Przed wielką pauzą - Józef Hen - ebook + książka

Przed wielką pauzą ebook

Józef Hen

0,0

Opis

Pierwsza powieść z cyklu Teatr Heroda (kolejne to Opór i Nikt nie woła).
Wszystkie te książki cechuje tak charakterystyczna dla prozy Hena żywość, barwność, humor i zmysłowość. Nie jest to autobiografia, ale odniesienia do własnego życiorysu pisarza są niewątpliwe.

 

Warszawa. Ostatnie miesiące przed wojną. Gwar kamienicy przy Nalewkach, klatka schodowa pełna mieszkańców, którzy spierają się, czy Niemcy wejdą czy nie. Argumenty racjonalne i te intuicyjne wzajemnie się przeplatają. Ale w gruncie rzeczy większość na koniec dnia myśli, że jakoś się to wszystko ułoży…

 

Bożek, tuż przed małą maturą, zakochuje się bez pamięci w koleżance, która jednak go nie zauważa, sąsiadka za to zaprasza go do siebie zbyt często. Siostrę Bożka próbują wydać za mąż, a ona i tak kocha innego…

 

Życie toczy się z dnia na dzień, normalnie; śniadanie, praca, szkoła, sen. Jakby zbliżająca się rzeczywistość miała nigdy nie nadejść…

 

 

 

Można naprawdę się wczuć w te dni ostatnie wolności i spokoju, w Warszawę wesołą, rozhukaną, pełną wigoru i nadziei na przyszłość.

 

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Usły­szał ko­mendę „pad­nij” i rzu­cił się na zie­mię. Ude­rzył dło­nią w piach, syp­nęło w oczy i mię­dzy zęby, jak na woj­nie – po­my­ślał – jak na praw­dzi­wej woj­nie. Padł zręcz­nie, chyba nie go­rzej od in­nych, nie, nie go­rzej – zde­cy­do­wał, wy­plu­wa­jąc piach. Za­raz bę­dzie „po­wstań”. Po­tem znów „pad­nij” i znowu „po­wstań”. Nie, na praw­dzi­wej woj­nie tego nie ma, żad­nej ta­kiej me­cha­nicz­nej gim­na­styki, cho­ciaż pew­nie też bywa żółty, sypki piach, ja­kiś rzadki la­sek, jak ten przed nami, ta­kie same ły­siny po­lan i kępy wrzo­so­wisk. We wło­sach pia­sek, w rę­ka­wach bluzy pia­sek. Ka­pral za­snął, nie sły­chać ko­mendy „po­wstań”, za koł­nie­rzem piach, nad głową szum wrzo­so­wisk, a może to ja się zdrzem­ną­łem, po­my­ślał Bo­żek, może już jest wojna, do­koła trupy, mar­twa ci­sza, Raj­ski trup, Gold­man trup, Sy­ski, Rze­czu­cha, wszy­scy. Obok dy­szał Blady Mu­cha. Zdaje się, że po swo­jemu klął. Ział or­dy­nar­nymi sło­wami jak ka­ra­bin ma­szy­nowy ogniem z fortu w Do­uau­mont, który Bo­żek wi­dział na fil­mie. – Co się stało? – spy­tał Bo­żek. – Po­dar­łem spodnie. – À la gu­erre comme à la gu­erre[1] – po­cie­szał Bla­dego. – Spró­buj po­wie­dzieć to mo­jej ma­mie.

Chciał przy­rzec, że po­wie, kiedy usły­szał do­bie­ga­jący z góry głos ka­prala. Wy­try­skał z dłu­giej, wą­skiej rury, gdzieś od jej prze­ciw­le­głego końca, żeby wy­nu­rzyć się nad sa­mym uchem sze­roko jak z tuby gra­mo­fo­no­wej. Wszystko od­wrot­nie niż u prze­cięt­nego uczniaka, który ma zwy­czaj po­ły­kać koń­cówki. Ka­pral wy­rzu­cił z sie­bie naj­pierw sze­reg szyb­kich, za­tar­tych słów, a po­tem rąb­nął po­wolną i do­bitną kon­klu­zję:

– Bie­giem na­przód arrrsz!

