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 508
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Najpierw potyka się z infamisem. Potem z okrutnym Diabłem Stadnickim ma sprawę. Uśmierza zabijaków, łowi opryszków, karze morderców, zmaga się z bezprawiem, nadużyciami, występuje przeciw krzywdzie. Zwycięża i ponosi klęski, pada na duchu, nieraz przywiedziony jest do rozpaczy. Czasem odgrywa rolę pierwszorzędną, czasem pojawia się tylko na chwilę, by potem znowu ukryć się w cieniu. Oto mój bohater: Piotr Wolski, starościc.
Opowieści te wynikły z pewnej lektury. Mowa o książce Władysława Łozińskiego Prawem i lewem. Jest to dzieło szczególne: z akt sądowych wysnuty, ze swadą i talentem sporządzony opis spraw kryminalnych jednego województwa, czasem obszerny, drobiazgowy, soczysty, czasem tylko kilkuzdaniowy, lakoniczny, suchy. Nie znaczy to, by dzieło Łozińskiego stanowiło zawsze moją lekturę do poduszki. Lata całe mój egzemplarz Prawem i lewem stał na półce nietknięty. Bałem się trochę tej książki. Wiedziałem bowiem, co zawiera. I że to, co zawiera, musi zawładnąć wyobraźnią pisarską. Wszystkie te procesy, najazdy, zajazdy, zabójstwa, porwania – czymże są w końcu, jak nie skomplikowanymi losami ludzkimi? Samym życiem! Bez literackich upiększeń, bez wyważenia cieni i blasków, bez stylizacji językowej (chociaż podane przepysznym, czasem komicznym, językiem szlachetczyzny). Otóż każdy z nas, piszących, ma swoje własne plany „produkcyjne” i nie bardzo lubi, kiedy jakiś pomysł go najdzie niczym nieproszony gość, wystraszy wszystkie inne, wcześniejsze zamysły, zawładnie nim niejako wbrew woli. Postanowiłem być „twardy”: nie ulegnę przemocy. Książka Łozińskiego musiała czekać na półce na swój dzień. Jednego byłem pewny: że kiedy ten dzień nastąpi, to wszystkie te dramatyczne postacie, wszystkie te ich poplątane losy ożyją w mojej wyobraźni. Historia zawsze mnie fascynowała. A ludzkie perypetie zawsze mnie ciekawiły.
Kiedy już zająłem się tą epoką, nie mogło się skończyć, rzecz prosta, na samym Łozińskim. Lista lektur bardzo się wydłużyła, weszły w nią nie tylko dzieła naukowe, dokumenty historii, ale i pomniki literackie, i te powszechnie znane, jak pamiętniki Paska, i te mniej popularne, jak poezja polskiego baroku. Nade wszystko jednak nie ustawała praca wyobraźni. Powoływała ona do życia wciąż nowe postacie, odnajdowała nowe konflikty. Pojawił się Piotr Wolski, bliski chyba krewny takich historycznych starostów jak Marcin Krasicki czy Piotr Ożga z Ossy. Pojawili się mistrzowie lutnictwa, uciekinierzy z niewoli tatarskiej, dumni i dzielni burmistrzowie, juryści szlachetni i juryści przedajni, studenci, ekonomowie, słudzy wierni i zdradliwi. Wystarczyła do pobudzenia wyobraźni jakaś wzmianka, jakieś nazwisko, czasem przepis prawny, mocno egzotyką trącący. Tak, że chwilami wydawało mi się, iż bardziej tkwię w owym życiu siedemnastowiecznym niż wśród moich współczesnych.
Zdaję sobie sprawę, że pokazując życie od strony zmagań z Diabłami i infamisami, nie oddaje się go całkiem sprawiedliwie. Jeśli wspominam o tym, to nie dlatego, iżbym bał się takiego zarzutu. Opowieści niniejsze pokazują przecież, jak przemocy przeciwstawia się życie szlachetne i prawe. Zło jest potężne, bezwzględne, ale siły dobra nie ulegają mu, walczą heroicznie i na ogół zwycięsko.
W październiku 1971 r.
Józef Hen
Cztery lata wojażował Piotr Wolski, starościc brzostowski, całą Europę zjeździł, zdarł obuwia i szat niemało (a jeszcze więcej fatałaszków nakupił, bo jakżeby bez podarunków do swoich wracać), przyjrzał się różnościom, nauczył się języków obcych i naczytał ksiąg, do rozmyślań długich i wcale głębokich miał niejedną okazję – i oto teraz on w ojczyźnie z powrotem, coraz bliżej domu. Dopóki ciągnęli równiną Wielkopolski, Mazowszem, Lubelszczyzną, nie okazywał młody pan Piotr nadmiernego wzruszenia, mimo że dokoła już po polsku mówiono (chociaż inaczej niż u nich w Brzostowskiem zaciągając). Dopiero za Sandomierzem, kiedy gościniec zafalował znajomymi wzniesieniami, a słońce zachodząc za plecami, z prawego ramienia, czerwieniło niezliczone sady, dopiero wtedy zapachniał mu kraj lat dziecinnych. Starościc odzywał się teraz coraz rzadziej, pogrążony w rozmyślaniach, wspominkach czy marzeniach.
Towarzysze podróży uszanowali to jego pogrążenie się w sobie i nie niepokoili go zanadto.
1
– Wyjechaliśmy całym towarzystwem, a wracamy samoczwart – opowiadał w izbie tyczyńskiego zajazdu Stefan Barzo. Był to człowiek szczupły, średniego wzrostu, ciemnowłosy, ale już mimo młodego wieku porządnie wyłysiały, ostatni przedstawiciel rodu niegdyś potężnego, chlubiącego się starożytnością i zamkiem okazałym w Wiśniczu, który już dawno do Lubomirskich przeszedł. Mówiono o ubogim Stefanie, że po Barzach tylko zapalczywość odziedziczył, bo też w rzeczy samej nazbyt prędko chwytał za czekan, broń straszliwą, i nieraz Piotr musiał wkraczać i przyjaciela mitygować. Stefan, chociaż gaduła, o minionej wielkości rodu rozprawiać nie lubił, był młodzieńcem prostodusznym, bez fochów i wielkopańskich narowów. Teraz też na ławie siedział w rozchełstanej i sfatygowanej koszuli. Opróżniony kufel wymownie podsunął posługującym dziewczynom, tęgim i kolorowym w licznych swoich spódnicach, zapaskach i kształciczkach. Polało się piwo z dzbana do kufla i młody Barzo ciągnął dalej:
– Najpierw preceptor nasz wdał się z lutrami w dysputę teologiczną, bardzo zażartą: dwóch pociął, a trzeci jego. Pochowali my go w Westfalii. Dwaj pachołkowie od moru w Saksonii pomarli. To trzech razem. Pan Głębocki we Flandrii w babie się potężnej jak dzwon rozamorował. Przepadł. Podczaszyc Skoruta do muszkieterów się francuskich zaciągnął. Młody pan Bełchacki, ten się z Angielczykami w zamorską podróż wybrał. Pewnie go tam już ludożercy usmażyli!
– Jezus-Maria! – wyrwało się dziewczynie. – Za nic bym do cudzych krajów nie pojechała!
– A mnie to choć co! – zawołała zuchowato druga. – Byle się dziwów napatrzyć!
– To prawda – przyznał Stefan Barzo. – Nacudować się można. I piwo tam lepsze – dodał podstępnie.
– Gadasz waszmość – obruszyła się ta pierwsza.
– Ale niewiasty piękniejsze u nas! – zawołał Barzo i próbował objąć hożą dziewczynę. A że z kuflem nie myślał się przy tym rozstawać, opluskał ją piwem, aż się dziewczyna żachnęła.
Strzepnąwszy krople z kształciczka, spytała:
– Naprawdę nasze piękniejsze? – I zwróciła się do starościca Piotra, który milcząc, stał obok kominka: – A jasny pan jak myśli?
Piotr uśmiechnął się tylko w odpowiedzi.
– Jasny pan taki milczący – przycięła mu dziewczyna – jakby go tam lutrowie przekabacili.
Druga dodała:
– Może zakochany.
Stefan mrugnął do dziewcząt okiem.
– Nie bez tego.
„Diabli komu do moich amorów” – chciał powiedzieć Piotr, najwidoczniej zmieszany, ale na szczęście weszli pachołkowie i wybawili go z opresji, meldując:
– Konie oporządzone, wasza miłość.
Piotr spytał:
– Zjedliście?
– Tak jest, wasza wielmożność. Żur z chlebem i boczkiem wędzonym. I piwo było – dodali z zadowoleniem.
– Dobrze wam, hultajom – odezwał się Stefan. Wskazał im słomę w kącie izby. – Tu se legnijcie.
Dla panów zaś pościelone były łoża. Dziewczyny szykowały im kąpiel: nalewały z garów gorącej wody do balii, aż para buchała.
– Tedy się panowie wykąpiecie i do pierzyn.
I poszły półmrokiem dziewczęta przez izbę ku wyjściu. Stefan zawołał za nimi:
– Hej, dokąd tak wczas?! A plecy szorować kto będzie?
One chichocząc, pierzchały przed rozochoconym Stefanem, nie nawykłe do takiej obcesowości, ale i rade, że się podobają młodemu pankowi. I wśród tego rozbawienia rozległo się mocne pukanie do drzwi. Chichot urwał się, dziewczęta spojrzały po sobie zmrożone. Piotr wskazał Stefanowi na czekan leżący na ławie i powiedział:
– Wejść. – Tylko wprawne oko mogło zauważyć, że Piotr przesuwał się nieznacznie ku miejscu, gdzie na ścianie wisiała na rapciach szabla.
