Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzieś na pograniczu dzisiejszej Polski i Ukrainy na Pogórzu Sanockim stoi chudy i zaniedbany majątek Błudnickich. Do niego zdąża po ośmiu latach wojny i rosyjskiej niewoli syn tego domu Tomasz.
Ojciec jego w niejasnych okolicznościach stracił niedawno życie. Nie zdążyli się spotkać.
Syn czuje, że musi tę pośpieszną śmierć wyjaśnić. Wiele pytań, mało odpowiedzi. Od czego zacząć, kto może być zabójcą. Czy miejscowy infamis, czy zbójnicka gromada, czy możny sąsiad, który tak szybko przejął ich dobra ziemskie.
A jak to w życiu się zdarza zazwyczaj – na drodze staje mu piękna kobieta i miłość przychodzi znienacka.
Snująca się jak dym po rzece opowieść sensacyjna z XVII wieku – czasów Zygmunta III Wazy. Wspaniale pokazane sylwetki szlachciców i szlachetków, łotrów i infamisów, spotkania katolików, arian, muzułmanów i żydów, zwykłych chłopów i jednej szczególnej wieśniaczki.
Miękko zapaść się w fotel, przymknąć oczy i poczuć się w tamtym miejscu i tamtych czasach.
Warto bardzo przeczytać!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 596
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2020, Józef Hen. Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów
Copyright © 2020, Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-751-8
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Nadszedł ów człowiek od północnej strony, od wąskiej uliczki, co ją rymarze zajmowali. Stałem ukryty za framugą okna i widziałem z góry, jak nadchodzi, smukły, jak kot, co się podkrada, szablisko u boku podtrzymywał, żeby pałętając się, nie zawadzało. Idąc, rozglądał się zdziwiony, niepewny, co tu się właściwie dzieje, bo chyba jeszcze nic takiego mu się w życiu widzieć nie przydarzyło: żeby domy tak martwo stały, bez ludzkiego w nich oddechu – jakby zaraza je nawiedziła. Dziaduś siedział na ławie pod ścianą, daleko od okna i nie mógł widzieć, jak ów człowiek nadchodzi, a ja nie od razu mu powiedziałem, żeby się zaś nie wystraszył. A najpierwem tego przybysza usłyszał, bo zanim się pokazał, już kroki dudniły na klepce drewnianej, którą ulice tu wyłożono, w całym Sańsku echem się rozlegało, ale Dziadek nie słyszał, bo na uszy stary. Powiedziałem:
– Dziadku, pojrzyjcie, człowiek jakiś.
Dziadek uniósł się z ławy i spojrzał przez okno, ale nic nie dostrzegł, bo i na oczy stary. Spytał:
– Mąż to czy niewiasta?
– Mąż.
– Tutejszy jakiś?
– Nie, Dziadku, nietutejszy. Tutejszych nie ma, wszyscy pomknęli.
– Prawda, prawda, ale ty nie wysuwaj się, bo cię przydybie – przestrzegał Dziadek. I ślinę przełknął, bom właśnie rybę w kuchni smażył, com ją rankiem w Sanie był złowił, więc zapach się miły po pokojach rozchodził, i spytał Dziadek niecierpliwie: – Prędko strawę wyguzdrzesz?
A ów stał pośrodku rynku i rozglądał się, coraz bardziej swoją samotnością zdumiony. Jak w śnie dziwnym, wznosiły się dokoła niego domy drewniane niby pudła puste i ciszą odrętwiałe. Tylko kot czasem niespokojnie miauknął albo ptak poruszył gałęzią i kwiecia nastrącał, bo nasadzili oni w Sańsku na ryneczku jabłoni i wiśni i wszystko to właśnie kwitło haniebnie. Podałem Dziadziowi rybę z grochem, com go, znalazłszy w komorze, z czosnkiem ugotował i przetarł. Dziadek rzucił się na to zgłodniały, palcami rybę darł i do ust wpychał, i wodą kryniczną popijał. Nagle jeść przestał i zerknął nieufnie w stronę okna.
– Szlachcic to? – spytał.
– Szablisko ma ogromne – powiedziałem.
– Każdy zbój ma szablę, a szlachcicem być nie musi.
Musiałem Dziadziowi przyznać rację, bo ów mąż na rynku kim jest, wyrozumieć nie można było. Tom tylko stwierdził, że wymizerowany. Wąs miał czarny i zarost mocny, dawno nie golony, choć jeszcze nie brodę. Skórzany kaftan wytarty do cna, buty też szmat drogi musiały pokonać. Pieszo tu przyszedł, myślałem sobie, a chociażem był mały, przecież to wiedziałem, że szlachcic nierad w drogę bez konia ruszy.
Zastukał do jednych drzwi, do drugich, wrócił na środek rynku, jeszcze raz przebiegł wzrokiem po pustych oknach.
– Hej! – krzyknął, stojąc w słońcu. – Hej, wy! – Odczekał chwilę i znowu: – Hej, ludzie!
Ale nie za głośno. Niepewnie jakoś krzyczał. Głos miał zdarty, przecież miło brzmiący. Dziadek nic nie słyszał, jadł i mlaskał. A onemu mężowi na rynku gorąco się widać zrobiło, bo uszedł z jasności w cień drzew, rozpiął pas i rzucił go pod pień jabłoni, rozpiął kaftan i wtedy kolczuga się ukazała, wprawdzie podarta, ale przecież…
– Dziadku – powiedziałem. – Pewnie rycerz, bo druciankę na sobie ma.
– A ty uważaj przy tym oknie, bo się sekret wyda – przestrzegał znowu Dziadek. – Nie znajomy ci on? – spytał bojaźliwie.
– Nie.
– Nie Hlebowicz to przebrany?
– A Hlebowicze ludzie możni? – spytałem.
– Ho! – zawołał Dziadek. – Hoho!
– Ten biedny…
– To dobrze – uspokoił się na chwilkę Dziadek. Ale zaraz zatrwożył się: – Do wszystkiego oni zdolni, do każdego szalbierstwa, zapamiętaj!
– Wiem, Dziadziu.
– Będziesz mi wierny, to ci imienie całe zapiszę. Panem zostaniesz nad Niemnem najbogatszym.
– Ja wiem, Dziadziu, ale ja bym chciał szybciej do Ziemi Świętej.
– Dojdziemy – zapewnił Dziadek.
– Daleko jeszcze? – spytałem.
– Sporo. Sił w tych komnatach nabierzemy i dalej w drogę. Na święty Marcin będziem.
Ten człowiek siedział oparty o pień jabłoni i pożywiał się tym, co w saku ze sobą przyniósł. Jadł zamyślony i chyba bez upodobania, czy że specjały to były żadne, czy też troskami zgnębiony. Nagle cofnąłem się w głąb pokoju, bo mi się zdało, że on patrzy w moją stronę i to tak, jakby mnie dostrzegł.
– Na święty Marcin zimno – powiedziałem, ukrywszy się za framugą.
– Tam zawsze ciepło – uspokajał Dziadek.
Ów człowiek na rynku nagle wstał, okruchy z kaftana strzepał i znowu spojrzał w stronę naszego okna. I naraz, chwyciwszy pas i szablę, dźwignął się.
– Idzie! – zawołałem.
– Kto? Dokąd? – Dziadek obruszył się, jakbym go ze snu wyrwał. Pewnie myślami był w Ziemi Świętej albo zgoła w trybunale, Hlebowiczów niecnych gromiąc.
– Ów człowiek! Ku nam idzie!
– To od nich! – zaskowytał Dziadek. – Nasłali, zdrajcy! Ukryj mnie, ukryj, Cyrylku, na wdzięczność zarobisz!…
Ten człowiek już do drzwi na dole stukał, a że nikt się nie odzywał, nacisnął klamkę, drzwi ustąpiły i zaraz schody zaskrzypiały. Dziadek dosłyszał.
– Wspina się – szepnął.
Zdążyłem powiedzieć:
– Uspokójcie się, Dziadziu, on dym zobaczył i dlatego ku nam się zwrócił. Usta obetrzyjcie, bo niechędożnieście jedli.
Dziadek posłuchał bez urazy, usta zaczął obcierać i właśnie, kiedy to uczynił, drzwi się otworzyły i ten człowiek stanął na progu. Zmierzył nas spojrzeniem posępnym i nieufnym. Dziadek się zestrachał tak, że się w ścianę omal z ławą nie wcisnął, i tylko wodził za onym przybyszem poczerwieniałymi jak u chorego ptaka oczyma. Ów stał i milczał. Nagle wargi mu spierzchnięte rozmiękły, nosem pociągnął.
– Ryba? – spytał.
Kiwnąłem głową. On do sionki przeszedł, popatrzył, do izby wrócił i powtórzył, teraz już głośniej:
– Poczęstujesz?
– Bierzcie, panie.
A Dziadek milczał, jak to jego zwyczajem przy obcych ludziach.
Położył ów rybę na jęczmienny placek, który z saka dobył, i przez chwilę jadł, wcale się nie odzywając. Dziadek pozierał poczerwieniałym okiem i dychał głośno.
– Ty łowiłeś? – spytał ów człowiek.
– Ja – pochwaliłem się.
– Wędką czy więcierzem?
– Rękami.
– Zręcznyś!
– W Sanie ryb chmara. I w Strwiąży są – dodałem, modestię udając, a z pochwały zadowolony.
– Ludzie gdzie? – spytał on.
– Mieszczanie? – upewniłem się.
– No, o mieszczan pytam, pewnie.
Spojrzałem na Dziadusia, ale on milczał, tylko powietrze otwartymi ustami głośno łowił. A może go już przy nas nie było, może znowu z rodziną i Hlebowiczami wojował. Odpowiedziałem:
– Uszli.
– Przed Tatarami? – spytał przybysz.
– Nie, panie. Przed swoimi.
– Czemu to? – spytał ów gość, lubo bez zdziwienia, jeść nie przestając. Dziaduś milczał, to ja odpowiedzieć musiałem:
– Chorągiew ma tu na stancję zjechać… chleb wybierać.
– I dlatego? – mruknął przybysz.
– Dlatego. Zabrali się i poszli.
– Ale widzę, że nie ze wszystkim. Stoły, ławy, łoża zostawili.
– Z węzełkami i chudobą poszli – powiedziałem.
– A dokąd?
– Gdzieś na południe, do bukowych lasów. Ale tego lepiej nie rozpowiadać – zastrzegłem się.
– A to piękna impreza! – zawołał ów człowiek, oczy mu się zaświeciły, teraz zauważyłem, że niebieskie były w onej ciemnej oprawie, a lepiej mu się przyjrzawszy, odgadłem, że młody jeszcze, chociaż zarost czarny tu i ówdzie srebrno błyszczał. – Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? – radował się.
– Nie – przyznałem.
– Ja też nie, chociem starszy! Zabrali się i poszli! Chcecie stację wybierać, panowie rycerze, to sobie wybierajcie, ale bez nas! A to się rotmistrzowie zdumieją!… Wszyscy poszli? – dopytywał się ciekawie.
– Wszyscy. Ani cielaka, ani kury nie zapomnieli.
– A wy czemużeście tu zostali?
– My nie stąd.
– Goście w cudzej izbie?
– Goście – potwierdziłem.
– Nieproszeni jak i ja – mruknął. – I długo tak macie zamiar cudze kąty wygrzewać?
Chciałem odpowiedzieć, wyjaśnić, że w drodze jesteśmy i że na święty Marcin Jeruzalem zobaczymy, ale Dziadek syknął na mnie.
– Milcz – chuchnął mi kwaśno w ucho. – Hlebowicz to, nie widzisz? Wysłała go pani małżonka, żeby mnie na arkan wziął.
Wcale Dziadusiowi nie wierzyłem, alem zmilczał. Ów człowiek ości wyrzucił przez okno, na co wnet koty się zbiegły. A on przyglądając się rynkowi, powiedział:
– Zmienił się Sańsk. Pobudowano wiele. Gospodarny jakiś lud tu mieszka.