Bo­żek ze­rwał się. Cho­lerny piach, trzy­mał jak na po­wro­zie. Do­biegł do wznie­sie­nia, weź­mie je, da radę, wszyst­kiemu da radę. Za długo to trwało, za długo, nogi jak z oło­wiu, jak w cięż­kim śnie, grzę­zną w pia­chu. Ka­pral po­my­śli, że je­stem do ni­czego. Przez ten piach. Buty jak od­waż­niki. Wszystko ten piach. Bo nie był żoł­nie­rzem gor­szym od in­nych. Po­rucz­nik Ła­ski, który ob­ser­wo­wał ćwi­cze­nia z da­leka, chyba to już spo­strzegł.

– Stój! – usły­szał ostry głos ka­prala.

Sta­nął. Na­gle mu się wy­dało, że jest sam na pu­stej po­la­nie, sam jak za­błą­kane drzewo, świetny cel dla nie­przy­ja­ciel­skiego Strzelca. Spoj­rzał w bok: mi­gnęły płaty pia­chu i ciemne kępy wrzo­so­wisk. Z lasu spo­glą­dały lufy nie­przy­ja­ciel­skich ce­ka­emów. Mieli go na muszce. Już im nie ucieknę.

– Ja? – spy­tał, od­wra­ca­jąc się.

– Tak, wy.

Mały, chudy ka­pral, o twa­rzy na­bie­głej krwią (ogo­rzały, my­ślał Bo­żek, czy koł­nie­rzyk go uci­ska?), z tru­dem wstrzy­my­wał śmiech.

– Do mnie bie­giem marsz! – roz­ka­zał.

Bie­giem to bie­giem, na ka­lekę nie tra­fiło. Bo­żek pod­biegł i za­sa­lu­to­wał.

– Wy, ju­nak... na­zwi­sko! – świ­snął ka­pral. Już opa­no­wał śmiech, głos brzmiał po­wagą i tylko w zie­lo­nych oczach cza­iły się iskierki roz­ba­wie­nia.

– Ber­gen, mel­duję po­słusz­nie – od­po­wie­dział Bo­żek.

– Wy, ju­nak Ber­gen, pew­nie też zbie­ra­cie się być ofi­ce­rem? – spy­tał ka­pral, mru­żąc oczy i bez tego wą­skie jak szpa­reczki.

Bo­żek nie od­po­wie­dział. Ka­pral chwilę się za­sta­na­wiał – i wró­cił do służ­bi­stego tonu.

– Ju­nak Ber­gen, jaka była ko­menda?

– Na­przód bie­giem marsz.

– Nie, Ber­gen, kła­mie­cie jak Cy­gan na jar­marku. Od le­wego skrzy­dła ko­lejno na­przód bie­giem marsz – taka była ko­menda! A wy co, na le­wym skrzy­dle je­ste­ście?

– Nie, pa­nie ka­pralu. Ale mel­duję po­słusz­nie, że nie do­sły­sza­łem.

– Dla­czego? W ucho dziob­nięty? Kto jesz­cze nie do­sły­szał?

Zgło­sił się Mu­cha i jesz­cze dwóch. Ka­pral wy­dał ko­mendę:

– Wy, wy czte­rej – dzie­sięć razy na d... siad!

Do­bra jest, można i tak, wojny nie ma, jest za­bawa, Bo­żek sia­dał i pod­no­sił się, ka­pral li­czył i życz­li­wie do­ga­dy­wał – do­brze, chłopcy, do­brze, a do­ci­snąć mi d... do ziemi, trzy, cztery, ty ty ty, nie oszu­kuj, bo jak ci śrubę wkręcę, to bę­dziesz bąki pusz­czał na czer­wono, sześć, sie­dem, nie oszu­ki­wać, jesz­cze raz, chłopcy – cześć. Bo­żek czuł w ko­la­nach nie­przy­jemne dy­go­ta­nie. Obok Blady Mu­cha skar­żył się szep­tem, że por­tki po­darły się jak stara... i trzask pu­blicz­nym sło­wem, od któ­rego Mi­siak by osłu­piał. Bo­żek nie czuł żalu do ka­prala, nie­po­koił się tylko, że nie spro­stał ko­le­gom, któ­rzy do­sły­szeli czy też od­ga­dli za­szy­fro­waną ko­mendę, a do nie­po­koju przy­łą­czyło się roz­cza­ro­wa­nie do wła­snego ciała, nie tak prze­cież spraw­nego, jak się spo­dzie­wał. Trzeba po­ćwi­czyć ta­kie przy­siady, my­ślał. Ale po co? Komu to po­trzebne? Żeby nie dy­go­tały ko­lana – od­po­wie­dział so­bie i wzrok jego na­po­tkał wzrok ka­prala Mi­siaka.

