Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cofnijmy się w wiek XVI - do Francji pod rządami Walezjuszów, gdzie na placu de la Greve ciężko pracuje kat i lecą głowy nieposłusznych poddanych. Zabici w noc Świętego Bartłomieja hugenoci zalegają paryskie ulice. Katolicy świętują. Protestanci zamierają w strachu.
Ale Walezjusze nie mają synów, najbliższy pretendent do tronu to szwagier – tylko że to hugenot i Bourbon…
W takich czasach rodzi się w dalekiej, nieco sennej i prowincjonalnej Gujennie Michał de Montaigne, który stanie się najwybitniejszym umysłem epoki.
W wieży perigordzkiego zamku wbrew ówczesnym opowie się za człowiekiem, za jego prawem do szczęścia, a stanie naprzeciw zabobonom, ksenofobii, rasizmowi, podda krytyce fanatyzm wojen religijnych i opowie, jak kształcić dzieci…
A historię jego opisze nam Józef Hen – w wysublimowanej i poruszającej biografii, pełnej zachwycających myśli i zdań tego renesansowego racjonalisty…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pani zamku w Montaigne szczęśliwie zległa: syna macie, panie Piotrze Eyquem, dziedzica włości i nazwiska! Pochylcie się nad małym, pomarszczonym ciałkiem i módlcie się, żeby wyżył. Poprzednio dwoje waszych dzieci – nie znamy ich płci – zmarło w niemowlęctwie, ten więc oto jest najstarszy, w nim cała nadzieja. Kim będziesz, synu? Pan Piotr marzy dla swojego pierworodnego – bo za takiego trzeba go uważać – o przyszłości, która wzmocniłaby wątłe szlachectwo domu Montaigne’ów. Żołnierka? Nie, nic nie wskazuje na to, aby ojciec chciał go pchać na tę drogę, najbardziej godną szlachcica. Odkąd panuje król Franciszek I, „ojciec literatury”, nie wstyd szlachcicowi być i uczonym humanistą. Nie zarobkować piórem, Broń Boże, ale bawić się nim, zarabiać na sławę – proszę bardzo. Będziesz uczonym, synu, łacinnikiem na miarę Włochów (którzy przejmują pana ojca nabożną czcią), będziesz błyszczeć na Dworze, zostaniesz dyplomatą w służbie jego królewskiej mości, a na koniec, kto wie, może, może (czy nie za dużo? – przeraził się ojciec własnej zuchwałości) – kanclerzem!
Jest 28 lutego 1533 roku, za pół godziny południe. Miasta północnej Francji wyniszcza zaraza, ale tu, w Gujennie, mamy na szczęście spokój – co prawda, raczej wyjątkowy. Zaraza i te okolice nawiedza, dokumenty świadczą, że parlament naszego starego miasta Bordeaux musi nieraz w ucieczce przed nią przenosić swoją siedzibę – do Bergerac, do Libourne czy Saint-Emilion. Należy się domyślać, że powietrze tej zimy jest łagodne, ciepłe powiewy unoszą się nad całą Europą, Tamiza i Bałtyk nie zamarzają od siedemdziesięciu lat, więc cóż dopiero u nas, na błogosławionym Południu. W Bordeaux otwarto właśnie Collège de Guyenne, do którego przedsiębiorczy (i bogaci) juraci miejscy sprowadzają młodych, ale już wybitnych wykładowców. Będzie to przełom w wykształceniu bordończyków, które dotychczas mocno kulało. Piotr Eyquem, dobrze w sprawy miasta wprowadzony, może o tym myśleć nie bez otuchy. W Paryżu w tym czasie rektorem uniwersytetu zostaje syn królewskiego medyka, Mikołaj Cop. Przemówienie otwierające wykłady miało za temat „Kazanie na Górze”, a napisał je dla pana rektora dwudziestoczteroletni zuchwalec Jan Kalwin. Wybucha awantura. Rektor ucieka do Bazylei, a Kalwin, w przebraniu robotnika, przedostaje się do Nérac — to już nasza Gaskonia – gdzie chroni się na dworze królowej Nawarry, Małgorzaty, opiekunki muz i zbuntowanych poetów, siostry Franciszka I.
1533 – jest to ten sam rok, w którym król sprowadza dla swojego młodszego syna, Henryka księcia Orleanu, narzeczoną z Włoch: czternastoletnia Katarzyna Medycejska przybywa do Marsylii wraz ze swoim stryjem-protektorem, papieżem Klemensem VII. Starszy brat Henryka umrze wkrótce w tajemniczych okolicznościach (Otruty? Może przez „Włoszkę”? – szemrzą na Dworze), mąż Katarzyny zostanie następcą tronu. Katarzyna przez dziewięć lat będzie bezpłodna, ale kiedy zacznie rodzić, to już co rok prorok. Zostanie matką królów: Franciszka II, Karola IX i Henryka III; nikt z nich nie zostawi potomka.
W Anglii, którą w Bordeaux tradycyjnie się interesują, Henryk VIII unieważnia małżeństwo z Katarzyną Aragońską, a w maju poślubia wbrew papieżowi Annę Boleyn, we wrześniu 1533 roku urodzi im się dziecko, niestety dziewczynka, nazwą ją Elżbietą. Francja od roku zaczytuje się pierwszą księgą mistrza Alkofrybasa (dla wtajemniczonych Rabelais), na razie to tylko Pantagruel, uczeni humaniści gardzą tym głupstwem dobrym dla motłochu. Statyści, historycy, kandydaci na władców studiują Księcia Machiavellego wydanego właśnie, pięć lat po śmierci autora. Zmiany na wschodzie Europy: w dalekim Księstwie Moskiewskim panowanie obejmuje młody Iwan, wkrótce zasłynie z despotyzmu, okrucieństwa i sukcesów politycznych. Za kilkanaście lat przyjmie tytuł cara, a Moskwa zostanie obwołana „trzecim Rzymem” (po Rzymie właściwym i Bizancjum). Nowina z drugiej półkuli: Pizarro kończy podbój królestwa Inków w Peru. Pikantna plotka z Ferrary, związanej z Francją wieloma węzłami, powtarzają ją sobie wszyscy zwolennicy reformy Kościoła, których w okolicy sporo: w pertraktacjach między papieżem Klemensem VII a księciem Alfonsem d’Este do rachunków zostało wliczone papieskie rozgrzeszenie.
Wielcy ludzie Odrodzenia już nie żyją. Nie ma Leonarda, Rafaela, nie ma dworu Medyceuszów, od pięciu lat nie żyje Machiavelli. Z artystów tworzy jeszcze samotny geniusz Michał Anioł. Luter i Erazm żyją, ale czas ich jest już policzony. Gdzieś we Fromborku spędza ostatnie lata życia Kopernik. Wiele lat później, rekapitulując swoje doświadczenia, poskarży się pisarz Montaigne, że nie spotkał w swoim życiu ludzi na miarę olbrzymów. „Żyjemy w czasach, które wydają rzeczy wcale mierne” (II, 430)1. Nie było to bynajmniej właściwe ludziom zrzędzenie na swoje czasy. Nazwiska wybitnych współczesnych, które pisarz przy okazji wylicza (Turnebus, Olivier, L’Hospital, marszałek Strozzi, Beze, Buchanan, La Noue), albo niewiele nam dziś mówią, albo są pozbawione blasku. Zaczyna się czas kompilatorów, stylizatorów, przyczynkarzy, erudytów, epistolografów, pamiętnikarzy i pamflecistów – kończy się epoka twórców i odkrywców. W życiu publicznym nie zabraknie awanturników, zuchwalców, intrygantów, malowniczych postaci, nawet bohaterów – wielkości nie będzie. To dopiero on sam, szlachcic z Montaigne, później Szekspir, a w życiu politycznym Henryk z Nawarry – wyrosną, jak tamci na przełomie stuleci, na olbrzymów ludzkości.
Więc kim będziesz, synu? W jaki sposób uświetnisz nasz młody ród? W najbardziej nawet zuchwałych marzeniach nie mógłby się Piotr Eyquem domyślić, że sława tego chłopca przekroczy wszystko, co ojciec dlań w tej chwili zakreśla. Że za lat czterysta każdy fakt z jego życia będzie dyskutowany, każde słowo brane pod lupę, uczeni będą sobie skakać do oczu, rozpaczając zarazem, że brak listów, świadectw, śladów. Każdy będzie go sobie wyobrażał inaczej. Dla jednego odludek (bo zamknął się w wieży), dla innego człowiek niezwykle towarzyski (świadectwo Prób i Dziennika podróży); dla jednego wciąż jeszcze mieszczanin, dla innego wielki pan; dla jednych egocentryk, całkowicie zanurzony w sobie, dla innych (Fortunat Strowski) – działacz, mediator, polityk, stojący za kulisami każdej wielkiej sprawy we Francji. Egoista albo altruista, kobieciarz czy też trochę homoseksualista lub nawet „niedorozwinięty płciowo”, milczek czy gaduła, flegmatyk czy sangwinik, czaruś czy odpychający – nic nie jest pewne. Bo też wszystko to można w nim znaleźć. Każdy widzi go tak, jak mu jego własne skłonności dyktują. („Dla niedowiarka każde pismo trąci niedowiarstwem” – powie pan z Montaigne). Jest rzeczą zdumiewającą, że gromadząc przez ostatnie stulecie fakty i świadectwa z taką pasją, czyniono to zarazem tak niedbale i beztrosko. Analityczny mózg profesora Rogera Trinqueta pomógł rozwikłać niektóre sprzeczności i doprowadzić na podstawie starych danych do pewnych ustaleń, które chyba już nie budzą wątpliwości. Na niego też najczęściej będziemy tu się powoływać. Nic nie jest pewne, nawet to, jak wymawiano w okolicy nazwisko „Montaigne”. Niektórzy sądzą, że tak jak „montagne”, przez „a”2. Ale, powiada Trinquet, przyjęło się wymawiać przez „eń”, przystańmy więc na to, tym bardziej – i tu argument zaskakujący – że tak wymawiają monteniści cudzoziemscy. Tak więc zagraniczni wielbiciele pisarza coś sobie nareszcie wywalczyli.