– Kosturowcy – powiedziałem, bom był dzieciak i lubiłem się pochwalić, że wiem.
– Kto? – nie zrozumiał przybysz.
– Heretycy, co miecza nie przypasują, tylko kostury noszą. Nurkami ich przezywają.
– Nowochrzczeńcy – na to ów człowiek, który, widać, niejedno wiedział. A Dziaduś teraz poglądał nań bystro. On przybysz zaś mówił zamyślony: – Chorągiew każdemu miasteczku ciężka, ale tym w dwójnasób pewnie, bo chleb żołnierski za grzeszny uważają.
Ja jeszcze tych zawiłości nie rozumiałem, dwanaście roków mi było i czegom pragnął, to do Jeruzalem się dostać, do Grobu Pańskiego, za niewiernymi się uganiać, jak owi rycerze krzyżowi, co mnóstwa przygód doznali na lądzie i na morzu, zamków dobywając, smokom łby ogniem ziejące ucinając, a co przy tym księżniczek wyzwolili, co czarnookich muzułmanek rozamorowali!… Albo do Indiów popłynąć, pogan zbawiać wiarą prawdziwą, złota i niewolnic czerwonoskórych nawieźć, tegom chciał, a to wiedziałem, że nie da się przy tym bez miecza żelaznego obejść. Zmilczałem więc i rozmowa byłaby się urwała, gdyby nie Dziaduś, który znienacka przybysza zagadnął:
– Tedy powiadasz, że znajomy ci Sańsk?
– Znajomy, ale trochę inny. Nowochrzczeńców, kiedym stąd odchodził, w nim nie było.
– Dalekoś odszedł?
– A was to czemu ciekawi?
– Ot, tak, po prostu.
Przybysz usiadł przy stole. Chwilę przyglądał się Dziadziowi, w końcu odpowiedział krótko:
– Daleko.
– Czemu gadać nie chcesz? – spytał Dziaduś.
– Bo nie ma się czym chwalić.
– Wojowałeś?
– Nie ja jeden.
– Tedy pod Moskwą byłeś – dorozumiał się Dziaduś.
Znowu ów człowiek zastanowił się przed odpowiedzią. I znowu potaknął Dziadusiowi:
– Tam.
– Z Maryny carowej wojskiem – odgadywał dalej Dziaduś.
– A ty, stary, jak wiesz?
– Tutaj jej strony – na to Dziad. – I twoje strony. Pewnie cię zwabiła. Babie czary. Babie intrygi – powtarzał. – Ze mną to samo! – krzyknął Dziaduś. A gdy tamten nie odpowiadał, zmiarkował się, że z sekretu może się wyzbył, i od razu zjeżył się w sobie. – Tak, tak… – pomrukiwał, pewnie myśląc, że tym mruczeniem tamto, co już powiedziane, jakoś zamruczy. I zapytał: – A siłaś Moskali położył?
Ów przybysz spojrzał na Dziadusia dziwnie, nie żeby ze wzgardą, ale przecież jak na nierozumnego. Podniósł się z ławy i podszedł do okna. Dziaduś zaś, który wędrując ze mną, zdążył mi się ze swoich przewag wyspowiadać, przybrał ton dygnitarski Ginwiłłów godny.
– Szablę nosisz, młodzieńcze – rzekł – ale czyżeś szlachcic przynajmniej?
Przybysz nie odpowiedział.
– Szlachcic? – powtórzył pan Ginwiłł.
I tym razem przybysz milczał. Rozglądał się po izbie, jakby czegoś szukał.
– Wody nie masz? – spytał, zwracając się do mnie.
W sieni beczka stała i z niej zaczerpnąłem wody do kubka, co go Dziaduś w wędrówce swej u pasa nosił. Ów człowiek pił łapczywie, a wypiwszy, uśmiechnął się do mnie. Potem powiedział:
– Dobra w tych stronach woda.
I nagle zastygł w bezruchu.
Chciałem coś powiedzieć, ale on mnie gestem uciszył.
Dziaduś mruknął swarliwie:
– Responsu czekam…
I jego ów nieznajomy gestem uciszył.
– Konie – szepnął. – Jazda sroga…
Teraz i ja rozpoznałem. Nawałnica zbliżała się od zachodniej strony, od brodu, przez który droga na Hoczew prowadziła. Przybysz zajrzał niespokojnie do paleniska, ale nie było powodu do trwogi: żar stygł bez dymienia.
– Nie wysuwajcie nosa – poradził. – Ja będę popatrywał.
Stanął za framugą okna, jak przedtem ja.
A ci tymczasem z tętentem i dzikimi okrzykami zbliżali się. Wpadli na rynek, tratując kopytami dranicę, aż drzazgi leciały, tupot i wrzask bił o ściany domostw drewnianych, jakby kto na dziesiątkach werbli grał. Raptem się to wszystko poskromiło, tylko koń jakiś zarżał wizgotliwie, chrapania się rozległy, dzwonienie i szczęk żelastwa. Wysunąłem głowę spoza ławy, za którą był przycupnął, i widzę: w ordynku uszykowani są jeźdźcy przed jabłoniami, w dwóch szeregach, łeb przy łbie, konie powściągając niespokojne, co przebierają nogami, ale przecież linię utrzymują. Było ich ze sześćdziesięciu w tej rocie i żaden szyszaka na sobie ani półpancerzyka nie miał, żaden w pikę nie zbrojny, jeno szabla, łuk, kołczan ze strzałami, kaftan skórzany i kołpaki lisie, wysokie. Buty na nich żółte, a płaszcze z szerokimi kołnierzami, te jedni mieli na sobie, inni u łęku zwinięte. Powiewała nad nimi chorągiew ogromna, czarno-czerwona.
– Hlebowicze to! – syknął z kąta wystraszony Dziaduś.
– Nie, mospanie – zaprzeczył nasz gość. – Pana Lisowskiego wojsko.
– Boże, miej nas w swej opiece – ozwał się Dziaduś. I zaczął się modlić, ale chyba i Pan Jezus tego mamrotania zrozumieć nie mógł.
Tam zaś na rynku uderzono w werbel, tym razem naprawdę. Po czym zapadła cisza, tylko konie prychały i wróble między ukwieconymi wiśniami furkotały trwożliwie. Oni tam na dole coś między sobą mówili. Ich głosy, gromkie i srogie, dobrze było słychać, echem się o domy odbijały, niosło je jakby w beczce drewnianej. Słyszałem, że klęli. Co u czarta, czemu żaden szołdra się nie pokaże? Nurki zatracone! Popędzimy ich własnymi kosturami do Strwiąży, będą mieli chrzest dodatkowy!… Zatrąb na nich! – rozkazał starszy. Wystąpił naprzód herold i zatrąbił. Dziadek dosłyszał i w kąt się wszył.
Ci zaś na rynku coraz niespokojniejsi byli.
– Nie łamać szeregów! – zagrzmiał czyjś głos. – Stać w ordynku!
Powściągnęli konie i wyrównali. Groźne to było wojsko, ale służbę znali. Naszeptywali teraz między sobą i brzmiało mi to w uszach jak modlitwa głośna i nieskładna. Pięciu z nich, pewnie na rozkaz starszego, z koni zsiadło i rozbiegło się po domostwach. Wrócili po chwili, meldując:
– Panie rotmistrzu, nie ma nikogo!
– Nagła krew…! – zaklął rotmistrz, chłopisko potężne, z mieczem katowskim u siodła. – Spenetrować ratusz!
– Nie mają kosturowcy ratusza – odpowiedział wesołym głosem rycerz smagłolicy, z wąsem czarnym, młody i smukły.
– Jakże tak? – zdziwił się rotmistrz. – Księdza mi sprowadźcie!
– I księdza nie mają – powiedział ów z czarnym wąsem.
Nasz gość, który u okna stał, zauważył:
– Jacek tutejszy, to wie.
A ja spytałem:
– Znajomy wasz?
– Od małego – odpowiedział krótko. – Dydyński, stolnikowic sanocki.
Na rynku pan rotmistrz, odkląwszy swoje, zakomenderował:
– Zajmować kwatery!
Natychmiast wycie i wrzask się podniosły. Jeźdźcy, hałasując, rozjechali się na wsze strony, zafurkotały spłoszone wróble, koty pomknęły oszalałe, a panowie rycerze, śmiejąc się i pohukując, do domów się instalowali, kto wierzchem, wprost do sieni, a kto i oknem, konia spiąwszy, wskoczył.
Wkrótce i w sieni pod nami posłyszały się głosy. Zdrętwiałem w strachu. Dziadusiowi lepiej było, nie od razu dosłyszał. Ale ja już rozróżniałem brzęczenie ostróg i dzwonienie szabel. Rozprawiali głośno, wyrzekając na heretyków przeklętych, co miast wojsko obsłużyć, dezerterują przed nim nie wiedzieć gdzie. Pierwszy raz im się taka zniewaga przydarzyła, zrozumiałem z ich mowy, nieraz nawet do bitki z łykami przychodziło, nieraz kazał pan pułkownik dla przykładu to wysmagać kogo, to powiesić u rogatek, to głowę uciąć, i zawsze potem był spokój i posłuszeństwo, chleb i sól, i ciepła pierzynka – słyszałem śmiechy gęste – tak, tak, ciepła pierzynka, oj, zdałaby się i teraz – znów śmiech, trochę jakby westchnieniem podszyty – ale żeby cała ludność przed nimi uszła, tak sobie po prostu domy opuściła, nie, takiego przykładu nie znali.
– Mówią, że nie znają podobnego przypadku – szepnąłem Dziadusiowi do ucha, a on odszepnął zadowolony:
– To poznają.
I zachichotał w rękaw, a nasz gość położył ostrzegawczo palec na ustach.
Zaskrzypiały schody i dorozumiałem się, że dwaj ku nam podążają. Spojrzałem na naszego gościa. Nie zobaczyłem strachu na jego twarzy, tylko skupienie, jakby hetmanem jakim był, co za chwilę ma wydać rozkaz do szturmu. Ręką wskazał mi miejsce na ławie obok Dziadusia. Spojrzał z uwagą na drzwi, odległość ocenił, potem spróbował stołem poruszyć, pewnie, czy się da od jednego razu przewrócić. Raz jeszcze mi dał znak ręką, żebym siedział spokojnie, potem szablę na ćwierć głowni z pochwy wysunął i stanął za stołem. Otworzyły się drzwi, dwóch naraz się w nich pokazało, obaj z dobytymi szablami. Nasz gość tylko swoją ku nim przechylił i prawą dłoń na rękojeści położył. Chwilę trwało milczenie, ponure mierzenie się wzrokiem, słyszałem obok siebie głośne posapywanie Dziadusia i dobrze to, że słyszałem, bo jużem się bał, że z bojaźni pomarł.
– A to tak – zasyczał mniejszy wzrostem, a wiekiem starszy. – To tak – powtórzył. – Mamy ptaszyny. Szablę! – rozkazał, wyciągając rękę w stronę naszego gościa. – Dawaj!
Nasz gość uśmiechnął się.
– Weź ją sobie – powiedział niedbale i wysunął jeszcze odrobinę głowni.
Przyjrzałem się twarzy owego mniejszego wojownika: była cała poznaczona bliznami, najstraszniejsza szła przez czoło nad prawym okiem, tak że je zniekształcała. I czaszka jego, golona, srebrnym zarostem już świecąca, ile jej spod czapy pokazywał, też była bliznami pobrużdżona. Uśmiechem wzgardliwym próbował odpowiedzieć na uśmiech, ale że mąż był okrutny, jadowity, więc bardziej to do skrzywienia się było podobne. Powiedział tylko (a ja wtedy zmiarkowałem dopiero, że głos miał wysoki, krzykliwy, starobabski):
– Wezmę, nie bój się. Na wszystko przyjdzie czas… Najpierw odpowiedz na pytania!
Nasz gość głośno wsunął szablę na powrót do pochwy. Tak jakby już tego krzykacza nie miał się co bać.
– Słucham – powiedział.
– Heretyk? – spytał rycerz.