– Jaka była ko­menda? – spy­tał ka­pral.

– Od le­wego skrzy­dła ko­lejno na­przód bie­giem marsz – od­po­wie­dział Bo­żek.

Ka­pral zwró­cił się do Mu­chy:

– Sły­sze­li­ście ją?

– Te­raz so­bie przy­po­mi­nam, że sły­sza­łem – od­po­wie­dział Blady skwa­pli­wie.

W dwu­sze­regu ryk­nęli śmie­chem. Ka­pral też się uśmiech­nął. Zwró­cił się do po­zo­sta­łych dwóch. Sły­sze­li­ście? Sły­sza­łem. Sły­sze­li­ście? Tak, oczy­wi­ście, sły­sza­łem, tak jest, mel­duję po­słusz­nie. A wy, Ber­gen? Zdaje się, że sły­sza­łem – po­my­ślał Bo­żek. Tak, sły­sza­łem, te­raz od­twa­rzał so­bie wy­raź­nie wszyst­kie te strze­la­jące z wą­skiej rury sy­laby, oczy­wi­ście, że cho­dziło o to, żeby od le­wego skrzy­dła, zresztą na­le­żało się do­my­ślić, rzecz pod­bu­do­wana zo­stała teo­re­tycz­nie, był wy­kład w kla­sie, i tylko ja nie­po­trzeb­nie wy­sko­czy­łem na­przód, przez tę głu­pią gor­li­wość, żeby Ber­gen był lep­szym żoł­nie­rzem niż wszy­scy inni. Ale je­śli na­prawdę sły­sza­łem, to dla­czego przed chwilą po­wie­dzia­łem, że nie sły­sza­łem, dla­czego po­zwo­li­łem mu rzu­cać mną o zie­mię, dla­czego, do dia­bła, ustę­puję?

– Nie – po­wie­dział. – Mel­duję po­słusz­nie, że nie sły­sza­łem.

Ka­pral uśmiech­nął się i za­ło­żył ręce do tyłu. Po­stawa godna fi­lo­zofa. Był szczu­pły jak śledź, ale chyba nie z nie­do­ży­wie­nia, ra­cję miał Rze­czu­cha, kiedy mó­wił, że ka­pral chudł z mi­ło­ści i to naj­pew­niej do ład­nistki. Ka­pral wciąż się uśmie­chał do sie­bie. Tam­tym trzem ka­zał wstą­pić do sze­regu (to Raj­ski, zręczny jak małpa gim­na­styk, zdą­żył ufor­mo­wać dwu­sze­reg). Zo­sta­łem na sce­nie sam. Ja i ka­pral, i czter­dzie­stu wi­dzów. Więc jed­nak wy­róż­niony!

– Ju­nak Ber­gen!

– Tak jest.

– Dwa­dzie­ścia razy – ka­pral wstrzy­mał od­dech, chwilę się za­sta­na­wiał, a po­tem do­dał ci­cho, pra­wie piesz­czo­tli­wie – na d... siad.

Tym ra­zem nie li­czył gło­śno. Stał i przy­pa­try­wał się. Gim­na­styka. Jak na praw­dzi­wej woj­nie. Same bzdury. Będę ofi­ce­rem. Lewa noga nie na­dąża. Buty cięż­kie. Chłopcy się śmieją. Mu­cha ry­czy. Lewa do kitu. A tak chcia­łem być le­wo­skrzy­dło­wym. Za mało ją tre­no­wa­łem. Ka­pral po­ru­szał ustami. Chłopcy za­mil­kli, tylko Mu­cha jesz­cze rży. Będą brawa! Sam na sce­nie. D... do ziemi, Ber­gen, do sa­mej ziemi. Dwa­dzie­ścia. Od­sap­nąć, rola za­grana bra­wu­rowo do końca. Ho­ry­zont wi­ro­wał, zie­mia dy­szała, przed Boż­kiem huś­tał się życz­liwy uśmiech ka­prala. Pu­blicz­ność mil­cząca.