Dalej – imię. Michałem go nazwiemy – rzekł pan ojciec. Uczeni i wielbiciele czterysta lat po tym prostym orzeczeniu drapią się w głowę. Dlaczego Michał? Dlaczego nie Ramon, Grimon, Piotr czy Tomasz, które to imiona w rodzie najczęściej się powtarzają? I znowu sypią się odpowiedzi, każda inna. Może ojciec chrzestny, który, zgodnie z często praktykowanym naówczas obyczajem, był człowiekiem z ludu, miał na imię Michał? Niechże i naszemu Michał będzie. Wytłumaczenie rozsądne. Ale oto pokazuje się, że pan zamku w Montaigne, ojciec chłopca, obchodzi urodziny 29 września, na św. Michała. Zgrabny argument! A przecież święty Michał jest patronem całej parafii, nazywa się ona Saint-Michel-de-Montaigne. Argument nie do odparcia! A czy wypada zapomnieć, że tam, w górze, Michał jest najbardziej rycerskim ze wszystkich aniołów, hetmanem zastępów niebieskich? Jest to imię, które jak żadne inne podkreśli rycerskie pochodzenie chłopca. Możliwe, iż szereg podobnych względów złożył się na decyzję ojca. Pani matko – mógł powiedzieć pan na zamku – wszystko przemawia za tym, żeby naszemu najstarszemu Michał było na imię.
„Dawniej moi używali nazwiska Eyquem, które dziś jeszcze przysługuje domowi w Anglii” (II, 388). Pochodzenie tego nazwiska wywołało całkiem usprawiedliwioną lawinę komentarzy. Brzmi dziwnie, nie ma co. Bordeaux jest miastem portowym o bogatej historii, z wpływami galijskimi krzyżują się tu wpływy rzymskie, iberyjskie, angielskie (na które wskazuje sam pisarz) – nic dziwnego, że obco brzmiące nazwisko pobudzało fantazję błądzących w ciemnościach wyznawców. Przypisywano ojcu pisarza pochodzenie to flamandzkie, to angielskie, to znów portugalskie. W 1938 roku jakiś szperacz natknął się w aktach na Ramona Eyquema, bławatnika w Bordeaux, pochodzenia żydowskiego, który przybył z Hiszpanii lub Portugalii. Tak bardzo Francuzom się wydawało, że nazwisko Eyquem, Ayquem czy też Iquem brzmi nie po francusku! Okazało się jednak, że w XIII i XIV stuleciu było ono tu wcale częste. Ród co prawda mieszczański, ale niewątpliwie tutejszy. Alexandre Nicolai, autor książki Montaigne intime (Paryż 1941), znalazł w archiwach średniowiecznych ślady prawie trzystu Eyquemów. W 1358 roku rejestry bordoskie notują jurata Pey Eyquema z przydomkiem „de la Rosella”, co oznacza tę samą handlową ulicę, na której zamieszkał sto lat później pradziad Michała. Ów gaskoński Pey, po naszemu Piotr, ożenił się z panną La Tosta, a więc ze szlachcianką, musiał więc też być odpowiednio zamożny – nie od niego jednak pochodzą panowie z Montaigne.
Ale co oznacza samo nazwisko? Czy tylko przypadkowy zestaw dźwięków? Otóż pierwotnie było to imię – stwierdzają zgodnie wszyscy komentatorzy, różnią się jednak w tym jakie. Po łacinie brzmiało prawie na pewno Akelmus: w dokumencie z XI wieku odnotowany jest Akelmus z Blancaforti, a nasi Eyquemowie pochodzą z Blanquefort (10 kilometrów od Bordeaux). Są jednak tacy, którzy twierdzą, że „Eyquem” to stara gaskońska wymowa biblijnego imienia „Joachim”, co brzmi prawdopodobnie. Pozostałych wersji, często fantastycznych, nie przytaczam.
Bordeaux w herbie ma lilie i półksiężyc, złotego leoparda i zamek nad falami morskimi. Gdyby miało jeszcze kiść winogron, byłby to w skrócie zestaw najważniejszych cech tego miasta. Port założyli jeszcze Rzymianie, oni też nadali miastu nazwę – Burdigala. Była to stolica wspominanej przez Cezara Akwitanii. W okresie późnego średniowiecza Francuzi i Anglicy wydzierali sobie port – częściej korzystali z niego Anglicy. W 1295 roku wybuchła wojna bez wypowiedzenia, marynarze z Bordeaux pobili się z marynarzami z Normandii. „Kiedy po pięciu latach, w 1299, podpisywano pokój z Anglią, nastąpiło to, co często bywa w historii: znikł z oczu pierwotny przedmiot zatargu. Sprawę [...] załatwił układ z Edwardem I, który pojął za żonę ks. Małgorzatę francuską”3. Na tym, rzecz prosta, nie mogło się skończyć. W 1327 roku Karol Piękny „skorzystał z bezładu u Anglików, aby zająć Gujennę”. Anglia miała jednak zbyt wiele interesów w Bordeaux. Jeszcze w XV wieku przechodzi ono z rąk do rąk, przy czym wielkie kupieckie firmy (w tym także pewna gałąź Eyquemów) niekoniecznie są po stronie Francji. Będzie prekursorem wielu spraw i prądów, ale na pewno jednym z pierwszych we Francji anglofilów. Montaigne wyrazi się gdzieś o armii admirała Talbota „nasze wojska”.
W Bordeaux, na znanej nam już ulicy La Rousselle, mieszkał na początku XV wieku i robił świetne interesy Ramon sieur de Gaujac. Zdaje się, że był bezdzietny i chyba dlatego swoje niezaspokojone uczucia ojcowskie przelał na siostrzeńca. Jak miała na imię siostra pana Gaujaca – nie wiadomo, podobnie jak nie znamy imienia jej męża. Tyle wiemy, że był to Eyquem (czy też Ayquem), i to z Blanquefort. W tym to Blanquefort siostra pana Gaujaca (pani Eyquem z męża) urodziła syna w roku 1402 (tę datę znamy z Prób) i ochrzciła go Ramonem (Rajmundem) niewątpliwie po to, by sprawić przyjemność bratu. Ojciec małego Ramona zmarł wcześnie, a że i on miał brata w Bordeaux, toteż nic dziwnego, że chłopiec wkrótce się tam znalazł. Po Blanquefort ulica La Rousselle, przesycona zapachem solonej ryby, dudniąca furgonami beczek, ulica kupców i tragarzy – pewnie oczarowała chłopca. Musiał ten pierwszy znany nam z imienia protoplasta Montaigne’ów mieć głowę do interesów, bo wiele przemawia za tym, że wuj mu w tym względzie ufał. Sądzono dawniej (Strowski), że Gaujac i jego siostrzeniec Eyquem byli armatorami, ale dziś przeważa przekonanie (Trinquet), że to nie jest zbyt ścisłe. Prowadzili przedsiębiorstwo handlowe, które najmowało statki – bretońskie lub normandzkie – ładowało je soloną rybą, beczkami wina i workami urzetu, miejscowego barwnika roślinnego, i wysyłało do znanych ówczesnemu światu portów. Wuj Gaujac pomnażał majątek, zakupywał łąki i winnice. Siostrzeniec Eyquem miał lat blisko czterdzieści osiem, kiedy zdecydował się wreszcie na żeniaczkę – ale za to bogatą: panna Isabeau de Ferraignes była podobno najposażniejszą partią w mieście. W 1462 roku zmarł Ramon de Gaujac, zostawiając cały majątek Ramonowi Eyquemowi, wówczas już sześćdziesięcioletniemu. Fortuna rodu Eyquemów zaczęła się zatem od spadku po bogatym wuju i od lukratywnej żeniaczki.
Ramon na pewno myśli o awansie szlacheckim dla swoich potomków, kiedy w siedemdziesiątym piątym roku życia zaczyna się rozglądać za posiadłością ziemską. Warunki dla takiego awansu wytworzono sprzyjające. Po przejęciu Gujenny od Anglików król Karol V, nie darmo nazywany Mądrym, „przede wszystkim ułatwił uzyskanie szlachectwa, bowiem szlachta musi przecież rekrutować się z gminu, tak jak wojsko z ludności cywilnej” (Bainville). Sposobność wejścia w świat ziemiański nadarzyła się staremu kupcowi dość nieoczekiwanie. Niedaleko Libourne, w baronii Montravel, w okolicy łagodnie pofałdowanej, prawie równinnej, znajdował się w pobliżu rzeki Dordogne dwór szlachecki Montaigne. O prawa do baronii wadzili się panowie z Bergerac z hrabiami de Périgord. Od roku 1344 baronia stała się lennem arcybiskupstwa Bordeaux. Odtąd kolejny książę Kościoła (czyż trzeba dodawać, że był to nieodmiennie przedstawiciel możnego rodu gaskońskiego?) przyjmował hołd od właściciela Montaigne, do niego trzeba było zwracać się o zgodę na wszelkie remonty i przebudowy, raz do roku składało mu się daninę w postaci jednej pary rękawiczek. Zdarzyło się, że ostatni właściciel majętności, pan Guillaume Duboys, zapragnął ją sprzedać, mając na oku jakąś korzystną lokatę kapitału. Zobowiązał się nabyć majątek pan Tomasz Pons z Clermont po targach, które trwały trzy lata. W Bordeaux nie da się ukryć żadnego interesu; kiedy oznaczonego dnia Tomasz Pons nie stawił się z gotówką, stary Ramon Eyquem zrozumiał, że nadszedł czas decyzji: teraz albo nigdy! Powiedział „kupuję” i rzucił na stół sakiewki z 900 frankami. Dzięki temu jednemu gestowi „najmędrszy z Francuzów” nazywa się panem Montaigne. Niejaki Tomasz Pons przeszedł zaś do historii tylko dlatego, że w ostatniej chwili zabrakło mu pieniędzy – gdyby je miał i kupił Montaigne, nikt nigdy by się nim nie zajmował.
