Nikt nie woła - Józef Hen - ebook + książka

Nikt nie woła ebook

Józef Hen

4,7

Opis

„…Najpierw ucieczka ze stalingradzkiego batalionu pracy, żeby dotrzeć do armii Andersa, gdzieś w Uzbekistanie — tak, najpierw to: głód, nędza, upokorzenia. I znowu batalion pracy, ale tym ra­zem dobrowolnie. Żeby przetrwać. To ten batalion w Angrenie pod Taszkientem.

Znowu ucieczka (formalnie dezercja, za którą groziła czapa), dotarcie do armii Andersa, dramatyczna komisja — już wiadomo, że ostatnia — kolejne upokorzenie — ale wreszcie jakiś dokument, świadectwo istnienia, i do tego nieoczekiwany dar niebios: mundur, płaszcz, buty, wspaniałe angielskie buty — całkowita odmiana. A potem już Samarkanda, szkoła pedagogiczna, fabryka. I Ona...”

 

Tak, trzeba przeczytać, bo jakże inaczej rozumieć te późniejsze strachy, emocje i tę ciszę…

A dzisiaj, zwłaszcza teraz, gdy szukamy odpowiedzi, dlaczego Rosja jest taka, jak jest, warto się przyjrzeć radzieckiej duszy, jej dzikości, imperialnej determinacji i romantyczności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (7 ocen)
6
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z najpiękniejszych naszych powieści.
00

Popularność




CZĘŚĆ I

BOSO

ROZ­DZIAŁ I

1

– Na­pluję im wszyst­kim w twarz.

Sie­dzieli nad brze­giem rzeki. Rzeka jak rzeka – nie róż­niła się spe­cjal­nie od pod­war­szaw­skiego Świ­dra, cho­ciaż pły­nęła w Azji Środ­ko­wej, a do­koła stały le­pianki, kwi­tły morwy, uriuk i li­cho wie co jesz­cze.

Tam­ten, nie pod­no­sząc głowy, za­py­tał:

– Komu?

– Im – od­po­wie­dział Bog­dan. – Wszyst­kim, co tak pięk­nie ga­dają.

Oglą­dał swoje bose stopy, wy­chu­dłe łydki, prze­tarte woj­skowe bry­czesy. Nie czuł wcale zimna, mimo że był jesz­cze ra­nek, i wie­dział, że nie bę­dzie czuł go­rąca, cho­ciaż słońce już wze­szło i wkrótce za­cznie nie­źle grzać. Nie czuł na­wet głodu, mimo że wczo­raj nie miał nic w gę­bie – nie­prawda, cały dzień żuł zna­le­ziony ka­wa­łek ma­ku­cha – a od wielu dni nie do­ja­dał. Czuł tylko jedno: że ma już wszyst­kiego dość.

Rzu­cił do wody ka­myk. Ob­ser­wo­wał jego ciężki lot, wi­dział, jak pra­snął w wodę, jak wzbu­dził ma­lutką fon­tannę kro­pel i opadł na dno. Zro­biło się ci­cho, tylko szu­wary le­ciutko za­skrze­czały.

Tam­ten ode­zwał się:

– Po co ci te głu­pie ru­chy? Masz za dużo sił?

Bog­dan nie od­po­wie­dział. Nie lu­bił tam­tego. Za­wsze musi być ja­kiś „tam­ten”. Bez tego dru­giego nic się nie od­bywa. Zmie­niają się, ale tego pra­wie się nie za­uważa, wszy­scy służą do tego sa­mego, dzieli się z nimi me­nażkę, koc i wszy. Tym ra­zem tam­ten miał na imię Hen­ryk, był przy­sa­dzi­sty, miał sze­ro­kie, pła­skie ko­ści po­licz­kowe, grube wargi, czoło ni­skie, za­ro­śnięte ciem­nymi weł­ni­stymi wło­sami. Kru­szył w dło­niach su­chy liść uriuku, ro­bił to długo, skru­pu­lat­nie.

– Nie masz ka­wałka pa­pieru? – spy­tał.

– Nie.

– Wy­rwij z no­tesu.