– Jaka była ko­menda?

Zna tylko je­den tekst, po­my­ślał z wes­tchnie­niem Bo­żek, do końca ży­cia bę­dzie grać „ogony”.

– Od le­wego skrzy­dła ko­lejno bie­giem na­przód marsz.

– Do­brze. – Ka­pral ski­nął głową. – I wy­ście to sły­szeli.

Tym ra­zem Bo­żek od­po­wie­dział bez wa­ha­nia:

– Nie, nie sły­sza­łem.

Pięć­dzie­siąt razy na d... siad – po­my­ślał. Sto razy, dwie­ście. Po wieczne czasy siad, siad, siad. Chłopcy mil­czeli. Ale te­raz był pewny ich po­par­cia. Nie trzeba okla­sków, dzię­kuję, bro­nię słusz­nej sprawy i oni o tym wie­dzą. Ka­pral po­ru­szył ustami – bez uśmie­chu. Zdaje się, że jego czer­wona twarz lekko po­żół­kła.

– Ju­nak Ber­gen, źle skoń­czy­cie – po­wie­dział.

– Tak jest, pa­nie ka­pralu.

– Dla­tego że wy, ju­nak, je­ste­ście bol­sze­wik i ko­mu­ni­sta. To u was ro­dzinne (rze­czy­wi­ście, po­my­ślał ze zdu­mie­niem Bo­żek, skąd on wie, Ma­ciek ko­mu­ni­zuje, tra­fił chłop jak ni­gdy), a z was mo­gliby być lu­dzie, ale do­bry żoł­nierz musi za­po­mnieć o ro­dzi­nie, nie ma ojca, nie ma matki, jest tylko ka­pral, psia­krew, i oj­czy­zna, a kto oj­czy­zny nie sza­nuje, dla tego mamy Be­rezę, a jak się tam, czło­wieku, do­sta­niesz, to bę­dziesz za­ją­cem ska­kał mię­dzy łóż­kami, a po­tem da­dzą ci szczo­teczkę do zę­bów i każą ci pod­łogę wy­szo­ro­wać, dwa­dzie­ścia na czter­dzie­ści, matkę wła­sną bę­dziesz prze­kli­nał, że cię na świat wy­dała, i taką ci śrubę wkręcą, że za­ko­piesz że­la­zną łyżkę w bło­cie, żeby za­rdze­wiała, a po­tem ją ugry­ziesz i gan­grena go­towa, bo sam bę­dziesz śmierci szu­kał. Taki los, ju­nak, dla tych, co oj­czy­znę do upadku chcą do­pro­wa­dzić, a wy, ju­nak, chce­cie być ofi­ce­rem i strasz­ni­ście mą­drzy, bo ła­cinę zna­cie jak ksiądz, a ka­pral Mi­siak to dla was cham i pro­stak, to ja wam mó­wię, że ten cham ma z was zro­bić przy­szłego ofi­cera, chlubę ar­mii, i sza­nuj­cie wy mnie, sza­nuj­cie mnie wszy­scy, psia wa­sza wy­fra­czona nę­dza, jak ja was za cztery lata będę mu­siał sza­no­wać! Zro­zu­miano?

– Tak jest.

– No i co, nie sły­sze­li­ście ko­mendy?

– Nie.

Ka­pral chwilę mil­czał, po­tem pod­szedł do Bożka i wy­cią­gnął rękę w stronę wy­dmy nad wy­so­kim brze­giem rzeki, na któ­rym po­rucz­nik Ła­ski sie­dział, wy­cią­gnąw­szy do przodu dłu­gie lśniące buty i ćmiąc pa­pie­rosa.

– Wi­dzi­cie, ju­nak, pana po­rucz­nika? Tam, dwa palce na lewo od so­sny?

– Tak jest, wi­dzę.

– Ru­szy­cie do niego bie­giem i za­mel­du­je­cie, że nie do­sły­sze­li­ście ko­mendy, bo je­ste­ście ko­mu­ni­sta. I że cze­ka­cie na roz­kaz.

– Tak jest.