– Nie rozumiem waszmości.
– Pytam, czyś kosturowiec.
– Przecież mam szablę – odparł nasz gość.
– A ci dwaj? – Lisowczyk wskazał na mnie i Dziadusia.
– Pątnicy do Ziemi Świętej.
– Szlachta?
– Nie wiem. Zostaw ich waszmość w spokoju. Starzec z głową popsowaną. A to jeszcze pacholę…
Skrzekliwy zerknął na mnie i ocenił:
– Konie mógłby napoić… A ty, panie rapierzysty, co tu robisz?
– Do domu idę.
– Daleko?
– Tak sobie. Waćpan kto jesteś, że tak indagujesz?
– Namiestnik Mikołaj Tarnawski herbu Sas.
– O, banita i infamis – powiedział nasz gość. – Czołem biję.
– Znasz mnie! – Pan Tarnawski zaśmiał się chełpliwie. – Ty zaś kto? Gadaj, bo będę musiał do komendanta zaprowadzić!
– Panie oficerze, nie waści to sprawa. Chcesz, mogę ci konie napoić, strawę ugotować, broń wyczyścić. Ale prezentować ci się nie muszę.
Wtedy ten drugi, młody i jasnowłosy drągal, co dotychczas milczał, odezwał się:
– Panie namiestniku, ciura to zbiegły, widać zaraz, niewygoda mu się ujawniać. Przyjmijmy jego służby.
– Tak myślisz? – zawahał się pan Tarnawski.
– Sługa droższy nam od rycerza, panie namiestniku.
Tarnawski zwrócił się do naszego gościa:
– Dobrze, możesz mi posługować… Ale na grosz nie licz.
– Nie liczę – na to ów człowiek. – O świcie ruszam w dalszą drogę.
Krnąbrnego nabył sobie sługę pan Tarnawski. Ale nie miał czegoś ochoty z nim zadzierać, wskazał mu przez okno konie swoje i tych towarzyszy broni, co razem z nim sobie dom nasz na gospodę obrali. A hardy ów sługa obrócił się ku mnie. „Pójdziesz ze mną?” – spytał. „Pójdę” – powiedziałem uradowany, a on poczochrał mi czuprynę i rzekł: „Włosy trzeba, braciszku, wymyć, bo ci się robactwo zagnieździło”. A mnie się od tej jego troski tak uczyniło, żem miał chęć w rękę go cmoknąć.
Popędziliśmy konie ścieżką do Sanu, gdzie woda płytko po wygładzonych kamieniach się toczy i przejrzysta jak szkło weneckie. Słońce grzało mocno, rozzułem się, nogi w szczypiącej jak mróz wodzie wymoczyłem, on zaś traw narwał i pięty mi nimi odszorował. Konie napojone szczypały zielsko, a myśmy w słońcu się wylegiwali, ja o Dziadusiu, z sekretu się nie spuszczając, opowiadałem i o Ziemi Świętej, i o onych rycerzach, co przed wiekami Jeruzalem białokamienne szturmowali. „Dobrze ci – powiedział na to ów człowiek – masz cel przed sobą i to taki, którego nie urzeczywistnisz”. Ale ja tych jego słów nie rozumiałem, bom był mały.
Alem ciepło w sobie czuł od tego, żem miał przyjaciela. Bo Dziaduś to nie to, słaby na rozumie, o sobie i swoich przewagach nadmiernie przemyśliwał i trzeba było o niego mieć staranie, a ja to chciałem, żeby ktoś tak o mnie. Wracaliśmy potem, konie na postronku prowadząc, rozgawędzeni i ani spodziewać się kto mógł tego, co nas czekało. Wojownicy Lisowskiego nas mijali i pozdrawiali jak swoich, czasem któryś zażartował rubacha, ja w śmiech, choć i nie zawsze rozumiałem, na czym trefność powiedzenia się zasadza. Śmiałem się, bo mi dobrze było. Nawet wtedy, kiedy ów człowiek, mój nowy przyjaciel, zatrzymawszy się na ryneczku, rzucił mi postronki i krzyknął: „Zaczekaj tu!” – nawet wtedy jeszczem był pogodny. Widziałem, że pobiegł w stronę wschodniej bramy, do zboru drewnianego, co go heretycy byli postawili, alem nie wiedział po co. Nagle usłyszałem stuk siekier, podniecone głosy – i zrozumiałem. Zostawiłem konie i pobiegłem za moim przyjacielem.
A on już był przy onych topornikach, już ich za ramiona chwytał, już krzyczał:
– Stójcie! Stójcie! Co czynicie?
Ci nadal toporami w ściany drewniane walili, ale że z mocnej były dębiny, to póki co tylko drzazgi odłupywali.
– Odstąp i nie przeszkadzaj! – zawołał najstarszy z nich, człowiek niski i pleczysty.
– Nie chcieli nurkowie, byśmy u nich na stancji byli, to im zbór grzeszny zrąbiemy! – powiedział inny, napluł w garść i zamachnął się.
Mój przyjaciel chwycił go za ramię, tamten wyrwał się, ale wyrywając, targnął moim przyjacielem, aż ten uderzył plecami o ścianę i na ziemię się osunął. Ale wnet się zerwał i zawołał:
– Panowie rycerze, zaniechajcie rąbania, to bezprawie!
Oni otoczyli go kołem, pięciu ich było, a każdy z toporkiem w ręku. A z tyłu jeszcze kilku z wyciągniętymi szablami nadbiegało.
– A ty ktoś jest, że nam o bezprawiu gadasz? – zapytał któryś, nasępiając groźnie oczy.
– Ktom jest, tom jest… a rąbać nie macie prawa!
– Pewnieś heretyk jak i oni!
– Na gałąź go! – krzyknął jeden z tych, co nadbiegli.
– Na gałąź!
– Zaczekajcie! – mitygował inny. – Niech wyznanie wiary uczyni!
Na to mój przyjaciel, odstąpiwszy krok do tyłu, powiedział:
– Na cóż wam wyznanie wiary? Przecież widzicie, że nie noszę kostura, jeno szablę! – I wyciągnął ją, i w pogotowiu dzierżył.
– Widzimy – przyznał lisowczyk. – To teraz odstąp i ujdziesz z życiem.
– Nie, panowie – na to mój przyjaciel spokojnie, prawie z uśmiechem. – To wy odstąpcie. Nie ma w Rzeczypospolitej takiego prawa, żeby chrześcijańskie zbory z ziemią równać!
– Chrześcijańskie! – zawołał któryś oburzony. – W głowie ci się chyba pomieszało! Ani tam obrazu, ani ołtarza, ani kobierca na chwałę Pańską! Bluźnierstwo to w takiej budzie modły odprawiać! Do dzieła, towarzysze!
I chcąc dać przykład, zamachnął się toporem, ale mój przyjaciel skoczył, szablą mu rękę podbił, tamten syknął z bólu i topór z dłoni wypuścił.
– Oszalałeś – powiedział lisowczyk, krwawiącego miejsca dotykając. – Oszalałeś – powtórzył raz jeszcze. – Blekotuś się napił.
– Odstąpcie – powiedział przez zęby mój przyjaciel.
– Nie! Żywcem nie ujdziesz! – zaczęli wykrzykiwać.
– Panowie, związać go i zadźgać jak wieprza!
– Dajcie sznury!
– Sznurów, sznurów na szaleńca!
Już tam któryś przybieżał ze sznurami, już inny je przejął.
– Dalej, panowie lisowczycy! – zagrzewał ich mój przyjaciel. – Dalej! Dobrze tak! Dziesięciu na jednego! A to piękne wojsko! A to godni rycerze!
– Zamilcz, luterski sługo! My żołnierze Chrystusowi!
– Zali to Jezus kazał wam zabijać, palić i gwałcić?
– My żołnierze!
– Znam ja, jacyście żołnierze! Nie ma ani jednego, co by w pojedynkę wyszedł! No co, nie ma odważnych?
Tak wołał, pewnie by na czasie zyskać, bo już śmierć nad nim wisiała, a ja stałem w tłumie i płakałem. Wtedy jeden ze straszną twarzą, od ran i choroby zniekształconą, wyskoczył do przodu, szablą się zamachnął i byłby zabił mi przyjaciela, gdyby nie to, że ten obrócił się w miejscu jak fryga, jak bąk, jak tancerka na odpuście – i jak się nie zamachnie! I chociaż wszystkim się wydało, że na oślep rąbie, to przecież patrzeć, a tu ze świstem żelaza głowa leci. Człowiek zaś bez głowy chwilę jeszcze stał, przedziwnie długa ta chwila mi się zdała, usłyszałem szczęk upuszczonej szabli i wnet owo ciało bez głowy zwaliło się.
Ktoś dziko wrzasnął i naraz chmara rycerzy opadła mojego przyjaciela, gołymi szablami napierając, on uskoczył, odmachnął się, oni za nim, błysk kling przesłonił go, on wił się, bronił, ciął zajadle, szable wytrącał, ciosom umykał, kłuł i uskakiwał, ja płakałem bezgłośnie, łzy mi słone do ust ściekały, a on wciąż się jeszcze bronił, wciąż szablą ciął, ile tchu śpiesznego w płucach starczyło. Aż raptem zobaczyłem go w sznury wkręconego, jeszcze przez chwilę miotał się, ale sznury spętywały go coraz gęściej, uderzony zwalił się na ziemię, ktoś nachylił się nad nim i wydarł mu szablę ze ściśniętej dłoni.
– No, toś nasz – sapnął jeden z nich.
Powróz mu okręcono w pętlę wokół szyi, ręce związano do tyłu, na nogi go postawiono i na ścianę pchnięto. Odbił się od niej, któryś doskoczył i pięścią zdzielił mojego spętanego przyjaciela.
Zachwiał się, ale ustał. A ten, który uderzył, spytał:
– Dobrze teraz?
Mój przyjaciel nie odpowiedział.
– Co wolisz? Od razu do piekła, czy żeby się wprzód towarzystwo tobą zabawiło?
Mój przyjaciel nadal milczał. Wtedy ten, co uderzył, rzekł:
– Nie bój się, my ludzie godni. Powiesz, że masz rózeg dosyć, to ci głowę utniemy i nie będziesz się męczył.
Zaszlochałem głośno na te słowa, a jeden z toporników, tęgi i spocony, warknął na mnie:
– Czego beczysz? Baba jesteś czy jak? Idź, trzaśnij go w gębę, hartuj ducha…!
Szepnąłem:
– On związany.
A tamten mruknął:
– Związany, związany…
Ale zdawało mi się, że poczerwieniał i czy od słońca, czy że krew w nim się zagrzała, ale pot go oblał jeszcze bardziej.
Na to właśnie nadbiegł nasz pan namiestnik Tarnawski herbu Sas.
– Co tak ludno?! – wołał, zbliżając się. – Zabawa jaka?
– Zabawa, mości namiestniku – przytaknął któryś. – Chyba trzeba będzie tego człowieka ku lepszym światom wyprawić.
Pan Tarnawski, ujrzawszy mojego przyjaciela z powrozem na szyi, udał zdumienie.
– Tyżeś to, mój służko nieprzepłacony? A nie przepowiadałem ci takiego końca? – Tu pan Tarnawski spostrzegł mnie zapłakanego i zaskrzypiał: – A konie? Konie gdzie? Luzem się rozbiegły! Niech mi choć jeden zginie, to obu was na tej jabłoni powieszę! – Do owego lisowczyka, któremu ręka krwawiła, zwrócił się z pytaniem: – Co on wyczynił?
– Zboru heretyckiego przed toporami bronił. Mnie w rękę ciął. – I dodał, jakby sobie teraz dopiero przypomniał: – Sieheniowi, co go zaatakował, od jednego machu głowę odrąbał.
– Oho! – zadziwił się pan Tarnawski. I zaśmiał się skrzekliwie: – Taki wojownik! To co z nim, towarzysze, zrobimy?
– Głowa za głowę – odezwano się. – Jak w onym Piśmie, które sobie nurkowie tak oblubowali.