Najpierw ukazał się w drzwiach wysoki, smukły mężczyzna w półpancerzu, za nim wsunął się w ukłonie Żyd-arendarz.
– Służba! – przywitał obecnych szlachcic. Po czym wskazując na Piotra, zwrócił się do arendarza: – Co za jedni?
– Ci? – zapytał arendarz strwożony.
– Ci, ci…
– Goście utrudzeni, łaskawy panie… Z zagranicy wracają – bąkał arendarz. – Dobra szlachta.
– Tyle z tej dobroci widzę, że z dziewkami twoimi brewerie wyprawiają! – huknął szlachcic.
Piotr położył dłoń na rękojeści szabli.
– Ciszej, proszę – mruknął. – Pachołkowie śpią – dodał, co nie było prawdą, bo obaj wytrzeszczali oczy, powoli dźwigając się ze słomy.
Szlachcic ruszył do kominka. Zapalił łuczywo i zuchwale oświetlił nim oblicze najpierw Piotra, potem jego towarzysza.
– Żółtodzioby – mruknął, chociaż sam niewiele był od nich starszy.
Rzucił łuczywo do trzaskającego ognia.
– Waszmościowie stancję mi zajęli – powiedział stanowczym głosem. – Mnie, moim ludziom i moim koniom. Nie życzę wam zła, więc wynoście się i nie będę wam tego pamiętał!
Piotr spojrzał przez okno. Na dziedzińcu zajazdu czekało kilkunastu ludzi z pochodniami, obok parskały konie. „Dużo ich” – pomyślał.
– No? – zniecierpliwił się przybyły. – Czekam.
– Czekaj sobie, wasze – odparł spokojnie Piotr.
Szlachcic uśmiechnął się, jakby mu coś sprawiło przyjemność. Zwrócił się do arendarza:
– A mówiłeś, Żydzie, że wszystkie izby masz zajęte. Łgarzu, ta izba jest wolna!
Piotr z szablą w ręku podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
– Tędy droga, proszę waszmości – powiedział łagodnie.
– Przedstaw mnie – zwrócił się uśmiechnięty przybysz do arendarza. – Może zrozumie.
– To jest pan Białoskórski – arendarz usiłował swoim słowom przydać ton grozy.
– Tak, Białoskórski jestem Mikołaj, do usług – potwierdził szlachcic, biorąc się pod boki.
– Czołem waszmości – odparł spokojnie Piotr.
A Stefan rzucił się zapalczywie:
– No to co, że Białoskórski? To co?
– Uspokój się – mitygował go Piotr. I do przybysza: – Więc co?
Dziewczęta szeptały Piotrowi w ucho:
– Toż to infamis…
– Dwa lata krąży z wyrokiem śmierci.
– Postrach okolicy.
– On nikogo się nie boi.
– Ja też nie – mruknął Piotr. I zwrócił się do intruza: – Jeśli to prawda, co te białki plotą, to będziesz miał, kawalerze, do czynienia nie tylko ze mną, ale i z moim ojcem. A na razie – grzeczność za grzeczność. To mój przyjaciel, pan Stefan Barzo, ostatni ze starożytnego rodu.
Białoskórski trzymał teraz dłoń na rękojeści na wpół wyciągniętej szabli.
– A waść? – spytał.
– Piotr Wolski, starościc brzostowski.
Szabla infamisa opadła do pochwy. Białoskórski zwrócił się niecierpliwie do arendarza:
– A w onej izbie naprzeciw kto? Gadaj!
– O, tam to srogi i możny starosta, Jerzy Krasicki, pan na Dubiecku i Dolinie.
– Wyrzucić! – rozkazał Białoskórski.
– Jasny panie, jakże tak… Ja, arendarz, mam wyrzucać starostę dolińskiego?
– Prawda – przyznał arendarzowi słuszność Białoskórski. – Dla mnie to zajęcie! – Podszedł do okna i gwizdnął na palcach. Na dziedzińcu mężczyźni z pochodniami poruszyli się. – Do mnie, panowie! – wrzasnął.
I wypadł z arendarzem do sieni.
Po chwili rumor się zrobił w korytarzu. Zlatywały w dół po schodach skrzynie, juki, pachołkowie, siodła, buciska, delie. Szczękały klingi, grzmiał głos pana Białoskórskiego:
– Do błota z tym! A na gościniec! Do Dubiecka precz! Hajże, chłopcy! Za pludry pana starostę! Dawaj go sam!
Wyskoczywszy na korytarz, Piotr i Stefan zobaczyli starostę i pana Białoskórskiego zwartych ze sobą w migotliwym blasku pochodni. Błysnęły ich twarze: Białoskórskiego – śniada, okrutna, uśmiechnięta – i Krasickiego – skrzywiona oburzeniem, z oczyma półprzytomnymi. Odskoczyli od siebie i znowu się zwarli w boju – i wnet infamis wytrącił staroście szablę. Uczyniwszy to, przyciągnął go do siebie, chwycił za koszulę. Błysnął zębami, mówiąc:
– Mnie się stawiałeś, dusigroszu?
Obrócił plecami do siebie starostę i kopniakiem strącił go ze schodów. Chwilę stał, słuchając odgłosu ciała, które waliło w dół po stopniach, po czym mruknął do pachołka z pochodnią:
– A rzuć mu szablę.
Białoskórski odsapnął i wtedy zobaczył Piotra w drzwiach izby. Skłonił się starościcowi uprzejmie.
– Miło mi znaleźć się w sąsiedztwie panów. Proszę na szklanicę.
Piotr milczał.
– Nie wypada z infamisem? – domyślił się Białoskórski. Zaśmiał się. – Cały w ojca!
– Panie Białoskórski – odezwał się Piotr. – Byłem świadkiem zuchwałości pana… Uprzedzam, że jeśli pan starosta tego zażąda, będzie miał we mnie świadka. Na szczęście, obeszło się bez rozlewu krwi…
– Przypadek – wtrącił Białoskórski lekceważąco.
– Jedno mnie tylko zastanawia – ciągnął Piotr. – Czemu nie ruszył pan na mnie, przecież to prostsze… Prawda, że ojciec mój…
– Chłopcze – przerwał mu Białoskórski i uczynił gest, jakby mu chciał po ojcowsku położyć dłoń na ramieniu. – Dwa lata uciekałem twojemu ojcu spod miecza… – Po chwili dodał: – Ale wiedz, że Białoskórski sierot nie krzywdzi.
– Sierot, powiadasz? Czy moja matka…?
– Ojciec – rzekł Białoskórski. – Będzie dwa dni, jak zmarł. Waść jesteś teraz jedynym dziedzicem.
Piotr wrócił do swojej izby. Zbliżywszy się do kominka, spoglądał tępo w ogień. Wszyscy milczeli. Białoskórski wciąż stał w drzwiach. Stefan spytał półgłosem:
– Piotr?… Siodłać konie?
Pachołkowie spali w kącie na słomie.
– Trzeba by ich budzić – mruknął Piotr.
Białoskórski odezwał się spod drzwi:
– Panie Piotrze, nie radzę teraz w drogę, po nocy. Ciemno, że tylko wilcze ślepia zobaczysz. Zdążysz waćpan na pogrzeb. – Zbliżywszy się do Piotra, położył mu dłoń na ramieniu. – Teraz spać, synu, pokrzepić się przed świtem.
Piotr, wciąż patrząc w ogień, kiwnął w milczeniu głową. Białoskórski wyszedł.
Stefan podszedł do kominka z kuflem piwa.
– Piotrze – odezwał się – jemu się tam krzywda nie dzieje, bo człowiek był dzielny i z wielką duszą. Już kto jak kto, ale on został tam przyjęty z największymi honorami. Napij się, Piotrze.
Piotr przyłożył kufel do ust. Nagle odstawił go. Narzucił kaftan, przepasał się, szablę przypiął.
Białoskórski zdziwił się, ujrzawszy w swojej izbie starościca.
– Waćpan? – wykrztusił. Był już podpity. – Nie śpi się, rozumiem. Poszła precz! – Odtrącił dziewczynę, która u jego boku siedziała. – Siadaj waszmość, napij się ze mną.
Piotr stał nieruchomo.
– Waszmość jakiś bardzo oficjalny – zdołał spostrzec Białoskórski. – A nie wypada! Ja do ciebie po ludzku…
Piotr skinął głową.
– Nie wypada – zgodził się. – Ale słuchaj pan, panie Białoskórski… Teraz, kiedy zmarł mój ojciec starosta, który tu prawa pilnował… To dopóki innego dekretu nie ma, ja, starościc, jego powinności dziedziczę. Dziś między nami rozejm, panie Białoskórski, ale na przyszłość radzę się waszmości przede mną kryć.
– Ani myślę – odparł Białoskórski, mrużąc oko. – A wiesz dlaczego? Bo nie muszę. – Wskazał za siebie, na skórzany kaftan wiszący na ścianie. – Tam szukaj, za podszewką, to coś znajdziesz.
– Co? – spytał Piotr.
– Glejt królewski. Pergamin z kancelarii warszawskiej, który wyrok zawiesza. Sięgnij waszmość.
Piotr śmiało sięgnął za podszewkę kaftana. Białoskórski uśmiechał się drwiąco.
– Jest? – spytał, zobaczywszy pergamin w ręku Piotrowym.
– Jest – potwierdził Piotr, rozwijając dokument. – Salvus conductus1.
Złożył pergamin i zasunął go z powrotem za pazuchę wiszącego na ścianie kaftana.