Zmę­czył mnie, my­ślał Bo­żek, bie­gnąc. I ja jego. Sy­tu­acja bez wyj­ścia. Albo się pod­dać, albo do­pro­wa­dzić do osta­tecz­no­ści. Za cztery lata bę­dzie mu­siał Bożka sza­no­wać! Ten okrzyk był dra­ma­tyczny. Szkoda, że z nim za­dar­łem. Usi­ło­wał so­bie przy­po­mnieć, o co po­szło, jak to się za­częło, na próżno, wszystko już się zdą­żyło od­da­lić, po­zo­stała tylko świa­do­mość gwał­tow­nego kon­fliktu – z czło­wie­kiem, któ­rego po swo­jemu lu­bił i któ­remu chciał się pod­po­rząd­ko­wać. Wy­so­kie buty po­rucz­nika były co­raz bli­żej, już się wy­pro­sto­wały, już stały roz­chy­lone pod ką­tem 45° prze­wi­dzia­nym w re­gu­la­mi­nie. Bo­żek za­trzy­mał się i za­sa­lu­to­wał. Po­rucz­nik przy­ło­żył dwa palce do daszka, zro­bił to w spo­sób tak do­stojny, uro­czy­sty, że wszystko na­gle wy­dało się grą, ja­kimś wiel­kim uda­wa­niem, to prze­cież moż­liwe, że ka­pral się ba­wił i po­rucz­nik się ba­wił, jak za­bawa, to za­bawa i nie na­leży jej psuć.

– Pa­nie po­rucz­niku – wy­rzu­cał z sie­bie Bo­żek mel­du­nek z za­bój­czą po­wagą, od któ­rej pierw­sze rzędy po­winny się za­ta­czać ze śmie­chu – ju­nak Ber­gen mel­duje, że nie do­sły­szał ko­mendy, bo jest ko­mu­ni­sta, i czeka na roz­kazy.

Po­rucz­nik Ła­ski się nie ro­ze­śmiał. Z jego twa­rzą za­częło się dziać coś nie­do­brego, od sztyw­nego koł­nie­rzyka na­ra­stała pur­pura. Już ob­jęła po­liczki, opły­nęła wod­ni­ste oczy i roz­lała się na czole. Boże, co ja na­ro­bi­łem! – prze­mknęło przez myśl w tej sa­mej chwili, kiedy pod­niósł się wrzask. Wszystko zna­jome! Be­reza, ko­mu­nizm, szczo­teczka do zę­bów, ro­dzina, dys­cy­plina, gan­grena, roz­kład mo­ralny, mia­zmaty, sztan­dary. To po­myłka! – chciał krzy­czeć Bo­żek. – Daj­cie mi sztan­dar, zo­ba­czy­cie, że to po­myłka, po­niosę go sam je­den po­przez nie­przy­ja­ciel­ski ogień!

– Od­ma­sze­ro­wać!

W tył zwrot przez lewe ra­mię. Chciał wy­bi­jać mocno krok, dziar­sko jak na de­fi­la­dzie, bo czuł na ple­cach ostrze wzroku po­rucz­nika, ale krok był co­raz krót­szy, ten łaj­dacki piach, ach, może na woj­nie nie bę­dzie pia­chu, nie zga­dzam się na wojnę z pia­chem. Po­rucz­nik ma mnie za ofermę. Z tam­tej strony cze­kał ka­pral, w mil­cze­niu, z rę­kami za­ło­żo­nymi do tyłu. Mu­siał wszystko sły­szeć, bo kiedy Bo­żek pod­szedł, nie roz­py­ty­wał się o nic, tylko ci­cho roz­ka­zał:

– Do sze­regu.

Roz­su­nęli się ze szme­rem i po­chrzą­ki­wa­niem. Apro­bo­wali czy mieli za złe? Wrzask po­rucz­nika strą­cił Bożka z pie­de­stału i przy­dep­tał. Był te­raz ża­ło­sny, wy­pać­kany tym krzy­kiem jak ża­bim skrze­kiem. On je­den! Do­tknął ra­mie­nia Mu­chy, Blady syk­nął: uwa­żaj. Ka­pral Mi­siak mó­wił o walce na ba­gnety. Bie­rzesz, bra­cie, ka­ra­bin i od bio­dra, ca­łym cia­łem, wbi­jasz tam­temu ni­żej pępka; wbi­łeś i te­raz prze­krę­casz ba­gnet, pół ob­rotu w prawo, żeby mu się kiszki na­wi­nęły jak ma­ka­ron, niech się nie mę­czy, tylko od razu do Abra­hama na prze­ką­skę, a wtedy wy­cią­gasz ba­gnet ener­gicz­nym ru­chem pra­wego ra­mie­nia, otrzą­sasz ostrze z ma­ka­ronu, so­czek spływa, a ty się bie­rzesz do na­stęp­nego. – Uwa­żaj – syk­nął znowu Blady, kiedy Bo­żek go szturch­nął, więc da­lej nie było wia­domo, czy Mu­cha po­chwa­lał jego so­lowy wy­stęp, czy miał za złe, czy Bo­żek był jed­nym z nich, czy też ten bunt, nie­zro­zu­miały i nie­ocze­ki­wany, od­su­nął go na bok. Ma­rzył o re­ha­bi­li­ta­cji, o spo­sob­no­ści do czynu, któ­rym by mógł wró­cić mię­dzy ko­le­gów.

Po­ka­zy­wali te­raz na wy­rywki, jak się dźga nie­przy­ja­ciela. Naj­pierw pchnął rudy Raj­ski, po­ka­zowo, jako pierw­szy gim­na­styk w kla­sie, pierw­szy har­cerz, pierw­szy po­moc­nik pana ka­prala, po­tem ka­ra­bin wziął Sy­ski, pchnął tro­chę nie­zgrab­nie, jak na pil­nego czy­tel­nika fi­lo­zo­fów przy­stało, na­stęp­nie Gold­man. Po Gold­ma­nie miał dźgać Ha­rapko, ciem­no­włosy, niedź­wie­dzio­waty chło­piec z kro­stami na czole. Mu­cha dał Boż­kowi kuk­sańca: zo­ba­czysz, bę­dzie kino.

Ha­rapko wy­szedł z sze­regu, trzy kroki do przodu – i zło­żył mel­du­nek. Raj­ski po­dał mu ka­ra­bin. Ale Ha­rapko nie wy­cią­gnął ręki po broń.

– Trzy­maj – wark­nął Raj­ski. Ha­rapko ani drgnął.

– Za­bierz to – ode­zwał się.

– Coś ty?

– Za­bierz, ja tego do ręki nie we­zmę.

Raj­ski pró­bo­wał mu wci­snąć ka­ra­bin do dłoni, Ha­rapko nie wziął i broń pa­dła na zie­mię, pia­sek syp­nął się na za­mek i na lufę, bę­dzie czysz­cze­nie i dwa­dzie­ścia razy na d... siad. Raj­ski schy­lił się bły­ska­wicz­nie i się­gnął po ka­ra­bin, ale nie zdą­żył pod­nieść, ka­pral już był na miej­scu i ciął wrza­skiem:

– Ju­nak! To tak się ka­ra­bin sza­nuje?!

Ka­ra­bin pol­skiej pie­choty sys­temu mau­zer, ju­nak, czte­ro­tak­towy, od­tyl­cowy, pię­cio­strza­łowy, po­wta­rzalny, ka­li­ber lufy... Chłopcy tym ra­zem nie zo­stali obo­jętni, za­częli wo­łać z sze­regu, dys­cy­plinę dia­bli wzięli, ka­pral słu­chał zdu­miony, co, co, co ta­kiego – i na­gle zro­zu­miał. Bap­ty­sta! – No to co? – krzyk­nął. Nie wolno tknąć ka­ra­binu, krzy­czano, re­li­gia za­bra­nia. Jak na przy­kład Ży­dowi wie­przo­winy. Nie wolno. Ha­rapko ka­ra­binu nie tknie.

– Toś ty nie Po­lak, Ha­rapko? – za­py­tał ka­pral, za­kła­da­jąc dło­nie za pas.

– Po­lak, pa­nie ka­pralu.

– A ja wąt­pię, ju­nak, ab­so­lut­nie wąt­pię. – Po­ka­zał im, tym gim­na­zjal­nym wy­pierd­kom, że umie się ele­gancko wy­ra­żać. – Bo co się z Pol­ską sta­nie, od­po­wiedz­cie mi, ju­nak, na ewen­tu­alne py­ta­nie, co bę­dzie z Pol­ską, jak bę­dzie miała ta­kich oby­wa­teli jak wy, Ha­rapko?

Ha­rapko za­krę­cił się w miej­scu. Chrząk­nął:

– Ta­kich jest nie­wielu.

– Nie – po­wie­dział ka­pral – ja ci po­wiem, co się sta­nie. Prze­pad­nie na­sza Pol­ska. Roz­dzio­bią nas kruki, wrony przy ta­kich obroń­cach. Je­den ka­pral Mi­siak Pol­ski nie ura­tuje. Wszystko na głu­piego Mi­siaka, tak, pa­no­wie aka­de­micy? Niech strzela i krwawi, a my bę­dziemy uczeni i re­li­gijni, tak, pa­nie święty?

Ha­rapko mruk­nął:

– Bóg...

– Co Bóg?

– Bóg Pol­skę obroni.

Ka­pral stuk­nął się pal­cem w czoło.

– Wy, Ha­rapko, na Boga tej ro­boty nie zwa­laj­cie. Un i bez was ma czego się po­cić. – Na­gle wrza­snął: – Ju­nak Ha­rapko!

– Tak jest.

– A przy­sia­dów na tyłki wa­sza re­li­gia wam nie za­bra­nia?

– Nie, pa­nie ka­pralu.

– To po­bie­gnie­cie tam pod drzewo i bę­dzie­cie ćwi­czyć na d... siad, aż wam nogi spuchną. Ja­sne?

– Tak jest, pa­nie ka­pralu.

– Wy­ko­nać.

Pod drze­wem Ha­rapko ro­bił ryt­micz­nie przy­siady. Wy­ko­ny­wał je so­lid­nie, nie oszu­ki­wał, cho­ciaż się też nie śpie­szył.

– A wy, Ber­gen, nie je­ste­ście ża­den bap­ty­sta?

– Nie.

– No to uwa­żaj­cie. Tam jest nie­przy­ja­ciel, idzie na was, żeby wam do­ło­żyć, po­każ­cie, jak z nim pol­ski żoł­nierz po­wi­nien się za­ła­twić.

– Chwycę ka­ra­bin za kolbę, pa­nie ka­pralu, i od bio­dra z wy­pa­dem do przodu jak mu do­sunę!...

– Do­brze, już ma za swoje; a te­raz co? 

– Te­raz pół ob­rotu, żeby mu się...

– No co, co?

– Żeby kiszki, pa­nie ka­pralu, a te­raz wy­cią­gam ba­gnet z tym tego ma­ka­ro­nem i już go nic nie ura­tuje.

– Do­brze, Ber­gen, do­brze, aż wam się oczy do za­bi­ja­nia za­pa­liły, pew­nie­ście so­bie wy­obra­zili, ło­bu­zie, że tam wasz ka­pral stoi, co?

– Nie, pa­nie ka­pralu, ja Hi­tlera wi­dzia­łem. – Ka­pral ro­ze­śmiał się.

– Hi­tlera, Hi­tlera, un, jakby do czego przy­szło, to jest mój – po­wie­dział. – A w ogóle to wo­dzo­wie na ba­gnety nie cho­dzą.

Zbli­żały się dłu­gie cho­lewy. Ka­pral pod­sko­czył w miej­scu i stuk­nąw­szy ob­ca­sami, za­mel­do­wał. Po­rucz­nik Ła­ski po­zdro­wił ich: „Czo­łem, ju­nacy!”. Od­po­wie­dzieli, skan­du­jąc: „Czo-łem-pa-nie-po-rucz-ni-ku!”. Po­tem szli czwór­kami przez bie­lań­ski las, aż wy­szli na szosę do sie­dem­nastki. Bo­żek sły­szał, jak ka­pral mó­wił do po­rucz­nika:

– Bę­dzie z nich woj­sko, pa­nie po­rucz­niku, bę­dzie pierw­szo­rzędne woj­sko, kląć mnie będą do trze­ciego po­ko­le­nia, ale woj­sko bę­dzie, pierw­szo­rzędne woj­sko.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] (fr.) na woj­nie jak na woj­nie
Co­py­ri­ght © 2024, Jó­zef Hen. Au­tora re­pre­zen­tuje Agen­cja Li­te­racka Syn­dy­kat Au­to­rów Co­py­ri­ght © 2024, Wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-049-5
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Zdję­cia i ilu­stra­cje użyte na okładce: Na­ro­dowe Ar­chi­wum Cy­frowe
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl