Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„…Najpierw ucieczka ze stalingradzkiego batalionu pracy, żeby dotrzeć do armii Andersa, gdzieś w Uzbekistanie — tak, najpierw to: głód, nędza, upokorzenia. I znowu batalion pracy, ale tym razem dobrowolnie. Żeby przetrwać. To ten batalion w Angrenie pod Taszkientem.
Znowu ucieczka (formalnie dezercja, za którą groziła czapa), dotarcie do armii Andersa, dramatyczna komisja — już wiadomo, że ostatnia — kolejne upokorzenie — ale wreszcie jakiś dokument, świadectwo istnienia, i do tego nieoczekiwany dar niebios: mundur, płaszcz, buty, wspaniałe angielskie buty — całkowita odmiana. A potem już Samarkanda, szkoła pedagogiczna, fabryka. I Ona...”
Tak, trzeba przeczytać, bo jakże inaczej rozumieć te późniejsze strachy, emocje i tę ciszę…
A dzisiaj, zwłaszcza teraz, gdy szukamy odpowiedzi, dlaczego Rosja jest taka, jak jest, warto się przyjrzeć radzieckiej duszy, jej dzikości, imperialnej determinacji i romantyczności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I
BOSO
ROZDZIAŁ I
1
– Napluję im wszystkim w twarz.
Siedzieli nad brzegiem rzeki. Rzeka jak rzeka – nie różniła się specjalnie od podwarszawskiego Świdra, chociaż płynęła w Azji Środkowej, a dokoła stały lepianki, kwitły morwy, uriuk i licho wie co jeszcze.
Tamten, nie podnosząc głowy, zapytał:
– Komu?
– Im – odpowiedział Bogdan. – Wszystkim, co tak pięknie gadają.
Oglądał swoje bose stopy, wychudłe łydki, przetarte wojskowe bryczesy. Nie czuł wcale zimna, mimo że był jeszcze ranek, i wiedział, że nie będzie czuł gorąca, chociaż słońce już wzeszło i wkrótce zacznie nieźle grzać. Nie czuł nawet głodu, mimo że wczoraj nie miał nic w gębie – nieprawda, cały dzień żuł znaleziony kawałek makucha – a od wielu dni nie dojadał. Czuł tylko jedno: że ma już wszystkiego dość.
Rzucił do wody kamyk. Obserwował jego ciężki lot, widział, jak prasnął w wodę, jak wzbudził malutką fontannę kropel i opadł na dno. Zrobiło się cicho, tylko szuwary leciutko zaskrzeczały.
Tamten odezwał się:
– Po co ci te głupie ruchy? Masz za dużo sił?
Bogdan nie odpowiedział. Nie lubił tamtego. Zawsze musi być jakiś „tamten”. Bez tego drugiego nic się nie odbywa. Zmieniają się, ale tego prawie się nie zauważa, wszyscy służą do tego samego, dzieli się z nimi menażkę, koc i wszy. Tym razem tamten miał na imię Henryk, był przysadzisty, miał szerokie, płaskie kości policzkowe, grube wargi, czoło niskie, zarośnięte ciemnymi wełnistymi włosami. Kruszył w dłoniach suchy liść uriuku, robił to długo, skrupulatnie.
– Nie masz kawałka papieru? – spytał.
– Nie.
– Wyrwij z notesu.
Bożek nie odpowiedział.
– Wyrwij z notesu – powtórzył tamten. – Wyrwij te swoje przeklęte gryzmoły. Palić mi się chce.
Bogdan zajrzał do notesu. „4 IV 1942. Jangi-Jul. Komendant placu por. Worotyński kazał nam iść precz. Groził, że przepędzi karabinem. W restauracji milicjant i jakaś tęga kobieta jedli bliny. Przyglądałem się psim wzrokiem. Ona nie zauważyła, on odwrócił się plecami. Potem on nie wytrzymał i oderwał dla mnie kawałek blina”. Bogdan schował notes do kieszeni.
– Nie wyrwę – powiedział.
– Dlaczego?
– Bo to ważne.
– Ważne! – Henryk zarechotał. – Ty wiesz co ważne... Nieszczęście z tobą.
Zerwał się z ziemi, żwawo wydostał się na nasyp biegnący wzdłuż rzeki. Zastąpił drogę Uzbekowi, który tamtędy przechodził. Był to starzec w białej czałmie na głowie, w chałacie przewiązanym szarfą, jego bose stopy pokryte były zaschłym błotem. Kiwnąwszy głową, zdjął z ramienia szeroki żelazny kietmeń i pogrzebał w szarfie. Oderwał dla Henryka kawałek gazety, wykrzesał ogień. Obaj przycisnęli potem dłonie z szacunkiem do piersi. Henryk, zaciągnąwszy się dymem, powlókł się w dół rzeki i usiadł obok Bogdana.