– Król jegomość wejrzał w moją niewinność – mówił Białoskórski, uśmiechając się z ledwie uchwytną ironią. – Źli ludzie mnie oskarżyli, źli ludzie osądzili w gorącości. Ale król obronił. To teraz jak, starościcu, sumienie czystsze?
– Sumieniu lżej – przyznał Piotr. Wskazał na kaftan. – Cieszę się, że to masz. Byłoby mi przykro wobec waszmości występować w charakterze wiadomym.
W półmroku, już przy drzwiach stojąc, dodał:
– A musiałbym.
2
Nie tak sobie powrót do Woli Krzepickiej, do pieleszy domowych wyobrażał! Nie rozglądał się wokół, nie sycił wzroku widokiem znajomych drzew i wzgórz, wartkiego Sanu, gąszczy leśnych, którymi przebiegało tyle zwierzyny, ile tam, w owej ogołoconej Europie, już nie napotkasz.
Kiedy zsiadł z konia, ani się za siebie nie obejrzawszy, skierował kroki wprost do kaplicy.
Nie mógł jednak nie zauważyć tłumu zakonników, księży, zbiorowiska szlachty obozującej w namiotach, szpaleru dziewek szyjących szaty z czarnej materii. Na chwilę przystanął, skłonił się wszystkim dokoła i poszedł dalej. Ci zaś za nim szeptali. Czy się zaś w tych dalekich krajach nie zmienił. Czy może żałoba go tak przyćmiła…
Przed kaplicą czekał już na niego rękodajny ojcowski, potężny wzrostem i tuszą, pan Arnulf Drogocki. Ten skłonił się głęboko nowemu panu.
Piotr obiema dłońmi uścisnął dłoń Drogockiego i spytał:
– Matka tam?
– Przy ojcu – powiedział szeptem.
Piotr wszedł do kaplicy, świta została na zewnątrz.
Matka klęczała przy trumnie pogrążona w modlitewnym szepcie. Piotr klęknął obok. A ona, nie obejrzawszy się nawet, wyczuła, że syn jest przy niej; jej usta, które przed chwilą poruszały się bezgłośnie, znieruchomiały. Dotknęła dłonią dłoni syna. Łza spłynęła z oka matki.
Wokół dworu trwały przygotowania do uroczystości pogrzebowych. Kobiety kończyły szycie szat. Pojono przybrane kirem konie. Pachołkowie przeglądali się w wodzie, ciesząc się swoim wyglądem, srebrno-czarnym, lśniąco-żałobnym.
– Po co te splendory? – wyrzucał matce Piotr, kiedy znaleźli się w obszernej świetlicy dworku. – Po co ta pycha pośmiertna, błyskotki, próżność? – zwrócił się do pani Starej, która brzęcząc u pasa kluczami, słuchała go z oburzeniem, gotowa do oczu skoczyć, podczas gdy matka wtuliła głowę pokornie w ramiona. – Wiem dobrze, że ojciec nie chciał tego. – Znam jego ostatnią wolę! – wykrzyknął. – Pochować w zgrzebnym płótnie, w nieheblowanych deskach, pieniądze rozdać ubogim. – Zwrócił się do pana Drogockiego: – Nie tak, panie Arnulfie? Sam mi to był mówił! Więc po co?
– Pro reputatione2 domu tego – odpowiedziała pani Stara, klucze podnosząc jak miecz do walki.
– Nie posłuchaliście jego ostatniej woli!
– Chciałam, chciałam – zapewniała matka. – Wierz mi, synku, pan Drogocki może poświadczyć, pani Stara też, ale co by na to ludzie powiedzieli? Bracia szlachta już szemrali – dobrześmy o tym wiedzieli, bo powtórzono nam – a i ona mnie przekonała, nasza droga pani Eudokia. – Tak mówiła matka o pani Starej. – Trudno inaczej, wzgląd trzeba mieć na majętność i stanowisko nasze w powiecie.
– Nie jest to żadne nieusłuchanie, panie Piotrze – perswadowała pani Eudokia. – Jego to przecież pamięć tak czcimy. Któż by w okolicy uwierzył, że możny starosta naprawdę chciał skromnego pogrzebu? Małoż to miał wrogów? Mówiono by: zrujnowany starostów dom! Mówiono by: złe rządy niewieście! Połakomiły się białogłowy na dukaty! Na mnie, na której głowie tu wszystko leży, całe odium by spadło. Bronię waszego honoru, państwo Wolscy, ale i prawdę rzeknę, że i mojej czci bronię! A o Beatce pomyśl, siostrze swojej. Bo niechby się pogłoska rozeszła, że starościanka zrujnowana, wnet by narzeczonych zabrakło.
– Nie szkoda tracić takich narzeczonych – powiedział Piotr. – Prawda, Beatko?
Siostra, siedemnastoletnia pannica, która podczas tej rozmowy siedziała cichutko na ławie, szepnęła:
– Mnie tam co… Tatula szkoda…
Pani Eudokia zbliżyła się do Piotra.
– Trzy wsie zastawiłyśmy, żeby splendor domu salwować. Samych szat ile naszyć!… Mnichów opłacić… Wszystkie kościoły okoliczne msze odprawują… Baby najęte do płaczu. Dla ubogich rozdawnictwo jadła i grosza… Stadko owiec pod nóż pójdzie… Wino z Wołoszczyzny…
Piotr spytał cicho:
– Wsie – te spod zestawu – wierzyciele zwrócą…?
Pan Drogocki wystąpił.
– Wszystkie skrypta przechowuję… Jeśli nie zwrócą, wyprocesujemy w trybunale, a nie – to od czego szabla w garści?
Rozległo się bicie dzwonów.
– W imię Boże… – powiedziała pani Stara i brzmiało to jak komenda.
Piotr sięgnął po szyszak.
Spojrzał na obraz ojca wiszący na ścianie w złoconych ramach. Marsowy szlachcic, z dłonią opartą na rękojeści szabli, przyglądał się synowi spod nasępionych brwi.
3
Żałobny orszak sunął ku wzgórzu, na którym bielił się kościół przyklasztorny.
Szli mnisi w habitach, księża w komżach, płaczki czarno odziane, stąpał rumak ulubiony nieboszczyka czarną kapą okryty. Niesiono tarczę zmarłego rycerza oblepioną gorejącymi świecami. Trumna spoczywała na katafalku, zdobionym z tyłu i z przodu Nałęczem, Wolskich herbem, a po bokach sentencjami łacińskimi. W kondukcie, obok rycerza zakutego w stal, z opuszczoną przyłbicą, jechał wierzchem marsowy szlachcic, łudząco podobny do zmarłego starosty.
– Żywy konterfekt nieboszczyka starosty – szeptały baby zgromadzone w pobliżu kościoła.
– Aż straszno!
– A nie wiecie, kogo tak przystosowali?
– A któż by to mógł być inny, jak nie woźny.
– Pan Jakub?
– Czuprynę tylko siwą mu dolepili, bo sam łysy jak kapucyn.
Tłum ledwo pomieścił się w kościele.
Po egzekwiach i pokropieniu trumny rozległ się szloch chóralny.
I wtedy rycerz w zbroję zakuty wjechał do kościoła, przeciskając się koniem między szpalerem żałobników. Chrzęszcząc żelazem, zatrzymał się obok trumny. Chwilę stał – i nagle zwalił się z konia na ziemię.
Krzyk grozy odbił się echem o stropy kościoła.
Czarno ubrani pachołkowie rozsunęli łomami płyty kamienne i trumna zapadła się w podziemia.
Znów rozległ się szloch.
Pachołkowie zsunęli kamienne płyty. Ziemia pochłonęła zmarłego starostę.
4
Ucztowano na polanie, na której rozstawiono stoły, zatoczono beczki z winem i piwem, pieczono przy ogniskach tusze zwierzęce.
Pani Stara i pan Arnulf Drogocki krążyli między szlachtą, baczyli, żeby niczyj kielich nie pustował.
Ludzie popili sobie w sposób smętny, nie wypadało inaczej. Wspominali nieboszczyka, jego rozum, przewagi, dbałość o prawo mieszkańców, jego rządność i poświęcenie.
– Któż po nim teraz starostwo weźmie? – zastanawiali się panowie politycy.
– Ma pewnie Warszawa swojego kandydata.
– Już tam niejeden koło tego chodzi.
– A jakże, dobry kąsek. Samych królewszczyzn szacować na pięćdziesiąt tysięcy rocznie.
– A z gorzałki?
– A myta!
– A targowiska!
– A z miast co naściąga!
– Nie dla chudopachołka takie dygnitarstwo – stwierdził ktoś z melancholią.
– Ale obowiązek jaki! Idź, bierz na siebie, skoroś taki zawidny. W trzy dni by cię Diabeł Stadnicki z dymem puścił.
– A mniejszych Diabląt też nie brakuje.
– Niezabitowski!
– Rosiński z synami.
– Łahodowscy.
– Dydyński.
– Dydyńscy ludzie porządni.
– Nu, ja tam od tych porządnych wolę z daleka.
– Albo Białoskórski.
– Prawda, Białoskórski. Krąży tu gdzieś, powiadają.
– Nie tylko krąży, ale starostę dolińskiego z gospody w Tyczynie gwałtem usunął.
– Zuch!
– Zuch! – pochwalili i inni. Nielubiany był widać pan na Dolinie.
– A powiadają, że spotkał się w zajeździe z naszym panem Piotrem i rzekomo go się wystraszył.
– Ano cóż, trafiła kosa na kamień.
– Piotr powinien by po ojcu jurysdykcję sprawować.
– To by było sprawiedliwie.
– Nie może tak być. Za młody!
– Sejm nie zatwierdzi – bez zasług.
