Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzowski portret literacki - opowieść o życiu, pisarstwie i tragicznej śmierci Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Jego głos - o edukacji, przemianach obyczajowych, historii bez łgarstw, tolerancji, wolności jednostki - brzmi tak współcześnie, jakby wtrącał się do naszych dzisiejszych dyskusji i sporów.
W książce tej sprzymierzyły się wszystkie talenty i umiejętności Józefa Hena. Jako powieściopisarz zna on zarówno wagę ujęcia panoramicznego, jak i detalu. Jest to zarazem esej i wspomnienie, uczona rozprawa i nowela, swobodna gawęda i wnikliwe studium psychologiczne. A także najprawdziwszy romans.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
MATKA I SYN
Dwa pokoiki na trzecim piętrze nazywano „Miodogórzem”. Od roku 1858 odnajmowała je panna Narcyza Żmichowska, która kilkanaście lat wcześniej, jako „Gabryella”, zasłynęła dzięki swojej Pogance. Była nieładna i uczuciowa, inteligentna i utalentowana. (Na biurku ojca chłopiec widywał obite skórą duże pudełko z przegródkami na kilkadziesiąt cygar i z monogramem N.Z. „Jako malca – napisze – intrygowała mnie ta pani, o której mówiono z taką czcią, a która paliła cygara”). Pierwsze piętro zajmował, wraz ze swoimi dziećmi, właściciel kamienicy, pan Jan Andrzej Grabowski, wdowiec, którego ojciec był najpierw krawcem, a potem kupcem bławatnym. Pan Grabowski miał cztery córki: Julię (późniejszą Tetmajerową, matkę Kazimierza, poety), Wandę (która urodzi bohatera tej książki), Marię i Zofię, tłumaczkę angielskich książek dla młodzieży; był też syn, Alfred, najmłodszy i najrzadziej wspominany.
Słowo o kamienicy. Nazywano ją czasem przesadnie „pałacem”, może dlatego, że wybudował ją bankier króla Stanisława Augusta, pan Piotr Tepper, bogacz, który przy magnatach się zdeprawował: zatracił mieszczańskość, kupił szlachectwo austriackie i krzyż maltański, wreszcie zbankrutował (1793) i umarł prawie w nędzy. W tej kamienicy, teraz już Grabowskich, nigdy nie brakło lokatorów, najczęściej zresztą skuzynowanych z gospodarzem, a wszystko to byli ludzie nietuzinkowi. „Tu biło wtedy serce Warszawy” – napisze wiele dziesiątków lat później syn Wandy Grabowskiej, a on, wiemy to, znał wagę słów. Śmietanka: architekt, muzyk, filozofka (E. Ziemęcka), adwokaci i znakomity lekarz Ignacy Baranowski.
Była też w kamienicy „pensyjka żeńska”, którą prowadziła Julia Bąkowska, gdzie pobierały nauki dwie panny Grabowskie (w tym Wanda), Narcyza zaś była podziwianą nauczycielką. Wszystko to odnotował w swoich pamiętnikach doktor Baranowski. Zakochany wytrwale w inteligentnej, starszej od siebie pannie Bąkowskiej, w końcu szczęśliwie się z nią ożenił.
Wymieńmy jeszcze Karola Ruprechta, dla mieszkańców „pałacu” postać to prawdziwie legendarna: za konspirację w 1846 roku skazany na śmierć, ułaskawiony pod szubienicą (jak młody Dostojewski), przebywał na katordze w kopalni srebra; teraz amnestionowany z okazji koronacji Aleksandra II, wrócił i zamieszkał u Grabowskich. Tak jak jego przyjaciel, Edward Jurgens.
Wszystko, co w Warszawie ambitne, ciągnęło na trzecie piętro do Miodogórza jak do miodu. Wokół Narcyzy Żmichowskiej zrobiło się tłoczno. Ta kobieta o rysach grubych, pospolitych (ku jej rozpaczy) – umysł miała niepospolity, fascynujący. I serce spragnione miłości. Nikt nigdy jej nie pokochał.
