Błazen – wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim - Józef Hen - ebook + audiobook

Błazen – wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim ebook i audiobook

Józef Hen

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mistrzowski portret literacki - opowieść o życiu, pisarstwie i tragicznej śmierci Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Jego głos - o edukacji, przemianach obyczajowych, historii bez łgarstw, tolerancji, wolności jednostki - brzmi tak współcześnie, jakby wtrącał się do naszych dzisiejszych dyskusji i sporów.
W książce tej sprzymierzyły się wszystkie talenty i umiejętności Józefa Hena. Jako powieściopisarz zna on zarówno wagę ujęcia panoramicznego, jak i detalu. Jest to zarazem esej i wspomnienie, uczona rozprawa i nowela, swobodna gawęda i wnikliwe studium psychologiczne. A także najprawdziwszy romans.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 514

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 48 min

Lektor: Piotr Balazs
Oceny
4,5 (10 ocen)
5
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gabi45

Nie oderwiesz się od lektury

Mądra, piękna biografia i jednicześnie obraz historyczny Polaków, intelektualistów okresu Boya. Polecam
00

Popularność




I

MATKA I SYN

.

Dwa po­ko­iki na trze­cim pię­trze na­zy­wano „Mio­do­gó­rzem”. Od roku 1858 od­naj­mo­wała je panna Nar­cyza Żmi­chow­ska, która kil­ka­na­ście lat wcze­śniej, jako „Ga­bry­ella”, za­sły­nęła dzięki swo­jej Po­gance. Była nie­ładna i uczu­ciowa, in­te­li­gentna i uta­len­to­wana. (Na biurku ojca chło­piec wi­dy­wał obite skórą duże pu­dełko z prze­gród­kami na kil­ka­dzie­siąt cy­gar i z mo­no­gra­mem N.Z. „Jako malca – na­pi­sze – in­try­go­wała mnie ta pani, o któ­rej mó­wiono z taką czcią, a która pa­liła cy­gara”). Pierw­sze pię­tro zaj­mo­wał, wraz ze swo­imi dziećmi, wła­ści­ciel ka­mie­nicy, pan Jan An­drzej Gra­bow­ski, wdo­wiec, któ­rego oj­ciec był naj­pierw kraw­cem, a po­tem kup­cem bła­wat­nym. Pan Gra­bow­ski miał cztery córki: Ju­lię (póź­niej­szą Tet­ma­je­rową, matkę Ka­zi­mie­rza, po­ety), Wandę (która uro­dzi bo­ha­tera tej książki), Ma­rię i Zo­fię, tłu­maczkę an­giel­skich ksią­żek dla mło­dzieży; był też syn, Al­fred, naj­młod­szy i naj­rza­dziej wspo­mi­nany.

Słowo o ka­mie­nicy. Na­zy­wano ją cza­sem prze­sad­nie „pa­ła­cem”, może dla­tego, że wy­bu­do­wał ją ban­kier króla Sta­ni­sława Au­gu­sta, pan Piotr Tep­per, bo­gacz, który przy ma­gna­tach się zde­pra­wo­wał: za­tra­cił miesz­czań­skość, ku­pił szla­chec­two au­striac­kie i krzyż mal­tań­ski, wresz­cie zban­kru­to­wał (1793) i umarł pra­wie w nę­dzy. W tej ka­mie­nicy, te­raz już Gra­bow­skich, ni­gdy nie bra­kło lo­ka­to­rów, naj­czę­ściej zresztą sku­zy­no­wa­nych z go­spo­da­rzem, a wszystko to byli lu­dzie nie­tu­zin­kowi. „Tu biło wtedy serce War­szawy” – na­pi­sze wiele dzie­siąt­ków lat póź­niej syn Wandy Gra­bow­skiej, a on, wiemy to, znał wagę słów. Śmie­tanka: ar­chi­tekt, mu­zyk, fi­lo­zofka (E. Zie­męcka), ad­wo­kaci i zna­ko­mity le­karz Ignacy Ba­ra­now­ski.

Była też w ka­mie­nicy „pen­syjka żeń­ska”, którą pro­wa­dziła Ju­lia Bą­kow­ska, gdzie po­bie­rały na­uki dwie panny Gra­bow­skie (w tym Wanda), Nar­cyza zaś była po­dzi­wianą na­uczy­cielką. Wszystko to od­no­to­wał w swo­ich pa­mięt­ni­kach dok­tor Ba­ra­now­ski. Za­ko­chany wy­trwale w in­te­li­gent­nej, star­szej od sie­bie pan­nie Bą­kow­skiej, w końcu szczę­śli­wie się z nią oże­nił.

Wy­mieńmy jesz­cze Ka­rola Ru­prechta, dla miesz­kań­ców „pa­łacu” po­stać to praw­dzi­wie le­gen­darna: za kon­spi­ra­cję w 1846 roku ska­zany na śmierć, uła­ska­wiony pod szu­bie­nicą (jak młody Do­sto­jew­ski), prze­by­wał na ka­tor­dze w ko­palni sre­bra; te­raz amne­stio­no­wany z oka­zji ko­ro­na­cji Alek­san­dra II, wró­cił i za­miesz­kał u Gra­bow­skich. Tak jak jego przy­ja­ciel, Edward Jur­gens.