– A mnie się ten nasz starościc czegoś nie widzi.
– Pohamuj się waść.
– Sami tu swoi. Mówię: nie naszej to natury ten pan Piotr. Milczący za bardzo.
– Pewnie się w tych luterskich krajach zdeprawował.
– A tak, tak, bo u nas obyczaj inny, panowie bracia: nikt urazy do wnętrza nie łyka, człowiek bardziej otwarty.
– Co na sercu, to na języku!
– A co na misie, to do gęby!
Rozległ się śmiech, zduszony, bo to przecież stypa.
Zmierzch zapadł, zapalono pochodnie.
Pod konarami rozłożystej lipy Stefan Barzo opowiadał o dziwach wieloletniej podróży. Słuchała tego chciwie młodzież, a już najchciwiej Beatka. Sam Piotr siedział opodal na pniu, dłonie wsparł o czekan i wydawało się, że drzemie.
– W Neapolis, co w Italii jest, nad zatoką piękną – krew świętego Januarego, co odżywa i kipi – opowiadał Stefan. – Byliśmy także w miejscu, gdzie święty Maurycy biskupa Odona w kark bił. Drabinę nam pokazowali, po której Pana Jezusa z nieba spuszczał Nikodem. A owóż gdzie indziej klasztor augustiański, z którego Marcin Luter na apostazję3 uciekł.
– Widzę, że waszmości głównie sprawy niebiańskie interesowały – odezwał się pewien gołowąs. – Czy tam innych nie zauważyłeś, w tych dalekich krajach? Powiadają, że budują tam okrutnie cudnie.
Usłyszawszy to, Piotr podniósł głowę i uśmiechnął się porozumiewawczo do Stefana. Stefan zrobił do niego oko: wszystko, co poprzednio mówił, to zapewne, ażeby się słuchaczom przypodobać. Ale wszystkim nie dogodzisz, bo słuchacze niejednakowi.
– Asan – zaczął Stefan – może kamieniarz jesteś, to cię sztuka murarska w emocje wprawia, ale ja, chwała Bogu, szlachcic, chociaż ostatni z rodu. Ale owszem, nie przeczę. Haniebnie piękne widziałem domy Boże, z których katedra w Kolonii mieście i w Rouen najpiękniejsze. I w onym Paryżu jest katedra, gdzie historie różne kamieniarską sztuką są wylaborowane – i nie dziw, że dla tego miasta król Henryk trzykroć na wiarę katolicką się nawracał. Ale i tak nie kochają się w nim mnisi.
– I słuszna, bo czyż można takiemu perekińczykowi wierzyć?
– Za to lud prosty nie może się go nachwalić. A my od niego wprost do Anglii ruszyliśmy, do owego Londynu, gdzie mosty piękne nad rzeką, okrętów chmara i jeszcze teatrów mnogość. W jednym teatrum widzieliśmy ze starościcem sztukę o książęciu duńskim Hamlecie bodaj, którego ojca podstępnie zamordował stryj. Zaczem za tego bratobójcę matka książęcia za mąż się wydała i młode ono książę, które panią matkę kochało, wahało się teraz między pragnieniem zemsty a różnymi innymi uczuciami. Bardzo to piękne teatrum było. W pojedynku od zatrutej szpadki biedak zginął.
– Kubek w kubek to samo było u nas w Sanockiem u Gorajskich, co się Korczakiem pieczętują – odezwał się pewien stary szlachcic. – Też matka ze szwagrem do spółki męża zamordowali, a zaś młody na własną rękę zemsty dochodził: Dwadzieścia mil stąd, nie trzeba aż za morze jechać, żeby takie teatrum mieć.
Usłyszano wtedy tętent koni i wezwania:
– Starościca! Hej, starościca!
– Tu jest! – zawołano od lipy.
Piotr otworzył oczy. Któryś ze szlachty szepnął:
– Słabą ma głowę.
– Odwykł – rzekł drugi.
– Nie trzeba mu było do obcych krajów jechać.
Przy blasku pochodni, z ogłuszającym tętentem wpadło między rozmawiających kilku jeźdźców. Przewodził im chudy, zgarbiony szlachcic, który krzyknął:
– Gdzie on? Gdzie starościc, nadzieja nasza i pociecha?
Piotr wstał.
– Jestem. Kto woła?
Szlachcic zeskoczył z konia i nisko się pokłonił.
– Ratuj, waszmość! Rapt, rapt zuchwały! Pannę porwano! Z pośrodka izby infamis bezczelny, uciekinier spod katowskiego miecza, dziewczynę porwał i uwiózł. Kto teraz pomoże? Kto niewinność ocali, jeśli nie ty, jedyny starosty naszego dziedzic?! – Zwrócił się do otaczającej szlachty: – Panowie, na Boga jedynego! Ratujcie! Znacie mnie chyba: Kraiński jestem, dziedzic Wojtkowej i Pawiowej.
Kilku szlachty odezwało się:
– Pojedziemy, jeśli starościc poprowadzi.
– Są tu starsi – oponował Piotr.
Ale szlachta zdecydowała:
– Dopóki wakans nie zapełniony, ciebie będziemy słuchać.
Stefan mruknął do Piotra:
– Nie podoba mi się ten pan Kraiński. Fałszywe nadto ma oczka.
– I zbyt mocno komplementuje – przytaknął Piotr. – Panie Kraiński! – odezwał się do przybyłego. Tamten przybieżał truchcikiem. – Wiesz choć asan, kto pannę porwał?
– Jakże! Białoskórski!
– Białoskórski? – przepytał Piotr, jakby urażony nowiną.
– On! Do Sanoka dziewczynę uwiózł.
Piotr chwilę milczał, potem odezwał się:
– Mości panowie, na koń!
Wsiedli przy blaskach pochodni. Piotr zawołał:
– Stefan, poprowadzisz ichmościów w pościg do Sanoka. Zawiadomisz o porwaniu burgrabię i radę. Gospody otoczysz. Księży wybadaj, bo może na ślub tam będzie nalegał. Mości panie Kraiński, czy dla ślubu ją porwał?
– Białoskórski? Skądże! Nigdy by się ten zbereźnik stułą nie związał. Dla pana Zaremby rapt uczynił, ten od roku chodził do nas i o rękę panny się przymawiał. Ale mu nie dam! Nigdy! Jak własnej córki bym mu nie dał, tak i tej sieroty nie oddam.
– To to nie córka waszmości porwana? – zapytał Piotr.
– Wychowanka. Ale Bóg świadkiem…
– Dojrzała?
– Ona? Dziecko to jeszcze! Nic świata nie rozumie. Dwadzieścia pięć lat skończy na jesieni, ale rozumu za dwa grosze…
– Stefan, odwołać kawalkadę!
– Jakże to? – oburzył się pan Kraiński.
– Najpierw uczynimy lustrację na miejscu – powiedział zimno Piotr. – Zobaczymy, jak porwania dokonano, którędy, dokąd tropy prowadzą. Prawo musi pełne scrutinium4 uczynić.
– A tymczasem on… rany boskie!
– Chcesz pan ścigać przestępcę czy nie?
– Chcę mieć dziewkę z powrotem!
– Moją rzeczą jest tropić przestępstwo – powiedział Piotr obojętnie. – Prowadź waszmość do majętności. Komu ochota, może za nami podążać.
Konie dały nura w ciemność. W oddali migotały uciekające pochodnie.
5
Był świt, kiedy dotarli do majętności pana Kraińskiego. Różowy blask ogrzewał modrzewiowe ściany dworku.
Pan Kraiński najpierw uspokoił rozszczekane psy, a potem, podniecony i rozgorączkowany, oprowadzał po domostwie Piotra i jego świtę.
– Tutaj się ów crimen5 stał – mówił. – Patrz waszmość! Przez sień do świetlicy przeszedł jak do swojego. Znają go sługi moje, więc puścili.
– Białoskórskiego? – zdziwił się Piotr.
– Pana Zarembę – sprostował Kraiński. – A w tej oto izbie tańce młodzież odprawowała. On wychowankę moją do tańca prosił…
– Kto? – przerwał znów Piotr.
– Pan Zaremba. Pod drzwi dotańcował. Bo w oknie kraty…
– Strzeżonego… – wtrącił któryś ze szlachty.
– Święte słowa – potwierdził skwapliwie pan Kraiński. – Alem myślał, że Tatarzyna albo kupy zbójeckiej mam się tylko strzec, gdy oto nasz się znalazł jeszcze gorszy. Dziewczynę wziął na ręce i podał tamtemu.
– Komu?
– Białoskórskiemu.
– Nareszcie! Bo wciąż słyszę tylko Zaremba i Zaremba. I cóż Białoskórski?
– Na koń ją i pomknęli!
– A asan czemu nie interweniował? – spytał nagle Piotr.
– Nie widziałem, nie słyszałem.
– Jakże tak? To panna pomocy nie wzywała?
– Tak ją widać oszołomiło, że zaniemówiła biedaczka.
– Widzi mi się, panie Kraiński, że panna była w zmowie.
– Była, nie była – rapt jest raptem i rzeczą prawa jest ścigać!
– Rzeczą prawa, owszem, ale nie waszmości, panie Kraiński! Majętnościami panny waść się opiekujesz? – spytał Piotr.
– Taki los, taki krzyż, z własnej kiesy dokładam – skarżył się szlachcic.
– A gdyby z opieki przyszło zdać rachunek?
– Choćby zaraz! Jak tylko za mąż będzie szła – gotowym!
– Ale waść jej za mąż wyjść nie zezwalasz, konkurentów precz pędzisz. No, to znalazła ona inną drogę.