Dojrzewała w kraju ogołoconym z mężczyzn. Ci, którzy nie zginęli na polach powstańczych bitew (1831); którzy nie zostali wywiezieni; którzy nie uszli na tłumną emigrację, lub też, machnąwszy na wszystko ręką, nie zaszyli się na wsi – był to materiał lichy, nie na miarę żeńskiej elity. Inteligentne, ambitne i zazwyczaj piękne panie nie napotykały godnych siebie partnerów. Wytworzył się – napisze po latach syn Wandy – rodzaj duchowego matriarchatu. „Kobieta urasta – stwierdzi bez ogródek – mężczyzna kurczy się, maleje. Gdy obywatelski synek poluje, pije i gra w karty, siostra jego czyta, myśli i sądzi”. Ideał romantyczny, który przyswoiły sobie „entuzjastki” – jak je nazwała Żmichowska – nakazywał, by za mąż wychodzić tylko z miłości. Nawiązywały między sobą egzaltowane przyjaźnie: „posiestrzenie” – pojęcie także ukute przez Narcyzę – stało się wyznaniem tych kobiet. Mogło się za tym słowem kryć sporo treści. Obok entuzjastek były „emancypantki” – odłam bardziej praktyczny, domagający się przede wszystkim równych praw. I były jeszcze „lwice”, bogate światowe panie, które udzieliły sobie prawa do swobodnego życia. Wszystkie były przeciw konwencjonalnej nudzie i upokorzeniu byle jakiego małżeństwa.
Córki pana Grabowskiego rosły bez matki. Kiedy Żmichowska pojawiła się na Miodogórzu, Wanda miała lat siedemnaście i była bardzo dziecinna. O dwadzieścia trzy lata starsza Narcyza mogła służyć dorastającej pannie mądrością, wiedzą i doświadczeniem. I uczuciem, którego dziewczyna na pewno łaknęła. „Gabryella” miała za sobą rewelacyjny debiut poetycki w „Pierwiosnku” – potem, po pobycie z arystokratycznymi chlebodawcami w Paryżu – współpracę z „Przeglądem Naukowym”, którego redaktorem był błyskotliwy i pełen wdzięku kasztelanic Edward Dembowski. Nieszczęsna Narcyza zadurzyła się w nim, oczywiście, i odrzuciła rękę pewnego starszego od niej astronoma. Potem była miłość „Narcyssy” do Pauliny Zbyszewskiej, kobiety „genialnej”, jak określiła ją w liście do przyjaciółki, pięknej (nie we wszystkich oczach), bogatej, samolubnej, kapryśnej... Przepędzona w końcu z jej majątku, upokorzona, biedna Narcyza idzie do bryczki, płacząc. „Ja myślałam, że oszaleję”. To dzięki tej klęsce powstała Poganka – ni to poemat, ni to powieść. Opublikowana w „Przeglądzie Naukowym” w 1846 roku, stała się dla ówczesnej młodzieży utworem „kultowym”. („Poganka – powie syn Wandy – wyniosła ją w opinii tak wysoko, że utrudniła jej dalsze pisanie”). Ale rzecz dziwna, książki przez długie lata nie było, czcicielom musiał wystarczyć druk w czasopiśmie. A potem więzienie – z powodu przechwycenia przez policję korespondencji właśnie z ukochaną Liną. Bogata, ustosunkowana pani wyszła szybko na wolność, a ona, biedna Narcyza, przesiedziała w samotnej celi dwa i pół roku. Po więzieniu – nakaz zamieszkania w Lublinie, w którym czuła się podle. „Drepcze po błocie lubelskim za lekcjami, z tym uczuciem – opowiada syn Wandy – że rodacy odwracają się od niej jak od zapowietrzonej, bo stosunki z nią kompromitują w oczach władzy”. Przyjaciele starali się, by to „zesłanie” uchylono, w 1855 roku mogła wreszcie przenieść się do Warszawy. Głód książek zaspokojony. A trzy lata później – „Miodogórze” u Grabowskich. Tutaj, otoczona przyjaciółmi, uczennicami, które chłonęły jej słowa, uwielbiały ją, przeżywała – wszystko na to wskazuje – najszczęśliwszy okres swojego życia. Usatysfakcjonowana została także jako autorka: w roku 1861, staraniem przyjaciół, ukazały się Pisma Gabryelli w czterech tomach. Krytyk literacki Boy-Żeleński zwraca uwagę, że miało to też swoją słabą stronę: Poganka utonęła w zbiorowym wydaniu.