Wszystko, co w War­sza­wie am­bitne, cią­gnęło na trze­cie pię­tro do Mio­do­gó­rza jak do miodu. Wo­kół Nar­cyzy Żmi­chow­skiej zro­biło się tłoczno. Ta ko­bieta o ry­sach gru­bych, po­spo­li­tych (ku jej roz­pa­czy) – umysł miała nie­po­spo­lity, fa­scy­nu­jący. I serce spra­gnione mi­ło­ści. Nikt ni­gdy jej nie po­ko­chał.

Doj­rze­wała w kraju ogo­ło­co­nym z męż­czyzn. Ci, któ­rzy nie zgi­nęli na po­lach po­wstań­czych bi­tew (1831); któ­rzy nie zo­stali wy­wie­zieni; któ­rzy nie uszli na tłumną emi­gra­cję, lub też, mach­nąw­szy na wszystko ręką, nie za­szyli się na wsi – był to ma­te­riał li­chy, nie na miarę żeń­skiej elity. In­te­li­gentne, am­bitne i za­zwy­czaj piękne pa­nie nie na­po­ty­kały god­nych sie­bie part­ne­rów. Wy­two­rzył się – na­pi­sze po la­tach syn Wandy – ro­dzaj du­cho­wego ma­triar­chatu. „Ko­bieta ura­sta – stwier­dzi bez ogró­dek – męż­czy­zna kur­czy się, ma­leje. Gdy oby­wa­tel­ski sy­nek po­luje, pije i gra w karty, sio­stra jego czyta, my­śli i są­dzi”. Ideał ro­man­tyczny, który przy­swo­iły so­bie „en­tu­zjastki” – jak je na­zwała Żmi­chow­ska – na­ka­zy­wał, by za mąż wy­cho­dzić tylko z mi­ło­ści. Na­wią­zy­wały mię­dzy sobą eg­zal­to­wane przy­jaź­nie: „po­sie­strze­nie” – po­ję­cie także ukute przez Nar­cyzę – stało się wy­zna­niem tych ko­biet. Mo­gło się za tym sło­wem kryć sporo tre­ści. Obok en­tu­zja­stek były „eman­cy­pantki” – odłam bar­dziej prak­tyczny, do­ma­ga­jący się przede wszyst­kim rów­nych praw. I były jesz­cze „lwice”, bo­gate świa­towe pa­nie, które udzie­liły so­bie prawa do swo­bod­nego ży­cia. Wszyst­kie były prze­ciw kon­wen­cjo­nal­nej nu­dzie i upo­ko­rze­niu byle ja­kiego mał­żeń­stwa.

Córki pana Gra­bow­skiego ro­sły bez matki. Kiedy Żmi­chow­ska po­ja­wiła się na Mio­do­gó­rzu, Wanda miała lat sie­dem­na­ście i była bar­dzo dzie­cinna. O dwa­dzie­ścia trzy lata star­sza Nar­cyza mo­gła słu­żyć do­ra­sta­ją­cej pan­nie mą­dro­ścią, wie­dzą i do­świad­cze­niem. I uczu­ciem, któ­rego dziew­czyna na pewno łak­nęła. „Ga­bry­ella” miała za sobą re­we­la­cyjny de­biut po­etycki w „Pier­wiosnku” – po­tem, po po­by­cie z ary­sto­kra­tycz­nymi chle­bo­daw­cami w Pa­ryżu – współ­pracę z „Prze­glą­dem Na­uko­wym”, któ­rego re­dak­to­rem był bły­sko­tliwy i pe­łen wdzięku kasz­te­la­nic Edward Dem­bow­ski. Nie­szczę­sna Nar­cyza za­du­rzyła się w nim, oczy­wi­ście, i od­rzu­ciła rękę pew­nego star­szego od niej astro­noma. Po­tem była mi­łość „Nar­cyssy” do Pau­liny Zby­szew­skiej, ko­biety „ge­nial­nej”, jak okre­śliła ją w li­ście do przy­ja­ciółki, pięk­nej (nie we wszyst­kich oczach), bo­ga­tej, sa­mo­lub­nej, ka­pry­śnej... Prze­pę­dzona w końcu z jej ma­jątku, upo­ko­rzona, biedna Nar­cyza idzie do bryczki, pła­cząc. „Ja my­śla­łam, że osza­leję”. To dzięki tej klę­sce po­wstała Po­ganka – ni to po­emat, ni to po­wieść. Opu­bli­ko­wana w „Prze­glą­dzie Na­uko­wym” w 1846 roku, stała się dla ów­cze­snej mło­dzieży utwo­rem „kul­to­wym”. („Po­ganka – po­wie syn Wandy – wy­nio­sła ją w opi­nii tak wy­soko, że utrud­niła jej dal­sze pi­sa­nie”). Ale rzecz dziwna, książki przez dłu­gie lata nie było, czci­cie­lom mu­siał wy­star­czyć druk w cza­so­pi­śmie. A po­tem wię­zie­nie – z po­wodu prze­chwy­ce­nia przez po­li­cję ko­re­spon­den­cji wła­śnie z uko­chaną Liną. Bo­gata, usto­sun­ko­wana pani wy­szła szybko na wol­ność, a ona, biedna Nar­cyza, prze­sie­działa w sa­mot­nej celi dwa i pół roku. Po wię­zie­niu – na­kaz za­miesz­ka­nia w Lu­bli­nie, w któ­rym czuła się podle. „Drep­cze po bło­cie lu­bel­skim za lek­cjami, z tym uczu­ciem – opo­wiada syn Wandy – że ro­dacy od­wra­cają się od niej jak od za­po­wie­trzo­nej, bo sto­sunki z nią kom­pro­mi­tują w oczach wła­dzy”. Przy­ja­ciele sta­rali się, by to „ze­sła­nie” uchy­lono, w 1855 roku mo­gła wresz­cie prze­nieść się do War­szawy. Głód ksią­żek za­spo­ko­jony. A trzy lata póź­niej – „Mio­do­gó­rze” u Gra­bow­skich. Tu­taj, oto­czona przy­ja­ciółmi, uczen­ni­cami, które chło­nęły jej słowa, uwiel­biały ją, prze­ży­wała – wszystko na to wska­zuje – naj­szczę­śliw­szy okres swo­jego ży­cia. Usa­tys­fak­cjo­no­wana zo­stała także jako au­torka: w roku 1861, sta­ra­niem przy­ja­ciół, uka­zały się Pi­sma Ga­bry­elli w czte­rech to­mach. Kry­tyk li­te­racki Boy-Że­leń­ski zwraca uwagę, że miało to też swoją słabą stronę: Po­ganka uto­nęła w zbio­ro­wym wy­da­niu.