Annały przekazują prostą i patetyczną zarazem scenę przejęcia majętności w posiadanie. Obaj kontrahenci (z których jeden był już starcem) odbyli wcale niemałą i niełatwą o tej porze podróż z Bordeaux do Montaigne. Zastali poddanych pana Duboys na miejscu. Weszli razem do domu, pan Duboys przedstawił zgromadzonym sługom nowego właściciela i wyszedł. Stary Ramon Eyquem zamknął za nim drzwi na zasuwkę, po czym „usiadł przy stole i został obsłużony”. Dzierżawcy i pracownicy podchodzili kolejno i z dłonią na Ewangelii, obiecywali lojalność i oddanie. Tak Ramon Eyquem został panem na Montaigne.
Było to 30 listopada 1477 roku. Pół roku później Ramon Eyquem już nie żył. Zostali po nim dwaj synowie: Grimon i Pey. Grimon zatrzyma na sobie naszą uwagę, on bowiem zapewni rodowi kontynuację. W przeciwieństwie do Ramona, Grimon nie zawraca sobie głowy ambicjami szlacheckimi. Pasjonuje go kupiectwo, wyżywa się w rozszerzaniu zasięgu swoich interesów. Stary dwór w Montaigne rzadko go widuje, Grimon woli kamienice na ulicy La Rousselle, w których pod numerami 23 i 25 będą mieszkali jego syn i znakomity wnuk. Wdowa po starym Ramonie wychodzi ponownie za mąż za pana Jeana d’Anglades, ród to patrycjuszowski, a także – nomen omen – proangielski. W roku 1488 umiera Pey i pani d’Anglades (jak świadczą rejestry) zgłasza pretensję do części dziedzictwa po młodszym synu. Grimon, znany zresztą z solidności, spłaca matkę. Ten „kupiec z parafii św. Michała”, jak nazywają go akta, prowadząc teraz samodzielnie firmę, nadal prosperuje, wciąż dokupuje nowe kamienice i posiadłości. Dwa lata po śmierci brata-wspólnika zamożny czterdziestolatek postanawia się ożenić. Niejeden dom szlachecki oddałby mu swoją córkę, zwłaszcza gdyby Grimon zobowiązał się rzucić handel i osiąść w Montaigne. Ale Grimona to nie bawi – życie wiejskie wydaje mu się mało pasjonujące – jego wybranką zostaje mieszczańska córka Jeanne du Four. Urodziła mu pięciu czy sześciu chłopców i trzy dziewczynki.
Grimon był czynnym społecznikiem i cieszył się popularnością wśród patrycjatu miejskiego. Jeszcze jako kawaler zostaje juratem miejskim, w roku 1503 prewotem, czyli tym, który czuwa nad wymiarem sprawiedliwości. W roku 1510 jego uczciwość zostaje przez parlament nagrodzona niezwykłym tytułem, którego znaczenia dzisiaj nie jesteśmy już w stanie ocenić: zostaje strażnikiem pieprzu króla Portugalii. Domyślamy się, jakiego to skarbu pilnował! To tak, jakby mu dziś powierzono klucze do magazynu materiałów rozszczepialnych. Wszystko to wyszperał w aktach miejskich uczony z Bordeaux i patriota tego miasta Théophile Malvezin.
Dostęp do szlachectwa był w Gaskonii ułatwiony, nie znaczy to jednak, że automatyczny. Nabycie majątku ziemskiego, a nawet nazwiska z nim związanego, nie zapewniało jeszcze uszlachcenia. W pewnych okresach zajmowanie się handlem uniemożliwiało bowiem przejście do wyższego stanu (podobnie było w Polsce). Dlatego błędne jest mniemanie całych pokoleń biografów – poucza nas profesor Roger Trinquet – że już stary Ramon Eyquem zdążył wpisać się w rejestr szlachecki. Jeszcze jego syna Grimona akta długo nazywają tylko „czcigodnym”. Jednakże w roku 1509, kiedy prawdopodobnie wycofał się już z interesów i przeniósł do Montaigne, słowo „czcigodny” zostaje w akcie przekreślone i czyjaś ręka wpisuje „szlachetny”. Coraz częściej dodaje też Grimon do swojego nazwiska określenie „seigneur de Montaigne”. Trinquet przypisuje obrotnemu Grimonowi świadomość wielkiego stratega; wszystko, co czynił, to z myślą o przyszłej świetności rodu: najpierw długo zbijał krocie, gromadził stanowiska municypalne, dając zarazem dzieciom odpowiednie wykształcenie, potem w porę wycofał się z interesów do majątku ziemskiego, ażeby „nie umrzeć za kontuarem”. Córki wydał za mąż za członków parlamentu Miejskiego, żeby ułatwić późniejszym Eyquemom dostęp do tej instytucji. Tak to wygląda z dystansu, ale nie ma żadnej pewności, że tak było naprawdę.
Kiedy Grimon Eyquem zmarł (w 1519 roku), zostały po nim domy i składnice, lasy, łąki i pola uprawne, winnice i nieużytki. Żaden z licznych synów nie zasiadł już „za kontuarem”: najstarszy, trzeci i czwarty zostali od razu zaliczeni w rejestr szlachecki; pominięto tylko drugiego z kolei, a to dlatego, że gdy ojciec umierał, ów młodzieniec studiował prawo. „Co do pana Montaigne’a – napisze z żółcią pod koniec XVI wieku Scaliger młodszy (Józef) – to jego ojciec był sprzedawcą śledzi”. Nieprawda – nie ojciec, tylko dziadek!
A ojciec? Był najstarszym z synów Grimona i pierwszym z rodu, który urodził się w Montaigne, w roku 1495, na św. Michała, jak już podawaliśmy. Piotrem go ochrzczono. Jego brat Tomasz, ów prawnik, pan na Saint-Michel, zmarł młodo. Następny syn Grimona miał znowu Piotr na imię, nazwiemy go Piotrem młodszym, był uczonym prawnikiem i duchownym, odegra pewną rolę w życiu Michała. Wreszcie jest mały Ramon – Rajmund (późniejszy pan de Bussaguet), ten w chwili śmierci Grimona, swego ojca, ma lat sześć.
Dr Payen, zasłużony badacz dziewiętnastowieczny, odnalazł wiersz łaciński skomponowany za młodu przez Piotra Eyquema starszego. Na tej podstawie przez długie lata uważano – wbrew wyraźnemu świadectwu Montaigne’a – że ojciec pisarza był człowiekiem niepozbawionym kultury literackiej czy nawet zdolności poetyckich. Ostatnio pogląd na to się zmienił: było to, mówi Trinquet, nie więcej niż ćwiczenie, podyktowane czy może tylko poprawione przez nauczyciela-poetę. Piotr pisał je, mając lat siedemnaście. To on pierwszy i jedyny z rodu odda się żołnierce – niewątpliwie jeszcze za życia swego ojca. Opinia uczonych, jak prawie we wszystkim, tak i w tej sprawie, jest podzielona: jedni twierdzą, że Piotr starszy stał się rycerzem na życzenie Grimona, drudzy – że szedł za swoimi upodobaniami. W każdym razie gdzieś około roku 1515 znalazł się we Włoszech, gdzie wojował kilkanaście lat z krótkimi przerwami. Przywiózł stamtąd znajomość nie tylko włoskiego, ale i hiszpańskiego. Montaigne będzie czytał, mówił, nawet i pisał po włosku, a skrupulatni naukowcy będą się zastanawiać, skąd znał ten język, skoro nie ma śladu, żeby miał preceptora.
„Jak na mężczyznę średniego wzrostu – wspomina ojca Montaigne – był to człek niezwykle krzepki, o prostej i dobrze ukształtowanej postawie; twarzy przyjemnej, śniadawej; wyborny i zręczny we wszystkich szlachetnych ćwiczeniach. Widziałem jeszcze trzciny napełnione ołowiem, którymi, jak powiadano, ćwiczył siłę ramion [...] Takoż buty z ołowianą podeszwą, aby sobie dodać lekkości w bieganiu i skakaniu” (II, 19). Piotr starszy wiedział, co to jest racjonalny trening. Szczególnie zręczny był w skokach, a dłonie miał tak silne, że „obchodził stół dokoła na wielkim palcu u ręki”. Dwaj miłośnicy pisarza ćwiczyli tę sztukę długo, żeby wreszcie zademonstrować ją na zamkniętym zebraniu Towarzystwa Przyjaciół Montaigne’a, trzeba bowiem było udowodnić, że pisarz nie blagował; nie wiadomo, czy im się udało4. Opowiadając o tym, że dawniej moralność była surowsza, Michał pisze z dumą i nie bez pewnej zazdrości, że ojciec umiał sobie radzić z kobietami, które pozwalały mu na „osobliwe poufałości”. A jednak „przysięgał święcie, iż zachował dziewictwo do chwili małżeństwa, mimo iż przebył długi szereg wojen z tamtej strony gór…” Piotr Eyquem ożenił się, mając lat aż trzydzieści trzy – czy trzeba dodawać, że zdania komentatorów na temat owego dziewictwa są podzielone? Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że ten krzepki żołnierz nie powiedział synowi prawdy, a raczej, że mu powiedział budującą nieprawdę...
Miał Piotr prowadzić skrupulatny diariusz swojego życia żołnierskiego – szkoda, że zaginął. Nawet jeśli zawierał tylko suche fakty, byłby niesłychanie ciekawym dokumentem. Kampania włoska toczyła się ze zmiennym szczęściem i udział Piotra w jej meandrach, o których niewiele wiemy, wytłumaczyłby może pewne niejasności. Nie wiemy, w jakich bitwach brał udział. Jak zareagował na klęskę pod Pawią w 1525 roku i niewolę króla Franciszka I...