Szczęście nie mogło trwać zbyt długo. Zbliżało się powstanie, któremu Żmichowska, obolała i osobiście doświadczona, była zdecydowanie przeciwna. To ważna informacja, bo skoro tak, to mamy pewność, że również Wanda, dla której pani Narcyza stanowiła wyrocznię, była przeciw powstaniu. I możemy się domyślać, że w tej atmosferze wyrósł jej syn. „Widziała – napisze, kreśląc sylwetkę Żmichowskiej – złudność nadziei, złudność wiary w swoje siły i w obcą pomoc”. Dostrzegała „brak styczności pomiędzy górą i dołem społeczeństwa, ciemnotę i obojętność po równi – mimo że na inny sposób – w górze i w dole. Przerażała ją lekkomyślność sfer emigracyjnych, kierujących z daleka ruchem”. Narcyza – nie chcąc uczestniczyć w tym, czemu była przeciwna – opuszcza pod koniec 1862 roku Warszawę i przenosi się na wieś, do krewnych.
Powstanie jednak wybuchło, mieszkańców domu przy ulicy Miodowej 3 nie ominęły represje. W piwnicy żandarmi znajdują broń. Kto za to odpowiada? Gospodarz, naturalnie – Jan Grabowski spędza kilka miesięcy w cytadeli, do więzienia trafia także jego syn, Alfred. I wreszcie Edward Jurgens, inteligentny, szlachetny, zresztą przeciwnik powstania (podobnie jak jego przyjaciel Ruprecht, któremu udało się emigrować), umiera w cytadeli, najprawdopodobniej zamęczony. Lista zesłanych na Sybir jest długa. Żmichowska przeżywa to wszystko ze swojego odosobnienia na wsi. Czyta teraz dużo, docierają do niej Darwin i zachodni pozytywiści, „przebudowuje swój światopogląd”, jak wynika z listów do Wandy.
Bo na wymuszonym przez wypadki oddaleniu skorzystała historia literatury i w ogóle historia: sto osiemdziesiąt listów Narcyzy Żmichowskiej do Wandy Grabowskiej. „Moja matka była zwichniętą literatką” – powtarzał z uporem jej syn w odczycie, z którym objeżdżał Polskę. Narcyza dostrzegła w niej talent, namawia do pisania, udziela rad, stale niezadowolona z realizacji. Nazywa Wandę „rozpieszczoną dewotką ideału”, krytykuje: „Moralizowanie jest główną wadą Twoją”. „Jeszcze rada ostatnia: zdaj wszystko na los szczęścia, nie myśl wcale o stylu; myśl głównie o przedmiocie, który Cię zajmuje”.
Wanda pisze rozprawkę Rzecz o służących, którą jej mistrzyni przerabia, a potem to dzieło „kollaboracji” ukazuje się w „Bluszczu” podpisane „Filipina”. Czy to nie jest dziwne, że autor tej książki, jako chłopiec szesnastoletni, miał jakimś trafem w ręku ten rocznik „Bluszczu” i że zainteresowała go rozprawka Filipiny? Pod koniec 1939 roku, uchodząc przed Niemcami, znalazłem się we Lwowie. Ucieszyło mnie, że moja nauczycielka, pani Ruffowa, asystentka profesora biologii w gimnazjum Kryńskiego, jest urzędniczką w Zakładzie dla Nieuleczalnie Chorych prowadzonym przez zakonnice i że tam mieszka. Odwiedzałem często ten zakład, pamiętam pawilony rozrzucone w dużym parku, szedłem tam, żeby porozmawiać z panią Ruffową, ale także – nie ma co ukrywać – żeby się dożywić. Bo zawsze można było liczyć na pajdy pieczonego przez zakonnice pszennego chleba z marmoladą. Otóż w długim refektarzu tego zakładu stały półki z rocznikami dziewiętnastowiecznego „Bluszczu”. Pożerała mnie ciekawość, co też te panie drukowały. Przy każdych odwiedzinach wynosiłem pod paltem jakiś rocznik, by go następnym razem wymienić na inny. I tak natrafiłem na ową Rzecz o służących. Na pewno tę rozprawkę czytałem, bo pamiętam, że miałem ochotę napisać o niej coś uszczypliwego, ale na szczęście nie było gdzie. Gdybym wiedział, że współautorką była Wanda Żeleńska, matka Boya!...
Narcyza konstruuje dla Wandy plan powieści, którą powinna napisać w pierwszej osobie. „Urodziłam się w roku 1816” – proponuje zacząć Narcyza. Wanda odsyła jej pierwszy zarys, który zaczyna się posłusznie właśnie tak: „Urodziłam się w roku 1816”. To nie mogło się udać. Narcyza już wie, że z Wandy powieściopisarki nie zrobi. Jakaż tu mogła być kolaboracja – pomyśli pochylony nad rękopisem matczynej powieści syn – „między nieśmiałym idealizmem młodej panny, próbującej się w piórze, a dojrzałym, drapieżnym talentem Żmichowskiej...” „Mimozą się urodziłaś, mimozą zostaniesz – pisze do dziewczyny Żmichowska. – Kiedy będę w chropawym humorze, nazwę Cię surowiej”. Ale nawet nie będąc w „chropawym humorze”, mistrzyni uznaje, że prawda jest ważniejsza od fałszywej grzeczności, potrafi zarzucić Wandzie „dziecinność i niezręczność”. Pociesza ją jednak, że przy talencie, Wanda jest po prostu inna. „Kiedyś, kiedyś, jako żona i matka, znów przemianę odbędziesz i może wtedy zrozumiesz, jakie władze ci przybędą, a lepiej ocenisz zbywające...”
Ona sama, Gabryella, mistrzyni młodej panny, wyznaje, że ma z realizacją kłopoty, „ile razy mi przyszło pisać o zdarzeniach i faktach powieściowych miłosnych; dlatego że nic a nic nie wiem, jak to bywa”. Nikt nigdy jej nie kochał. Nikt nie powiedział: „bądź żoną moją”. W liście do Elli (Izabeli Zbiegniewskiej) ta kobieta wybucha serdecznym życzeniem: „Obyś!... oszalała z miłości”. Bo kochać – to ważniejsze od wzajemności. „Kochać, tak kochać, żeby się nawet bez równoważnej obyć wzajemności – żeby być szczęśliwą przez siebie, w sobie, bez cudzego starania”. Jakie to bolesne, kiedy czytamy: „nie byłam w całym ciągu życia mojego ani na dwadzieścia cztery godzin, ani na jedną godzinę nawet wzajemną miłością kochana”. Temu to „deficytowi przeżyć”, według określenia samej Gabryelli, przypisuje autorka braki w swej twórczości. Miota się, nie potrafi kończyć utworów: brak w nich finału potwierdzonego życiem. „Jest w tych niedokończeniach – napisze syn Wandy – jakaś wzruszająca uczciwość wobec siebie: tragedia kobiety komplikuje się tragedią autorki”.
Czas płynie, Wandzie przybywa lat, ale kult „Pani” nie słabnie. Przeciwnie, może to oddalenie, rzadko tylko przerywane spotkaniami, powoduje, że uczucie panny Grabowskiej nie stygnie: ta młoda kobieta, która powinna wyjść za mąż, założyć dom, „być żoną, matką”, jak jej to przepowiada Narcyza, manifestuje coraz więcej egzaltacji: „mojego serca, mojej istności, bez Pani imienia wyobrazić sobie nie umiem, bo ono jest tym najwięcej, jakie mi było danym ukochać w życiu”. „Wobec takiego stanu egzaltacji – zastanawia się czytający te listy syn – czy nie musiał wydać się płaskim każdy «porządny człowiek» zalecany jako «dobra partia», uderzający w konkury?” „Czy ja mogłabym przestać kochać moją wybraną?” – pisze dwudziestoczteroletnia panna do trochę już zaniepokojonej, trzeba jej to przyznać, Narcyzy. Najstarsza siostra, Julia, wyszła za mąż za świeżo owdowiałego Adolfa Tetmajera, podhalańskiego szlachcica, prawie trzydzieści lat od niej starszego. Zyska w tym małżeństwie pasierba, Włodzia Tetmajera, przyszłego malarza, w którego bronowickim dworku, „chacie rozśpiewanej”, rozegra się wesele Rydla. Wkrótce urodzi syna, Kazimierza, który wsławi się zuchwałymi wierszami, bodaj najwybitniejszy poeta swojego czasu. Obaj, pasierb i syn, będą znaczącymi postaciami w Weselu Wyspiańskiego, pierwszy jako Gospodarz, drugi jako Poeta. Wanda, najpiękniejsza z sióstr, trwa w staropanieństwie – i tak już chyba zostanie, myśli ojciec, przyglądając się córce. Ma prawie trzydzieści lat ta córka, kiedy pisze do Narcyzy: „Ach! kiedy zobaczymy się znowu! Może za jakie sześć tygodni? [...] Uczucie moje takie gwałtowne i niecierpliwe, takie niespokojne. Niech jedyna pomyśli, jakby jej było, gdyby... kochała, jak ja kocham, a tak maleńko mogła Ukochaną w posiadanie swoje zyskać – tak mało zaufania po tylu latach. Ach, to smutno, ale musi być zasłużone pewnie...”
„To już zaczyna być niebezpieczne...” – zauważa syn, czytając ten list. „I oto – według jego synowskiej relacji – kiedy zdawało się, że Wanda na całe życie pozostanie cieniem swej Ukochanej [...] naraz pojawia się królewicz z bajki...”
Jest grudzień 1871 roku. Wanda pisze do swojej Mistrzyni: „Tyle razy zajmowałam Ukochaną opisem moich trosk i smutków, iż z prawa należy Jej się szybszy podział wiadomości, że szczęśliwą jestem. Już od dwóch tygodni Władysława Żeleńskiego za narzeczonego uważam...”. To narzeczony napominał Wandę, „by pisać do Najdroższej, o której mówimy niemal codziennie, ale nie pisałam”. List bucha szczęściem, radosnym oczekiwaniem. „Znalazłam człowieka, który mi oddaje serce tak czyste, gorące, szlachetne, że to jedno mogłoby już starczyć na uszczęśliwienie. W dodatku jest on wielkim artystą, którego czeka wielka praca, by się z talentu swego wypłacił ludziom, ale czeka go też sława”. Krzyk szczęścia: „Kocham go z przymieszką uwielbienia...” Tu mogłaby Wanda postawić wykrzyknik, ale nie, nie ona – dodaje, by być w zgodzie z przyjętą konwencją: „...z wiarą w jego duszę szlachetną, w jego przyszłość piękną”.
Ucieszona, nie potrafi się powstrzymać od radosnych przekomarzań: „Gabryella z drogi swoich ukochanych pragnęła artystów usunąć. Nie posłuchałam Jej rady!” (Bo Żmichowska zdążyła już wyrosnąć z późnego romantyzmu Poganki – była, podobnie jak Ruprecht, zwolenniczką cierpliwej „pracy organicznej”). Tymczasem zakochana Wanda przejęta jest swoim artystą, jego sztuką. „Teraz tworzymy największe dzieło nasze: tworzymy symfonię, która w muzyce polskiej będzie tworzyła epokę, jak obrazy Matejki epokę w malarstwie”. Ona przewiduje swój udział w tej epoce. „Przychodzę więc zawiadomić Najdroższą, że dostałam zaproszenie do Olimpu, że mam nadzieję [i jakież to cudownie kobiece – J.H.] odmłodnieć...” Tymczasem cieszy się, prawie po dziecinnemu, jaki to będzie „szwagier dla Adolfa... A jaki zięć dla ojca [...] Przynieść ojcu jakąkolwiek pociechę było zawsze jednem z najgorętszych moich marzeń” – pisze ta dobra i nareszcie szczęśliwa córka.
Na wspólnym zdjęciu narzeczonych zwracają uwagę ciemne oczy Wandy: widać w nich głębokie spojrzenie jej syna. To samo zamyślenie i cień melancholii.
Jedną, jak dotychczas, wadę odkryła ta mieszczańska córka, demokratka z poręki Gabryelli, w swoim narzeczonym: „Mówię o arystokratycznych jego koligacjach i stosunkach. Życie jednak – obiecuje sobie – na moim mieszczańskim ma się rozwinąć gruncie, i to wiele ułatwia. Zresztą mój «doktór filozofii» jest wyzwolonym z szlachetczyzny szlachcicem, chce zostać mieszczaninem, człowiekiem pracy użytecznej oddanym i pięknie powiada, że dwóm panom służyć nie można”. Bo Wanda odwiedziła niedawno Galicję, nie wiemy dokładnie kiedy, i wróciła stamtąd przygnębiona. Wolałaby nie opuszczać Warszawy. Dodaje postscriptum: „List dla Pani. Proszę go spalić”.
Nie zrobiła tego Żmichowska, na szczęście. „Nie uwierzysz, Ellina – napisała do pięknej Izabeli Zbiegniewskiej – co to dla mnie za pociecha takie zamążpójście Wandy. A toć wszystkie mamy i ciocie boczyły się na mnie, że młodym osobom w głowie przewracam, że niepodobne do urzeczywistnienia ideały stawiam im jako obowiązki”. Zapominając, że Wanda więdła jednak w staropanieństwie do trzydziestego roku życia, Narcyza trochę lekkomyślnie broni się: „No, strach był przedwczesny, dziewczęta nie tak łatwe do przyjęcia «literackiej» rady, a mój własny przykład fatalnie zniechęcający”. Mogło przymieszać się do jej odczuwań trochę osobistej goryczy i, mimo wszystko, odrobina zazdrości.
Kilka miesięcy później, już po ślubie, młoda mężatka donosi rozentuzjazmowana: „Co robimy? Ach, używamy szczęścia!”. Te słowa mogły Narcyzę poruszyć do łez. Nad szczęściem Wandy – i nad smutkiem własnego życia.
Skąd się wziął Galicjanin Żeleński w warszawskim mieszczańskim domu? Najprawdopodobniej przyprowadził go Adolf Tetmajer, mąż Julii, zaprzyjaźniony niejako po sąsiedzku z rodziną Żeleńskich, od stuleci osiadłych w Grodkowicach u brzegów Puszczy Niepołomickiej. Młodemu, ale już głośnemu kompozytorowi, który właśnie wrócił z Paryża, spodobało się w tym domu tak niezwykłym, zaczął często bywać, aż wreszcie oświadczył się – i został przyjęty. Krnąbrni chyba byli zawsze ci z Żelanki Żeleńscy, Ciołkiem się pieczętujący, skoro na kalwinizm przeszli w końcu XVI wieku, czyli przeciw fali, bo właśnie wtedy, kiedy zaczęła przybierać na sile kontrreformacja. Potem, w połowie następnego wieku, linia młodsza, ta z Brzezia, wróciła do katolicyzmu, ci starsi zaś, z Grodkowic, z której wywodził się kompozytor, mąż Wandy, uparcie się kalwinizmu trzymali. Aż do roku 1828, w którym dwudziestoczteroletni wtedy ojciec Władysława, Marcjan Żeleński, przeszedł na katolicyzm, najpewniej za sprawą żony, hrabianki Kamili Russockiej. W roku 1831 pośpieszył do powstania, walczył pod generałem Skrzyneckim, odznaczony został Krzyżem Virtuti Militari. Miały go odtąd na oku władze austriackie, co się zemściło piętnaście lat później, mimo iż pan Marcjan nie brał czynnego udziału w patriotycznej konspiracji.
Prowadził teraz, podobnie jak później jego najstarszy syn Stanisław, wzorowe gospodarstwo rolne. Władysław, urodzony w 1837 roku, był drugim z kolei. To po ojcu odziedziczył talent muzyczny. Bo ten ziemianin i oficer powstańczego wojska, choć bez odpowiedniego wykształcenia, grał i komponował. Dom był pełen muzyki. Władysław wspomina w swoich pamiętnikach, jak słuchał Webera, Donizettiego, ballady Król elfów w transkrypcji fortepianowej Liszta. Kiedy podburzeni przez władze austriackie chłopi zabili podczas rabacji 1846 roku Marcjana Żeleńskiego (jakaż to jednak była ze strony austriackiej ohydna, nędzna i zbrodnicza prowokacja! pomyślmy: przecież dzisiaj organizatorzy tej masakry odpowiadaliby przed trybunałem międzynarodowym za inspirowanie ludobójstwa) – otóż kiedy na furmance umieszczono trupa pana Marcjana, pod głowę podłożono rękopis jego muzycznej kompozycji: wariacje na temat opery Fra Diavolo – opowiada biograf Felicjan Szopski. „Ślady krwi na tej rodzinnej pamiątce były jeszcze długo widoczne”.
Pani Kamila Żeleńska, która wyszła śmiało ku napastnikom, by bronić męża, została ciężko ranna. Dziewięcioletniego Władka przechowano w kuchni. Na miejscu zbrodni pani Kamila, babka pisarza, postawiła krzyż z napisem: „Ojcze, przebacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią”. Już po jej śmierci synkowie Wandy, od pewnego czasu krakowianie, bawili się w pobliżu tego krzyża, kiedy przyjeżdżali do Grodkowic na wakacje.
Na razie wdowa po Marcjanie przenosi się z czwórką dzieci do Krakowa, głównie po to, żeby Władysław, który upiera się przy muzyce, już komponuje – polonezy, mazury i polki – mógł porządnie studiować. Uczęszcza do szkoły św. Anny, tej samej, w której uczył się Jaś Sobieski, późniejszy król, a będzie się uczyć Tadzio Żeleński, przyszły pisarz. Przyjaciółmi Władysława w klasie są Michał Bałucki i Jan Matejko, chyba nieznośna trójka, bo po latach wspominają ze śmiechem, jak profesor krzyczał: „Osły jedne, nigdy z was nic nie wyrośnie!”.
Pani Marcjanowa krąży między Krakowem a wsią, wreszcie troska o Władysława bierze górę, zostaje w mieście, odstępując Grodkowice pozostałym swoim synom. Władysław kształci się w muzyce i – żeby wyciszyć krytykę ze strony braci szlachty – zgłębia na uniwersytecie filozofię. Nie pomaga. Kilku obywateli ziemian, jak relacjonuje biograf kompozytora, protestuje wobec pani Żeleńskiej, że młody szlachcic, pozbawiony ojcowskiej opieki, poniża się kompozytorstwem i studiami filozoficznymi. Trzeba zejść tumanom z oczu: Władysław wyjeżdża do Pragi, gdzie doskonali się w muzyce i robi doktorat z filozofii (czym najbardziej zaimponował Narcyzie Żmichowskiej!). Odwiedza Drezno i tam słyszy po raz pierwszy w życiu IX symfonię Beethovena. Nie zdajemy sobie dziś sprawy, że trzeba było jeździć za granicę, żeby usłyszeć symfonię czy zobaczyć obraz. Turystyka artystyczna miała sens – dla twórcy była koniecznością!
Potem był Paryż, studia, kompozycje, przyjaźń z Arturem Grottgerem, który uwielbiał „poczciwego Żela”, jak go nazywał w listach do narzeczonej. Kiedy kompozytor wrócił do Polski w 1870 roku – najpierw zawadził o Kraków – był już opromieniony sławą. Pasowany na następcę Moniuszki. W gabinecie syna Wandy – już pisarza – wisiał malowany przez Grottgera portret kompozytora, pełnego wdzięku rozmarzonego młodzieńca. Pisarz przygląda się portretowi ojca i wzdycha: „Czemuż go takim nie znałem?”.