Szczę­ście nie mo­gło trwać zbyt długo. Zbli­żało się po­wsta­nie, któ­remu Żmi­chow­ska, obo­lała i oso­bi­ście do­świad­czona, była zde­cy­do­wa­nie prze­ciwna. To ważna in­for­ma­cja, bo skoro tak, to mamy pew­ność, że rów­nież Wanda, dla któ­rej pani Nar­cyza sta­no­wiła wy­rocz­nię, była prze­ciw po­wsta­niu. I mo­żemy się do­my­ślać, że w tej at­mos­fe­rze wy­rósł jej syn. „Wi­działa – na­pi­sze, kre­śląc syl­wetkę Żmi­chow­skiej – złud­ność na­dziei, złud­ność wiary w swoje siły i w obcą po­moc”. Do­strze­gała „brak stycz­no­ści po­mię­dzy górą i do­łem spo­łe­czeń­stwa, ciem­notę i obo­jęt­ność po równi – mimo że na inny spo­sób – w gó­rze i w dole. Prze­ra­żała ją lek­ko­myśl­ność sfer emi­gra­cyj­nych, kie­ru­ją­cych z da­leka ru­chem”. Nar­cyza – nie chcąc uczest­ni­czyć w tym, czemu była prze­ciwna – opusz­cza pod ko­niec 1862 roku War­szawę i prze­nosi się na wieś, do krew­nych.

Po­wsta­nie jed­nak wy­bu­chło, miesz­kań­ców domu przy ulicy Mio­do­wej 3 nie omi­nęły re­pre­sje. W piw­nicy żan­darmi znaj­dują broń. Kto za to od­po­wiada? Go­spo­darz, na­tu­ral­nie – Jan Gra­bow­ski spę­dza kilka mie­sięcy w cy­ta­deli, do wię­zie­nia tra­fia także jego syn, Al­fred. I wresz­cie Edward Jur­gens, in­te­li­gentny, szla­chetny, zresztą prze­ciw­nik po­wsta­nia (po­dob­nie jak jego przy­ja­ciel Ru­precht, któ­remu udało się emi­gro­wać), umiera w cy­ta­deli, naj­praw­do­po­dob­niej za­mę­czony. Li­sta ze­sła­nych na Sy­bir jest długa. Żmi­chow­ska prze­żywa to wszystko ze swo­jego od­osob­nie­nia na wsi. Czyta te­raz dużo, do­cie­rają do niej Dar­win i za­chodni po­zy­ty­wi­ści, „prze­bu­do­wuje swój świa­to­po­gląd”, jak wy­nika z li­stów do Wandy.