Bo­żek nie od­po­wie­dział.

– Wy­rwij z no­tesu – po­wtó­rzył tam­ten. – Wy­rwij te swoje prze­klęte gry­zmoły. Pa­lić mi się chce.

Bog­dan zaj­rzał do no­tesu. „4 IV 1942. Jangi-Jul. Ko­men­dant placu por. Wo­ro­tyń­ski ka­zał nam iść precz. Gro­ził, że prze­pę­dzi ka­ra­bi­nem. W re­stau­ra­cji mi­li­cjant i ja­kaś tęga ko­bieta je­dli bliny. Przy­glą­da­łem się psim wzro­kiem. Ona nie za­uwa­żyła, on od­wró­cił się ple­cami. Po­tem on nie wy­trzy­mał i ode­rwał dla mnie ka­wa­łek blina”. Bog­dan scho­wał no­tes do kie­szeni.

– Nie wy­rwę – po­wie­dział.

– Dla­czego?

– Bo to ważne.

– Ważne! – Hen­ryk za­re­cho­tał. – Ty wiesz co ważne... Nie­szczę­ście z tobą.

Ze­rwał się z ziemi, żwawo wy­do­stał się na na­syp bie­gnący wzdłuż rzeki. Za­stą­pił drogę Uz­be­kowi, który tam­tędy prze­cho­dził. Był to sta­rzec w bia­łej czał­mie na gło­wie, w cha­ła­cie prze­wią­za­nym szarfą, jego bose stopy po­kryte były za­schłym bło­tem. Kiw­nąw­szy głową, zdjął z ra­mie­nia sze­roki że­la­zny kiet­meń i po­grze­bał w szar­fie. Ode­rwał dla Hen­ryka ka­wa­łek ga­zety, wy­krze­sał ogień. Obaj przy­ci­snęli po­tem dło­nie z sza­cun­kiem do piersi. Hen­ryk, za­cią­gnąw­szy się dy­mem, po­wlókł się w dół rzeki i usiadł obok Bog­dana.

Bo­żek przy­glą­dał się żół­tej wo­dzie. Ma gli­nia­ste dno. Ścieka do niej muł z ary­ków. A jed­nak była inna niż pod­war­szaw­ski Świ­der. Srebrna ła­wica, przy­po­mniał so­bie. Sa­mo­lot su­nął w ja­snym nie­bie. Ja chcia­łem, żeby to był jun­kers. Tak, chcia­łem, aby się wresz­cie za­częło. No to masz, masz ją, tę swoją walkę do­bra ze złem i wszystko, co ci się kłę­biło w szes­na­sto­let­nim łebku. Te­raz w nim nic się nie kłębi, nie ma się do czego od­wo­łać. Na­wet ka­ra­binu mi po­ża­ło­wali – i ci i tamci – śmieszne. Prze­gra­łem wojnę. Tam­ten po­wie­dział, że trzeba się wy­strze­gać zbęd­nych ru­chów. Ma ra­cję. Tamci za­wsze mają ra­cję.

Hen­ryk ssał za­wzię­cie skręta. Po­ło­żył się na wznak, przy­mknął oczy. Zu­peł­nie jakby się uro­dził, żeby być włó­częgą. Na­wet nie ma am­bi­cji, żeby z tego wyjść. Może być poza na­wia­sem. Byle mu dano żreć. Za to ja... Prze­klęte ja! Nie wie­dział, co z nim po­cząć, z tym swoim na­tręt­nym ja.

– Grzeje – ode­zwał się Hen­ryk. – Opalę się tro­chę... Co ro­bimy? Po­sta­no­wi­łeś coś?

– Na­pluć im w twarz.

Hen­ryk wes­tchnął.

– To już sły­sza­łem. Ale jeść?... Trzeba prze­cież coś zjeść?

– Nie je­stem głodny.

Mó­wił prawdę: nie czuł głodu.

– A ja zjadł­bym so­bie ka­wał mię­cha – roz­ma­rzył się Hen­ryk.

– Za­mknij się.