Pomyślałem: „A przecież Pan Jezus w swoim Piśmie wcale nie tak uczy”. Alem tego nie powiedział, bom był mały. Spytałem spoconego topornika:
– To będą mu głowę ucinać?
– A będą. Miłosierdzie tym okażą.
Przetarłem oczy. Nigdym jeszcze nie widział, jak się taka egzekucja dokonywa i nie chciałem widowiska tracić.
Naszło się teraz żołnierzy co niemiara. Ustawiono pieniek, stanął za nim mój przyjaciel, milczący, myślami jakby nieobecny, chociaż po ruszającej się żuchwie mogłem poznać, że to pozór tylko, że się w sobie zebrał, by godnie śmierć spotkać. A po obu jego bokach stanęli dwaj lisowczycy, ten niski, a w ramionach krzepki, z toporem, zaś pan namiestnik Tarnawski z nagą błyszczącą w słońcu szablą, własną bronią mojego spętanego przyjaciela. Ja oczy miałem suche, czoło od potu mokre i pić mi się chciało.
– Mości panowie, toporem go czy szablą? – spytał pan Tarnawski towarzystwa.
– Toporem!
– Szablą!
– Jeżeli rycerz, to szablą – powiedział ten z krwawiącą ręką, co mnie zadziwił tym, że był najspokojniejszy ze skazańca nieprzyjaciół. – Jeśli chłop, to toporem.
Więc pan Tarnawski zwrócił się do mojego spętanego przyjaciela:
– Widzisz, bratku, nie obejdzie się bez indagacji. Odpowiadaj: czyś jest rycerz?
Skazaniec nie odpowiedział.
– Przemówże: szlachcic jesteś?
Znowu nie odpowiedział. Wtedy pan Tarnawski:
– Kładź głowę na pieńku.
Mój przyjaciel ukląkł przy pieńku. Głowę posłusznie położył i czekał. Strasznie mi się pić zachciało. Krzyknąłbym, alem czuł, że głosu z bolącej krtani nie dobędę.
A pan Tarnawski zwrócił się do owego barczystego topornika:
– No to rąb. Raz, a dobrze.
Wtedy w tłumie ktoś odezwał się podniesionym głosem:
– Ja tego człowieka znam!
Inny zaśmiał się:
– Zagwojski zawsze wszystkich zna.
– Znam go – powtórzył ten z tłumu.
Był to całkiem jeszcze młody chłopak, jasnowłosy, nie tak dziko wyglądający jak jego kompanioni. Pośpiesznie się przez ciżbę przeciskał. Do pieńka katowskiego się zbliżywszy, głowę skazańca uniósł. Długo się sobie przypatrywali ci dwaj młodzieńcy, widziałem nieme oczy mojego przyjaciela, pociemniałe od czarnej oprawy i dech wstrzymałem. Znowu łzy napełniły mi gardło. A ów Zagwojski powiedział, zwracając się ku towarzystwu:
– On.
Zdawało mi się, że byli tacy, którym to stwierdzenie ulgę przyniosło.
– Postarzał bardzo – mówił Zagwojski – i nie od razu mogłem go sobie przypomnieć. Panie komendancie, on pod Moskwą w sapieżyńskich wojskach się bił. Widziałem go tam.
– Sam widziałeś? – przepytano nieufnie z tłumu.
– Słowem ręczę! To jak, panie komendancie? – nalegał Zagwojski. – Przecież to żołnierz. Nasz kompanion.
– Wstań! – rozkazał pan Tarnawski mojemu przyjacielowi.
Ów wstał, patrząc przed siebie bez bojaźni, ale i bez niepotrzebnej hardości. Miał przed sobą kilkadziesiąt czap lisich i wiedział, że od humoru tych ludzi życie jego zależy.
– Prawda to? – spytał pan Tarnawski.
– Prawda – odpowiedział mój przyjaciel chropawym głosem.
– I miano jego znam – wtrącił młody Zagwojski. – Błudnicki po ojcach, waleczny żołnierz.
– Błudnicki? – przepytał namiestnik. – Z tutejszych stron?
– Od Sanoka – potwierdził mój przyjaciel.
– Tośmy prawie sąsiedzi – na to namiestnik. – Ale coś nabroił, toś nabroił. Nie mam ja potrzeby żywić niedobrego sąsiada. Kładź głowę na pieńku!
– Wasza miłość – na to zapalczywie młody Zagwojski. – Nie godzi się żołnierza bez sądu tracić!
– A jeszcze weterana wojsk carowej Maryny! – zawołał ktoś z tłumu.
– Naszego kompaniona!
– Os de ossibus nostris!
– A to, że innego kompaniona ściął, nie obchodzi was, zakute łby?! – krzyknął Tarnawski. – Siehenia głowa w błocie leży!
– Sieheń pierwszy na niego runął! – krzyknięto.
– Ale ten go zabił!
– Zabił, ale broniąc się.
– In defensione vitae suae! – dodał inny, z prawem widać dobrze obznajomiony, jak to często z opryszkami bywa.
– Mości panowie! – zaskrzeczał setnik. – A cóż to wy myślicie, że mi śpieszno ciury się pozbywać? Sługa droższy teraz od szlachcica!… Zaprowadzimy go na sąd do pana rotmistrza Pobidzińskiego! Ale u jego miłości, sami wiecie, krótka sprawa: gałęzie lubi kukłami obwieszać. Prowadzić go!
Ruszyliśmy hurmem do domu, gdzie starszyzna roty gospodą stała. Pan Błudnicki z powrozem na szyi, obok ci topornicy, co mieli zbór zrąbać jako najbardziej pomstą dyszący, ale przecież pozwolili mi do mojego spętanego przyjaciela się przecisnąć i ramienia jego dotykać. On, idąc pośród tego tłumu, czosnkiem i potem owłosionych ciał woniejącego, uśmiechał się do mnie, a ja prosiłem go szeptem:
– Wujku, nie umieraj… Wujku, pożyj jeszcze trochę…
Głową kiwnął, uśmiechem obdarzył i pewnie byłby mi czuprynę potargał, gdyby nie miał rąk spętanych.
Na ten rumor, któryśmy pochodem się zbliżając, czynili, wybiegł z onego domu młody, smukły oficer – poznałem go zaraz, to był ten pan Dydyński, o którym nasz gość, z okna na rynek popatrzywszy, jako o „Jacku” był mówił. Wybiegł do nas rozchełstany, z gołą szablą w dłoni, wartownika mało co w pędzie nie wywróciwszy, ale kiedy ujrzał gromadę i jeńca na powrozie, stanął, usta ze zdumienia szeroko otworzył.
– Tomaszek! – zawołał. – Tyżeś to, szczenię? Z powrozem na szyi! W kozę się obróciłeś, pędraku? Niech cię! Albo może to nie ty?
– Ja, panie Dydyński – odezwał się jeniec i uśmiechnął się smutno.
– Czemu on tak? – zwrócił się pan Jacek Dydyński do namiestnika Tarnawskiego. – Jak zbrodzień jaki! Rozpętajcie go, to mój druh.
– Powoli, panie Dydyński – zaskrzeczał Tarnawski. – Powoli. Myśmy go tu na sąd przyprowadzili. Rotmistrz jest?
– Gdzie się, u diabła, miał podziać?! – na to pan Dydyński. I jak nie wrzaśnie: – Panie rotmistrzu! Towarzystwo cię prosi!
Z domu doniosło się buczenie. Po chwili ukazał się na progu pan rotmistrz, chłopisko olbrzymie, w samej koszuli wpuszczonej w hajdawery, bosy, bez szabli, pewnie z drzemki wyrwany.
– Co się tu dzieje? – huknął od proga.
– Popatrz, panie Wacławie – rzekł Dydyński. – Tomek Błudnicki z powrozem na szyi.
– Tomek? Jaki Tomek? – nie rozumiał pan rotmistrz.
– Błudnicki!
– Nie znam!
– Z Błudnik, panie Wacławie – tłumaczył Dydyński. – Do jednych szkół chodziliśmy, ale ja kilka lat starszy.
– I co jeszcze? – pyta rotmistrz nieufnie.
– Pod Moskwą za sprawę carowej Maryny stawał. W sapieżyńskich wojskach! Dzielnie stawał!
– A, w sapieżyńskich! Jak tak, to pójdź w me ramiona, chłopaczku! Pobidziński jestem, słyszałeś?
– Słyszałem, wasza miłość – rzekł mój przyjaciel. I wykrztusił: – Czołem biję.
– W ramiona! Cześć i sława dzielnemu żołnierzowi!
I pan rotmistrz, ku dziwowi nas wszystkich, objął spętanego mojego przyjaciela i ucałował w oba policzki.
– Rozwiązać go! Powrozy zdjąć! – rozkazał.
– Wasza miłość, myśmy go tu na sąd gorący przyprowadzili – wtrącił pan Tarnawski.
– No to co? Nie potrafimy go sądzić rozpętanego? Boimy się jednego sapieżyńca, ilu nas tu jest lisowczyków?
Zanim pan Tarnawski odpowiedział, już Zagwojski zabrał się do rozpętywania, a ja stałem obok i powróz, który mojemu przyjacielowi z szyi zdjęto, wziąłem i wokół pasa swojego okręciłem.
Pan rotmistrz spytał namiestnika:
– No to jak? Co ten młodzieniec nabroił?
– Rozkazowi mojemu się sprzeciwił – zaskrzeczał gniewnie Tarnawski.
– A to brzydko. Brzydko. Widać, posłuszeństwa nie wzbudzasz, panie namiestniku.
– Z dobytą szablą na toporników się rzucił!
– No i co? Dotrzymał mu któryś placu? – drwił rotmistrz.
– Sieheniowi głowę odrąbał – oskarżał dalej pan Tarnawski.
– Sieheń pierwszy zaatakował! – krzyknął ktoś z tyłu.
– Sieheń przymiotem był tknięty – mruknął pan Pobidziński. – Już mu niewiele życia zostało.
– Mała szkoda, krótki żal – zaśmiał się ktoś w tłumie.
– Tylko wojsko mi kaził! – dokończył pan Pobidziński. Powiódł wzrokiem po zebranym wokół towarzystwie. – To wszystko, co temu kawalerowi zarzucacie?
– Byłoby wszystko.
– No to koniec sądowi! Niewinny jak panna przed narodzeniem. Nie będziecie mi tu chyba przyjaciółmi moimi chojaki zdobić. Namiestniku, każ towarzystwu się rozejść.
– Jeszcze słówko – odezwał się mój cudem uratowany przyjaciel.
– Prosim – na to pan rotmistrz.
– A ze zborem jak będzie?
– Jakim zborem?
– Tym, co go ci żołnierze rąbać chcieli.
– Jak ma być? Chcą, niech rąbią. Co tobie do tego?
– O zbór poszło – przypomniał niedawny skazaniec. – Za ten zbór mało mi głowy nie ucięli.
– Co ci na tym zborze zależy? Przecieżeś nie heretyk!
– Nie! Ale…
– Kto go tam wie – szczeknął pan Tarnawski. – Głowę na pieńku położył, ani się nie przeżegnawszy.
– I o księdza nie prosił! – krzyknięto z tłumu.
– Bez rozgrzeszenia na tamten świat się wybierał!
– Prawda! Bezbożnik to!
– Głupiście i tyle! – zakrzyknął pan Dydyński. – Tym większa zuchwałość! Znam go, zawsze był śmiałek. I teraz też, potępieniem wiecznym zaryzykował, nie żeby jeno marnym życiem doczesnym! Zuch Tomaszek!
Mój przyjaciel zmilczał. Pan rotmistrz popatrzał na niego zatroskany.
– Widzę, chłopaku, że ci życie zbrzydło. Dobrze, zdarza się, ale mi powiedz, co za licho cię napadło, żeby na toporników moich się rzucać? Wystawili nas do wiatru nurkowie pohani, umknęli nam strawy i dziewcząt, to niech sobie chociaż drzazgi polecą na pociechę.
– To bezprawie – rzekł krótko mój przyjaciel.