Bo na wy­mu­szo­nym przez wy­padki od­da­le­niu sko­rzy­stała hi­sto­ria li­te­ra­tury i w ogóle hi­sto­ria: sto osiem­dzie­siąt li­stów Nar­cyzy Żmi­chow­skiej do Wandy Gra­bow­skiej. „Moja matka była zwich­niętą li­te­ratką” – po­wta­rzał z upo­rem jej syn w od­czy­cie, z któ­rym ob­jeż­dżał Pol­skę. Nar­cyza do­strze­gła w niej ta­lent, na­ma­wia do pi­sa­nia, udziela rad, stale nie­za­do­wo­lona z re­ali­za­cji. Na­zywa Wandę „roz­piesz­czoną de­wotką ide­ału”, kry­ty­kuje: „Mo­ra­li­zo­wa­nie jest główną wadą Twoją”. „Jesz­cze rada ostat­nia: zdaj wszystko na los szczę­ścia, nie myśl wcale o stylu; myśl głów­nie o przed­mio­cie, który Cię zaj­muje”.

Wanda pi­sze roz­prawkę Rzecz o słu­żą­cych, którą jej mi­strzyni prze­ra­bia, a po­tem to dzieło „kol­la­bo­ra­cji” uka­zuje się w „Blusz­czu” pod­pi­sane „Fi­li­pina”. Czy to nie jest dziwne, że au­tor tej książki, jako chło­piec szes­na­sto­letni, miał ja­kimś tra­fem w ręku ten rocz­nik „Blusz­czu” i że za­in­te­re­so­wała go roz­prawka Fi­li­piny? Pod ko­niec 1939 roku, ucho­dząc przed Niem­cami, zna­la­złem się we Lwo­wie. Ucie­szyło mnie, że moja na­uczy­cielka, pani Ruf­fowa, asy­stentka pro­fe­sora bio­lo­gii w gim­na­zjum Kryń­skiego, jest urzęd­niczką w Za­kła­dzie dla Nie­ule­czal­nie Cho­rych pro­wa­dzo­nym przez za­kon­nice i że tam mieszka. Od­wie­dza­łem czę­sto ten za­kład, pa­mię­tam pa­wi­lony roz­rzu­cone w du­żym parku, sze­dłem tam, żeby po­roz­ma­wiać z pa­nią Ruf­fową, ale także – nie ma co ukry­wać – żeby się do­ży­wić. Bo za­wsze można było li­czyć na pajdy pie­czo­nego przez za­kon­nice pszen­nego chleba z mar­mo­ladą. Otóż w dłu­gim re­fek­ta­rzu tego za­kładu stały półki z rocz­ni­kami dzie­więt­na­sto­wiecz­nego „Blusz­czu”. Po­że­rała mnie cie­ka­wość, co też te pa­nie dru­ko­wały. Przy każ­dych od­wie­dzi­nach wy­no­si­łem pod pal­tem ja­kiś rocz­nik, by go na­stęp­nym ra­zem wy­mie­nić na inny. I tak na­tra­fi­łem na ową Rzecz o słu­żą­cych. Na pewno tę roz­prawkę czy­ta­łem, bo pa­mię­tam, że mia­łem ochotę na­pi­sać o niej coś uszczy­pli­wego, ale na szczę­ście nie było gdzie. Gdy­bym wie­dział, że współ­au­torką była Wanda Że­leń­ska, matka Boya!...

Nar­cyza kon­stru­uje dla Wandy plan po­wie­ści, którą po­winna na­pi­sać w pierw­szej oso­bie. „Uro­dzi­łam się w roku 1816” – pro­po­nuje za­cząć Nar­cyza. Wanda od­syła jej pierw­szy za­rys, który za­czyna się po­słusz­nie wła­śnie tak: „Uro­dzi­łam się w roku 1816”. To nie mo­gło się udać. Nar­cyza już wie, że z Wandy po­wie­ścio­pi­sarki nie zrobi. Ja­każ tu mo­gła być ko­la­bo­ra­cja – po­my­śli po­chy­lony nad rę­ko­pi­sem mat­czy­nej po­wie­ści syn – „mię­dzy nie­śmia­łym ide­ali­zmem mło­dej panny, pró­bu­ją­cej się w pió­rze, a doj­rza­łym, dra­pież­nym ta­len­tem Żmi­chow­skiej...” „Mi­mozą się uro­dzi­łaś, mi­mozą zo­sta­niesz – pi­sze do dziew­czyny Żmi­chow­ska. – Kiedy będę w chro­pa­wym hu­mo­rze, na­zwę Cię su­ro­wiej”. Ale na­wet nie bę­dąc w „chro­pa­wym hu­mo­rze”, mi­strzyni uznaje, że prawda jest waż­niej­sza od fał­szy­wej grzecz­no­ści, po­trafi za­rzu­cić Wan­dzie „dzie­cin­ność i nie­zręcz­ność”. Po­cie­sza ją jed­nak, że przy ta­len­cie, Wanda jest po pro­stu inna. „Kie­dyś, kie­dyś, jako żona i matka, znów prze­mianę od­bę­dziesz i może wtedy zro­zu­miesz, ja­kie wła­dze ci przy­będą, a le­piej oce­nisz zby­wa­jące...”