– Ka­wał du­szo­nego mięsa z so­sem. Może być scha­bosz­czak sma­żony na ma­śle. Żeby tłuszcz ciekł z py­ska.

Bog­dan wstał.

– Je­żeli się nie za­mkniesz, za­raz so­bie pójdę.

Hen­ryk pod­niósł się także.

– Nie wy­głu­piaj się, Bo­żek – po­pro­sił. – Nic ta­kiego nie chcia­łem po­wie­dzieć.

To było umó­wione: o żar­ciu się nie gada, żar­cia się nie wspo­mina.

– No do­brze, ale pa­mię­taj...

Nie po­tra­fili się ze sobą roz­stać. Byli ska­zani na sie­bie, wie­dzieli o tym do­brze. Do­koła nie było ni­kogo bli­skiego.

– Chodźmy – po­wie­dział Bog­dan.

Obej­mo­wał prze­wod­nic­two. Już nie­raz tak się zda­rzało: na­gle je­den z nich obej­mo­wał prze­wod­nic­two i ten drugi cał­ko­wi­cie mu się pod­po­rząd­ko­wy­wał. Nie uma­wiali się ni­gdy, ukła­dało się to ja­koś samo. Te­raz Bog­dan był górą, bo przed chwilą gro­ził roz­sta­niem.

Twardą, szarą od ku­rzu ścieżką po­drep­tali do mia­sta. Było obce. Obce białe ściany, obce pącz­ku­jące drzewa, obce i wro­gie słońce. Grzało co­raz moc­niej.

– Mógł­bym sprze­dać fu­fajkę – po­wie­dział Hen­ryk, ścią­ga­jąc z sie­bie wa­ciak.

– To sprze­daj.

– A ty mógł­byś sprze­dać szy­nel.

– Nie, noce są zimne.

Szy­nel jest za­ra­zem koł­drą, sza­leń­stwem by­łoby się go po­zby­wać.

– Nie chce ci się jeść? – zdu­miał się Hen­ryk.

– Nie.

Stali przed re­stau­ra­cją. Nie do­cie­rał stam­tąd ża­den za­pach. Można było tylko na­pić się żół­tej her­baty albo zjeść wod­ni­stej zupki. Wy­szło dwóch fa­ce­tów w bu­tach z cho­le­wami. Mieli czer­wone, roz­pa­rzone twa­rze, pew­nie pili go­rącą her­batę. Wszedł chudy chło­pak, ob­darty jak Bog­dan, pod pa­chą ści­skał bo­che­nek chleba, który ma­chi­nal­nie ob­sku­by­wał.

Bo­żek po­wie­dział:

– Nie je­stem głodny, ale to nie ma nic do rze­czy. Na­wet mi się to nie po­doba, że nie je­stem głodny. Nie chciał­bym wy­cią­gnąć tu ko­pyt. Chciał­bym jesz­cze na­pluć im wszyst­kim w twarz.

– Komu?

– Wszyst­kim, któ­rzy tak pięk­nie ga­dają.

2

Sprze­dał zie­lony wo­re­czek na rze­czy za pięt­na­ście ru­bli. Nic w nim już nie cho­wał prócz trze­wi­ków, z któ­rych zo­stał tylko wierzch i ka­wa­łek pięty. Ku­pili so­bie tro­chę chleba; po­dzie­lili się nim skru­pu­lat­nie. Moim chle­bem. Gdyby się ode mnie od­cze­pił, miał­bym to wszystko dla sie­bie. Ale nie było spo­sobu na tam­tego. Nie od­czepi się, do­póki Bo­żek bę­dzie miał na so­bie szy­nel. A zresztą, bez tam­tego jesz­cze cię­żej.

Krę­cili się mię­dzy stra­ga­nami, na któ­rych skąpo le­żały ro­dzynki, sery, su­szone owoce. Cza­sami uda­wało się coś z tego skosz­to­wać. „Po ile?” „Dwa­dzie­ścia funt”. „Do­bre?” Kosz­to­wało się po­woli, bez po­śpie­chu. Po­tem chwila za­sta­no­wie­nia. Nie, rach­mat, dzię­kuję, nie­do­bre, ke­rak emas, nie trzeba. To dziwne, że Uz­becy na to po­zwa­lali, że ich nie pę­dzili. Tacy cwa­niacy – prze­cież mo­gli się do­my­ślić, że Bog­dan i Hen­ryk nie mają ani ko­piejki. Ale i kup­com nie­ła­two było o klienta, oni też wo­leli się łu­dzić, gra była po­trzebna obu stro­nom.