Bożek przyglądał się żółtej wodzie. Ma gliniaste dno. Ścieka do niej muł z aryków. A jednak była inna niż podwarszawski Świder. Srebrna ławica, przypomniał sobie. Samolot sunął w jasnym niebie. Ja chciałem, żeby to był junkers. Tak, chciałem, aby się wreszcie zaczęło. No to masz, masz ją, tę swoją walkę dobra ze złem i wszystko, co ci się kłębiło w szesnastoletnim łebku. Teraz w nim nic się nie kłębi, nie ma się do czego odwołać. Nawet karabinu mi pożałowali – i ci i tamci – śmieszne. Przegrałem wojnę. Tamten powiedział, że trzeba się wystrzegać zbędnych ruchów. Ma rację. Tamci zawsze mają rację.
Henryk ssał zawzięcie skręta. Położył się na wznak, przymknął oczy. Zupełnie jakby się urodził, żeby być włóczęgą. Nawet nie ma ambicji, żeby z tego wyjść. Może być poza nawiasem. Byle mu dano żreć. Za to ja... Przeklęte ja! Nie wiedział, co z nim począć, z tym swoim natrętnym ja.
– Grzeje – odezwał się Henryk. – Opalę się trochę... Co robimy? Postanowiłeś coś?
– Napluć im w twarz.
Henryk westchnął.
– To już słyszałem. Ale jeść?... Trzeba przecież coś zjeść?
– Nie jestem głodny.
Mówił prawdę: nie czuł głodu.
– A ja zjadłbym sobie kawał mięcha – rozmarzył się Henryk.
– Zamknij się.
– Kawał duszonego mięsa z sosem. Może być schaboszczak smażony na maśle. Żeby tłuszcz ciekł z pyska.
Bogdan wstał.
– Jeżeli się nie zamkniesz, zaraz sobie pójdę.
Henryk podniósł się także.
– Nie wygłupiaj się, Bożek – poprosił. – Nic takiego nie chciałem powiedzieć.
To było umówione: o żarciu się nie gada, żarcia się nie wspomina.
– No dobrze, ale pamiętaj...
Nie potrafili się ze sobą rozstać. Byli skazani na siebie, wiedzieli o tym dobrze. Dokoła nie było nikogo bliskiego.
– Chodźmy – powiedział Bogdan.
Obejmował przewodnictwo. Już nieraz tak się zdarzało: nagle jeden z nich obejmował przewodnictwo i ten drugi całkowicie mu się podporządkowywał. Nie umawiali się nigdy, układało się to jakoś samo. Teraz Bogdan był górą, bo przed chwilą groził rozstaniem.
Twardą, szarą od kurzu ścieżką podreptali do miasta. Było obce. Obce białe ściany, obce pączkujące drzewa, obce i wrogie słońce. Grzało coraz mocniej.
– Mógłbym sprzedać fufajkę – powiedział Henryk, ściągając z siebie waciak.
– To sprzedaj.
– A ty mógłbyś sprzedać szynel.
– Nie, noce są zimne.
Szynel jest zarazem kołdrą, szaleństwem byłoby się go pozbywać.
– Nie chce ci się jeść? – zdumiał się Henryk.
– Nie.
Stali przed restauracją. Nie docierał stamtąd żaden zapach. Można było tylko napić się żółtej herbaty albo zjeść wodnistej zupki. Wyszło dwóch facetów w butach z cholewami. Mieli czerwone, rozparzone twarze, pewnie pili gorącą herbatę. Wszedł chudy chłopak, obdarty jak Bogdan, pod pachą ściskał bochenek chleba, który machinalnie obskubywał.
Bożek powiedział:
– Nie jestem głodny, ale to nie ma nic do rzeczy. Nawet mi się to nie podoba, że nie jestem głodny. Nie chciałbym wyciągnąć tu kopyt. Chciałbym jeszcze napluć im wszystkim w twarz.
– Komu?
– Wszystkim, którzy tak pięknie gadają.
2
Sprzedał zielony woreczek na rzeczy za piętnaście rubli. Nic w nim już nie chował prócz trzewików, z których został tylko wierzch i kawałek pięty. Kupili sobie trochę chleba; podzielili się nim skrupulatnie. Moim chlebem. Gdyby się ode mnie odczepił, miałbym to wszystko dla siebie. Ale nie było sposobu na tamtego. Nie odczepi się, dopóki Bożek będzie miał na sobie szynel. A zresztą, bez tamtego jeszcze ciężej.