Ona sama, Ga­bry­ella, mi­strzyni mło­dej panny, wy­znaje, że ma z re­ali­za­cją kło­poty, „ile razy mi przy­szło pi­sać o zda­rze­niach i fak­tach po­wie­ścio­wych mi­ło­snych; dla­tego że nic a nic nie wiem, jak to bywa”. Nikt ni­gdy jej nie ko­chał. Nikt nie po­wie­dział: „bądź żoną moją”. W li­ście do Elli (Iza­beli Zbie­gniew­skiej) ta ko­bieta wy­bu­cha ser­decz­nym ży­cze­niem: „Obyś!... osza­lała z mi­ło­ści”. Bo ko­chać – to waż­niej­sze od wza­jem­no­ści. „Ko­chać, tak ko­chać, żeby się na­wet bez rów­no­waż­nej obyć wza­jem­no­ści – żeby być szczę­śliwą przez sie­bie, w so­bie, bez cu­dzego sta­ra­nia”. Ja­kie to bo­le­sne, kiedy czy­tamy: „nie by­łam w ca­łym ciągu ży­cia mo­jego ani na dwa­dzie­ścia cztery go­dzin, ani na jedną go­dzinę na­wet wza­jemną mi­ło­ścią ko­chana”. Temu to „de­fi­cy­towi prze­żyć”, we­dług okre­śle­nia sa­mej Ga­bry­elli, przy­pi­suje au­torka braki w swej twór­czo­ści. Miota się, nie po­trafi koń­czyć utwo­rów: brak w nich fi­nału po­twier­dzo­nego ży­ciem. „Jest w tych nie­do­koń­cze­niach – na­pi­sze syn Wandy – ja­kaś wzru­sza­jąca uczci­wość wo­bec sie­bie: tra­ge­dia ko­biety kom­pli­kuje się tra­ge­dią au­torki”.

Czas pły­nie, Wan­dzie przy­bywa lat, ale kult „Pani” nie słab­nie. Prze­ciw­nie, może to od­da­le­nie, rzadko tylko prze­ry­wane spo­tka­niami, po­wo­duje, że uczu­cie panny Gra­bow­skiej nie sty­gnie: ta młoda ko­bieta, która po­winna wyjść za mąż, za­ło­żyć dom, „być żoną, matką”, jak jej to prze­po­wiada Nar­cyza, ma­ni­fe­stuje co­raz wię­cej eg­zal­ta­cji: „mo­jego serca, mo­jej ist­no­ści, bez Pani imie­nia wy­obra­zić so­bie nie umiem, bo ono jest tym naj­wię­cej, ja­kie mi było da­nym uko­chać w ży­ciu”. „Wo­bec ta­kiego stanu eg­zal­ta­cji – za­sta­na­wia się czy­ta­jący te li­sty syn – czy nie mu­siał wy­dać się pła­skim każdy «po­rządny czło­wiek» za­le­cany jako «do­bra par­tia», ude­rza­jący w kon­kury?” „Czy ja mo­gła­bym prze­stać ko­chać moją wy­braną?” – pi­sze dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia panna do tro­chę już za­nie­po­ko­jo­nej, trzeba jej to przy­znać, Nar­cyzy. Naj­star­sza sio­stra, Ju­lia, wy­szła za mąż za świeżo owdo­wia­łego Adolfa Tet­ma­jera, pod­ha­lań­skiego szlach­cica, pra­wie trzy­dzie­ści lat od niej star­szego. Zy­ska w tym mał­żeń­stwie pa­sierba, Wło­dzia Tet­ma­jera, przy­szłego ma­la­rza, w któ­rego bro­no­wic­kim dworku, „cha­cie roz­śpie­wa­nej”, ro­ze­gra się we­sele Ry­dla. Wkrótce uro­dzi syna, Ka­zi­mie­rza, który wsławi się zu­chwa­łymi wier­szami, bo­daj naj­wy­bit­niej­szy po­eta swo­jego czasu. Obaj, pa­sierb i syn, będą zna­czą­cymi po­sta­ciami w We­selu Wy­spiań­skiego, pierw­szy jako Go­spo­darz, drugi jako Po­eta. Wanda, naj­pięk­niej­sza z sióstr, trwa w sta­ro­pa­nień­stwie – i tak już chyba zo­sta­nie, my­śli oj­ciec, przy­glą­da­jąc się córce. Ma pra­wie trzy­dzie­ści lat ta córka, kiedy pi­sze do Nar­cyzy: „Ach! kiedy zo­ba­czymy się znowu! Może za ja­kie sześć ty­go­dni? [...] Uczu­cie moje ta­kie gwał­towne i nie­cier­pliwe, ta­kie nie­spo­kojne. Niech je­dyna po­my­śli, jakby jej było, gdyby... ko­chała, jak ja ko­cham, a tak ma­leńko mo­gła Uko­chaną w po­sia­da­nie swoje zy­skać – tak mało za­ufa­nia po tylu la­tach. Ach, to smutno, ale musi być za­słu­żone pew­nie...”

„To już za­czyna być nie­bez­pieczne...” – za­uważa syn, czy­ta­jąc ten list. „I oto – we­dług jego sy­now­skiej re­la­cji – kiedy zda­wało się, że Wanda na całe ży­cie po­zo­sta­nie cie­niem swej Uko­cha­nej [...] na­raz po­ja­wia się kró­le­wicz z bajki...”

Jest gru­dzień 1871 roku. Wanda pi­sze do swo­jej Mi­strzyni: „Tyle razy zaj­mo­wa­łam Uko­chaną opi­sem mo­ich trosk i smut­ków, iż z prawa na­leży Jej się szyb­szy po­dział wia­do­mo­ści, że szczę­śliwą je­stem. Już od dwóch ty­go­dni Wła­dy­sława Że­leń­skiego za na­rze­czo­nego uwa­żam...”. To na­rze­czony na­po­mi­nał Wandę, „by pi­sać do Naj­droż­szej, o któ­rej mó­wimy nie­mal co­dzien­nie, ale nie pi­sa­łam”. List bu­cha szczę­ściem, ra­do­snym ocze­ki­wa­niem. „Zna­la­złam czło­wieka, który mi od­daje serce tak czy­ste, go­rące, szla­chetne, że to jedno mo­głoby już star­czyć na uszczę­śli­wie­nie. W do­datku jest on wiel­kim ar­ty­stą, któ­rego czeka wielka praca, by się z ta­lentu swego wy­pła­cił lu­dziom, ale czeka go też sława”. Krzyk szczę­ścia: „Ko­cham go z przy­mieszką uwiel­bie­nia...” Tu mo­głaby Wanda po­sta­wić wy­krzyk­nik, ale nie, nie ona – do­daje, by być w zgo­dzie z przy­jętą kon­wen­cją: „...z wiarą w jego du­szę szla­chetną, w jego przy­szłość piękną”.

Ucie­szona, nie po­trafi się po­wstrzy­mać od ra­do­snych prze­ko­ma­rzań: „Ga­bry­ella z drogi swo­ich uko­cha­nych pra­gnęła ar­ty­stów usu­nąć. Nie po­słu­cha­łam Jej rady!” (Bo Żmi­chow­ska zdą­żyła już wy­ro­snąć z póź­nego ro­man­ty­zmu Po­ganki – była, po­dob­nie jak Ru­precht, zwo­len­niczką cier­pli­wej „pracy or­ga­nicz­nej”). Tym­cza­sem za­ko­chana Wanda prze­jęta jest swoim ar­ty­stą, jego sztuką. „Te­raz two­rzymy naj­więk­sze dzieło na­sze: two­rzymy sym­fo­nię, która w mu­zyce pol­skiej bę­dzie two­rzyła epokę, jak ob­razy Ma­tejki epokę w ma­lar­stwie”. Ona prze­wi­duje swój udział w tej epoce. „Przy­cho­dzę więc za­wia­do­mić Naj­droż­szą, że do­sta­łam za­pro­sze­nie do Olimpu, że mam na­dzieję [i ja­kież to cu­dow­nie ko­biece – J.H.] od­młod­nieć...” Tym­cza­sem cie­szy się, pra­wie po dzie­cin­nemu, jaki to bę­dzie „szwa­gier dla Adolfa... A jaki zięć dla ojca [...] Przy­nieść ojcu ja­ką­kol­wiek po­cie­chę było za­wsze jed­nem z naj­go­ręt­szych mo­ich ma­rzeń” – pi­sze ta do­bra i na­resz­cie szczę­śliwa córka.

Na wspól­nym zdję­ciu na­rze­czo­nych zwra­cają uwagę ciemne oczy Wandy: wi­dać w nich głę­bo­kie spoj­rze­nie jej syna. To samo za­my­śle­nie i cień me­lan­cho­lii.

Jedną, jak do­tych­czas, wadę od­kryła ta miesz­czań­ska córka, de­mo­kratka z po­ręki Ga­bry­elli, w swoim na­rze­czo­nym: „Mó­wię o ary­sto­kra­tycz­nych jego ko­li­ga­cjach i sto­sun­kach. Ży­cie jed­nak – obie­cuje so­bie – na moim miesz­czań­skim ma się roz­wi­nąć grun­cie, i to wiele uła­twia. Zresztą mój «dok­tór fi­lo­zo­fii» jest wy­zwo­lo­nym z szla­chet­czy­zny szlach­ci­cem, chce zo­stać miesz­cza­ni­nem, czło­wie­kiem pracy uży­tecz­nej od­da­nym i pięk­nie po­wiada, że dwóm pa­nom słu­żyć nie można”. Bo Wanda od­wie­dziła nie­dawno Ga­li­cję, nie wiemy do­kład­nie kiedy, i wró­ciła stam­tąd przy­gnę­biona. Wo­la­łaby nie opusz­czać War­szawy. Do­daje post­scrip­tum: „List dla Pani. Pro­szę go spa­lić”.