Hen­ryk mę­czył się bez pa­pie­rosa.

– Pójdę coś upo­lo­wać – po­wie­dział.

Bo­żek usiadł pod gru­bym pniem morwy. Ko­lana miał wiot­kie – cią­gnęło w dół, bli­żej ziemi. Trze­wiki prze­wią­zane prze­rzu­cił przez ra­mię. Chciał coś za­pi­sać w no­te­sie („Sprze­da­łem ple­cak”). Już te­raz nie mam nic do sprze­da­nia, kiedy uj­rzał przed sobą bose, szare od brudu stopy, a nad nimi płó­cienne spodnie z pro­sto­kąt­nymi ła­tami na ko­la­nach.

– Bo­żek – usły­szał ochry­pły głos.

Pod­niósł le­ni­wie głowę. Ten przed nim miał twarz ru­mianą i uśmiech­niętą. Też był bosy, por­tki gor­sze niż u Bożka, ale za to gęba py­zata, ru­miana. Mo­głoby się wy­da­wać, że jest spuch­nięty, gdyby nie te śmie­jące się oczka.

– Nie po­zna­jesz? – spy­tał tam­ten. – Myćko.

Bo­żek przy­glą­dał się twar­dej, ostrzy­żo­nej do skóry czaszce. Nie mógł so­bie przy­po­mnieć.

– Myćko – po­wtó­rzył py­zaty. – Pra­co­wa­li­śmy ra­zem na szo­sie. Za Zło­czo­wem.

Te­raz Bo­żek przy­po­mniał so­bie. Dźwi­gnął się i wsu­nął palce w łap­sko tam­tego.

– No to ser­wus.

– Ser­wus.

Za Myć­kiem stało kilku obe­rwań­ców. Wszy­scy byli bosi, ale nie­któ­rzy mieli na gło­wie ka­ra­ku­łowe ku­banki. Je­den, uśmiech­nięty, miał całą twarz po­krytą krwi­stymi prysz­czami. Ten z od­wi­niętą i roz­ciętą wargą to pew­nie Ka­zach, tam­ten z od­sta­ją­cymi uszami to może Żyd, Żyd z Ode­ssy, zde­cy­do­wał Bo­żek, przy­glą­da­jąc się, jak dłu­go­uchy po­ru­sza za­baw­nie jedną stroną twa­rzy. Z tyłu trzy­mał się by­czek z oban­da­żo­waną głową. Wszy­scy, prócz prysz­cza­tego, przy­glą­dali się Boż­kowi po­nuro, bez uśmie­chu, ale przy­chyl­nie.

Myćko po­ło­żył mu ciężką dłoń na ple­cach.

– Chłopcy – mó­wił – to je Boh­dan. Taj zna­jete, Boh­dan...

Po­twier­dzili nie­zgod­nym po­mru­kiem, że wie­dzą. Myćko klep­nął się w czoło.

– Za­po­mnia­łem, psia­krew, two­jego na­zwi­ska.

– Ber­gen – przy­po­mniał Bog­dan.

– Chłopcy, to jest ar­ty­sta. Ty, za­suń ja­kiś wiersz.

– Coś ty?

– Prze­cież mó­wi­łeś mi wier­sze, ta ni? No, wal!

Bog­dan wy­mam­ro­tał:

– Ja­kie znowu wier­sze...

Usi­ło­wał so­bie coś przy­po­mnieć ze swo­jego re­per­tu­aru, ale nie po­tra­fił. Dziura. Tekst uciekł. Pew­nie go ni­gdy nie było. Wszystko wy­my­ślone. Cie­pły, ja­sno­nie­bie­ski sen, który roił się nę­dza­rzowi. Był nę­dza­rzem od uro­dze­nia, za­wsze my­śli jego krą­żyły tylko wo­kół chleba, za­wsze miał po­nurą gębę, a w du­szy nie­na­wiść.