Kręcili się między straganami, na których skąpo leżały rodzynki, sery, suszone owoce. Czasami udawało się coś z tego skosztować. „Po ile?” „Dwadzieścia funt”. „Dobre?” Kosztowało się powoli, bez pośpiechu. Potem chwila zastanowienia. Nie, rachmat, dziękuję, niedobre, kerak emas, nie trzeba. To dziwne, że Uzbecy na to pozwalali, że ich nie pędzili. Tacy cwaniacy – przecież mogli się domyślić, że Bogdan i Henryk nie mają ani kopiejki. Ale i kupcom niełatwo było o klienta, oni też woleli się łudzić, gra była potrzebna obu stronom.
Henryk męczył się bez papierosa.
– Pójdę coś upolować – powiedział.
Bożek usiadł pod grubym pniem morwy. Kolana miał wiotkie – ciągnęło w dół, bliżej ziemi. Trzewiki przewiązane przerzucił przez ramię. Chciał coś zapisać w notesie („Sprzedałem plecak”). Już teraz nie mam nic do sprzedania, kiedy ujrzał przed sobą bose, szare od brudu stopy, a nad nimi płócienne spodnie z prostokątnymi łatami na kolanach.
– Bożek – usłyszał ochrypły głos.
Podniósł leniwie głowę. Ten przed nim miał twarz rumianą i uśmiechniętą. Też był bosy, portki gorsze niż u Bożka, ale za to gęba pyzata, rumiana. Mogłoby się wydawać, że jest spuchnięty, gdyby nie te śmiejące się oczka.
– Nie poznajesz? – spytał tamten. – Myćko.
Bożek przyglądał się twardej, ostrzyżonej do skóry czaszce. Nie mógł sobie przypomnieć.
– Myćko – powtórzył pyzaty. – Pracowaliśmy razem na szosie. Za Złoczowem.
Teraz Bożek przypomniał sobie. Dźwignął się i wsunął palce w łapsko tamtego.
– No to serwus.
– Serwus.
Za Myćkiem stało kilku oberwańców. Wszyscy byli bosi, ale niektórzy mieli na głowie karakułowe kubanki. Jeden, uśmiechnięty, miał całą twarz pokrytą krwistymi pryszczami. Ten z odwiniętą i rozciętą wargą to pewnie Kazach, tamten z odstającymi uszami to może Żyd, Żyd z Odessy, zdecydował Bożek, przyglądając się, jak długouchy porusza zabawnie jedną stroną twarzy. Z tyłu trzymał się byczek z obandażowaną głową. Wszyscy, prócz pryszczatego, przyglądali się Bożkowi ponuro, bez uśmiechu, ale przychylnie.
Myćko położył mu ciężką dłoń na plecach.
– Chłopcy – mówił – to je Bohdan. Taj znajete, Bohdan...
Potwierdzili niezgodnym pomrukiem, że wiedzą. Myćko klepnął się w czoło.
– Zapomniałem, psiakrew, twojego nazwiska.
– Bergen – przypomniał Bogdan.
– Chłopcy, to jest artysta. Ty, zasuń jakiś wiersz.
– Coś ty?
– Przecież mówiłeś mi wiersze, ta ni? No, wal!
Bogdan wymamrotał:
– Jakie znowu wiersze...
Usiłował sobie coś przypomnieć ze swojego repertuaru, ale nie potrafił. Dziura. Tekst uciekł. Pewnie go nigdy nie było. Wszystko wymyślone. Ciepły, jasnoniebieski sen, który roił się nędzarzowi. Był nędzarzem od urodzenia, zawsze myśli jego krążyły tylko wokół chleba, zawsze miał ponurą gębę, a w duszy nienawiść.
– Artysta! – wykrzyknął Myćko. – Jak to szło? „Nam strzelać nie tego-śmego...” Kurwa, nie pamiętam!
Jak lekko wyskoczyło mu to z ust! Ja wciąż jeszcze męczę się, kiedy mam kląć.
– Wyglądasz, jakbyś już miał trzydziestkę na karku – powiedział Myćko.
– Za to tyś się upasł.
– Nie powodzi mi się źle – chwalił się Myćko. – Chłopcy mogą powiedzieć.
– A co robisz?
– Biorę.
– Bierzesz? – Bożek nie zrozumiał.
– Capcarap. Byle prędko.
– A oni?
– Moi ludzie.
Powiedział to z dumą. Przywódca, to się czuło.
– Wiesz, ile mam zaoszczędzone? – chwalił się Myćko. – Sześćset rubli. – Poklepał się po brzuchu. – Tu je mam, w pasie, cała harmonia. Ja nie przepadnę. A ty co? Bierzesz?
Bożek pomyślał, zanim odpowiedział:
– Jeszcze nie.
– Wyglądasz jak śmierć.