Sądzi się, że służył pod rozkazami rozlicznych panów de Foix, stąd przyjaźń Montaigne’ów z tym starym i potężnym rodem gaskońskim. Wiadomo, że opuścił pośpiesznie Włochy na wieść o śmierci Grimona Eyquema w 1519 roku. Niewtajemniczony przez ojca w zawiłości handlowe, młody rycerz nie umiał bronić swoich interesów; przy podziale majątku został podobno orżnięty, wraz ze swoim rodzeństwem, przez wujków i ciocie, o czym świadczy jego suplika do papieża. Ale w sumie żołnierka opłaciła się. Składa hołd wasalny swojemu seniorowi, którym jest arcybiskup Jean de Foix, i odtąd przy jego nazwisku też pojawia się określenie „szlachetny”. Dzieci jego rodzą się już w tym właśnie stanie.
Załatwiwszy sprawy w Montaigne, Piotr wraca do Włoch, do wojaczki. Przełożeni musieli cenić dzielnego i silnego rycerza, który jeszcze w późnym wieku potrafił wskoczyć w futrze na konia. Zdaje się, że Włochy zaprószyły mu głowę. Uczeni humaniści imponowali nieborakowi i onieśmielali go. Był wobec nich naiwnie ufny, zupełnie bezkrytyczny. Zetknięcie z erudytami miało być dla niego, według niektórych badaczy, prawdziwym wstrząsem duchowym. Przypisywano mu „miłość do literatury, kult dla tych, którzy ją uprawiają, pęd do nauki” (Paul Bonnefon). Bolał nad własną nieuczonością i brakiem biegłości w łacinie. Obserwował włoskie wzory edukacyjne i już wówczas – zdaniem pewnych komentatorów – postanowił sobie, że jeśli w przyszłości będzie miał syna, wychowa go podług najświatlejszych metod. Zdaje się, że czuł jednak potem lata wojaczki mocno w kościach. Możliwe też, że – nikomu się z tego nie zwierzając – wrócił z wojny z nienawiścią do zabijania. Nie znamy jego snów, nie znamy urazów ani lęków. Najwyraźniej odrobił wojaczkę nie tylko dla dobra rodu, ale i za cały ród, za wszystkich przyszłych synów. Napatrzył się, nacierpiał, wszy karmił, ale o tych cieniach żołnierskiego rzemiosła nigdy synowi, pogrążonemu w lekturze Cezara, a potem Plutarcha, wolał nie opowiadać.
Jesienią 1528 roku, wracając z długotrwałego wojowania, zatrzymał się Piotr starszy, rycerz gaskoński, w Tuluzie. Studiował tam prawo na uniwersytecie ten drugi Piotr, młodszy o dwanaście lat od brata. W dzielnicy uniwersyteckiej, blisko klasztoru jakobitów, mieszkała zamożna rodzina kupiecka Lopezów. Z młodziutką i chyba urodziwą Antoniną Lopez swatano spragnionego małżeństwa wojaka. Kontrakt ślubny spisano 12 listopada 1528 roku. Według jednych miała panna wnieść siedem tysięcy liwrów tureńskich posagu, według innych – tylko cztery. Nie było i to mało, ale mniej – twierdzą znawcy – niż taki Piotr Eyquem mógł dostać. Nie na pieniądzach mu jednak najbardziej zależało, tylko na pannie, a rodzina jej była ustosunkowana. „Ożenił się w dobrze późnym wieku [...] w czasie powrotnej drogi z Italii”. Ślub odbył się 15 stycznia 1529 roku. Montaigne podaje rok 1528, ale to według dawnego stylu, w którym stary rok trwał we Francji do końca marca.
Lopez czy też Louppes – to brzmi obco, z iberyjska, co zresztą w ówczesnym Bordeaux nikogo nie dziwiło. Ale zaczęło intrygować biografów drugiej połowy XIX wieku. Lopezowie, o których mowa, uchodzili za rodzinę aragońską i było po temu poważne świadectwo: radca Pierre de Rastéguy de Lancre (ten sam, który zaatakuje pisma Montaigne’a za to, że zaprzeczają istnieniu czarownic, zarazem powinowaty pisarza) napisał, że jego matka była „Hiszpanką z domu Lopezów”. A on powinien był wiedzieć! Bywa jednak, że współcześni mniej wiedzą niż potomność. To profesor Théophile Malvezin w swojej Historii Żydów w Bordeaux wysunie w roku 1875 tezę, że Lopezowie należeli do tych marranów (czyli nawróconych na chrześcijaństwo Żydów), których wypędzono z Hiszpanii lub Portugalii około roku 1492. Zwykle ostrożny Paul Bonnefon nie miał cienia wątpliwości, że była to rodzina pochodzenia żydowskiego, po nim powtarzali to już wszyscy kolejni biografowie. „Najbardziej francuski z naszych pisarzy” rodził się „z matki obcej”.
A skoro tak, to czegóż nie dopatrzono się w tym żydowskim pochodzeniu pisarza! Przypisywano temu dosłownie wszystko – i dobre, i złe. A więc jego gorący temperament, ruchliwość umysłową, zamiłowanie do podróży (wieczny tułacz!), skłonność do refleksji i analizy psychologicznej (przypominającą Bergsona i Prousta, zwraca uwagę profesor Pierre Moreau). Wszystko miało brać się z tej krwi (żydowskiej). Bonnefon tłumaczy nią „tolerancyjność Montaigne’a, tajemnicę jego elastycznej natury [...] umiejętności ukrywania swych właściwych przekonań pod ostrożną terminologią [...] łatwość asymilacji”. Pewien lekarz poświęcił swą pracę doktorską wykazaniu, że Montaigne po matce Żydówce wziął skłonność do neurastenii, chorobliwą próżność, nadmiar ambicji i raz jeszcze tułaczą skłonność do wielkich podróży. Inny przypisuje żydowskiemu pochodzeniu chorobę nerek pisarza, na którą, jak wiadomo, zmarł jego ojciec, Gaskończyk, i cierpiał często normandzki marszałek de Matignon. Międzywojenny nacjonalista widzi w nim typowo semickiego ironistę i kosmopolitę bez ojczyzny, pozbawionego poczucia więzi narodowej. Albert Thibaudet, na odwrót, najcenniejsze cechy umysłu pisarza przypisuje tej krwi żydowskiej, podczas gdy Strowski, mimo iż krytykuje rasowe podejście do zagadnienia, wysuwa jednak przypuszczenie, że to u swoich żydowskich krewnych Montaigne nauczył się mówić, iż uważa się za obywatela świata. Czytelnika polskiego nie powinno to specjalnie martwić, traf bowiem chciał, że kiedy Montaigne wyznaje, iż mógłby „przycisnąć do piersi z równą miłością jak Francuza” przedstawiciela innej narodowości, wybiera sobie właśnie – Polaka. A ponieważ kolebką rodu Lopezów było Calatayud, Strowski przypomina, że miejscowość miała przeszłość mauretańską, i próbuje odnaleźć w umysłowości autora Prób wpływy islamu.
Dom Montaigne’ów ok. 1530 r.
Zdumiewa łatwość i lekkomyślność, z jaką wyciąga się te wszystkie wnioski. Nic własnego człowiek mieć nie może – wszystko odziedziczone, przejęte z krwią ojca, z mlekiem matki! Kiedy nie można jakiejś cechy przypisać pochodzeniu matki, to przywołuje się na pomoc kupieckie pochodzenie linii ojcowskiej. Dziadek Grimon wolał robić interesy, zamiast zadbać o klejnot szlachecki, więc to po nim Montaigne musiał odziedziczyć „niechęć do zaangażowania się politycznego”. Ojciec był osobnikiem czynnym, organizacją optymistyczną, trochę płytką, a syn refleksyjny i często „nic mu się nie chciało”, więc komentatorzy poczuli się zaniepokojeni o wiele bardziej, niż gdyby się okazało, że ojciec był blondynem, a syn Mulatem. Na szczęście – relacjonuje profesor Trinquet z tłumioną ironią – doktor de Fleury uspokoił opinię publiczną stwierdzeniem, że psychologia zna od dawna „kontrastowe dziedziczenie”: po osobniku skłonnym do podniecenia następuje ktoś o skłonnościach depresyjnych i odwrotnie.
Można zapytać, czemu tych wszystkich cech – dobrych, lepszych, wspaniałych i zupełnie złych – nie posiadali całkiem przeciętni bracia Montaigne’a, z tej samej przecież mieszanki ulepieni? Czemu najmłodszy brat pisarza był bezmyślnym leniem, awanturnikiem, stronił od ksiąg – po kim te właśnie cechy odziedziczył? Można też przypomnieć, że temperament miał Montaigne raczej gaskoński, chorobę zaś wziął po ojcu. Że odbył tylko jedną długą podróż, lata całe nie ruszał się z Montaigne, a właściwie nigdy, jak sam mówił, nie stracił z oczu kurka na swoim dachu. Że znalazł się krytyk (Thibaudet), który, obok „ruchliwości umysłowej żydowskiej”, dostrzegł w Montaigne’u „ducha atlantyckiego”, czyli dziedzictwo anglosaskie. W roku 1713 Steele w czasopiśmie „Guardian” tak opisuje idealnego dżentelmena: „jest on wyposażony w taką godność i wzniosłość, na jaką stać człowieka. Do tego bym dołączył umysł jasny, wolny od uprzedzeń, wiedzę rozległą. [...] Człowiek obstający przy swoim, wolny od nieumiarkowanych namiętności, człowiek pełen czułości, współczucia i życzliwości”5. Maria Ossowska w dalszym ciągu tak referuje poglądy Steele’a na to, co winno cechować dżentelmena: „ma to być człowiek skromny, ale nie uniżony, szczery, ale nie posuwający się do impertynencji, usłużny, ale nie służalczy, pogodny i w dobrym humorze”. I jeszcze: „Swobodne rozporządzanie wolnym czasem stanowi jeden ze stałych komponentów dżentelmena na równi z unikaniem piętna zawodowości”. Montaigne był takim bez wątpienia! A nawet, wziąwszy pod uwagę daty i późniejszą niezwykłą popularność pisarza w Anglii, prekursorem i wychowawcą tego typu, jeszcze na Wyspach Brytyjskich nierozwiniętego. Mamy więc i Anglika, jeśli komuś na tym zależy. I z większym prawdopodobieństwem: „Zachowują się w moim domu ślady dawnego naszego krewieństwa” (z Anglikami) (II, 325).