– Ar­ty­sta! – wy­krzyk­nął Myćko. – Jak to szło? „Nam strze­lać nie tego-śmego...” Kurwa, nie pa­mię­tam!

Jak lekko wy­sko­czyło mu to z ust! Ja wciąż jesz­cze mę­czę się, kiedy mam kląć.

– Wy­glą­dasz, jak­byś już miał trzy­dziestkę na karku – po­wie­dział Myćko.

– Za to tyś się upasł.

– Nie po­wo­dzi mi się źle – chwa­lił się Myćko. – Chłopcy mogą po­wie­dzieć.

– A co ro­bisz?

– Biorę.

– Bie­rzesz? – Bo­żek nie zro­zu­miał.

– Cap­ca­rap. Byle prędko.

– A oni?

– Moi lu­dzie.

Po­wie­dział to z dumą. Przy­wódca, to się czuło.

– Wiesz, ile mam za­osz­czę­dzone? – chwa­lił się Myćko. – Sześć­set ru­bli. – Po­kle­pał się po brzu­chu. – Tu je mam, w pa­sie, cała har­mo­nia. Ja nie prze­padnę. A ty co? Bie­rzesz?

Bo­żek po­my­ślał, za­nim od­po­wie­dział:

– Jesz­cze nie.

– Wy­glą­dasz jak śmierć.

– Tro­chę się znisz­czy­łem – przy­znał Bo­żek. – Czter­na­ście dni jazdy jakby nie było. Wszystko na to po­szło. Do­brze, że we dwóch, jest tu ze mną ko­lega z woj­ska. Mie­li­śmy wstą­pić do An­dersa, ale nie chcą nas przy­jąć. Mó­wią: „Idź­cie do bol­sze­wi­ków”. Ro­sja­nie mó­wią; „Idź­cie do Po­la­ków”. Do­ku­men­tów nie mamy, tego się naj­bar­dziej cze­piają, pa­pier­ków.

– Ja mam w du­pie Po­la­ków i Ro­sjan – cheł­pił się Myćko. – Biorę u wszyst­kich. U mnie róż­nicy nie ma: każdy do­bry. U mnie jest in­ter­na­cjo­nał! Bu­mażki ne treba, usi riwni. Rób to samo!

– Chyba nie po­tra­fię.

– Po­tra­fisz. Każdy głupi po­trafi. We­zmę cię do sie­bie, znaj przy­ja­ciela. Ze mną nie prze­pad­niesz.

– A co z mi­li­cją?

– Co oni nam po­ra­dzą? Jak zła­pią, to dają w mordę, a po­tem pusz­czają. Co mają z nami ro­bić – kar­mić? Już ze trzy razy obe­rwa­łem. No to co? Ja­koś żyję. Nie szklanka – nie stłu­cze się. Nie­długo ku­pię so­bie buty z cho­lew­kami!... To jak ty?

– Nie je­stem sam. Mam part­nera.

– Do czorta z... – po­wie­dział Myćko. – Nie znam go. Cie­bie znam, to co in­nego. – Po­dra­pał się w wy­strzy­żoną czaszkę. – Ale jak to twój part­ner, to weź­miemy i jego.

Bę­dzie ząb za ząb. Jak spo­łe­czeń­stwo mnie, tak ja spo­łe­czeń­stwu. Mo­ral­ność! Etyka! Wy­my­ślili to syci. Naj­pierw się na­kra­dli, a po­tem wy­my­ślili, że nie wolno. Już wiem, już ich roz­gry­złem. Etyka. Mo­ral­ność. Zdechnę z tym w ja­kimś aryku.

Tam­tych pię­ciu przy­pa­try­wało mu się uważ­nie, cze­kali z na­pię­ciem jego de­cy­zji, która do­ty­czyła także ich.

– Dzię­kuję ci, Myćko – po­wie­dział Bo­żek. – Je­steś do­bry chłop.

– Łapa?

– Nie.