– Głupiś, Tomaszku.
– Możem i głupi. Alem swoje wycierpiał, wasza miłość… I żal mi tego ludu. Na oczy ich nie widziałem, ale to gołym okiem widać, że pracowici i spokojni. Pod opieką królewską są…
– A toś trafił w płot, synu! – zaśmiał się rotmistrz. – Król Waza katolik zajadły i wszystkich tych sektantów strach jak nie lubi.
– Pewnie tak jest, jak wasza miłość prawisz. Ale nie mają sentymenty jego królewskiej mości znaczenia dla praw naszych. Król ma być ojcem całego narodu, musi jednaką opieką otaczać wszystkich obywateli. I tak czyni, choćby przeciw sercu. Wiele jest w tej Rzeczypospolitej nacji i wiar wiele, i niechby jedna przeciw drugiej powstała, piekło by się tu zrobiło… A waszmość, panie Wacławie, się królem zasłaniasz jako heretyków pogromcą, ale sam nie zawsze byłeś przeciw nim… Przecieżeś w rokoszu stawał przeciw królowi, z niejednym kalwinem sprzymierzony.
– Tak było! – przyznał ochoczo pan rotmistrz. – Polityka, panie bracie! Raz tak, a raz siak! Jak wygodnie… Pożyjesz, niejednego doświadczysz.
– Zbór trzeba zrąbać! – nastawał pan Tarnawski.
Rotmistrz zaśmiał się beztrosko.
– Słyszałeś przecież, panie namiestniku: upiera się chłopak, że bezprawie. Zostawić zbór w pokoju! – huknął rotmistrz. – Nie ma się co z tym śpieszyć. Albo wrócą tu kosturowcy i wtedy z nimi targi zaczniemy, albo na odchodnym cały Sańsk z dymem puścimy. Rozejść się, panowie!
Zaczęto się rozchodzić. Mój przyjaciel Błudnicki, otrzymawszy z powrotem swoje szablisko, zwrócił się do obu dowódców:
– Dzięki ci, panie rotmistrzu. I tobie dzięki, panie Jacku.
– Nie zajdziesz do nas? – zapraszał pan Dydyński. – Chodź, flaszę osuszymy.
– Nie mogę teraz. Starca mamy z tym chłopcem pod opieką.
– I konie musim sprowadzić, bo się rozbiegły! – przypomniałem.
– I konie sprowadzić – potwierdził pan Tomasz.
– To przyjdź o zmierzchu – zapraszał pan rotmistrz. – Przygody swoje opowiesz. A będzie komu – dodał znacząco. – Podjazdy posłałem, żeby młódek z okolicy nawieźli.
– Nie mogę, panie Wacławie – bronił się mój przyjaciel. – Pan Tarnawski mógłby im jeszcze krzywdę wyrządzić.
– Komu? – Olbrzymi rotmistrz nagle zrozumiał. – Ach, to ten chłopiec ze starcem chodzi?… Jak, panie Jacku, co ty na to? – dopytywał się i mnie strach wziął, bo było w jego słowach coś ukrytego.
– Ja nic – powiedział ów Jacek zimno.
– Nawiedzimy ich, co? – na to pan rotmistrz. – Nie oni do nas, to my do nich… Jak w przysłowiu o Mahomecie. Przyjdziemy po zachodzie słońca, panie Tomku! Wspomnimy stare dzieje… I na starego rzucimy okiem – dodał, a mnie mróz po kościach poszedł.
Szliśmy potem z przyjacielem moim przez ryneczek, trzymając się za ręce. Tak mi się wydało, że osłabł bardzo i gdyby nie ja, pewnie by na miejsce nie doszedł. Spytał mnie, czy się o niego bałem. „Tak – przyznałem – okrutniem się bał, wasza wielmożność. Ale ty, powiadam, tyś się nic a nic nie bał i aż mi dziwno”, dodałem. Wtedy on mi zaczął tłumaczyć, że to zgoła nie tak. Jeno w pewnej chwili poczuł, że go z życiem nic nie wiąże, co pan Pobidziński dobrze odgadł, i że to już po raz wtóry rzecz taka się mu przydarzyła. A ja nie mogłem tego zrozumieć, bo według mnie to strasznie dużo cudowności na świecie było, a wszystkie chciałem zobaczyć i własną ręką dotknąć. Tak sobie gwarzyliśmy, kiedyśmy raptem usłyszeli, że ktoś za nami biegnie, i zaraz wołanie nastąpiło:
– Wasza miłość! Wasza miłość!
Kogóż to zowią miłością? – myślałem, a to wołali mojego przyjaciela, który wcale się nie zdziwił, tylko zatrzymał się i odwrócił. Biegł ku nam pan Zagwojski.
– Wasza miłość – wykrztusił ów młodzieniec zdyszany. – Wasza miłość nie wziąłbyś mnie do siebie? Na służbę – dodał pośpiesznie.
– Nie rozumiem cię, panie Zagwojski – powiedział cicho mój przyjaciel. Strasznie mi się wydał zniemożony.
– Czego tu nie rozumieć. Przecieżeś pan wielu majętności. Chciałbym do ciebie w sługi się zapisać.
– Wybacz, panie Zagwojski, ale wciąż nie rozumiem. Życie mi uratowałeś, to prawda, wdzięczność ci winienem. Daj odpocząć, to ci konia wyszoruję, wody naniosę z krynicy. Ale sam ja sług nie potrzebuję.
– Pewnie się mylisz, wasza miłość. Wrócisz do Błudnik, to będziesz potrzebował ludzi wiernych i bronią robiących.
– Dość ich tam będzie.
– Ale co ty o nich wiesz? Tyleś lat doma nie był, tam może wszystko dnem do góry wywrócone, dokoła zaś masz wilcze gniazda, osady zbójeckie, Żurakowscy, Rosińscy, Diablęta Stadnickie, Humanaj, Komarniccy, bezprawie i samowola. Weź mnie, wasza miłość, do siebie.
– Czemu to właśnie u mnie szukasz służby? – spytał ze znużeniem w głosie mój przyjaciel.
– Bo cię znam, wielmożny panie. Widywałem cię u carowej Maryny.
Zdawało mi się, że mówiąc te słowa, młody pan Zagwojski zarumienił się.
– To jeszcze nie powód – mruknął mój przyjaciel.
– Pamiętam cię w Dmitrowie… Jak jej przed pijanym żołnierstwem broniłeś. Tego ci, wasza miłość, nigdy nie zapomnę i jeśli cię kiedy opuszczę, to tylko dla niej.
– Zagwojski jesteś?
– Z Zagwoździa Jędrzej.
– Ech, Jędrek, Jędrek… Opamiętaj się! Cóż to Zagwojski dla Mniszchówny?… A jeszcze takiej, co carową moskiewską była.
– Wasza miłość, wiem to wszystko…, ale polec mi dla niej wolno… Zresztą, nieraz ku mnie życzliwie pojrzała…
Mój wielmożny przyjaciel przez chwilę milczał. Potem odezwał się:
– Nie myślałem, że się jeszcze kto ku mnie garnąć będzie. Cóż, skoro sobie życzysz, panie Jędrku, porozmawiam z rotmistrzem.
– Uczyń to, uczyń! – zaklinał go Zagwojski. – Ja już tu dłużej nie mogę… Okrutniki to, łotry bez sumienia, głupie i próżne wewnątrz, jakby z pacholęctwa nie wyszli. Pobidziński zdrajca, za nic ma wszelkie zobowiązania, kolejno panów swych zdradza, to króla, to rokoszan, to Marynę, mużyków wieszał, bojarów wieszał, swoich wieszał, cum barbaris się łączył, wojsko okrada, ale go cierpią, bo sam łotr i ich łotrostwa toleruje. Duszę się tu, wasza miłość. Wyciągnij mnie z tego!
– Wyciągnę – obiecał pan Błudnicki i podał Zagwojskiemu rękę. – Przyjdź o zmierzchu, kiedy rotmistrz będzie.
Potem spoglądał za onym jasnowłosym młodzieńcem, jak pędem do swoich biegł, jak obok jabłoni się zatrzymał, podskoczył, kwiatu palcami dotknął i dalej pobiegł. Uśmiechnął się Błudnicki i obrócił, żeby pójść dalej, ale oto patrzaj, co się tworzy: stał pobladły, ciężko dysząc, a po chwili, uszedłszy kroków kilka, poszukał u ściany dłońmi przyzby – jak ślepiec.
– Ja tu posiedzę pacierzyk – dwa, Cyrylku, co? – powiedział, osunąwszy się na ławę. – A ty sam konie ściągniesz, dobrze, Cyrylku?
Znalazłem konie nad Sanem, na tym samym miejscu, gdzieśmy je z moim przyjacielem poili. Uwinąłem się, żeby je popędzić z powrotem, a jeden z lisowczyków, ów tęgi topornik, co mnie namawiał do bicia mojego spętanego przyjaciela, ten mi pomagał. Kiedy wreszcie konie znalazły się w stajni za budynkiem, wróciłem do onej przyzby, gdzie pan Błudnicki siedział, przymknąwszy oczy.
– Drzemiecie? – spytałem.
Otworzył oczy, popatrzył na mnie, jakby sobie usiłował przypomnieć, kto ja taki. I zaraz uśmiechnął się.
– Może – powiedział. – Śniłem pewnie…
– Lepiej wam teraz?
– Lepiej, chodźmy.
Nie puściłem jego ręki także wtedy, kiedyśmy się po schodach wspinali. Nagle zatrzymał się.
– Cyrylku – powiedział. – A przecież od mojego miecza dzisiaj głowa spadła.
Nie od razu pojąłem, że nie z chełpliwości to powiedział. Szarpnął mnie za rękę.
– Chodź.
Dziaduś, ujrzawszy nas, żalami wybuchnął:
– Gdzieżeście przepadali? Za łakociamiście pewnie u panów żołnierzy biegli. Tyle czasu, tyle czasu! Najść mnie ktoś mógł, ukrzywdzić, porwać… I głodny jestem, w brzuchu pusto, a nakarmić nie było komu.
– Och, Dziadku – powiedziałem – nic, tylko byście jedli a jedli!
Dziadek spochmurniał, łzami oczy kurze mu nabiegły. Żal mi się go zrobiło i myślałem właśnie, czym by go rozweselić, kiedy poczułem, jak mnie ucho zapiekło. Krzyknąłem z bólu i odwróciłem się, gniewny, do bitki gotowy, a to pan Błudnicki stoi obok mnie i nad uchem moim się znęca.
– Ty – warczy. – Ty, szczenię! Będziesz mi tu starcowi bezradnemu dokuczał! Dziadusiowi swojemu…!
– To nie mój Dziaduś – wyjąkałem, cały czerwony, a nie z bólu, lecz ze wstydu. – To obcy…
– Ach, obcy? Nie twój Dziaduś? No i co? Starzec pod twoją opieką… Uszanować trzeba! Dojdziesz tych lat, to zrozumiesz. Ile wycierpi człowiek na tej ziemi, zanim uda mu się zniedołężnieć!
Byłem mały i nie wszystko mogłem rozumem ogarniać, ale i tak to czułem, żem się od złej strony pokazał i z tego zmartwienia łzy zaczęły mi znowu płynąć.
– Nie płacz – mruknął Błudnicki. – To na nic. – Chwyciłem jego dłoń i ucałowałem. On szarpnął się. – Co ty? Po co to znowu?
– Ja Dziadusia przeproszę – powiedziałem cicho. Dziaduś jednak dosłyszał. Przydreptał ku nam.
– Co tam, Cyrylku, co tam – mruczał zawstydzony. – Pewnie słuszność masz, że jem dużo. Ale powiedz waszmość sam – zwrócił się do Błudnickiego – co mi czynić? Ani muzyki tu nie masz, ani ksiąg w drogę nie zabrałem. Żeby choć papier i pióra z inkaustem, pisaniem bym umysł zajął… A tak, prawda, jak to zwierzę, jeno byś wciąż żuł…
– Będziemy rybę gotować, zaraz z juszką zjemy – pocieszałem Dziadka.
Pan Tomasz tymczasem ogień w sionce rozpalił. Ja opowiadałem Dziadusiowi:
– Chcieli lisowczycy głowę ściąć naszemu gościowi.
– Nie powiadaj! – przeraził się Dziaduś.
– Prawda czysta. – Odwiązałem sznur, którymem się był przepasał, i z dumą rzuciłem go na stół. – Pojrzyjcie, tym był spętany. Na pieńku już głowę trzymał! Ale go któryś rozpoznał, że dzielny żołnierz i że carowej Marynie służył i tak go życiem darowali.
– Chwała Bogu!
– A on sam przedtem beznosemu lisowczykowi głowę odrąbał.
– Chwała Bogu – powtórzył Dziadek.
– Ogień płonie – rzekł mój przyjaciel, wchodząc. – Postawiłem wiadro z wodą na polewkę. Macie sól?
– Dziaduś ma – powiedziałem.
– Mam, mam – przytaknął stary i zaczął ukradkiem w torbie swojej grzebać. Po czym wyjął z niej bryłę ciemnej soli i podając mi ją, upomniał:
– Oszczędzaj.
Wyszedłem do sionki pilnować polewki. Tamci dwaj w izbie długo milczeli, nareszcie usłyszałem głos pana Błudnickiego:
– Nie udało się bez zbrodni do domu wrócić…
– Jakiej znowu zbrodni? – zgorszył się Dziaduś.
– Lisowczyka zabiłem. Sieheń go zwali.
– Zagrożony byłeś – przekonywał Dziadek.
– Pewnie. – Usłyszałem westchnienie. – Pewnie. Alem sobie raz był powiedział, po onej moskiewskiej potrzebie, że więcej szabli nie użyję. Miałem ją od Czehryna ze sobą, jakże inaczej, stepami do domu szedłem, między zbójcami, siczowcami, Tatarami się przedzierając… Nie lza było bezbronnym się wydać! Alem ufał sobie, że już krwi nie przeleję. Takem sobie był obiecał.
– Jak kosturowcy?
– Nie, nie jak oni, inaczej – usłyszałem zapewnienie pana Błudnickiego. Ogień huczał w hrubie i grzał mi policzki. – Oni Bogu słowo dali, a ja sobie. Tylko sobie… A sobie – podjął znużony głos mojego przyjaciela – sobie dotrzymać trudniej… Sieheń się nazywał.
Oczyściłem rybę i wrzuciłem do wiadra. I rzodkiew, i pietruszkę, com ją w komorze znalazł, dorzuciłem dla smaku. Tam w izbie długo trwała cisza, tak żem już myślał, iż posnęli i cicho się zachowywałem, kiedym nagle usłyszał, że mówią, i to o mnie mówią.
– Więc nie wnuczek to wasz, mój Cyrylek? – dopytywał się pan Błudnicki.
– Nie, nie wnuczek, znajomy przygodny.
– Kto on?
– Tego on sam nie wie – mówił Dziadek cicho, alem ja słyszał jego mowę świszczącą. – Sierota z jasyru tatarskiego odbity. Oficjalisty dworskiego dziecko, może i szlacheckie, ale wymordowani wszyscy świadkowie, cała okolica z dymem poszła. Aż za Niemen zawędrował, gdzie, powiada, u Hlebowiczów w dworze go trzymano. Pewnie Hlebowicze chcieli sobie z sieroty sługę wykształcić. – Zbliżyłem się na palcach do drzwi i słuchałem pilnie. Wciąż o mnie była mowa. – Ale to nie takie pacholę, żeby miało poprzestać na doglądaniu stajen pańskich i pędzeniu kmiotków na sianokosy. Głowa rozpalona, opowieści się nasłuchał i sam chce czegoś nadzwyczajnego zażyć.
– Uciekł im? – domyślił się pan Błudnicki.
– Spotkałem go przy drodze, jak wypoczywał. Siadłem obok, rozgadaliśmy się. Do Ziemi Świętej, powiada, idę, Grób Pański wyzwalać, zamki z muzułmankami zdobywać. Przed jednym i tym samym rodem uciekliśmy, powiadam – o tych Hlebowiczach mówię – ta idźmy w świat razem. I tak idziemy – ja Dziaduś, a on Wnusio. Daleko do Jeruzalem, ale ku latu idzie, nie przepadniemy.
– A waćpan przed kim uciekasz? – spytał pan Błudnicki.
– Ja? No cóż, nie będę przed tobą ukrywać: przed żoną.
– Taki wstręt czujesz?
– Nie, skądże. Przecież to Hlebowiczówna, a Hlebowicze znani z urody… Ona do tego młoda, pięćdziesiąt lat młodsza ode mnie! Wszelako popatrz waszmość, żyć beze mnie nie może, na arkanie by trzymała. Rządzić mną chce! Ja, panie bracie, do tego nie nawykły. Prawa nam zabezpieczają wolność skakania królowi do oczu, ale w małżeństwie już żadne prawo szlacheckiej niewoli się nie sprzeciwia. Wolę więc dziadem żebrzącym chodzić, niż na zamkowych komnatach jeńcem pani małżonki być.
– O jakich zamkowych komnatach prawisz?
– O moich.
– To masz zamek? – pytał z niedowierzaniem mój przyjaciel.
– Jakżebym miał nie mieć! Wiesz kto ja jestem? Wiesz? – Głos Dziadunia świszczał niecierpliwością: czuło się, że mu niezmiernie pilno z sekretu się zwierzyć. – Tylko nie powtarzaj nikomu – szepnął. – Ginwiłł jestem.
– Ginwiłł – powtórzył pan Błudnicki. Dziaduś osiągnął cel, bo w głosie mojego przyjaciela dosłyszałem zdumienie z nowym niedowierzaniem połączone.
– Kniaź?
– Tak! Kniaź Ginwiłł! Nie wierzysz? – Spojrzałem przez uchylone drzwi: Dziad zaczął się gorączkowo rozchełstywać, grzebał palcami pod koszulą na piersi, aż wreszcie łańcuch z medalionem na wierzch wydobył. – Popatrz. Widzisz?
– Matka Boska – stwierdził Błudnicki.
– Na inwers popatrz. Co widzisz? Kruk to, tak? Ginwiłłów „Korwin”, nieprawdaż?
– Prawda.
– I moje cyfry: „A” i „G”.
– Achacy Ginwiłł, starosta lidzki, niegdyś poseł na sejm – domyślił się mój przyjaciel.
– Trafiłeś! – Dziaduś zasapał zadowolony. – Cyrylku! – zawołał. – Cyrylku! Prędko ta rybna polewka będzie? Bom już całkiem osłabł. Czujesz waćpan, jak pietruszką pachnie?
– Czuję, wasza książęca mość.
– Zamilcz! – przeraził się książę-dziad. – Nie tytułuj! Vanitas vanitatum… Jam teraz dziad, co Jeruzalem swojego z Cyrylkiem szuka. Co mi tytuły, zamki, splendory. Ryby chcę, żeby brzuch pusty napełnić, a potem spać, a wyspawszy się – w drogę…
Ziściło się wiele z tego, czego pragnął. Polewka rybna była i najadł się on, bom mu wciąż dolewał, a on dziękował, nad dobrocią moją się rozpływał, w straszną pokorę się wpędził i takie miałem uczucie, że mu ona zadowolenie daje, owa pokora: to łzę ze wzruszenia spod powieki otrze, to pomlaszcze rozkosznie, a kiedy mu powiem, żeby brodę oczyścił, dziękuje i skwapliwie się czyści jak kot łapką. Aż do czkania brzuch napełnił, a potem powiedział:
– A teraz by podrzemać.
Pan Błudnicki zaprowadził go korytarzykiem do alkierza i tam, słomę na podłodze rozesławszy, przykazał mu legnąć.
– A nie wychodź stąd, wasza książęca mość – przestrzegł – bo goście mają mnie nawiedzić, których bynajmniej pewny nie jestem. Leż sobie tu cichutko, a my z chłopcem będziemy zaglądać.
– Bóg zapłać, Bóg zapłać – mruczał książę. – A żeś taki dobry, to i ja coś mam dla twych gości. Zadziwisz się co… – Zaczął grzebać w swojej dziadowskiej torbie, aż wreszcie znalazł to, czego szukał i z dumą podał Błudnickiemu. Był to ogarek świecy, krótkiej i grubej. – Chcesz? Chcesz? – radował się. – Popatrz: cyfry moje nie stopione widać. Z Ginwiłłów zamku… Bierz! I oszczędzaj – dodał swoim dziadowskim zwyczajem.
Po chwili jużeśmy słyszeli, jak chrapie.
O zmierzchu zwalili się goście: więc rotmistrz, więc Jacek Dydyński, raczył też przybyć po sąsiedzku pan Tarnawski. Za nimi wsunął się do izby młody Zagwojski. Nanieśli nam kiełbas (choć to był piątek, ale rotmistrz śmiejąc się rzekł, że można jeść, że one kiełbasy ryby przedstawują i kapelan je w tym celu przeżegnał, a zresztą północ niezadługo), antałek piwa przytaskali, chleba parę bochnów, świeżo w heretyckiej piekarni spieczonych, śliw suszonych i jabłek przeszłorocznych pół wora, choć mocno nadpsutych. Panowie za stołem siedli, a ja posługowałem, chociażem był mały. Dużom roboty nie miał, bo naszym gościom już ze łba dymiło, kiedy biesiadę zaczęli.
Rotmistrz pokrzykiwał, przechylając się przez stół i pięścią weń bijąc:
– Chcemy cię mieć u siebie, panie Tomaszu! Uważ, fawor jaki! Nie każdego tak radzi byśmy widzieli! Do nas chodź, żołnierzu! Tylko lisowczycy są godnymi bitnego męża kompanionami. Piersi pod pancerzem nie chowamy, łba pod hełmem nie kryjemy! Tyle żelaza przy nas, co u koni pod kopytami i przy boku! Dobrze mówię? Jak anioł – odpowiedział sam sobie i zaśmiał się. – Gońców posłałem na wsze strony z wieścią, żeby nurkom przekazano, iż jeśli we trzy dni nie wrócą, miasto im z dymem puszczę. Obaczymy, co wybiorą!
– Chyba tego waćpan nie uczynisz – odezwał się mój Błudnicki.
Sennie przy tym wyglądał, niemrawo mówił, jakby go to niewiele obchodziło. Podbidziński wybuchnął:
– Jak to nie uczynię? Za kogo mnie masz?
– Nie, kochany, nie uczynisz – włączył się nagle do sporu komendant Dydyński.
– Czemu? Kto zabroni? – nie rozumiał rotmistrz.
– Po co ci Sańsk palić, kiedy to nie kosturowców posesja?
– A czyja?
– Bełzeckiego. A to pan wpływowy!
– I co z tego? Spalę i tak! Myślisz, że się go boję? Niech spróbuje warknąć, Bolatyn mu szturmem weźmiemy i z dymem puścimy. Tak, panie Błudnicki, puścimy paniątko z dymem i jeszcze zasługę będziemy mieć, żeśmy pysznych upokorzyli!
– Bełzecki panów braci skrzyknie – zapowiadał Dydyński. – Balów, Sieneńskich, nawet Mniszchów. Nie zdzierżymy, kochany, nie.
– Lubisz straszyć – mruknął rotmistrz.
– A ty palić.
– Zepsiałeś, panie Jacku! Całkiem fantazję straciłeś. Chyba się twojej przyjaźni wyrzeknę… Tomaszku, pójdź w me ramiona. Chodź do nas, setnikiem mianuję, niewiasty same ci będą w ręce leźć. Zresztą po co odkładać na potem, zaraz skocz do mnie na kwaterę, wyswatasz się i wrócisz, ona tam śpi opita, obudzić możesz, a to i śpiącą poswadźbisz, nie ubędzie jej… Jezu, aleś ty panie Tomku nędzny, gorzej łaziebnika, ani kaftana, ani pludrów jak należy. Konia masz? Nie masz konia! Damy. U pana Tarnawskiego setnikiem będziesz! To jak?