To prawda, że stronnicy „matki Żydówki” dysponują niebłahymi argumentami. W roku 1507 zredagowano w Hiszpanii „zieloną księgę” – Libro verde de Aragon – tamtejszą Księgę Chamów, złośliwy opis rodzin świeżo nawróconych na chrześcijaństwo. Jest w niej mowa o Lopezach z Villanova pochodzących od Meira Passagona z Calatayud, który z kolei pochodził od Mojżesza Passagona. Ponieważ stryj Antoniny Eyquem pisał się „Lopez z Villeneuve”, mogło nie być wątpliwości, że trop jest właściwy. W roku 1937 profesor amerykański Cecil Roth ułożył całe drzewo genealogiczne: od Mojżesza (Passagona) do Michała (Montaigne’a). Jednakże, całkiem jak w Biblii, chronologia była miejscami nieprawdopodobna – Sara rodziła dziecko w osiemdziesiątym roku życia, Rebeka wychodziła za mąż, mając lat trzy – ojciec Antoniny, osiedlając się samodzielnie w Tuluzie, miałby dwa lata, co nawet jak na cudowne żydowskie dziecko trąci przesadą.
Roger Trinquet zwraca uwagę, że hiszpańskie „zielone księgi” były drukiem już w zamierzeniu oszczerczym – podobnie zresztą jak polska Księga Chamów; właśnie z powodu tego zniesławiającego charakteru król Filip IV nakazał w roku 1623 ich zniszczenie. „Jest rzeczą znamienną – dodaje Trinquet – że w stuleciu (XVI), któremu nieobcy był antysemityzm, nikt nie rzucał insynuacji w sprawie pochodzenia matki Montaigne’a”. Brantôme i Józef Scaliger drwili z kupieckiej przeszłości Montaigne’a („ci sprzedawcy śledzi”), ale nie z żydowskiej! Ani Próby, ani Dziennik podróży nie dają w sprawie pochodzenia autora żadnych wskazówek, a w każdym razie żadnych dowodów. Nie twierdzę, zastrzega się ostrożnie profesor Trinquet, że Lopezowie byli od pokoleń rodem chrześcijańskim, ale też nie ma dowodów na to, by byli ochrzczeni dopiero od niedawna. Ta sprawa, tak pasjonująca montenistów, „pozostaje otwarta” – według słów profesora. Ale – ponieważ Pedro Lopez, ten tuluzański, ożenił się z rodowitą Francuzką, panną Honoratą Dupuy – to nawet gdyby sam był stuprocentowym Semitą (co nie jest pewne) – Michał Montaigne i tak miałby tylko 25 procent semickości w sobie, nie podlegałby prześladowaniom wydziału do spraw rasy Generalnej Guberni i nie musiałby się ukrywać.
Ale co wiadomo na pewno? Wiadomo, że w końcu XV stulecia mieszkał w Saragossie kupiec Antonio Lopez, rodem z Calatayud, bez przydomka „de Villanova”. Czy pochodził z rodu od pokoleń chrześcijańskiego, czy od Lopezów niedawno nawróconych – nie sposób rozstrzygnąć. W każdym razie był to dziadek późniejszej Antoniny Eyquem, matki pisarza. Jest rzeczą pewną, że ów Antonio miał brata Juana, który przeniósł się do Tuluzy i zmarł tu w roku 1498 jako gorący katolik. I że miał mnóstwo sióstr, z których o jednej będzie jeszcze mowa. Antonio z Saragossy spłodził dwóch synów – starszy z nich, także Antonio, przeniósł się do Bordeaux, młodszy zaś, Pedro, do Tuluzy, zapewne ściągnięty przez stryja Juana, w roku 1492.
Obaj młodzi Lopezowie wzbogacili się we Francji na handlu pastelą i wkrótce wrośli w środowisko miejscowe: tuluzański Pedro stał się Pierre’em, bordoski Antonio – Antoine’em z dodatkiem „de Villeneuve”. A co z ową siostrą? Otóż wiemy, że miała na imię Leonora i że wyszła za mąż za innego Lopeza, imieniem Gil. I tu ślad jest najciekawszy: bowiem Gil Lopez, kupiec z Saragossy, rzeczywiście pochodził od marranów i rzeczywiście był potomkiem owych nieszczęsnych Passagonów z Calatayud. Dziadek Antoniny Eyquem nie był może marranem, ale na pewno był szwagrem marrana. Ów Gil Lopez, prześladowany przez inkwizycję, ucieka w roku 1491 do Awinionu – było to wówczas najbezpieczniejsze miejsce dla prześladowanych Żydów. Kiedy zmarł w roku 1526, Antonina miała lat trzynaście. Ponieważ był jej ciotecznym dziadkiem, dziewczyna mogła o nim słyszeć, myśleć ze współczuciem i nabrać wstrętu do prześladowań religijnych. Nie jest wykluczone, że poznała go osobiście – starzec miał co opowiadać, a mówił zapewne malowniczą, trochę dziwaczną mieszaniną narzeczy romańskich. Nie było w życiu matki Montaigne’a metafizycznej wspólnoty krwi z Żydami – mogło być poczucie wspólnoty wobec prześladowań.
Ucieczka Gila Lopeza do Francji pozwala lepiej zrozumieć przyczyny emigracji synów Antonia z Saragossy w następnym roku. Pęd emigracyjny działa zaraźliwie: słuchajcie, szwagier Gil schronił się do Awinionu – może by chłopcy też wyjechali? Bo kto wie, co tu jeszcze się stanie? Jest to rok, w którym Krzysztof Kolumb wypływa trzema okrętami na ocean, szukając zachodniej drogi do Indii, wydarzenie nie bez znaczenia dla wielkich firm kupieckich. Ale Antonio z Saragossy ma własne kłopoty: trzeba zabezpieczyć chłopców, zdecydował wysłać ich z domu – ale dokąd? Awinion jest miastem, w którym dobrze jest obracać w palcach różaniec, ale nie ma tam żadnej przyszłości. Co innego Bordeaux. Co innego Tuluza, stolica Langwedocji. Pastele (czyli urzet), w których „robią” saragoscy Lopezowie, dają w Tuluzie obfitszy plon niż w Aragonii! Juan zapuścił tam korzenie, już zowie się Jean – czyż nie zaopiekuje się Pedrem? Z Bogiem, chłopcy!
Chłopcy dawali sobie dobrze radę, Antoni bordoski doczekał się trzech synów, Piotr tuluzański miał synów i córki, dzięki jednej z nich jego osoba nie ulegnie zapomnieniu. Antoni, potentat finansowy, robi w Bordeaux interesy z Eyquemami. Jego syn Bertrand zostaje radcą parlamentu w Bordeaux. Szkoda, że nie ma córki, mógłby ją wydać za młodego rycerza Piotra Eyquema! Nie tylko dobra partia, ale i w sam raz dla Lopezów: swoi ludzie, uczciwi kupcy, nie będą zadzierali nosa, a przecież już szlachta. Związek z nimi to awans najbardziej upragniony, bo nie zanadto gwałtowny. Antoni nie ma córki, ale przecież Pedro w Tuluzie ma ich aż trzy, Antosię już czas za mąż wydać, a że Piotr Eyquem wraca z wojaczki – więc?... Tak doszło do znanej nam już transakcji. Przyszły pisarz nabywa dzięki niej nie tylko „skłonność do refleksji” etc., ale także ogromną liczbę wujków, cioć, kuzynów dalszych i bliższych, którzy, odpowiednio rozlokowani po radach i parlamentach, tworzą razem potężny klan.
Po ślubie piętnastoletnia (jak się zdaje) małżonka przybyła do Montaigne. Trzeba było mieć dużo charakteru i taktu, nawet pewnego zasobu mądrości życiowej, by w tym wieku nie dać się stłamsić w obcym domu. Antonina musiała być nie lada indywidualnością. Wszystko wskazuje na to, iż z miejsca objęła rządy w Montaigne. Trwały one czterdzieści lat, aż do śmierci męża, po której seniorem rodu został Michał. O tych czterdziestu latach swoich rządów pisze z dumą i nie bez pewnej kłótliwości w testamencie. Wydziedzicza w nim swoją wnuczkę, a córkę Michała, Leonorę jako osobę dostatecznie bogatą. Można się domyślać, że Antonina nie była pozbawiona uroku osobistego, szczególnie w młodości. Piotr Eyquem był, jak się zdaje, pod pantoflem. Antonina taktownie nie wtrącała się do spraw zastrzeżonych dla pana domu, a więc na przykład do wychowania synów, ale w tym, co dotyczyło uprawnień żony, miała być nieubłagana. Montaigne narzeka w Próbach na chimeryczność kobiet, zrzędliwość i gadulstwo – dotyczy to najpewniej żony, z którą tu i ówdzie wyraźnie w swym dziele polemizuje, ale mogło też dotyczyć i matki, której nigdy nie wspomina.