– Jak „nie”?

Prze­cież miał po­wie­dzieć „tak”! Na pewno chciał po­wie­dzieć „tak”!

– Nie mogę z tobą pra­co­wać – tłu­ma­czył Bo­żek, ją­ka­jąc się. – Ja... Mam inne plany. Mu­szę się zgło­sić do ko­mendy.

Tam­ten był wy­raź­nie do­tknięty.

– Jak chcesz. – Po­tem wes­tchnął: – Ja wiem, to­bie to nie od­po­wiada. Ty je­steś ar­ty­sta. Ale ar­ty­sta też coś musi opchnąć, tak czy nie? Wy­glą­dasz na trzy dy­chy z ka­wał­kiem...

Ten z od­wi­niętą wargą, śniady i sko­śno­oki, po­wie­dział ła­ma­nym ro­syj­skim ję­zy­kiem:

– Mo­żem drug na­kor­mić, a?

Myćko się roz­pro­mie­nił.

– Aha! Do ro­boty, ła­chu­dry!

Roz­bie­gli się mię­dzy stra­ga­nami. Szef i Bog­dan usie­dli w cie­niu drzewa. Myćko po­ra­dził Boż­kowi spa­nie w wa­go­nach na bocz­nicy, tam chro­nią się w nocy wszy­scy włó­czę­dzy. Tylko na­leży za­cho­wy­wać się ci­cho, ob­cych nie lu­bią, można obe­rwać no­żem. Po­tem sie­dzieli, mil­cząc. Nie cze­kali długo: syp­nęły się im na ko­lana placki, pie­rożki, ro­dzynki, su­szony uriuk.

– Lekka ro­bota – po­chwa­lił Bog­dan.

Za­zdrość go pie­kła. Ni­gdy się na coś ta­kiego nie zdo­bę­dzie! Prze­szłość jed­nak ist­niała: cały ten ba­last wy­cho­wa­nia, ide­ałów, mrzo­nek, ma­rzeń, sub­tel­no­ści, tę­sk­not.

– Jedz, jedz – za­chę­cał go Myćko.

Jadł z tru­dem. Tamci oto­czyli go i pa­trzyli mu na usta, za­do­wo­leni ze swego wy­czynu. Sy­cili du­sze wła­sną uczyn­no­ścią i do­bro­cią.

Scho­wał placki do kie­szeni.

– Dla ko­leżki.

Wstał. Ści­skał im wszyst­kim ręce. Naj­dłu­żej temu z oban­da­żo­waną głową: do­stało mu się wi­dać so­lid­nie.

Myćko znów za­ga­dał.

– Ty, bra­cie, nie da­waj się – mó­wił. – Ty je­steś ar­ty­sta. Masz prawo żryć.

– Wszy­scy mamy prawo. Całą kupę praw. No, złam kark.

– Ni pu­chu, ni pie­rza – od­wza­jem­nił się Myćko.

– Wiesz co? – po­wie­dział na­gle Bog­dan. – Po­wi­nie­neś się umyć.

– Po co? Tak cie­plej.

– My­lisz się: pory mu­szą od­dy­chać.

– Coś ty... Nie bre­szysz?

– Słowo. Umyj się. Zo­ba­czysz, przy­jem­niej ci bę­dzie.

Myćko ro­ze­śmiał się

– Ech, ar­ty­sta, ar­ty­sta.

Od­wró­cił się i sze­ro­kim ge­stem ra­mie­nia ob­jął Uz­beka z od­wi­niętą wargą. Od­cho­dząc, śmiał się wciąż, inni też wy­da­wali z sie­bie ja­kieś dźwięki, które można było przy­jąć za śmiech.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2023, Jó­zef Hen. Au­tora re­pre­zen­tuje Agen­cja Li­te­racka Syn­dy­kat Au­to­rów Co­py­ri­ght © 2023, Wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki w in­ter­ne­cie
ISBN 978-83-7779-906-2
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz Zdję­cia i ilu­stra­cje użyte na okładce: po­lona.pl (do­mena pu­bliczna) oraz adobe stock.
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl
Kon­wer­sja eLi­tera