– Do domu śpieszę – powiedział mój przyjaciel.
– Zgoda, skocz do domu. Zerkniesz na domowe progi, pokłonisz się, gotowiznę pobierzesz i wrócisz. Tydzień permisji! Ręka?
– Nie, panie rotmistrzu… Za starym na wojaczkę.
– Za stary! – wstrząsnął się Tarnawski, który łeb miał mocno szpakowaty. – Co ja mam powiedzieć? Piąty krzyżyk zacząłem, ale innego dla siebie życia jak na koniu nie widzę.
– Ale kiedy siadasz na koń, łamie cię w krzyżu, łamie? – dogadywał rotmistrz.
– Nie za bardzo – bronił się Tarnawski.
– Łżesz! Widziałem raz, jakeś stękał. Ale ukrywasz to przed nami, żebyśmy zaś ci nie kazali do dom wrócić, przy piecu siedzieć. Odejść powinieneś, panie Tarnawski, albo polec zgoła, żeby młodym plac zrobić! – Tarnawski słuchał tego z głową pochyloną, purpurowiejąc coraz bardziej. Pan rotmistrz nie raczył zauważyć, zwrócił się do mojego przyjaciela: – Ile sobie zim liczysz?
– Dwadzieścia sześć, wasza miłość.
– Młokos!
– Umierałem wielokrotnie – na to pan Błudnicki. – A choćby dzisiaj… – Dodał, pomilczawszy: – Osiem lat w domu nie byłem.
– I jakbyś wcale się nie kwapił – zauważył pan Tarnawski.
– Od pewnego czasu, prawda, już mi mało śpieszno – przyznał mój przyjaciel. – Jeszcze miesiąc temu… Umknąłem znad Donu, jak tylko lody pękać zaczęły, ledwom przez krę zdążył. Ale już gdzieś koło Kijowa doszła mnie wieść, że ojciec pół roku jak nie żyje. Macocha w Błudnikach rządzi… Co mi teraz Błudniki!
– Swoje odebrać musisz – rzekł pan Tarnawski.
– I siostrę masz – przypomniał Jacek.
– Siostra, prawda… – Mój przyjaciel westchnął. – Nigdy między nami bliskości nie było.
Pan Jacek Dydyński przyzwał mnie palcem. Przyskoczyłem z dzbanem. On do mnie:
– Nalej. Jemu nalej, huncwocie, bo sierota! – warczał, wskazując na mojego przyjaciela. – Tomek – mówił roztkliwiony stolnikowic. – Za duszę twojego ojca! To nie był byle kto, twój ojciec, żebyś wiedział, bitny i przemyślny, rachował jak Żyd, pracował jak Niemiec, a bił się, jak szlachcic bić się powinien, i o nas, żołnierzykach ubogich, nie zapominał, szczodrze stacje nam wyznaczał i za jego rządów nie śmieliby nurkowie od powinności się uchylać. Surowy był! I światły był. Niech spoczywa w spokoju – zakończył.
– Amen – dodał pan Tarnawski.
Rotmistrz drzemał ze zwieszoną głową. A Dydyński ciągnął:
– Światły był, tak! Na prawie się znał jak jurysta najbieglejszy! I taki człowiek przepadł… Słuchaj mnie, Tomku, znać cię nie zechcę, jeśli się o jego głowę nie upomnisz!
– Nie rozumiem cię, panie Jacku. Przed kim mam się o jego głowę upomnieć?
– Przed trybunałem. – Widząc, że mój przyjaciel nadal nie rozumie, czego od niego chcą, pan Dydyński naskoczył: – Tomek? Tomek, nie udawaj! Chyba ty nie wierzysz, że ojciec twój naturalną śmiercią odszedł?
– A jak?
– W pełni sił, przed pięćdziesiątką?… – Dydyński zmrużył lewe oko.
– Zdarza się, panie Jacku. Młodość miał ciężką. Ran mnogość.
– Daj, Boże, każdemu… I nie pleć, posłuchaj lepiej, co ludzie mówią.
– A co mówią?
– Że sprawa niewyraźna.
– Tylko tyle?
– Ja wiem tylko tyle.
– A kto się mógł ojcu przysłużyć?
– Nie wiadomo.
– Macocha?
– Może.
– Pewnie ona – odezwał się pan Tarnawski.
– Jaki by miała w tym cel?
– Taki, żeby wdową zostać. Majątkiem rządzić. Albo za innego wyjść.
Dotąd milczący Zagwojski odezwał się z kąta:
– Uchwyciłeś ją, panie namiestniku, in recenti?
– Słuszna uwaga, panie Jędrzeju – rzekł mój przyjaciel. – Nie sztuka zbrodnię węszyć. Obwiedzenia głowy nie było, to znaczy, że nikt nie jest podejrzany.
– Ale ja bym na twoim miejscu nie popuścił – powiedział Dydyński. – Twój to ojciec i twój synowski obowiązek pomścić się na mordercy.
– Jeśli był morderca – rzucił z kąta Zagwojski.
– Jego obowiązek stwierdzić, ludziom gęby zatkać! – zawołał Dydyński.
– Dla ludzi – westchnął Błudnicki. – Dla ludzi… Chciałbym, panie Jacku, żyć dla siebie. Panie rotmistrzu! – zawołał.
Pobidziński wzdrygnął się, otworzył oczy.
– Chodź ze mną – mruknął. – Wyswatasz się, Tomku. Co ma się potem trafić, to do spółki będzie.
– Wasza miłość, ustąp mi Zagwojskiego.
– A to dlaczego? – zdziwił się rotmistrz.
– Sługa mi potrzebny zbrojny i wierny. A my obaj towarzyszami broni jesteśmy jeszcze z wojsk Maryny.
– Tedyście spowinowaceni – zaśmiał się Pobidziński. – Ale ja zaciągi teraz czynię, do Wołoch z panem Hommonayem się wybieramy, pan pułkownik po całym województwie ruskim w poszukiwaniu chętnych rozjeżdża, łeb mi ukręci, że ludzi zwalniam.
– Rozumiem, wasza miłość. Powiadał mi jednak przed chwilą pan Dydyński, że jest podejrzenie, iż ojca mego skrytobójczo zabito. Będę zmuszony sprawców znaleźć i sąd nad nimi odprawić.
– Święta sprawa! – zawołał rotmistrz.
– A ja samotny jak palec.
– Sameś sobie winien.
– Wasza miłość, pan Zagwojski chciałby mi służyć.
– Chciałbyś, Zagwojski?
– Tak jest, panie rotmistrzu! – zawołał młodzieniec, zrywając się.
– A ile ci żołdu jestem winien? – spytał rotmistrz.
– Za cały ubiegły rok i cztery miesiące bieżącego, wasza miłość.
– Nie mam! – Pobidziński uderzył otwartą dłonią w stół.
– Wiem, wasza miłość, i nie żądam, byleś tylko ze służby zwolnił.
– A podpiszesz mi rewers, żeś żołd otrzymał? – spytał bezczelnie rotmistrz. – Usługa za usługę, panie Zagwojski. Chcesz na wolność, to podpisz. Nie chcesz, to będziesz musiał służyć, a odejdziesz samowolnie, za dezertera policzę.
– Podpiszę, wasza miłość – powiedział Zagwojski. Rotmistrz wyjął zza pazuchy pomięty arkusz papieru.
– Leć z tym do rachmistrza i podpisuj – powiedział. A kiedy Zagwojski wyszedł, dodał, wskazując na drzwi: – Widzisz, jaki on jest? Do każdego fałszu zdolny. Pieniędzy nie bierze, a podpisze. Uważaj na niego, panie Tomku!
Parsknąłem śmiechem. Pobidziński spojrzał na mnie, oczy miał wypukłe, złością tak świecące, aż struchlałem.
– A ty tu czego? Co za śmiechy? Zaraz u mnie zapłaczesz!
– To sierota – wstawił się mój przyjaciel.
– Sierota? – Te jego wypukłe oczy przechyliły się do góry, tak że mi się wydało, że na czole je ma. – Prawda, sierota, z onym starcem chodzi. A starzec twój gdzie?
– Śpi, wasza miłość – odpowiedział Błudnicki.
– Daj na niego spojrzeć!
– Sen ma delikatny – tłumaczył pan Tomasz. – Lepiej go nie płoszyć.
Pobidziński nic nie odpowiedział, wstał zza stołu, latarnię ujął i spytał władczo:
– Gdzie on?
– Poprowadzę – powiedział cicho mój przyjaciel.
Przeszedł korytarzykiem do alkierza, za nim Pobidziński i pan Jacek, na końcu ja. Latarnia oblała posłanie Dziadusia rudym blaskiem, zerwał się on, stare kości zatrzeszczały, jęknął, oczy dłonią przysłonił.
– Leosiu – zamruczał. – Leosiu, co się dzieje?
– Dziad to zwykły – przekonywał rotmistrza pan Błudnicki.
– Odsłoń się! – rozkazał pan rotmistrz i Dziaduś usłuchał, dłoń od twarzy odjął, patrzył na nas tylko kurzymi oczyma. Rotmistrz oblał rudym światłem czubek siwej głowy. – On! – zdecydował. I powiedział Dziadusiowi: – Śpij, dziadku, nie turbuj się.
Wróciliśmy do izby. Rotmistrz, odstawiwszy latarnię, zagadnął:
– Wiecie, waćpanowie, kto to jest?
Nikt nie pośpieszył z odpowiedzią.
– To jest kniaź Ginwiłł, nikt inny. Tak jak go opisano. – Wyciągnął rękę w moją stronę. – A to jest ono pacholę, co od Hlebowiczów niewdzięczne uciekło. Zmówili się i razem w świat poszli.
– I co w tym złego? – spytał, siląc się na spokój, mój przyjaciel.
– Złego nie ma nic, raczej coś dobrego. – Pobidziński zaśmiał się. – Stary kniaź dekretem królewskim został ubezwłasnowolniony, rozumiecie i pod kuratelą jest swojej nadobnej małżonki, rozumiecie, Hlebowiczówny z domu. Kniahini go po całej Polsce szuka, a za znalezienie i dostarczenie do domu nagrodę wyznaczyła. Sowitą!
– Tak jej na starym mężu zależy? – zdziwił się pan Dydyński.
– Woli go ona mieć przy sobie, bo się obawia, że kniaź na dwór królewski trafi, o odwołanie dekretu się postara i na powrót majętnościami rozporządzać będzie. A waść jak o nim myślisz? Winien być pod kuratelą czy nie? – zwrócił się rotmistrz do mojego przyjaciela.
– Opieki starość tylko jego wymaga – odpowiedział mój przyjaciel. – Poza tym nic mu zarzucić nie można. Rozumuje on nie gorzej od nas.
Pobidziński znowu się hucznie zaśmiał.
– Tak myślałem! Wyłudziła dekret kniahini w obawie niekorzystnego zapisu… – Rotmistrz rzucił okiem w stronę alkierzyka. – Niech śpi – powiedział. – A i nam chyba pora. Służba nie drużba. To nie chcesz dzielić żołnierskiego losu? – dodał na pożegnanie.
Pan Błudnicki już i nie odpowiadał. Kiedy goście wyszli, to my z panem Zagwojskim, który zaraz nadszedł, zmawialiśmy pacierze, podczas gdy nasz przyjaciel stał przy oknie i na rynek pozierał, pośrodku którego ognisko płonęło. Widziałem sporo koni uwiązanych do drzewek, widziałem zmieniające się straże. Widziałem domy spurpurowiałe od ruchliwych odblasków ognia. Pan Błudnicki drzwi mieszkania oglądał, żałował, że nowochrzczeńcy ryglów nie zrobili, przysunął więc stół pod same drzwi, czuprynę mi potargał, powiedział: „jutro włosy wymyjemy”. Wreszcie pokładliśmy się spać.
Spałem niespokojnie, jak w gorączce. Widzenia miałem: głowy zlatują, krew bucha, konie rozbiegły się i ludzkim głosem płaczą… Straszne to były sny. Raz czy dwa krzyknąć chciałem, ale ktoś mi ręką gardło ściskał. Słyszałem strzelaninę, skrzypienie kół. Werble biły. Otworzyłem oczy. Światło księżyca osrebrzało izbę. Stół spode drzwi sam ku nam sunął, potem drzwi się otworzyły. Na progu stał pan Jacek Dydyński.
„Zabić przyszedł!” – pomyślałem przerażony. Zabić i obrabować, bom spostrzegł, że w ręku sak trzymał. Postąpił krok do przodu, a ja wciąż małodusznie milczałem.
– Śpicie? – odezwał się cicho. – Wstawać trzeba!
Mój przyjaciel zerwał się z podłogi.
– Co się stało? – zawołał.
– Uciekać musicie – mówił szybko Dydyński. – Ocknij się, Tomku. Zabieraj starego i uciekaj z nim. Pobidziński chce go pojmać i małżonce za nagrodą oddać.
– Łotr – mruknął Błudnicki.
– Taki jest, nie zmienisz go. Tomek, niewiele nas to w końcu obchodzi, ale czemu starego pod kuratelę oddawać, jeśli on spod niej uciekł?
– Dokąd nam z nim? – zastanawiał się mój przyjaciel. – Do Błudnik?
– Nie, w Błudnikach najpierwej będą szukać. Powiem ci dokąd. Do kosturowców z nim ciągnij, pod ich opiekę go oddaj, on się tam między różnymi brodaczami straci, a chleba mu oni nie poskąpią.
– A co, jeśli Pobidziński zechce go nowochrzczeńcom siłą odbić?
– Ja mu to ze łba wybiję. Znowu się na przemożną opiekę pana Bełzeckiego powołam i na co się jeszcze da… W Błudnikach mógłbyś mieć ze starostą kłopot, bo przecież dekret jest!…
– Panie Jacku, a dlaczego ci przyszło na myśl, że ja się tym starym zaopiekuję? Mnie do domu czas, a on mnie po prawdzie nie brat i nie swat.
– A kto, Tomaszku, kto? – pytał gorącym szeptem Dydyński. – Ja się zająć tym nie mogę, służba, Tomaszku, ja muszę od tej sprawy z daleka, bo mnie rotmistrz zdrajcą okrzyknie. Słuchaj teraz. Weźmiesz trzy z moich koni, pasą się za murami, uprzedziłem ciurę, podprowadzi je. Dwa mi odeślesz, a jednego sobie zostawisz, kiedyś zapłacisz… Hasło dziś „Maryna”, odzew: „Moskwa”. A tu… – Jacek zawahał się. – Tu w worze trochę darów ode mnie. Nie dziękuj, z wojny wszystko, szablą nabyte. Dla ciebie kaftan, pludry, koszula z jedwabiu, buty miękkie, żebyś mi trochę do szlachcica był podobniejszy… I dla siostry coś – chustka jedwabna, gorsecik, naszyjnik z kamyków świecących, żebyś jak nędzarz do domu nie wracał.
– Panie Jacku!
– Co?
– Mało jest takich ludzi jak ty.
– Mało? Bo ich wyrżnięto – powiedział Jacek. – Dali się wysiekać, głupcy. Ale ja się nie dam. I ty się nie daj!
– A mnie co grozi? Ja nikomu w drogę nie wejdę.
– Jużem to widział – na to Jacek. – To ci tylko powiem: jeśli twojego ojca zamordowano, to i ciebie, jego dziedzica i mściciela, zechcą zgładzić.
– Z czego to wnosisz?
– Z niczego. Przyglądam się życiu i miarkuję. No, to zbierajcie się!
Mój przyjaciel spojrzał przez okno. Straże krążyły po rynku, ognisko płonęło, ktoś dorzucił chrustu i snop strzelił w górę.
– Źle by było – powiedział – gdyby do czegoś doszło, a ja z nóg padać będę. Pośpię trochę, a ty, Cyrylku, czuwaj – zwrócił się do mnie. – A kiedy zobaczysz, że straże się zmieniają, obudzisz mnie. Ruszymy, zanim świtać zacznie.
Więc oni spali, a ja czuwałem, mamrocząc pod nosem rozmowy różne wyobrażone – a to z księżniczkami z saraceńskich haremów wyzwalanymi, a to z niepokornymi Indiów wojownikami. A kiedy zobaczyłem, że gwiazdy zaczynają z nieba pierzchać i tylko jedna zaranna świeci, obudziłem mojego przyjaciela.
– Straże się nie zmieniają – rzekłem – ale gwiazdy nikną.
W mig się zachełstał i przygotował do drogi. Potem szarpnął za ramię pana Zagwojskiego.
– Panie Zagwojski – powiedział, gdy ten otworzył oczy. – Uciekam ze starym kniaziem i chłopcem przed pościgiem rotmistrza. Chce on starego za nagrodą sprzedać pod kuratelę. Czy jeszcze trwasz przy tym, żeby przy mnie być?
– Tak jest, wasza miłość.
– Tedy obudź kniazia i wyszykuj go do drogi.
I tak ruszyliśmy we czterech.
I tak ruszyli we czterech.
Wtedy byłem sam, przypomniał sobie. Wtedy, gdy wymykał się z chutoru nad Donem. Noc jeszcze była, Agafia spała, rozrzucone nogi wystawały spod pierzyny, sen miała mocny, równy, ale niechby kur dwakroć zapiał, a wnet by się ocknęła, jak żołnierz na pobudkę. Jej dzieci też spały – słyszał, stojąc u drzwi, ich równe oddechy, tylko to najmłodsze, kokluszem obłożne, krztusiło się przez sen. Narzuciłem kusy kożuszek na rubachę, przypomniał sobie, buty wetknąłem pod pachę. Drzwi skrzypnęły, dziecko zakaszlało. Zamarłem, ale nic się nie stało. Agafia nadal spała. Poczuł tkliwość dla jej czworga dzieci, dla tej ciepłej, sennej izby, którą porzucał. Bosymi stopami szorowałem po przymarzłym błocie, szkliwo pękało z trzaskiem, jeszcze teraz mam go w uszach. Puścił Cyryla przodem, ujął kniazia pod ramię. Boże, westchnął, wciąż uciekam, wciąż się komuś wymykam. I zawsze o tej samej porze – kiedy niebo i ziemia szarzeją. Biełka zaszczekała radośnie, skoczyła mi na piersi, nie chciała odstąpić, biegła wytrwale aż za chutor, dopiero kiedy zacząłem w jar się spuszczać, przystanęła. Rozkazał jej wtedy: „do domu, Biełka, domój dawaj”, popatrzyła nań żałośnie, zrozumiała, ogon podwinęła i zawróciła do chutoru. Dalej szedł sam. Na zachód.
Teraz on kroczył przodem, chłopiec trzymał za rękę kniazia, Zagwojski zamykał pochód. Cisza zstąpiła na rynek, ognisko dogasało, straże snuły się niemrawe. Zagwojski wyprowadził z podwórza swojego konia, w mig go oporządził. Usłyszeli dalekie pianie kogutów z odległych jakichś wiosek. Późno, pomyślał, trzeba się śpieszyć. Agafia obudziła się, spojrzała na puste miejsce na pryczy – gdzie się podział ten czortowy Polak? – Foma, Fomuszka, kuda diełsja, proklatyj? Szlachcic wiarołomny, Foma niewierny, pomyślała z gniewem, pociągnęło w końcu grzeszną duszę do puchów pańskich! A może tylko ramionami wzruszyła, westchnęła z rezygnacją: wiedziałam, że tak się skończy, nie wytrzyma bez swoich, przecież on pan, a ja Kozaczka prosta, przecież on do miast i pałaców priwykszyj, a tu step i step, jary i chełmy, i znowu step, musiał uciec ode mnie Tomasz niewierny. A tam już jej mąż Kozak z żołnierskiej tułaczki wrócił, znowu Agafia ma kogo do babiej piersi tulić, komu onuce i rubachy przepierać i plecy szorować.
Chłopiec przystanął i obejrzał się na niego. Naprzód, Cyrylku, stale naprzód. Ech, gdyby pan Tarnawski choć odrobinę podejrzewał, kto mu się spod nosa wymknął, zaraz by nam drogę zagrodził! Szczęściem, śpi napojem struty i tylko pęcherz przepełniony go uciska. Ich kroki głucho dudniły na klepce drewnianej. Wyminęli senne patrole, co się przy ognisku grzały, wcisnęli się na Bednarską ulicę. We wnęce domu stał bosy lisowczyk, w hajdawerach i bez koszuli, trzymał się za brzuch, usiłując rzygnąć w ścianę. „Chorujesz?” – mruknął Tomasz, przechodząc. Lisowczyk obrócił ku niemu wzrok zamglony i wywarczał: „Kto tę gorzałę na naszą mękę wymyślił?”. Cyryl zachichotał, Tomasz położył palec na ustach: spokój! Doszli do wylotu ulicy, za którą łąki szeroko się rozrzuciły, zsiniałe od przedbrzasku, z lekką mgiełką oparów unoszących się nad nimi. W oddali stała nieruchomo czarna ściana lasu.
Znowu usłyszał dalekie pianie kogutów. I zaraz, o wiele bliżej, rżenie koni. Zagwojski skoczył na swoim w tamtą stronę, po chwili wrócił z trzema wierzchowcami i ciurą pana Jacka.
– To te – powiedział. – Osiodłane, tylko popręgi wzmocnić i wędzidło wrzucić.
Tomasz poklepał ciepły, muskularny zad zwierzęcia. Więc koń, pomyślał z rozrzewnieniem. Nareszcie koń – po tysiącach mil pieszej wędrówki. Pomógł staremu dosiąść wierzchowca, spytał:
– Utrzymasz się, ojczulku?
– Ho! – odpowiedział stary. – Nie będę wam ciężarem.
– O ciebie tu właśnie chodzi, kniaziu. My możemy w Sańsku ucztować.
– Prawda, prawda. Dzięki za uczynność.
Tomasz dosiadł konia, poklepał go po szyi. Rozrzewnionyś, szczęśliwy – pomyślał – bo masz konia, suknie czyste w jukach, młodzieńca dzielnego, co ci swoje służby ofiarował. Byle co cię rozrzewnia, stary żołnierzu, czas byłoby zmądrzeć. Zwrócił się do Zagwojskiego:
– Panie Jędrku, pokłusuj przodem… Czy tam jakichś czujek nie ma…
Zagwojski skoczył w szarość, zatarł się w niej wkrótce wraz z koniem jak w otchłani. Kiedy znowu się pojawił, zameldował:
– Są jakieś patrole, ale tak myślę, że wstrętu czynić nie będą. Spieszmy się, wasza miłość, bo rychło pobudka.
Ruszyli, ale nie galopem, żeby nadmiernym pośpiechem nie zwrócić uwagi tych z miasteczka. Zagwojski skakał pierwszy, Tomasz zamykał pochód. Przy brodzie okrzyknięto ich. Lisowczycy.
– To ci? – zwrócili się do Zagwojskiego.
– Ci – odpowiedział.
Jeden z lisowczyków, bawiąc się krócicą, zagadnął Tomasza:
– A ciebie to znam.
– To się cieszę.
– Widziałem cię spętanego, a potem jak cię rotmistrz ułaskawił.
– Dobrześ zapamiętał.
– I dokąd tak wczas? – spytał lisowczyk, zaglądając krócicy w rurę.
– Do domu.
– A ci czego z tobą? – Lisowczyk wskazał na kniazia i Cyryla.
– Goście moi.
– A mnie w gości nie zaprosisz?
– Przyjeżdżaj do Błudnik, głodny nie będziesz.
Lisowczyk spojrzał nań ostro.
– I powiadasz, że masz zezwolenie rotmistrza?
– Mam. Przecież widziałeś, jak mi życie uratował.
– Widziałem. – Nagle lisowczyk warknął: – Hasło?
– Maryna.