– Trochę się zniszczyłem – przyznał Bożek. – Czternaście dni jazdy jakby nie było. Wszystko na to poszło. Dobrze, że we dwóch, jest tu ze mną kolega z wojska. Mieliśmy wstąpić do Andersa, ale nie chcą nas przyjąć. Mówią: „Idźcie do bolszewików”. Rosjanie mówią; „Idźcie do Polaków”. Dokumentów nie mamy, tego się najbardziej czepiają, papierków.
– Ja mam w dupie Polaków i Rosjan – chełpił się Myćko. – Biorę u wszystkich. U mnie różnicy nie ma: każdy dobry. U mnie jest internacjonał! Bumażki ne treba, usi riwni. Rób to samo!
– Chyba nie potrafię.
– Potrafisz. Każdy głupi potrafi. Wezmę cię do siebie, znaj przyjaciela. Ze mną nie przepadniesz.
– A co z milicją?
– Co oni nam poradzą? Jak złapią, to dają w mordę, a potem puszczają. Co mają z nami robić – karmić? Już ze trzy razy oberwałem. No to co? Jakoś żyję. Nie szklanka – nie stłucze się. Niedługo kupię sobie buty z cholewkami!... To jak ty?
– Nie jestem sam. Mam partnera.
– Do czorta z... – powiedział Myćko. – Nie znam go. Ciebie znam, to co innego. – Podrapał się w wystrzyżoną czaszkę. – Ale jak to twój partner, to weźmiemy i jego.
Będzie ząb za ząb. Jak społeczeństwo mnie, tak ja społeczeństwu. Moralność! Etyka! Wymyślili to syci. Najpierw się nakradli, a potem wymyślili, że nie wolno. Już wiem, już ich rozgryzłem. Etyka. Moralność. Zdechnę z tym w jakimś aryku.
Tamtych pięciu przypatrywało mu się uważnie, czekali z napięciem jego decyzji, która dotyczyła także ich.
– Dziękuję ci, Myćko – powiedział Bożek. – Jesteś dobry chłop.
– Łapa?
– Nie.
– Jak „nie”?
Przecież miał powiedzieć „tak”! Na pewno chciał powiedzieć „tak”!
– Nie mogę z tobą pracować – tłumaczył Bożek, jąkając się. – Ja... Mam inne plany. Muszę się zgłosić do komendy.
Tamten był wyraźnie dotknięty.
– Jak chcesz. – Potem westchnął: – Ja wiem, tobie to nie odpowiada. Ty jesteś artysta. Ale artysta też coś musi opchnąć, tak czy nie? Wyglądasz na trzy dychy z kawałkiem...
Ten z odwiniętą wargą, śniady i skośnooki, powiedział łamanym rosyjskim językiem:
– Możem drug nakormić, a?
Myćko się rozpromienił.
– Aha! Do roboty, łachudry!
Rozbiegli się między straganami. Szef i Bogdan usiedli w cieniu drzewa. Myćko poradził Bożkowi spanie w wagonach na bocznicy, tam chronią się w nocy wszyscy włóczędzy. Tylko należy zachowywać się cicho, obcych nie lubią, można oberwać nożem. Potem siedzieli, milcząc. Nie czekali długo: sypnęły się im na kolana placki, pierożki, rodzynki, suszony uriuk.
– Lekka robota – pochwalił Bogdan.
Zazdrość go piekła. Nigdy się na coś takiego nie zdobędzie! Przeszłość jednak istniała: cały ten balast wychowania, ideałów, mrzonek, marzeń, subtelności, tęsknot.
– Jedz, jedz – zachęcał go Myćko.
Jadł z trudem. Tamci otoczyli go i patrzyli mu na usta, zadowoleni ze swego wyczynu. Sycili dusze własną uczynnością i dobrocią.
Schował placki do kieszeni.
– Dla koleżki.
Wstał. Ściskał im wszystkim ręce. Najdłużej temu z obandażowaną głową: dostało mu się widać solidnie.
Myćko znów zagadał.
– Ty, bracie, nie dawaj się – mówił. – Ty jesteś artysta. Masz prawo żryć.
– Wszyscy mamy prawo. Całą kupę praw. No, złam kark.
– Ni puchu, ni pierza – odwzajemnił się Myćko.
– Wiesz co? – powiedział nagle Bogdan. – Powinieneś się umyć.
– Po co? Tak cieplej.
– Mylisz się: pory muszą oddychać.
– Coś ty... Nie breszysz?
– Słowo. Umyj się. Zobaczysz, przyjemniej ci będzie.
Myćko roześmiał się
– Ech, artysta, artysta.
Odwrócił się i szerokim gestem ramienia objął Uzbeka z odwiniętą wargą. Odchodząc, śmiał się wciąż, inni też wydawali z siebie jakieś dźwięki, które można było przyjąć za śmiech.