– Na zgubę jej duszy, na niewinność panieńską zamach uczyniono – pienił się pan Kraiński – a waszmość, miast zbrodniarza ukarać, mnie molestujesz!
Starościc udał zafrasowanego.
– Tak i czuję, że będą kłopoty. Waść będziesz pana Zarembę skarżył, że ci wychowankę porwał, a ona waszmości, że ją z majętności rugujesz.
– Co waść? – zaperzył się szlachcic. – Kpisz sobie ze mnie?
– Ani myślę. Jak tylko będzie stwierdzone, że cześć panny doznała szwanku, ci tu panowie pierwsi przestępcy kajdanki nałożą. Dobrze mówię?
– Dobrze! – zakrzyknęli panowie.
– Bywaj waść! – krzyknął Piotr i spiął konia. – W drogę, panowie!
Ruszyli w słońcu.
– Frant z tego Piotra – mówiono o świcie. – Jemu sędzią być, a i posłować do Turczech, taki zmyślny.
– Przydałaby się jego głowa w naszym starostwie.
– A gdybyśmy, panowie bracia, przez posłów naszych zażądali, żeby sejm starościca, człeka śmiałego i edukowanego, nam mianował, to co? Nie poprze nas król Waza?
– Ma on już pewnie swojego kandydata.
– Tprru! – zawołano od czoła. – Stać, panowie!
Za zakrętem drogi wypadła z lasku grupa konnych i zatarasowała przejazd.
Podjechali ku tamtym stępa, w milczeniu, w każdej chwili gotowi do walki. Ale nie było potrzeby, bo oto od tamtych odłączył się jeździec lekkozbrojny i machając magierką, zawołał:
– Czołem waszmościom! Abdank Nałęczom się kłania!
– Pan Białoskórski – szepnął Stefan i dobył czekana.
– Widzę – mruknął Piotr. – Nie gorączkuj się.
Tymczasem Białoskórski zeskoczył z konia, jego ludzie uczynili to samo. Piotr wstrzymał swojego wierzchowca.
– Niespodzianka – odezwał się.
Białoskórski wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– A czy nie miła? – spytał.
– Mówiłem waszmości, żebyś te strony omijał. Za to, coś panu Kraińskiemu zrobił, trybunał będzie cię sądził.
– Rzecz niemożliwa, panie Piotrze, bo jeślim co uczynił, to z dobrego serca. Nie mogłem patrzyć na mękę zakochanych. Zbyt wrażliwy jestem.
– Aleś pieniądze za tę swoją wrażliwość wziął?
– Zgadłeś, panie Piotrze, wziąłem. Ale cóż robić, darmo gospody nikt nie daje. Świat jest podły i przeżarty interesownością. Bodajby go naprawić – westchnął pan Białoskórski i poklepał konia Piotrowego. – Zacny konik. A pomyśleć, że ile by świata nie zjeździł, nic nie zmądrzeje. Jak poniektóry szlachcic po peregrynacji. Nieprawdaż, panie bracie? – zwrócił się do Stefana.
– Zostaw mnie waszmość – warknął Stefan – bo jak…!
– Panie Piotrze – odezwał się Białoskórski, w ogóle na gniew Stefana uwagi nie zwróciwszy. – Nie turbuj się tym incydentem, proszę. Już wszystko pomyślnie załatwione: przed chwilą panna młoda przed ołtarzem przysięgła dozgonną wierność panu Zarembie.
– Prawda to?
– Jak mnie tu widzisz! Natrudziliśmy się niemało, zanim się ksiądz znalazł powolny, ale wreszcie zgodził się jeden chudzina za kilka talarów z Bogiem wejść w traktaty. Tedy o gwałcie nie ma mowy. Panna postąpiła niegodnie, jak to mówią, i stan swój białogłowski na dyshonor wystawiła, ale lepiej to, niżby w staropanieństwie kisła. Specjalniem ci drogę zajechał, żeby cię o tym szczęśliwym wydarzeniu powiadomić.
– Bóg zapłać, ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to dotyczy. Inny w Brzostowskiem dygnitarz będzie sprawiedliwość czynił.
– Panie Piotrze, niech skonam, ja znam tylko ciebie. I mówi mnie mój białoskórski rozum, że nie daleko pada jabłko od jabłoni. A znałem dobrze twojego ojca! Choćbyś się nie wiem jak zarzekał, wiadomo, do czego cię ciągnie. Muszę ja chyba w rzeczy samej się z twoich stron wyprowadzić, bo nie chciałbym waszmość spotkać na długość szabli. Bywaj, panie bracie! – Białoskórski klepnął raz jeszcze Piotrowego konia. – Jazda, koniku! Droga wolna, uhuu! – wrzasnął.
Ludzie Białoskórskiego usunęli się, a Piotr i jego towarzysze przemknęli, oddalając się w kurzu i tętencie kopyt.
Pan Białoskórski chwilę stał, patrząc za nimi i machając na pożegnanie magierką. Po czym dosiadł wierzchowca i ruszył ze swoim oddziałem w przeciwną stronę.
6
Biły dzwony na białej wieży kościoła przyklasztornego.
Panowie bracia zbierali się na placyku przed klasztorem. Zajeżdżały kolaski z niewiastami, a były i takie szlachcianki, co wierzchem przybywały. Kiedy już tłum się zebrał, rozległy się głosy:
– Rozstąpcie się! Miejsce dla zacnego gościa! Miejsce dla woźnego opatrznego!
– Miejsce! Plac zrobić!
Rozstąpili się, tworząc koło, w środek którego wszedł woźny Jakub z dwoma szlachcicami chodaczkowymi. Z nich jeden odezwał się:
– My tu przytomni dwaj szlachetni – wskazał na tego drugiego – pan Sarnicki herbu Ślepowron…
– …i pan Sobiekurski herbu Poraj – powiedział drugi szlachcic, wskazując na pierwszego.
– …stanowiący asystencję woźnego naszego ziemskiego, opatrznego Jakuba, dobrze wam wszystkim znanego, prosimy go o obwieszczenie i promulgowanie dekretu królewskiego, przez Sejm deputatów naszych zatwierdzonego…
Podczas gdy woźny Jakub, pochrząkując i krygując się, szykował się do obwieszczenia dekretu, panna Beata Wolska szepnęła w ucho swojemu bratu Piotrowi:
– Piotruś, a pana Białoskórskiego w okolicach nie ma?
– Myślę, że nie ma.
– To on już więcej nie porywa?
– Białoskórski to zbójca – szepnął brat.
– Ale jaki śmiały! – podziwiała siostra. – Raz dwa i dziewczynę unosi…
– Pst – uspokoił ją Piotr.
Woźny zawołał:
– Ja, woźny ziemski, obwieszczam wszystkim tu zebranym i tym, co przybyć nie mogli, urodzonym, szlachetnym i wszystkim tej ziemi incolae6, takoż mieszczanom, plebsowi i kmieciom, że Jego Królewska Mość, Zygmunt Trzeci, przychylność nam swą okazując, tym oto dekretem – woźny wzniósł w górę rulon pergaminowy – starostę nam nominował, capitaneusa ziemi brzostowskiej, a jest nim z dniem dzisiejszym… – Woźny zaczerpnął tchu. – Jest nim jaśnie oświecony książę Michał na Zasławiu Zasławski. A oto on sam!
Woźny gestem patetycznym wskazał za gromadkę zebranych. Wszyscy się obrócili, by zobaczyć konnego rycerza, już w leciech, który lśnił w słońcu od drogocennej zbroi. Choć mały, szczupły i przygarbiony, miał książę Zasławski postawę wyniosłą, imponował brodą rozłożystą, senatorską, rudosrebrną, jego oczy patrzyły spod gęstych brwi przenikliwie, mądrze, a może pozór był to tylko powagą i dumą spowodowany. Stał za księciem wspaniały poczet konny, kilkudziesięciu zbrojnych ludzi, nad których hełmami chybotały osadzone na długich pikach proporczyki.
W tłumie przez chwilę niechętnie milczano. Nie tej się nominacji spodziewali. Spojrzenia przenosiły się powoli z księcia na Piotra. On też zawołał pierwszy:
– Vivat książę starosta!
– Vivat! – rozległy się pojedyncze głosy.
– Vivat! – huknęło mocniej.
Tylko Stefan zgrzytnął zębami.
– Niech mnie kule, jeśli mam go za starostę!
– Panowie bracia! – krzyknął książę, kłaniając się. – Dziękuję i czołem biję!
Ruszył koniem między ludzi i jadąc wzdłuż szpaleru, który się natychmiast utworzył, powtarzał, jakby go tu gorącym sercem przyjęto:
– Dziękuję i czołem biję!
Beata szepnęła:
– Wiesz ty, Piotruś, co?
– No?
– Tego starosty to się pan Białoskórski obawiać nie musi.
– Chyba nie – przyznał Piotr.
– Panu Białoskórskiemu tylko ty byś mógł dać radę.
– Sroka – mruknął Piotr. Zwrócił się do Stefana: – Nic, tylko pan Białoskórski i Białoskórski. Ręki ojcowskiej brak. Ale ja tobie też, smarkulo, potrafię przyłożyć…
– Starosta…! – warknął Stefan. – Ech, ta Warszawa…!
7
– W tej właśnie myśli do ciebie, młodzieńcze, przybyłem – rzekł książę. Znajdowali się w świetlicy, w gronie najbardziej zaufanym. Książę spojrzał na pachołka, który polana brzozowe do kominka dokładał, na drugiego, co knoty u świec obcinał. Spytał Piotra cicho: – Sługi masz wierne?
– Zdrajcy tu nie masz – odparł Piotr.