Nie zro­biła tego Żmi­chow­ska, na szczę­ście. „Nie uwie­rzysz, El­lina – na­pi­sała do pięk­nej Iza­beli Zbie­gniew­skiej – co to dla mnie za po­cie­cha ta­kie za­mąż­pój­ście Wandy. A toć wszyst­kie mamy i cio­cie bo­czyły się na mnie, że mło­dym oso­bom w gło­wie prze­wra­cam, że nie­po­dobne do urze­czy­wist­nie­nia ide­ały sta­wiam im jako obo­wiązki”. Za­po­mi­na­jąc, że Wanda wię­dła jed­nak w sta­ro­pa­nień­stwie do trzy­dzie­stego roku ży­cia, Nar­cyza tro­chę lek­ko­myśl­nie broni się: „No, strach był przed­wcze­sny, dziew­częta nie tak ła­twe do przy­ję­cia «li­te­rac­kiej» rady, a mój wła­sny przy­kład fa­tal­nie znie­chę­ca­jący”. Mo­gło przy­mie­szać się do jej od­czu­wań tro­chę oso­bi­stej go­ry­czy i, mimo wszystko, odro­bina za­zdro­ści.

Kilka mie­sięcy póź­niej, już po ślu­bie, młoda mę­żatka do­nosi roz­en­tu­zja­zmo­wana: „Co ro­bimy? Ach, uży­wamy szczę­ścia!”. Te słowa mo­gły Nar­cyzę po­ru­szyć do łez. Nad szczę­ściem Wandy – i nad smut­kiem wła­snego ży­cia.

Skąd się wziął Ga­li­cja­nin Że­leń­ski w war­szaw­skim miesz­czań­skim domu? Naj­praw­do­po­dob­niej przy­pro­wa­dził go Adolf Tet­ma­jer, mąż Ju­lii, za­przy­jaź­niony nie­jako po są­siedzku z ro­dziną Że­leń­skich, od stu­leci osia­dłych w Grod­ko­wi­cach u brze­gów Pusz­czy Nie­po­ło­mic­kiej. Mło­demu, ale już gło­śnemu kom­po­zy­to­rowi, który wła­śnie wró­cił z Pa­ryża, spodo­bało się w tym domu tak nie­zwy­kłym, za­czął czę­sto by­wać, aż wresz­cie oświad­czył się – i zo­stał przy­jęty. Krnąbrni chyba byli za­wsze ci z Że­lanki Że­leń­scy, Cioł­kiem się pie­czę­tu­jący, skoro na kal­wi­nizm prze­szli w końcu XVI wieku, czyli prze­ciw fali, bo wła­śnie wtedy, kiedy za­częła przy­bie­rać na sile kontr­re­for­ma­cja. Po­tem, w po­ło­wie na­stęp­nego wieku, li­nia młod­sza, ta z Brze­zia, wró­ciła do ka­to­li­cy­zmu, ci starsi zaś, z Grod­ko­wic, z któ­rej wy­wo­dził się kom­po­zy­tor, mąż Wandy, upar­cie się kal­wi­ni­zmu trzy­mali. Aż do roku 1828, w któ­rym dwu­dzie­stocz­te­ro­letni wtedy oj­ciec Wła­dy­sława, Mar­cjan Że­leń­ski, prze­szedł na ka­to­li­cyzm, naj­pew­niej za sprawą żony, hra­bianki Ka­mili Rus­soc­kiej. W roku 1831 po­śpie­szył do po­wsta­nia, wal­czył pod ge­ne­ra­łem Skrzy­nec­kim, od­zna­czony zo­stał Krzy­żem Vir­tuti Mi­li­tari. Miały go od­tąd na oku wła­dze au­striac­kie, co się ze­mściło pięt­na­ście lat póź­niej, mimo iż pan Mar­cjan nie brał czyn­nego udziału w pa­trio­tycz­nej kon­spi­ra­cji.

Pro­wa­dził te­raz, po­dob­nie jak póź­niej jego naj­star­szy syn Sta­ni­sław, wzo­rowe go­spo­dar­stwo rolne. Wła­dy­sław, uro­dzony w 1837 roku, był dru­gim z ko­lei. To po ojcu odzie­dzi­czył ta­lent mu­zyczny. Bo ten zie­mia­nin i ofi­cer po­wstań­czego woj­ska, choć bez od­po­wied­niego wy­kształ­ce­nia, grał i kom­po­no­wał. Dom był pe­łen mu­zyki. Wła­dy­sław wspo­mina w swo­ich pa­mięt­ni­kach, jak słu­chał We­bera, Do­ni­zet­tiego, bal­lady Król el­fów w trans­kryp­cji for­te­pia­no­wej Liszta. Kiedy pod­bu­rzeni przez wła­dze au­striac­kie chłopi za­bili pod­czas ra­ba­cji 1846 roku Mar­cjana Że­leń­skiego (ja­każ to jed­nak była ze strony au­striac­kiej ohydna, nędzna i zbrod­ni­cza pro­wo­ka­cja! po­myślmy: prze­cież dzi­siaj or­ga­ni­za­to­rzy tej ma­sa­kry od­po­wia­da­liby przed try­bu­na­łem mię­dzy­na­ro­do­wym za in­spi­ro­wa­nie lu­do­bój­stwa) – otóż kiedy na fur­mance umiesz­czono trupa pana Mar­cjana, pod głowę pod­ło­żono rę­ko­pis jego mu­zycz­nej kom­po­zy­cji: wa­ria­cje na te­mat opery Fra Dia­volo – opo­wiada bio­graf Fe­li­cjan Szop­ski. „Ślady krwi na tej ro­dzin­nej pa­miątce były jesz­cze długo wi­doczne”.