Rządy niewieście przerywane były przez częste porody: między rokiem 1529 a 1536 Antonina rodziła sześć razy! Michał był trzeci, jak wiemy, ale pierwszy, który wyżył. Rzekomo jedenastomiesięczna ciąża matki była chyba legendą rodzinną, a może nawet żartem zainspirowanym przez Pantagruela – medycyna XVI wieku zainteresowałaby się takim fenomenem. Ale to pewne, że ojciec drżał o życie niemowlęcia. Jak również o zdrowie młodziutkiej żony. Mały Michał zostaje oddany do mamki na wieś. Mleko zdrowej, krzepkiej kobiety ma wzmocnić dziedzica rodu. (Któryś z biografów uznał, że ojciec chciał w ten sposób oddalić chłopca od matczynego dziedzictwa judeo-chrześcijańskiego). Kim byłaś, wiejska kobieto, która odchowałaś małego Micheau (tak go nazywano, nawet w niektórych dokumentach) i wyrwałaś go śmierci? Nie wiemy! Miejscowa tradycja, nie do pogardzenia, uważała, że szło o mieszkankę wsi Papessus. Jeśli to prawda, to Montaigne spędził niemowlęctwo w chacie drwala wśród ludzi nawet jak na owe czasy wyjątkowo prymitywnych. Większość mieszkańców wsi nosi nazwisko Papessus, a że, jak wiemy, rodzicami chrzestnymi dziecka byli chłopi, toteż nie jest wykluczone, że nasza karmicielka była żoną drwala Michała Papessusa.
Oddając syna do mamki (nie wiemy, za zgodą Antoniny czy wbrew jej woli), ojciec idzie za powszechnym zwyczajem ówczesnych sfer wyższych. Zwyczaj ten zresztą spotykał się z potępieniem. Występował przeciwko niemu Erazm z Rotterdamu. W roku 1533 – czyli tym samym, w którym mały Micheau został oddany na wieś – zaatakował tę procedurę w wydanym w Wenecji traktacie biskup Sadoleto, wzięty publicysta. Ach, już w starożytnym Rzymie!... Kwintyliana np. niepokoiła – przypomina profesor Trinquet – wadliwa wymowa mamek. Żadne krytyki jednak nie pomogą, dopóki nie pojawi się Jan Jakub Rousseau i nie wprowadzi mody na kult natury. Wielkie damy zaczną karmić niemowlęta publicznie w lożach teatralnych.
Między karmieniem dziecka przez mamkę a przeniesieniem go do warunków prymitywnych jest jednak spora różnica. Podejrzewamy tu inicjatywę ojca-eksperymentatora, ojca z pomysłami. „Dobry ojciec [...] oddał mnie od kolebki na wychowanie na folwark i trzymał tam tak długo, jak długo potrzebowałem mamki, ba, dłużej; zaprawiając mnie do najbardziej lichego i pospolitego trybu życia...” Hartował syna i zbliżał do natury! „Emilem XVI wieku” nazywa małego Micheau profesor Trinquet. Ale słuchajmy dalej Montaigne’a: „Ojciec miał w tym jeszcze i inny cel: mianowicie zbliżyć mnie do ludu, do tego stanu, który potrzebuje naszej pomocy. Uważał, iż raczej przystoi spoglądać ku temu, który wyciąga do mnie ręce, niż ku temu, który pokazuje mi plecy. To była też przyczyna, dla której dał mnie trzymać do chrztu osobom lichszego stanu, aby mnie skumać z nimi i związać”.
Zobaczymy potem, czy to wszystko miało jakieś konsekwencje w życiu pisarza Michała de Montaigne. Sam proceder wywołał w nim jednak, po latach, coś w rodzaju moralnego oburzenia. „Dla bardzo lekkiej korzyści wydzieramy codziennie rodzone dzieci z ramion matek i dajemy owym matkom nasze do żywienia”. My – to znaczy czytelnicy Prób, ludzie z towarzystwa, szlachta. Wydzieramy – nic nie odbywa się dobrowolnie. Gorzej, bo „bronimy im nie tylko karmić swe dziatki [...], ale nawet mieć o nie jakąkolwiek pieczę, iżby w całości poświęciły się służbie naszych dzieci”. Teraz następuje uwaga, która może się odnosić do owych Papessusów ze wsi Papessus: „Owo widzimy u przeważnej ilości (mamek), jak wnet rodzi się, siłą przyzwyczajenia, zastępcze przywiązanie, silniejsze niż tamto naturalne, i większa troska o wychowanie dzieci przybranych niż własnych”. Do wszystkich ciotek i wujków rodzice dodali Michałowi nieznaną nam ciotkę o opiekuńczym instynkcie, młodą i hożą wieśniaczkę z Papessus.
Dzieciństwo Montaigne’a – Pierre-Nolasque Bergeret
Piotr Eyquem miał „sąd bardzo jasny – świadczy syn – mimo iż wspierał się jedynie na doświadczeniu i naturalnym rozsądku”. Michała Montaigne’a, kiedy to napisze, nie będzie krępowało, że ojciec nie miał wykształcenia i że nie był oczytany – w oczach szlachty nie ma w tym nic gorszącego, przeciwnie, to właśnie uczyni z jego ojca, pachnącego jeszcze poniektórym soloną rybą, rębajłę z rękami po łokcie we krwi. Słowa te padną dopiero w ostatniej ćwiartce stulecia, kiedy wróci moda na szorstkość i brutalność. Na razie panuje nam miłościwie Franciszek I, przyjaciel muz i protektor humanizmu. Właśnie założył niezależne od Sorbony Collège Royal (przekształci się ono w XVII wieku w Collège de France, jednym z jego profesorów zostanie Adam Mickiewicz). W kolegium tym studiuje się trzy języki starożytne: łacinę, grekę i hebrajski. Księgarze robią dobre interesy na podręcznikach greki i hebrajskiego, kilkaset egzemplarzy rozchwytano, mimo iż Sorbona potępia samą znajomość tych języków jako heretycką. W Nerac Małgorzata Nawarska gromadzi u siebie poetów i uczonych, co nie może zostać bez wpływu na całe Południe, w tym oczywiście i Bordeaux. Wieść niesie, że roi się na jej dworze od wyznawców nowej wiary. Niejeden i u nas skłania się ku reformatorskim nowinkom, ale trzeba z tym teraz ostrożnie, z Paryża donoszą, że zapłonęły stosy, kapryśny król, niedawno jeszcze zwolennik tolerancji, teraz poczyna sobie despotycznie i po barbarzyńsku. Ten król, któremu utrwalono w historii opinię przyjaciela sztuk i humanistów, lubi efektowne widowiska – trochę jak Neron, trochę jak kibic sportowy – i przygląda się wraz ze swoim dworem płonącym na stosie grzesznikom (jest wśród nich bakałarz, który tym zawinił, że w piątek jadł mięso). Powiadają, że reformatorzy rozjuszyli króla swoim brakiem umiaru: na drzwiach sypialni królewskiej przykleili afisz atakujący Kościół – nazajutrz po spotkaniu Franciszka I z papieżem, i to w okresie, kiedy czternastoletni książę Orleanu ma się żenić z papieską bratanicą. Na milę pachnie prowokacją! Ale może to tylko zacietrzewienie odbierające przytomność umysłu, ma ono to do siebie, że działa jak prowokacja.
Czy więc król odwrócił się na zawsze od tolerancji? – niepokoją się ludzie umiarkowani. Nagle jednak wszystko się uspokaja – znowu „odwilż”! („Świat jest wiekuistą huśtawką” – napisze Montaigne). Powody są polityczne: oto cesarz Karol V zagraża Tunisowi; kiedy go zajmie, wyzwoli tym samym dwadzieścia tysięcy chrześcijańskich więźniów, ale to nas nie powinno wzruszać – racja stanu Francji jest, jak często później, po stronie muzułmańskiej. Arcychrześcijański król Franciszek może w Rzeszy Niemieckiej liczyć tylko na protestantów, na ich konflikt z cesarzem. Trzeba więc szybko wygasić stosy na placu Grève i Maubert. W Bordeaux niejeden bakałarz odetchnie z ulgą. Ci, którzy potrafią jeszcze trzeźwo myśleć, dostają niezłą lekcję relatywizmu.
Tak czy owak znajomość łaciny jest nadal aktualna, a nawet coraz bardziej. Weterani wojen włoskich szepczą rozdrażnieni, że Dwór nie wynagradza ich zasług dygnitarstwami, bo brak im wykształcenia. Piotr Eyquem na pewno jest w tym dobrze zorientowany. A więc jego Micheau musi otrzymać staranną edukację, i to zgodną z ostatnim krzykiem mody. Idzie o to, aby była skuteczna. W sali parlamentu organizuje się popisy oratorskie miejscowych łacinników. Rajca Piotr Eyquem siedzi, słucha, podziwia, może i podziw swój wyraża głośno, ale pewnie niewiele z tych oracji rozumie. I postanawia sobie, że Micheau nie dozna podobnych upokorzeń. Podczas gdy chłopiec przebywa w prymitywnej chacie drwali, ojciec zasięga rady uczonych ludzi. Bordeaux ma już swoje kolegium Gujenny, nowym rektorem jest Portugalczyk Andrzej Gouvéa, sławny uczony, wykładowcy to Cordier, Rabier, Zebedée, zdolni, zapaleni, wszyscy są zwolennikami metod Erazma z Rotterdamu. Erazm – przypomina profesor Trinquet – wydał w 1529 roku książkę O wychowaniu chłopców (De pueris statim ac liberaliter instituendis), ją to podobno zalecają bakałarze panu rajcy: tak wychowuj, waszmość, syna. Wszyscy utrzymują to samo: mały Rzymianin dlatego tak biegle mówił po łacinie, wołał jeść i pić, i klął w tym języku, że był to jedyny język jego dzieciństwa. Stwórzmy więc Michałkowi Rzym! Trzeba się spieszyć, bo dziecko zaczyna już gaworzyć...
Mniej więcej w tym czasie, kiedy gasły ostatnie stosy na paryskich placach, zabrał rajca Eyquem swojego Micheau ze wsi do dworu. Zupełna zmiana w życiu dziecka! Nie dziwiłoby nas, gdyby w jej następstwie chłopiec doznał jakiegoś trwałego urazu. „Ojciec [...] powierzył mnie pewnemu Niemcowi (który umarł jako sławny lekarz we Francji), zgoła nieznającemu naszego języka, a za to bardzo biegłemu w łacinie. Ten, umyślnie sprowadzony w dom w tym celu i opłacany sowicie, nie odstępował mnie niemal na krok. Miał przy sobie dwóch jeszcze innych, mniej znamienitych w wiedzy, aby wszędzie za mną dążyli i ułatwiali mu zadanie: i wszyscy oni nie odzywali się do mnie w innym języku jak po łacinie” (I, 265). Odgrodzono go od języka powszechnego. Ojciec, matka, domownicy, słudzy – każdy musiał się nauczyć tych kilku słów łacińskich potrzebnych do porozumienia się z dzieckiem. „I każdy uczynił w tym nad podziw postępy”. Latynizowali tak zawzięcie, że „spłynęło to po trosze aż na okoliczne wioski, gdzie jeszcze dotychczas trwają [...] niejakie nazwy łacińskie narzędzi i rękodzielników”. On sam miał już przeszło sześć lat, „przez które równie nie usłyszałem gwary francuskiej albo perygordzkiej, jak arabskiej”. Skutek? „Bez żadnego wysiłku, bez książki, gramatyki i reguł, bez rózgi i łez, nauczyłem się (łaciny) w całej czystości, w jakiej mistrz mój ją posiadał”.
Ojciec nie szczędzi pieniędzy („opłacany sowicie”) i zabiegów organizacyjnych, żeby zrealizować swój pomysł. Udaje mu się to, ale nigdy się nie dowiemy, jakim kosztem. Ma to wszystkie cechy eksperymentu quasi-naukowego, w którym syn gra rolę małpki doświadczalnej. Rosną jego bracia, Tomasz o rok młodszy, Piotr o dwa – nie ma śladu, żeby ojciec dołączył ich do swoich eksperymentów albo żeby w ogóle ich wychowanie różniło się w czymkolwiek od pospolitego. Ci dwaj młodsi chowają się zdrowo, normalnie, są dziećmi ziemi perygordzkiej, a nie sztucznego Rzymu. Może przy nich pani Antonina zaprotestowała – dość tych eksperymentów! – a może sam pan ojciec uznał, że jedna małpka doświadczalna wystarczy.
Uczeni monteniści szukali po archiwach nazwiska Niemca, który rzucił bakałarstwo, został medykiem i dorobił się sławy i pieniędzy. Bez skutku. Zastanawiali się też, ile prawdy jest w relacji Montaigne’a o jego wychowaniu. Większość przyjmuje ją całkowicie, niektórzy wykazują pewien sceptycyzm. Ale i on dotyczy szczegółów – nie samego faktu „naturalnego” nauczania łaciny. W 1564 roku, a więc kiedy Michał ma już lat dwadzieścia jeden, Mathurin Cordier – dawniej wykładowca kolegium Gujenny, czyli ktoś, kto mógł być doradcą Piotra Eyquema – wydał podręcznik w formie dialogów (Colloques) między uczniami; jeden z tych uczniów nazywa się Montanus, wychowany jest po łacinie, po francusku zaś rozmawia tylko z matką. Ale jednak z kimś rozmawia – różnica bardzo istotna! W każdym razie Paul Bonnefon nie wierzy, aby Michał całkowicie nie znał miejscowego języka. Słusznie zauważa, że inteligentnemu dziecku dwujęzyczność nie sprawia trudności – i nie trzeba było wprowadzać aż tak drastycznych środków, by osiągnąć naturalną znajomość łaciny. A musiałyby one być drastyczne: weźmy choćby współżycie z rodzeństwem6.
Jeśli ojciec chciał odciąć najstarszego syna od wszelkich wpływów, to przede wszystkim zmuszony był odgrodzić go od młodszych braci – takim szkrabom trudniej narzucić dyscyplinę niż sługom i pokojowej. Chłopak, któremu nie pozwalają porozumieć się z własnymi braćmi – cóż za dziwadło rośnie! Raczej wolę przyjąć, że jednak znajdował sposobność bawić się z nimi, że uczyli go cichcem swojej soczysto-dziecięcej gwary, że wspólnie przedrzeźniali jego łacińskiego wychowawcę. W księdze nie ma o tym ani słowa, ale księga ma służyć przykładowi, winna przedstawić pod rozwagę czytelnikowi pewien czysty model wychowawczy, metodę kompletną, i dla dobra tej metody (dla dobra księgi) opisujemy dziecko, które rośnie w warunkach niezwykłych. Rozważcie to sobie, czytelnicy – ja nie namawiam, ja przedstawiam.
I mniejsza o szczegóły. Montaigne na przykład twierdzi, że owe plany wychowania zostały przez ojca przywiezione z Włoch, co jest raczej mało prawdopodobne. Zdaniem profesora Trinqueta – właśnie we Włoszech stawiano wyżej wykształcenie publiczne od domowego i nie zalecano zaczynać edukacji zbyt wcześnie. Pomysł musiał wyjść od panów wykładowców kolegium bordoskiego, którym zależało na wypróbowaniu zaleceń ich mistrza Erazma – twierdzi Trinquet, który i Erazmowi poświęcił cenne prace. To, że zamysł wprowadzał w życie Niemiec, potwierdza tę hipotezę – większość pedagogów niemieckich byli to zawzięci erazmiańczycy. Traktat Erazma dotyczył co prawda nie syna zwykłego szlachcica, ale wychowania przyszłego księcia, a więc kogoś, kto mógł się obejść bez znajomości języka ludu, ale to tylko mogło podniecić ambicję i pochlebić próżności Eyquema – zauważa Roger Trinquet. Micheau będzie wychowany jak książęcy syn!
„Ponieważ niektórzy powiadają, iż delikatny mózg dziecka mąci się od tego, gdy je budzić rankiem nagle i wydzierać tak ze snu (w którym pogrążone jest o wiele głębiej niż my, dorośli) gwałtownie i przemocą, ojciec kazał mnie budzić dźwiękiem jakowegoś instrumentu; i zawsze bawił przy mnie ktoś wyćwiczony w tej sztuce” (I, 266). Mały książę! Erazm zalecał łagodność – ojciec się ku temu przychyla. Czy z podobną delikatnością budzono w Montaigne pozostałe dzieci – nie wiadomo. (Można tu zwrócić uwagę, że jeszcze delikatniej jest w ogóle dzieci nie wyrywać ze snu – niech się same obudzą). W pierwszym wydaniu Prób był wymieniony instrument: miał to być szpinet. W następnych wydaniach „szpinet” znika, jest już tylko „jakowyś instrument”. Amerykanin Floyd Gray twierdzi w swej pracy Le style de Montaigne, że szpinet został tu wprowadzony ze względów stylistycznych – pisarz był wrażliwy na materię słów i rzeczy, czuł, jak bardzo przedmiot zdobi narrację. Po wyjściu dwóch pierwszych ksiąg mógł ktoś z domowników zwrócić autorowi uwagę, że się trochę zagalopował („Michale, nie było żadnego szpinetu!”), trzeba było wprowadzić „jakowyś instrument”.
Czy mały Micheau przeciwko takiemu życiu się nie buntował? Montaigne w Próbach nie tylko się nie skarży, ale wręcz twierdzi, że dzieciństwo jego było miękkie i łagodne. To jednak nie wyklucza smutku. Oglądane z dystansu, po latach – mogło stanowić powód do dumy, tak było oryginalne. Nikt takiego nie miał!... Ale spróbujmy sobie wyobrazić sytuację dziecka. Odbierają go z dnia na dzień mamce z Papessus – teraz już niani, przecież chłopak zaczyna gaworzyć – odgradza się go od niej i jej męża, jako że ci biedacy mówią tylko miejscowym narzeczem. Popełnia się gwałt na pierwszym gorącym przywiązaniu! Dziecko tęskni, traci apetyt. Poza preceptorem i jego dwoma pomocnikami wszyscy dokoła raczej Michałka unikają, nie jest bowiem przyjemnie zdawać nieustannie egzamin ze swojej łaciny. Wciąż słyszy ludzi zająkujących się. Nawet ojciec, nawet matka. Matka woli przebywać z młodszym rodzeństwem (są co do tego aluzje w Próbach niepozbawione goryczy) – ci są jej, są pogodni, rozdokazywani, nie hoduje się ich w klatce. Micheau jest łagodny i posłuszny, ale dziwnie przy tym „ociężały, miękki i uśpiony [...] niepodobna było wyrwać mnie z tej gnuśności, nawet dla zabawy” (I, 267). Jak się bawić z nim i radować – po łacinie? „Dowcip mój był powolny i szedł jeno o tyle, o ile go ktoś prowadził, pojmowanie późne, lotność myśli mdła; do tego nieprawdopodobny brak pamięci”. Micheau-łacinnik wałęsa się smutny, niemrawy, nikt nie wie dlaczego. Widzimy tu dziecko przytłoczone, stęsknione do ludzi z Papessus, do matki, do rówieśników, a pewnie i do ruchu. Zaniedbano bowiem ćwiczeń fizycznych, które lekceważył Erazm, zalecał je za to pogardzany przez latynizatorów Rabelais. „To, co widziałem, widziałem dobrze i pod tą ociężałą skorupą żywiłem pojęcia śmiałe i mniemania ponad wiek”. Milczące i lękliwe dziecko obserwuje bacznie świat, samotność skłania je do rozmyślań, rośnie chłopiec wydelikacony i wrażliwy, stąd wywodzi się jego refleksyjność, stąd pokrewieństwo z Proustem, a nie z tajemniczych (i nader wątpliwych) związków krwi.
Montaigne nigdy nie upomni się o krzywdę tego dziecka. Również i ten ojciec eksperymentator pozostanie dla niego, przynajmniej w Próbach, najlepszym z ojców. A Rzym starożytny stanie się dla Montaigne’a – kiedy osiągnąwszy wiek męski, wycofa się do swojej wieży – krainą utraconego dzieciństwa. Będzie to świat lepszy, bliższy ideału, świat, w którym umieścił swoją nostalgię. „Rzymianinem zabłąkanym w XVI wiek” nazwie go komentator. Sceptycyzm Montaigne’a, tak przenikliwy, nie ogarnia, przynajmniej w początkowej warstwie Prób, świadectw starożytnych. Broni sław antyku przed pisarzami współczesnymi, którzy podsuwają im „mizerne przyczyny i pobudki” (I, 334). On, tak zuchwały w swoim analitycznym drążeniu, naraz ma za złe odbrązawianie bohaterów. „Chętnie bym tych ludzi wywyższył” – wyznaje. W innym miejscu zwierza się: „łacno poddaję się powadze starożytnych mniemań”. Wszystko, co pisze o państwie Sparty, jest zdumiewająco bezkrytyczne. Montaigne indywidualista zaleca nam nieoczekiwanie szczęście mrówek. (Co się czasem zdarza rozczarowanym intelektualistom). W sławieniu duszy Cezara tak się zapędza, że wywyższa go za uczynki, które, gdyby je popełnił kto inny, obudziłyby na pewno jego zwykle nieomylną czujność etyczną: na przykład za uśmiercenie sługi (umiłowanego! Cóż za „rzymska dusza”!), który wzbudził namiętność w pewnej patrycjuszce i pozwolił sobie z tego skorzystać. „Mimo iż nikt się o to nie skarżył” (II, 518) – podziwia Montaigne, naraz ślepy i głuchy.
Rzymskie dusze! Współcześni nie mogą dorównać starożytnym ani w dobrym, ani w złym – twierdzi. Żołnierze Mariuszowi, mimo ładunku o wadze sześćdziesięciu funtów, „byli gotowi uczynić pięć mil w pięć godzin. Ich dyscyplina była o wiele twardsza niż nasza” (II, 95). Wieczne złudzenia! Cyceron daruje wolność niewolnikowi, który donosi mu, że zgromadzenie, na którym miał przemawiać, do czego nie był przygotowany, odłożono do następnego dnia. Co za ulga: może teraz spokojnie obmyślać swoje piękne okresy. Moralista mniej zaślepiony zastanowiłby się chwilę nad losem owego niewolnika. Montaigne nie chce o tym myśleć, odpycha początkowo wszystko, co z Rzymu czyniło, według gniewnej, a sprawiedliwej oceny H.G. Wellsa w jego Historii świata, „demokrację neandertalską”. Krótki rozdziałek księgi drugiej – „O wielkości Rzymu” – należy do najmniej interesujących w całych Próbach.
Do Cycerona Montaigne ma stosunek raczej niechętny, ale przyjmuje bezkrytycznie te jego świadectwa, które wywyższają umiłowany Rzym: „Gdzie i który, nawet średniej miary gladiator wydał jęk? Albo z bólu fizycznego twarz choć skurczył? Który z nich nie zachował męskiej godności, walcząc stojąco, ba, nawet gdy już leżał na ziemi? Który z nich, upadłszy, cofnął szyję przed mieczem, co mu z rozkazu ludu miał przeszyć gardło?”7.
Ani śladu wątpliwości, że tak heroicznie się to wszystko toczyło, jak Cyceron przedstawia. Zdumiewa zachłystywanie się Montaigne’a walkami gladiatorów, ich nieustraszonością („był to w istocie wspaniały przykład i bardzo owocny dla wychowania ludu”), i to tak dalece, że zaczynają ogarniać wątpliwości, czy ten Gaskończyk sobie nie kpi. Niestety, nie – wszystko serio! W rozważaniach o nadziei przytacza myśl Pentadiusa: „Nadzieję ma nawet zwyciężony na srogiej arenie gladiator, chociaż groźny tłum palcem daje zgubny znak”. Wolał początkowo nie dopuszczać do siebie myśli, że ten tłum jest nie tylko groźny, ale i ohydny.
Trudno nam dziś zrozumieć, dlaczego tyle wielkich umysłów wykazywało zupełną obojętność dla ludzkiego cierpienia i dla zbrodniczej niesprawiedliwości, kiedy mowa była o starożytnych. Jedynym wytłumaczeniem jest chyba to, że starożytność była dla humanistów krainą utopii, swoistym science fiction, tyle że niedatowanym w nieokreślone futurum, ale w przeszłość. Była marzeniem o minionym Złotym Wieku, którego cnoty powinny nam przyświecać. Powodowało to konieczność robienia uników, pewnych spraw lepiej było nie poruszać. Montaigne nie stanowi tu wyjątku, jego casus jest tylko bardziej skomplikowany – nostalgia za starożytnością łączyła się u niego, jak wiemy, z nostalgią za światem dzieciństwa. Jest rzeczą interesującą, że pierwszą książką, która miała oddziałać na jego „gwałtowną wyobraźnię”, były Przemiany Owidiusza, zawierające właśnie pochwałę Złotego Wieku.
Drogi ludzkości nie wyobrażano sobie jeszcze wówczas jako ciągłego postępu. Współcześni Montaigne’a, podobnie jak on sam, nie dostrzegali zresztą postępu w zdobyczach wiedzy od czasów starożytnych. W niejednej dziedzinie cofnięto się i teraz trzeba było odrabiać z mozołem zaniedbania stuleci. Toteż to, co było autorytetem naukowym przed naszą erą, zachowało w dużym stopniu swój autorytet w ciągu wieku XVI. Jeśli przyszłość przedstawiała się mgliście i ponuro – wyobrażano ją sobie jako Sąd Ostateczny, koniec świata, miała wszelkie cechy myślenia katastroficznego – to przeszłość, całkowicie fantastyczna, stanowiła źródło inspiracji i zagrzewała do buntu. Biblia opowiadała o tym, że kiedyś był raj, a potem zaczęła się nędza. Platon mówił, że ludzie byli jako bogowie, a później się zdegenerowali, Luter odwoływał się do czystości dawnego Kościoła, do wskazań Ewangelii porzuconych przez hierarchię rzymską. Wszystkie ruchy rewolucyjne, buntownicze powoływały się na jakąś idealną przeszłość, w której ludzie byli sprawiedliwi i równi sobie. „Kiedy Adam orał, a Ewa przędła, kto był wówczas panem?” – pytała angielska średniowieczna pieśń buntownicza Johna Balla. Nie o nowy, lepszy świat walczyli buntownicy, ale o powrót do starego, rzekomo idealnego, o przywrócenie praw, rzekomo utraconych. I tak będzie aż do Rewolucji Francuskiej8. A ona sama – czyż nie inspirowała się ideami Jana Jakuba? Rousseau rozpalił umysły rozpamiętywaniem dawnych dobrych czasów, kiedy natura w ogóle i natura ludzka w szczególności jeszcze były nieskażone przez cywilizację. Nawet trzęsienie ziemi w Lizbonie, które tak oburzyło Voltaire’a, Rousseau usprawiedliwiał jako dzieło nieomylnej natury. Toteż jeśli sceptyczny Voltaire trafiał do intelektualistów, to Jan Jakub, optymistyczny czciciel natury, trafiał do wszystkich.
Zauroczenie Rzymem nie mogło u Montaigne’a trwać wiecznie. Tu i ówdzie, szczególnie w dopiskach wydania pośmiertnego, obserwujemy trzeźwienie starzejącego się pisarza. Ma dużo chłodniejszy stosunek do tych „niebiańskich żywotów” – pozwala sobie polemizować nawet ze stanowiskiem Sokratesa, dla którego ma niekłamaną cześć. Juliuszowi Cezarowi ma teraz za złe, że „wszystkie piękne skłonności pokalał i zdławił ów wściekły szał ambicji”. Z ironią pisze o Cezarze, że lubił „przedstawiać swoją zmyślność w budowie machin”, chcąc uchodzić przez próżność za wybornego inżyniera, „mimo iż jest to talentem o wiele tańszym”. Jeszcze mocniej wyrazi się w innym miejscu: „Wstręt we mnie budzą te oszalałe podjudzania owej innej obłąkanej duszy”. To też o Cezarze – takim, jakim go pokazuje poemat Lukana.
Zmienia się również stosunek do walk gladiatorów, słyszymy wyraźnie nutę potępienia: „Natury krwiożercze w stosunku do zwierząt objawiają wrodzoną skłonność do okrucieństwa. Skoro w Rzymie oswojono się na widowiskach z mordowaniem bestyj, zabrano się do ludzi i do gladiatorów”. I wreszcie, w dopisku z roku 1588, pada epitet „barbarzyństwo”; a oto w jakim kontekście: „Wiele narodów, mniej w tym barbarzyńskich niż Grecy i Rzymianie, którzy ich zowią barbarzyńcami, uważa za ohydną i nieludzką rzecz poddawać kaźni i dręczyć człowieka, którego wina jest jeszcze wątpliwa” (II, 50). Kiedy to pisze, ma lat pięćdziesiąt pięć; zdążył się pozbyć kilku złudzeń. Jeszcze później, uzupełniając przed śmiercią manuskrypt, dostrzeże małość i płaskość różnych antycznych mądrali w rozważaniu spraw boskich, potraktuje ich też z odpowiednią ironią. Mędrzec zmądrzał.
Ale to będzie za pół wieku. Wracajmy do sześcioletniego Micheau.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Copyright © 2022, Józef Hen. Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów Copyright © 2022, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-848-5
Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Obraz wykorzystany na okładce:Michel Eyquem de Montaigne (1533-92), szkoła francuska XVII w., bridgemanimages
Korekta: Dorota Ring Indeks: Anna Pachocka
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com