– Więc słuchaj. Szczerze powiem: zaszczyt to dla mnie ów fawor królewski, ale ani to na moje lata, ani czasu na uganianie się za łotrami nie mam, bo chcę spraw politycznych dopilnować, a co zostanie czasu – księgom poświęcić. Tyś młody, dzielny, silny, chętny… Tedy ci proponuję, abyś starostą jurydycznym u mnie został. Waćpani chyba nie oponujesz? – zwrócił się do pani Wolskiej.
Matka siedziała milcząca. Zamiast niej odezwała się zimno pani Stara:
– Co zyska? Blizny i niespokojność.
Książę poruszył kociubą w kominku.
– Kiedy o tym mowa… Zyska starościc niemało. I pani matka wdowa też. Nie będziecie się musieli z dworu eksmitować, wsie okoliczne wraz z poddanymi z wami zostaną. Inne królewszczyzny i intraty będą za mną, także i miasta. Za to otrzymasz asan pensję roczną z mojej szkatuły, pięć tysięcy złotych jurgieltu. Jeśli koszt w ściganiu zbrodni zajdzie nadzwyczajny, będę w nim i ja uczestniczyć. Panie Piotrze, nie namyślaj się! Wola Krzepicka, ten dwór, dla całego starostwa był dziesiątki lat prawa symbolem, niech tak i dalej będzie. Wiem, że masz ochotę.
Piotr milczał. Pani Stara za plecami księcia pokazywała, że więcej można zażądać. Piotr zwrócił się ku matce. Odezwała się nieśmiało:
– Nie chciałabym teraz pomieszkania zmieniać… Tyś się tu, Piotrusiu, urodził i Beatka, a i ojciec tutaj był szczęśliwy i tu zmarł…
Piotr słuchał chmurny.
– Nie znam ja tych wszystkich kruczków prawnych, którymi się kryminaliści w sądach zasłaniają. Jurysty by tu trzeba.
– Nie bój się – odezwał się pan Drogocki. – Służyłem radą twojemu ojcu, będę i tobie służył.
– O, to to! – zawołał książę. – Tak trzeba, panie Drogocki! I ja o tobie, Bóg da, nie zapomnę. No to jak? Pięć tysięcy. Wypijemy za zgodę?
Piotr wydawał się nieporuszony. Pani Stara na palcach pokazała ósemkę. Piotr wstał.
– Mości książę – odezwał się. – Znam ja to starostwo jak swoją kieszeń. Miód i mleko tu płyną. Ale to Wasza Książęca Mość śmietanę zbierzesz, mnie serwatkę zostawując. Dasz Wasza Książęca Mość osiem tysięcy jurgieltu i wnet zgodę wypijemy.
– Ho ho – zaśmiał się nieszczerze książę. – Waść masz rozbójników tropić, aleś i sam niezły rozbójnik. Gdzieżeś się tak nauczył rachować, u Żydów czy u Francuzów?
– U jaśnie oświeconych – odparł Piotr, rozlewając wino. – U tamtych nauczyłem się tylko nie dać się wystrychnąć na dudka.
Książę powstał z kielichem w dłoni. Wzniósł toast:
– Za twoją pomyślność, mości jurydyczny starosto!
Stefan dodał:
– Bodaj ci fortuna sprzyjała! Pamiętaj, masz mój czekan!
– Audaces fortuna iuvat!7 – wyrecytowała Beata.
Wypiwszy, siadł książę i powiedział:
– A oto, wraz z nominacją, i pierwsza robota. – Książę Zasławski wydobył zza pazuchy pergamin. – Dostaliśmy pismo z kancelarii królewskiej odwołujące salvus conductus pana Białoskórskiego.
– Masz ci los! – zawołała Beatka.
Książę zgromił ją spojrzeniem.
– Napisano w piśmie tym – ciągnął dalej – że Białoskórski nadużył dobrej wiary królewskiej, podając się za niewinnie uciśnionego, podczas gdy scrutinium wykazało, że zamordował szlachcica, który przyczyny mu nie dawał, a słudze tegoż, co pana bronił, głowę uciął. Winien dać gardło – zakończył cicho, ale z mocą książę.
– Ciekawam, kto to śledztwo prowadził – powiedziała zjadliwie Beata. – Pewnie jakiś potwór bez serca. Albo zgoła pomylony.
– Co z nią? – zgorszył się książę.
– Nic takiego – zlekceważył Piotr. – Bardzo się panem Białoskórskim ciekawi.
– Taki urodziwy? – spytał książę, patrząc kpiąco na Beatę.
– A czy ja wiem? – odpowiedziała.
– Nie widziała go na oczy, ale zła sława jego zawróciła jej w głowie – wyjaśnił Piotr.
– Że też ci język nie uschnie – obruszyła się Beata.
– Chwycę ja tego Białoskórskiego i katu oddam – odgrażał się Piotr. – Nie lubię ja gagatków, co sługom głowy ucinają. Mości książę, co wiesz o tym łotrze?
– Widzieli go w Sanoku – powiedział książę. – Ma ze sobą srogą kupę z żołnierzy-luzaków zebraną. Straszne hołoworezy.
– Trzeba by większego oddziału, żeby go pojmać.
– Ano, chyba tak. Rusz szlachtę, twoje prawo zwołać ich, żeby na infamisa szli. Z Sanoka doniesiono, że on do stryja swojego, do Białoskórskiego dworu się udał.
– Zuchwalec! – odezwał się Stefan.
– A coś ty myślał…! – wtrąciła Beata.
– Łotrzyków zebrał kupę, to i zuchwały – zadrwił Piotr.
Beata spojrzała nań gniewna.
– Mówisz tak, boś o niego zazdrosny. Sam zimny jak ryba, to nie rozumiesz… A on gorącej krwi – to co, że czasem miarkę przebierze? Z zazdrości tamtego szlachcica zabił. Już nawet pieśni po jarmarkach o jego kochaniu śpiewają! A ty co? Gdzie twoja miłość? W kim się kochasz?
Piotr zmienił się na twarzy.
– Eudokio – zwrócił się do pani Starej. – Zabierz ją aśćka stąd!
Pani Eudokia chwyciła za łokieć Beatę i pociągnęła wyrywającą się do alkierza.
– Głupia – syknęła na dziewczynę. – Czemu go ranisz? Nie widzisz, że zakochany? Serce na angielskim dworze zostawił, sprawa beznadziejna i nie dziw, że woli o niej milczeć…
Piotr wzburzony przemierzał izbę. Naraz się zatrzymał.
– Panie Drogocki, pisz pan uniwersały. Jakub je rozwiezie. Niech się szlachta stawią zbrojno czwartego dnia w Ułuczu, na rozstaju dróg, co koło cerkwi jest. Pośpiesz się waćpan, panie Arnulfie.
Po czym Piotr zwrócił się do milczącego księcia:
– Niełatwe to będzie zadanie. Białoskórski między panami popularny jest niezwyczajnie.
8
Wyznaczonego dnia o świcie Piotr w towarzystwie Stefana Barzy, Arnulfa Drogockiego i małego orszaku zbrojnego na próżno oczekiwał na rozstaju dróg w pobliżu Ułucza. Zjawił się co prawda pan Kraiński z dwoma pacholikami, a potem jeszcze wysoki, chudy szlachcic, długonosy i bardziej do Turka niż do Polaka podobny, który się przedstawił jako Gryf Otwinowski. Ale za mało ich było na Białoskórskiego.
– Nic z tego nie będzie – odezwał się Stefan Barzo. – Nie mają ludzie chęci polować na tego infamisa.
– Chyba że sami byśmy spróbowali – zauważył Piotr.
– Sami mu nie poradzimy.
– Ośmieliłby się stawić opór?
– A jakże! O gardło tu idzie, Piotrze! Nic on do stracenia nie ma.
Pan Otwinowski wtrącił:
– Dwór w Białoskórach mocno warowny.
– A mir u tego infamisa niemały – przyznał pan Drogocki – od czasu, jak panu Zarembie pomógł narzeczoną zdobyć.
– Gdyby tak trzeba było na pana Kraińskiego ruszyć – szepnął Stefan – chętnych byłoby więcej…
– Jadą jacyś konni – zauważył pan Drogocki. – Dużo ich…
Daleko na horyzoncie kurzyło się mocno.
– Spora to wataha będzie – oceniał Stefan.
– Ze dwieście koni – ucieszył się pan Kraiński. – Dobra nasza, panowie! Wykurzymy jaźwca z jamy!
Piotr nie odpowiedział. Po chwili spytał:
– Czyje to znaki?
– Starosty dolińskiego – odpowiedział rękodajny Drogocki.
Stefan i Piotr wymienili spojrzenia.
Tymczasem pan Krasicki przycwałował, a za nim, wzbijając kurz, jego chorągiew. Osadziwszy konia tuż przed Piotrem, starosta doliński zawołał:
– Służba, panie Wolski! Dwieście szabel i siebie samego oddaję pod waszmościną komendę!
– Czołem waćpanu.
– Całą załogę dubiecką ruszyłem – mówił pan Krasicki, pokazując swój oddział. – Szturmem weźmiemy Białoskóry, wraz z tym łotrem, co w nich siedzi. A trzeba będzie, to i z dymem puścimy! Komenderuj waść, panie Wolski.
Piotr uśmiechnął się.
– Przy świetle dziennym waszmość zdrowszą masz cerę niż przy pochodni – powiedział.
– Widziałeś mnie asan przy pochodni? – zdziwił się Krasicki.
– Po sąsiedzku. W gospodzie w Tyczynie. Jak przenosiłeś się z piętra do niższej izby.
Krasicki spąsowiał. Piotr krzyknął:
– Mości panowie, rozchodzimy się do domów! Wyprawa odwołana!
– Co waść? – zareplikował Krasicki. – To nadużycie…! Dwieście szabel przyprowadziłem!
– Dla swojej prywatnej zemsty – powiedział krótko Piotr. – Odwołuję wyprawę!
– A infamis będzie hulał bezkarnie!
– Do czasu, panie Krasicki. Jakąś niegodziwość popełni i ludzie się przeciwko niemu obrócą. Wtedy go chwycimy.
– Z waszmości kunktator i despota zarazem – powiedział Krasicki. – Aż żal, że cię książę swoim namiestnikiem jurydycznym uczynił.
– Namów go, żeby od umowy odstąpił. A póki co, radzę od Białoskórskiego trzymać się z daleka i na własną rękę prawa nie egzekwować. Zabraniam tego waszmości! I wszystkim innym! W konie, Stefanie!
Odjechali, zostawiając pana Krasickiego wraz z jego chorągwią.
9
W ostrogu dzwoniły uderzenia toporów. Starościc kazał naprawić częstokół. Wymieniano spróchniałe pale dębowe na świeże. Wierzch tynu, otaczającego podwórze od wewnątrz, najeżono świeżą tarniną.
Prowadziła te prace pani Eudokia, któż by inny. Szła między majstrami, dzwoniąc kluczami u pasa, głosem niskim i władczym popędzając do roboty. Pan Drogocki, kulejąc, dotrzymywał kroku starościcowi, którego nosiło z miejsca na miejsce.
– O Białoskórskim wieści nie ma? – spytał Piotr rękodajnego.
– Siedzi pono w Białoskórach.
Pani Stara dosłyszała, zapytała, zbliżając się:
– Kiedy bezecnika katu oddacie?
Piotr rozłożył ręce.
– Potrzebna mi pomoc szlachty – powiedział. – Szczera pomoc. Siłą go teraz brać to mnóstwo ludzi niewinnych od miecza jego bandy zginie. Póki siedzi spokojnie i ja będę cierpliwy. Jakubie! – zawołał.
Woźny przybiegł. Odeszli pod drzewo. Starościc rozejrzał się, czy nikt nie słucha, a potem szepnął:
– List dobrze schowałeś?
– Tu jest. – Woźny wskazał na pierś.
– Matka nie widziała?
– Nikt, klnę się…
– A Beatka? Wyszydzi mnie…
– Klnę się…
– Jakże on dotrze?
– Szkutą solną do Warszawy, Moszkowic zabierze. A z Warszawy do Amsterdamu Lobkowic, on tam ma interesa.
– Ale mnie trzeba, żeby do Londynu, na dwór królewski, do panny… powtórz imię.
– Miss Anna Clarendon, dworka i córka lordowa. Dotrze, paniczu, bez ochyby, amsterdamski dostawca dworu zawiezie…
– No – westchnął z ulgą Piotr. – W tym cała nadzieja. Listy pisać – jedna męka. Tylko w człowieku tęskność bardziej się rozpala.
Z wieżyczki nad ostrogiem zawołano:
– Jeźdźcy na drodze! Rycerz i dwóch pachołków!
– Otworzyć wrota! – zezwolił Piotr.
Ruch się zrobił na dziedzińcu. Wrotni rzucili się do otwierania. Z ganku zbiegła Beata. W oknie ukazała się matka. Powolnym krokiem zbliżył się do starościca Stefan: ten baczył, żeby zawsze być pod ręką, bo nuż czekan jego na coś zda się.
Przybysz zatrzymał konia i zeskoczywszy z niego, rzucił lejce pachołkom starościńskim.
– Czołem biję! – zawołał.
– Czołem! – odparł Piotr, przypatrując się długonosemu szlachcicowi. – Toż to pan… wybacz, poznaję, ale…
– Gryf Otwinowski.
– Prawda, pan Otwinowski. Proszę do izby…
– Z nowiną przybyłem! Pan Białoskórski…
– Zbliża się?
– Porwany!
Beatka z wrażenia aż się zająknęła:
– On? On porwany?
Klucznica zgromiła ją wzrokiem, dłoń ścisnęła boleśnie w przegubie.
Otwinowski kiwnął głową.
– Porwany, pojmany i w wieży na dnie osadzony. Ale nie przez prawo, nie twoimi ludźmi, starościcu, ale pan Krasicki gwałt ten uczynił. Prywaty swojej dochodząc, szlachcica w dubieckim zamku uwięził!
Piotr milczał. Pan Otwinowski krzyknął w zapalczywości:
– Mości starościcu! Mnie pan Białoskórski ni brat, ni swat, niech go kaci! Ale nie może to być, żeby możny pan sam sobie prawa stanowił. Jako szlachcic, przeciw takiemu bezprawiu występuję. Z miejsca złożyłem w grodzie protestację.
– Dobrześ waszmość uczynił.
– I teraz do ciebie się udaję, żeby pana Białoskórskiego z tej prywatnej niewoli wydobyć. Ja go, panie Piotrze, miałem pojmać i ja go chcę z tego opału wyratować, jakem Gryf! Panie Piotrze, nuże! Nie zabraknie ci do tego szlacheckich szabel!
– Wiem, że nie zabraknie – powiedział z goryczą Piotr. – Na obronę infamisa, na dokuczenie panu Krasickiemu – prawda, że łajdakowi – szabel nie zabraknie. Ale żeby ziemię naszą od złoczyńcy uwolnić, dwóch się tylko panów stawiło.
– Ja się stawiłem! – zaperzył się pan Otwinowski.
– Wiem, wiem, i dlatego z waszmości pomocy zawsze chętnie skorzystam. Ale tym razem…
Beata spytała oburzona:
– To zostawisz junaka panu Krasickiemu do zabawy?
– Nie, nie zostawię. – Chwilę namyślał się. – Ale nie będę zwoływał szlachty dla obrony infamisa. Będą mi te szable potrzebne przy lepszej okazji.
– Jakże go więc dobędziesz? – spytał Otwinowski.
– Pan Krasicki nie bohater i ustąpi przed groźbą. Byle z całą rezolucją nacisnąć. A nie ustąpi, o chorągiew kwarcianą rotmistrza Krusińskiego poproszę. I te działa ściągnę! – Pokazał armaty strzegące ostrogu. – Dziwi mnie, jak się to pan Białoskórski dał złapać. Siła ludzi musiało polec.
– Ani jeden nie padł, panie Piotrze – powiedział Otwinowski. – Białoskórski wielki miłośnik koni, na jarmarku tyczyńskim się zjawił, pan Krasicki mu podsunął parę siwków przez podstawionych ludzi, pojechali za miasto próbować i tam go capnęli.
– Czułem, że w tym podstęp musiał być. Panie Arnulfie, co waszeć radzisz? Jakże nam teraz pana infamisa z obieży wyciągać?
– Prawem czy lewem? – spytał domyślnie pan Drogocki.
– Prawem, prawem, tylko prawem! – W głosie Piotra można było wyczuć zniecierpliwienie.
Pan Drogocki, przymknąwszy oczy, mówił jak profesor wersety sobie przypominający:
– Osoba urzędowa winna stwierdzić obecność w danym miejscu przedmiotu, o który spór się toczy, to jest pana Białoskórskiego Mikołaja. A stwierdziwszy rzecz, głośno to oznajmić, czyli areszt nałożyć. Można od razu pozew doręczyć, w którym zażąda się natychmiastowego przedmiotu zwolnienia…
– Czyli pana Białoskórskiego? – upewniła się Beata.
– A Białoskórskiego – powiedział pan Drogocki, niezadowolony, że mu przerwano. – Albo zagrozić trybunałem, intromisją…8
– Nie trzeba trybunałów – przerwał Piotr. – Wyrok jest prawomocny i skazaniec prawu przynależy. Zagrozimy odbiciem zbrojną ręką i karą panu Krasickiemu. Waść, panie Arnulfie, pozew napiszesz. Ty, Jakubie, panie woźny, do zamku dubieckiego się przedostaniesz, pana Białoskórskiego na własne oczy zobaczysz i pozew doręczysz Krasickiemu. A pamiętaj, stary, że on się woźnych będzie teraz strzegł. Niebezpieczna to misja i trzeba chytrości i odwagi.
– Wiem, paniczu – westchnął Jakub. – Nieraz oberwałem.
– A pamiętaj – szepnął Piotr – o moim liście, bo ja gorszy jeszcze od pana Krasickiego.
– Wiem, paniczu – powtórzył Jakub. – Jeszcze nieraz oberwę. I daj Boże – dodał, wznosząc oczy ku niebu.
10
Ciemno było na dnie lochu i wilgotno. Zstępowało się doń po wąskich, zmurszałych schodach, grożących zawaleniem. Pierwszy kroczył pacholik z pochodnią, za nim Białoskórski w kajdanach, dwóch zbrojnych strażników i wreszcie pan Krasicki, zadowolony, rozochocony taki, że świat cały do serca by przycisnął.
– Tędy, drogi gościu – mówił. – Już niedaleko. Jeszcze trzykroć trzy stopnie i znajdziesz się na dnie lochu. Proszę. Czyż nie podoba się tu waćpanu?
Pacholik podniósł pochodnię wysoko w górę. Białoskórski nie raczył się rozejrzeć. Stał z zaciśniętymi ustami, w samej koszuli i hajdawerach. Zgrzytnęły żelazne okucia: strażnicy wepchnęli Białoskórskiego za kraty bocznej celi. Potknął się o coś, padł do tyłu i osiadł; znalazł się na pryczy.
– Zabiję – wycedził wściekle.
Strażnicy, zaciągnąwszy łańcuchy na kratach, spięli je potężną kłódką.
– Ależ waść pamiętliwy – udawał zdziwienie pan Krasicki. – Ja nie taki jestem. Żadnej do waszmości urazy nie żywię. Ot, cni mi się za towarzystwem, tom sobie waści sprowadził na pociechę. Drudzy karłów trzymają, a ja wolę dzielnego kawalera. Będziemy gawędzić, białogłowy wspominać. A waść: „zabiję”. Za co? U mnie jesteś, infamisie, bezpieczny! Ja cię, mordercę, od katowskiego miecza uratowałem. „Zabiję”. Taka to wdzięczność!…
Pan Krasicki odprawił strażników, został przy nim tylko pachołek z pochodnią. Starosta doliński przysunął sobie stołek, rozsiadł się na nim i mówił bez pośpiechu:
– Rozejrzyj się waćpan po celi. Sam przyznasz, że gospoda wygodna. Nie na sobolach sypiasz, ale skór owczych nie pożałowałem. I wina bukłak jest, chleb z zamkowej piekarni, a pacholik będzie ci łakocie taszczył. A owóż i kolega! – powiedział nagle starosta doliński. – Poświeć! – rozkazał pacholikowi.
Ten przeniósł pochodnię na stronę i Białoskórski zobaczył kraty przeciwległej celi, a w niej zarośniętego człowieka, ciężko dźwigającego się z pryczy.
– Poznajcie się, panowie – powiedział łaskawie pan Krasicki. – To jest pan Teodor Schulemburg, mieszczanin gdański, złotnik, którego będzie już trzy lata jak tu trzymam i świat Boży o nim nie wie. – Zaśmiał się. – Panie Schulemburg, rozchmurz się, towarzysza ci sprowadziłem, dla ciebie się na to ważyłem. Tak, panie Białoskórski, za urazę moją kiedyś cię może wypłazuję, ale pojmać to cię pojmałem przez ludzkość moją, samotności pana Schulemburga nie mogłem dłużej znieść.
– Czemuż go tu trzymasz? – spytał Białoskórski.
– Panie Schulemburg, czemu cię trzymam, przyjacielu? Odezwijże się i wytłumacz jegomości.
– O dług swój się upominałem – odezwał się mieszczanin chrapliwym głosem.
– Taki zuchwały! – zawołał pan Krasicki.
– Nabrałeś wasza dostojność ornamentów i guzów złotych na sumę trzech tysięcy dukatów – wspominał swą krzywdę mieszczanin – plus osiem od sta za siedem lat, co czyni razem…
– Wiem, wiem, ile to czyni! – przerwał mu Krasicki. – Nic, jeno swój dług oblicza. Panie Schulemburg, wszak tam żona i dziatki na cię czekają – powiedz, czy parol dajesz, że jak cię wypuszczę, o dług swój dopominać się przestaniesz?
– Wasza dostojność – jęknął złotnik. – Przecież tyle pracy włożyłem i materiału…
– Daj mu ten parol, głupcze, daj! – krzyknął Białoskórski.
– Milcz, Białoskórski, bo cię oćwiczę! – zawołał wściekły pan Krasicki. – Schulemburg, przyjacielu, nie zrobisz mi tego i nie dasz żadnego parolu. Chcę cię tu mieć, bez ciebie życie niemiłe. Żona, dzieci, bracia – wszystko zdradliwe, wszystko na fortunkę czyha, najwierniejszy jest więzień – mówił, podnosząc się ze stołka – człowiek za kratą. Tylko on mnie wypatruje tęsknymi oczyma, tylko on czeka na moje słowo, moją łaskę.
Po chwili milczenia odezwał się Białoskórski:
– Panie Krasicki. Waści chyba ktoś musiał kiedyś mocno w ciemię stuknąć!
– Nie waści, infamisie! Nie waści, szlachetko! – krzyknął Krasicki. – Wielmożnością dla ciebie jestem!
Białoskórski splunął i siadł z powrotem na pryczy.
– No, panowie – rzekł cicho Krasicki, trochę spokorniały. – Proszę wybaczyć, uniosłem się. Naganne to, przyznaję. Ale któż się kiedyś na najbardziej ukochane osoby nie uniósł? Wierzcie mi, wy obaj, nie masz na świecie osoby, dla której czułbym tkliwszy afekt niż wy dwaj. O paniach nie mówię – inne to pasje, bardziej cielesne i grzeszne. Więc się panowie rozchmurzcie. Dobrze wam tu będzie. O nic, Białoskórski, dbać nie będziesz musiał. Wszystko będzie, wszystko, repeto, a waćpan rozumiesz, co mam na uwadze. Przyjdę jutro, to w kości pogramy, we trzech.
Więźniowie wrogo milczeli.
– Światło będzie kaganiec oliwny dawał, a jeśli zdarzy mu się zgasnąć i ciemności was ogarną, to przecież nie inaczej jest w otchłaniach śmiertelnych – i tak, panie Białoskórski, do wieczności będziesz się mógł tu u mnie przygotować. Amen, panie Białoskórski. Amen, panie Schulemburg.
Więźniowie milczeli. Krasicki wstąpił na kręte schody. Za nim kroczył pachołek z pochodnią.
Więźniowie zostali w skąpym świetle uwieszonego na odrapanym murze kagańca.
Białoskórski dźwignął się i podszedł do krat. Rozstawiwszy dłonie, z których zwisały łańcuchy kajdan, ścisnął zimne żelazo.
– Mokre – szepnął. – Wszystko mokre.
– Tak, wasza wielmożność – powiedział Schulemburg – od tej wilgoci cały połamany jestem.
– To szaleniec – mówił Białoskórski. – Szaleniec, szaleniec. Strach nawet z takim mieć do czynienia.
– Ale krwi on nie rozlewa – zauważył mieszczanin. – Pewnie, że coś tam w rozumie ma przekrzywione. Nieuczciwy, długów płacić nie chce. Ale głów, jak to rzezimieszki czynią, nie ucina.
Białoskórski jakby się zmieszał, ale zaraz wybuchnął:
– Wolę, żeby mi łba odrąbał!
– Na to zawsze jest czas – odparł Schulemburg.
– Panie złotniku, trzy lata tu siedzisz, jak w grobie. Nie lepiej od razu męki tej się pozbyć?
– Nie zawsze to męka. Pan, jak wnoszę, jesteś człowiek prędki, hardy, długo się nad postępkiem nie zastanawiasz. Medytować nie nawykłeś. Ale tu nawyku nabędziesz. Można się tutaj zastanowić nad marnością człowieczej kondycji. Dzięki jednemu szaleńcowi, który mnie z gospody przemyskiej porwał, wiem teraz, co to znaczy owo „fortuna kołem się toczy”. Byłem, uważasz, rajcą gdańskim, jednym z najbogatszych ludzi królewskiego miasta, dom prowadziłem zamożny, dzieci miałem w zbytku i miłości chowane, o powabach żoninych nie mogę wspomnieć bez łez, bez skowytu serca, bez udręki ciała. W procesjach miejskich szedłem na jednym z pierwszych miejsc. Ludzie do mnie przychodzili po sąd ufniej niż do trybunału. Małżeństwa powaśnione godziłem. Spory kupieckie rozstrzygałem. Wadium u mnie zakładali bezpieczniej niźli w banku. Schulemburg! Teodor Schulemburg! Zapytaj, gdzie chcesz. W Krakowie, Lwowie, Jarosławiu, Norymberdze, Lipsku, Gandawie, gdzie chcesz, asygnata z moim nazwiskiem pewniejsza niż dukat. A teraz? Kim jestem? Zwierzęciem w klatce. Niezbadane wyroki Boże! Potężna jest Jego ręka! Chwała mu, że nas poucza, czym jesteśmy my i czym jest On…
– Widzi mi się, że panu Krasickiemu wdzięczność objawiasz za swój upadek, panie rajco gdański. Nie rozumiem ja tego i nie przyjmuję! – Białoskórski krążył po swojej klatce jak rozdrażniony zwierz. – Odrzucam ja takie pociechy! Przeklęty, kto by mnie od powabów najsłodszych odrywał! Rozerwać go na sztuki powinieneś.
– Opowiadam mu o mej małżonce, a on posapując, słucha. Straszny to na słowa chciwiec, nasz pan Krasicki.
– A w kości naprawdę z nim grywasz? – zainteresował się Białoskórski.
– A owszem. Przychodzi tu, na stołku siada i kolejno kości wyrzucamy. A jak spór jest, pacholik rozstrzyga.
– Wygrywasz?
– Z nim trudno. Nieuczciwie gra. Szachruje okrutnie. Nie lubi pan starosta przegrywać.
– Tego się domyślałem.
Białoskórski cofnął się w głąb swojej celi i siadł na pryczy, opierając o kolana obciążone łańcuchami ręce.
Kaganiec tlił się, tlił, aż nagle jaśniej zamigotał i zgasł.
Czarno zrobiło się w lochu i słychać tylko było ciężkie oddechy więźniów.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
1salvus conductus – glejt, list bezpieczeństwa
2pro reputatione – dla dobra, dla sławy
3 apostazja – odstępstwo, wyrzeczenie się wiary
4scrutinium – przedwstępne zbadanie
5crimen – zbrodnia
6incolae – mieszkańcy
7audaces fortuna iuvat – śmiałym los sprzyja
8 intromisja – wchodzenie w posiadanie
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Copyright © 2021, Józef Hen. Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów
Copyright © 2021, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-720-4
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Zdjęcia i ilustracje użyte na okładce: polona.pl (domena publiczna)
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Pudzisz