Pani Ka­mila Że­leń­ska, która wy­szła śmiało ku na­past­ni­kom, by bro­nić męża, zo­stała ciężko ranna. Dzie­wię­cio­let­niego Władka prze­cho­wano w kuchni. Na miej­scu zbrodni pani Ka­mila, babka pi­sa­rza, po­sta­wiła krzyż z na­pi­sem: „Oj­cze, prze­bacz im, al­bo­wiem nie wie­dzą, co czy­nią”. Już po jej śmierci syn­ko­wie Wandy, od pew­nego czasu kra­ko­wia­nie, ba­wili się w po­bliżu tego krzyża, kiedy przy­jeż­dżali do Grod­ko­wic na wa­ka­cje.

Na ra­zie wdowa po Mar­cja­nie prze­nosi się z czwórką dzieci do Kra­kowa, głów­nie po to, żeby Wła­dy­sław, który upiera się przy mu­zyce, już kom­po­nuje – po­lo­nezy, ma­zury i po­lki – mógł po­rząd­nie stu­dio­wać. Uczęsz­cza do szkoły św. Anny, tej sa­mej, w któ­rej uczył się Jaś So­bie­ski, póź­niej­szy król, a bę­dzie się uczyć Ta­dzio Że­leń­ski, przy­szły pi­sarz. Przy­ja­ciółmi Wła­dy­sława w kla­sie są Mi­chał Ba­łucki i Jan Ma­tejko, chyba nie­zno­śna trójka, bo po la­tach wspo­mi­nają ze śmie­chem, jak pro­fe­sor krzy­czał: „Osły jedne, ni­gdy z was nic nie wy­ro­śnie!”.

Pani Mar­cja­nowa krąży mię­dzy Kra­ko­wem a wsią, wresz­cie tro­ska o Wła­dy­sława bie­rze górę, zo­staje w mie­ście, od­stę­pu­jąc Grod­ko­wice po­zo­sta­łym swoim sy­nom. Wła­dy­sław kształci się w mu­zyce i – żeby wy­ci­szyć kry­tykę ze strony braci szlachty – zgłę­bia na uni­wer­sy­te­cie fi­lo­zo­fię. Nie po­maga. Kilku oby­wa­teli zie­mian, jak re­la­cjo­nuje bio­graf kom­po­zy­tora, pro­te­stuje wo­bec pani Że­leń­skiej, że młody szlach­cic, po­zba­wiony oj­cow­skiej opieki, po­niża się kom­po­zy­tor­stwem i stu­diami fi­lo­zo­ficz­nymi. Trzeba zejść tu­ma­nom z oczu: Wła­dy­sław wy­jeż­dża do Pragi, gdzie do­sko­nali się w mu­zyce i robi dok­to­rat z fi­lo­zo­fii (czym naj­bar­dziej za­im­po­no­wał Nar­cy­zie Żmi­chow­skiej!). Od­wie­dza Dre­zno i tam sły­szy po raz pierw­szy w ży­ciu IX sym­fo­nię Beetho­vena. Nie zda­jemy so­bie dziś sprawy, że trzeba było jeź­dzić za gra­nicę, żeby usły­szeć sym­fo­nię czy zo­ba­czyć ob­raz. Tu­ry­styka ar­ty­styczna miała sens – dla twórcy była ko­niecz­no­ścią!

Po­tem był Pa­ryż, stu­dia, kom­po­zy­cje, przy­jaźń z Ar­tu­rem Grot­t­ge­rem, który uwiel­biał „po­czci­wego Żela”, jak go na­zy­wał w li­stach do na­rze­czo­nej. Kiedy kom­po­zy­tor wró­cił do Pol­ski w 1870 roku – naj­pierw za­wa­dził o Kra­ków – był już opro­mie­niony sławą. Pa­so­wany na na­stępcę Mo­niuszki. W ga­bi­ne­cie syna Wandy – już pi­sa­rza – wi­siał ma­lo­wany przez Grot­t­gera por­tret kom­po­zy­tora, peł­nego wdzięku roz­ma­rzo­nego mło­dzieńca. Pi­sarz przy­gląda się por­tre­towi ojca i wzdy­cha: „Cze­muż go ta­kim nie zna­łem?”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2023, Jó­zef Hen.Au­tora re­pre­zen­tuje Agen­cja Li­te­racka Syn­dy­kat Au­to­rówCo­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-952-9
Ko­rekta: Do­rota Ring
Pro­jekt okładki i skład: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Ob­raz wy­ko­rzy­stany na okładce:Leon Wy­czół­kow­ski – Por­tret Ta­de­usza Boya-Że­leń­skiego
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl