Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Czy my właściwie lubimy tego Jagiełłę? Tak, tak, bitwa pod Grunwaldem, królowa Jadwiga… Ale jaki był, jaki miał charakter, czy kochał i jak, swoje cztery żony? Czy dla tej ostatniej, księżniczki Holszańskiej, która miała zaledwie 17 lat, gdy on ukończył już 70, to była gehenna, czy też udało jej się go choćby polubić? Czy go zdradziła z panem Hińczą, czy to tylko brudny spisek zazdrośników i księcia Witolda, który do końca życia żałował, że oddał ze swojego dworu w Wilnie do Krakowa tę cudowną dziewczynę.
Wspaniała powieść Józefa Hena - wielkiego mistrza kreowania nastroju, smakowania epoki, od drobiazgów dnia codziennego po wielką politykę.
Jakże to się cudownie czyta!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ PIERWSZA
OŻENIĆ KRÓLA!
1
Ja, Olesko, błazen królewski, pierwszy panom tę wieść przyniosłem.
Biegłem przez krużganki i korytarze zamku wawelskiego w swoim zwykłym pstrokatym stroju, w błazeńskim czepcu, na którym grały dzwoneczki, biegłem zdyszany, a w oczach miałem łzy. Ja, błazen. I tak wpadłem do izby, gdzie czekało kilku panów z rady – kto we fioletach, kto w zbroi rycerskiej. Był kanclerz Wojciech Jastrzębiec, biskup krakowski, i Zbigniew z Brzezia, zasłużony wojownik, byli wojewodowie: Jan z Tarnowa i Sędziwój z Ostroroga, a także podkanclerzy biskup Jan Szafraniec, którego lubiłem, choć husytom sprzyjał (a może dlatego, że husytom sprzyjał), był i rycerz Jan „Głowacz” Oleśnicki, brat naszego Zbyszka, sekretarza królewskiego.
– Panowie, panowie! – wołałem zdyszany. – Królowa nie żyje!
Poderwali się panowie rada. I wszyscy do mnie.
– Co powiadasz?!
– Żartujesz chyba, Olesko!
Ktoś palcem pogroził.
– Marne twoje żarty!
– Nie, dostojni panowie, nie żyje, przysięgam. – I łzy mi z oczu popłynęły. – Nie żyje pani Elżbieta, nasz król osierocony!
Wtedy oni po sobie spojrzeli, zdumieni i – Boże, wybacz im – wcale nie zmartwieni.
I nagle – wybuch śmiechu. Tak ich rozśmieszyłem, ja, błazen.
– Bracia – krzyczą – zdechła maciora!
– Wszetecznica!
– Jałówka ze zgniłymi wymionami!
Dzwony się rozległy, niosąc miastu żałobną wieść, a oni nadal dawali upust radości.
– Słyszycie?! Prawda to?!
– Prawda!
– Uleciała na sabat, upiorzyca!
– Masz, Olesko, za dobrą nowinę!
I teraz do mnie się cisnęli z monetami, żeby mi tę wieść wynagrodzić. A ja zgarniałem pieniądze do kiesy, bo już w swoją błazeńską skórę wszedłem, i z tych właśnie uprawnień korzystając, odezwałem się:
– Wasze Dostojności, nie cieszcie się tak bardzo. Król jest teraz mocniejszy niż przedtem. Już na nim niefortunne małżeństwo nie ciąży. Już się oglądać nie musi. – Wyjąłem z kiesy monetę i wręczyłem ją Wojciechowi Jastrzębcowi, biskupowi krakowskiemu. – Bierz, panie kanclerzu – powiedziałem – bierz, boś na nią zasłużył tak samo jak ja...
Ale panowie nadal śmiali się beztrosko, bo któż by brał poważnie błazeńską mowę. Tyle że biskup Wojciech dał mi po karku, do czego przywykłem. A do obecnych zwrócił się:
– Do króla więc, wielmożni panowie. Trzeba nam jego majestat pocieszyć.
Słyszałem, jak któryś mruknął:
– Jego pogański majestat...
Ale nie rozróżniłem kto, bo dzwony wciąż biły.
2
Opowiem wszystko, choć może nie do końca, bo są rzeczy, które należałoby zataić, są, które należałoby zostawić domyślności słuchacza, a są i takie, o których nikt nie opowiedział. Ale mało kto zna wszystkie te sprawy jak ja, czy to z ust królewskich, czy to od jego otoczenia, czy nawet od nieprzyjaciół.
Opowiem. Biją więc dzwony, śmierć oznajmują Elżbiety secundo voto Granowskiej, a trzeciej małżonki królewskiej. A w izbie krakowskiej gospody śmiechem wybucha Stanisław Ciołek, kanonik, ongiś sekretarz królewski, ogromnych zdolności pisarskich człowiek, którego król od siebie przepędził za paszkwil jadowity na tę że właśnie trzecią swoją małżonkę. Biją więc dzwony, a on, Ciołek (którego dobrze znałem i nawet lubiłem), słuchając tego grzmotu, powiada do swoich przyjaciół:
– Chyba przynosicie prawdę... Chyba naprawdę umarła! – (A ci przyjaciele to nikt inny, tylko młodzi urzędnicy królewscy, Jan Kraska i Hińcza z Rogowa). – Janko, Hińcza – mówił Ciołek z udanym popłochem w oczach, zupełnie jakby komedię grał – a może to jeszcze nie to, może tylko jakaś jej sztuczka?
Na to Hińcza:
– Nie, Staszku, skończyły się sztuczki. Dziś nad ranem królowa wyzionęła ducha.
– Królowa! – Ciołek na to prychnął z pogardą i gniewem. – Skalała majestat królewski babimi czarami! Dał się uwieść, chociaż wiedział, że następcy tronu z niej nie będzie. Napisałem to wszystko w swojej satyrze, ale co znaczą słowa poety! – poskarżył się. – Zamiast przegnać babę, przepędził mnie. Hińczo, przecież to ja akt unii horodelskiej spisałem! A potem, że z durną babą zadarłem...
– Ugodziłeś Jagiełłę do żywego! – przypomniał sobie Kraska.
– Bo myślałem, że to twardy litewski woj, a on co? Tkliwy romansowy rycerz!
– Kochał ją – odezwał się Hińcza.
– Czy ja tego nie wiem? Podjudzili mnie panowie, wściekli, że baba z rodem Spytków związana. Im uszło na sucho, na mnie się skrupiło – zabiadolił Staszko Ciołek. – Długi mam! Padam pod ich ciężarem! Ty lepiej, Kraska, mów, skąd brać gotówkę?
– Dość bezpiecznie sobie żyjesz – na to Kraska – jak na wroga króla. I księgi tu masz, i sługi na zawołanie. Lupanar za progiem...
– Luksemburczyk – wtrącił Hińcza – kazałby cię za taką satyrę z wieży zrzucić.
Kraska zaś w tymże duchu:
– Książę Witold by cię utopił z kamieniem uwiązanym do szyi, a kniaź Świdrygiełło oślepił.
– Na rany Jezusa – zakrzyknął Ciołek – o czym wy mi tu mówicie? Mnie gotówki trzeba, a nie pacierzy!
Jan Kraska uśmiechnął się.
– No, no, jak na osobę duchowną... Czy domyślasz się, Staszku, co się z tobą teraz stanie?
– Myślicie, że poganin zacznie się mścić?
– Chyba tak. Przedtem obawiał się posądzeń, że powiedzą, że za namową królowej. Teraz da upust żalowi. Teraz jak ci przyłoży!
– To możliwe... – Ciołek pokiwał głową, ale spokojnie.
– Uciekaj! – Hińcza chwycił go za ramię, jakby chciał go do tej ucieczki pchnąć.
– Co wy! A gotowizna? A długi? Nie! Niech się dzieje, co chce. Potrzebny mi dostatek, bym mógł zań chwalić Pana. Nie umiem żyć w ubóstwie. Odwykłem.
Biły dzwony. Ciołek słuchał, ale już nie tak radośnie, zatroskany jakby, i odezwał się do przyjaciół głosem wyciszonym:
– Z tym naszym królem to nigdy nic nie wiadomo. Trochę go znam. Musi się czuć straszliwie osamotniony.
3
Tak to wyglądało, kiedy królowa umarła.
A potem były nabożeństwa i uroczystości pogrzebowe, i znowu nabożeństwa, i wszystko wróciło do dawnego porządku. Tylko że królowej już nie było.
Któregoś świtania, jakiś czas później, spał król Władysław Jagiełło w swoim łożu szerokim pod baldachimem, z twarzą utopioną w poduszce. Przez sen rękę lewą wyciągnął, szukając kobiety, która powinna się była obok niego znajdować, ale nagle zmartwiał. Nie było nikogo. Westchnął więc, obrócił się i chwilę leżał z przymkniętymi oczyma, jakby coś chciał pod powiekami przytrzymać, coś, co się wymykało i bezlitośnie pierzchało z królewskiego snu.
– Ojcze – usłyszał nieśmiały dziewczęcy głos.
To było tutaj, w komnacie, po tej stronie snu.
Otworzył oczy. W jasnej smudze płynącej z wysokiego okna stała królewna, jego czternastoletnia córka.
– A, to ty, Jadwisiu...
– Obudziłam cię?
– Już nie spałem.
– Przyglądałam ci się, byłeś taki smutny...
– Nie należy się przyglądać śpiącym – powiedział zachmurzony król. – Nie należy. To... – nie od razu dokończył – nieprzyzwoicie.
– Śniło ci się coś niedobrego?
– Nie, córuchno. Ten smutek to z przebudzenia.
– We śnie jest ci lepiej?
Król nie odpowiedział. O, znałem ja dobrze mojego króla: potrafił być wylewny, gadatliwy, wesołkowaty nawet, ale potrafił i zmilczeć, i udać, że nie słyszał. Ale nie lubił martwić innych, więc uśmiechnął się do córki i dał jej znak ręką, żeby się odsunęła od łoża.
– Ofanas! – zawołał.
Podbiegł Ofanas, służący królewski, dobry mój znajomek, i pomógł zejść panu z wysokiego łoża, żeby mu się nogi nie zaplątały w bieliźnie długiej za kostki.
Ofanas zapytał króla o zdrowie, a król ostrzegawczo położył palec na ustach: ani słowa! Zaczynały się bowiem porządki porannego wstawania (przy którym nieraz uczestniczyłem), istne misterium: król uczynił trzy obroty wokół siebie najpierw w lewo, potem trzy w prawo.
– Słomka! – rozkazał.
Wszystko było gotowe. Ofanas podał słomkę, król Jagiełło przełamał ją na trzy części i rzucił za siebie. Wtedy Ofanas, jak zwykle, owe trzy przełamane kawałki słomki podniósł i rzucił do ognia (jak nas wszystkich życie łamie i spala), a Jagiełło, już uśmiechnięty, mógł zwrócić się do córki:
– Proszę, Jadwisiu, możemy rozmawiać.
Królewna przyglądała się słomkom zżeranym przez ogień.
– Tato – odezwała się zafrasowana – po co to robisz?
– A komu to przeszkadza?
– Ale ja nie chcę, żeby mówiono, że jesteś przesądny.
– Przesądny barbarzyńca, Jadwisiu, tak to brzmi ściśle.
Ofanas podał mu kubek, on zaś podszedł do miednicy stojącej na ławie. I zwrócił się do królewny:
– Nie martw się, córeczko. O czymś oni muszą mówić. Nawet należy się starać, żeby mieli o czym. – I płucząc usta, tak ciągnął (a ja, który przez cały czas siedziałem na niziutkim stołeczku, jak krasnal cichutki, chłonąłem każde słowo królewskie): – Zawsze tak robiłem... to i będę robił. Po co zmieniać? Czasem lepiej nic w życiu swoim nie zmieniać. Ci, którzy pomawiają mnie o przesądy, sami ugrzęźli w nich po uszy, tylko że... No dobrze, nie wgłębiajmy się. Dzielenie włosa na czworo to czasem rzecz niewygodna. Dla mnie szczególnie. Niech już zostanie, że nieokrzesany, przesądny Litwin. Człowiek lasu. Odwróć się, córeczko.
Jadwisia odwróciła się, król zrzucił koszulę, a Ofanas od razu narzucił mu na plecy włochaty płaszcz, jaki zawsze był w pogotowiu przed kąpielą.
Jagiełło, przewiązując się, powiedział służącemu:
– Szykuj łaźnię.
– Już gotowa, Wasza Królewska Mość. Racz proszę...
– Mówiłem, szykuj łaźnię, to znaczy, że masz zniknąć za drzwiami. Paszoł, jasne?
– Jasne – odpowiedział Ofanas. – Paszoł...
Wyszedł, a wtedy ja, nie wstając ze stołeczka, spytałem:
– Mam wyjść?
– Siedź – na to król. – Siedź i przyglądaj mi się. Jak wyrzut sumienia. Gdzie ja, tam i ty. Jesteś drugą połową mojej duszy, tą gorszą oczywiście – dodał z uśmiechem tak dobrym, że nie mogłem się na niego gniewać. – Ech, Olesko, gdyby ciebie nie było, to pewno bym się rozpłynął w anielstwie, paskudo. – Podniósł ostrzegawczo palec do góry. – Ale milcz. Milcz! – powtórzył groźnie.
Tak określiwszy moje powinności, objął ramieniem córkę i podprowadził ją do okna. Rozmawiali sobie tu swobodnie, jakby nikt ich nie mógł słyszeć, ale przecież słyszałem ich ja, Olesko, chociaż błazen.
– Jadwisiu – zaczął król – twoje losy się rozstrzygają.
– Słucham cię, panie ojcze – powiedziała posłuszna królewna.
– Układamy się o ciebie z margrabią brandenburskim.
– Z samym margrabią?
– Chodzi o jego syna. Jeżeli rozmowy zakończą się pomyślnie, chłopak przyjedzie tutaj, na Wawel, zaręczymy was, zaślubimy, a kiedy ja odejdę, ty będziesz tym królestwem władać. A on przy tobie.
– Ja będę królować? – zdziwiła się Jadwisia.
– A tak, ty. – Po chwili król zauważył: – Chyba żebym ja miał jeszcze syna. – A widząc powątpiewającą minę córki, dodał z uśmiechem: – Zaręczam ci, że to możliwe. Ale nie myśl o tym. – Król, westchnąwszy sobie, mówił: – Widzisz, nie lubiłaś pani Elżbiety, nie podobała ci się, a przecież dobrze, że to była ona, a nie inna, bo gdyby nieboszczka była młodsza, nie ty byłabyś następczynią tronu.
– Ojcze, kiedy ja wcale nie chcę, żebyś umierał. – I Jadwisia objęła króla, swojego ojca. – Ojcze, wierz mi, twoja córka cię kocha...
Jagiełło uwolnił się łagodnie z jej objęć.
– Bardzo mi tego brak, córuchno, bardzo. To prawda, że jestem smutny... W sercu pustka – i dlatego. Panowie rada zastanawiają się, za kogo by mnie wyswatać, jaką z mojego kawalerskiego stanu korzyść wyciągnąć.
– A ty?
– Cóż, nie pierwszy raz, prawda? Nie jesteśmy panami swojej sypialni.
– Boże mój – na to owa dziewczyna – czyż ja nie wiem?
– Nie wzdychaj, nie wzdychaj, wszystko będzie dobrze. Chłopaka się wychowa, poduczy, a w ogóle można się przyzwyczaić i pokochać też można. – I zaraz na myśl mu przyszła pierwsza żona, piękna córka Ludwika Węgierskiego, dzięki której został królem tego kraju i o której pamięć, czasem tkliwa, czasem bolesna, drażniąca, nigdy go nie opuszczała: – Weź moją Jadwigę, świętą panią, przepiękną, niezapomnianą, po której nosisz imię. Jak się buntowała, wiesz przecież, ale... zdaje się, że mnie w końcu pokochała.
– A ty ją?
– Od pierwszej chwili. – Zamyślił się i widziałem, że twarz mu się zmieniła od jakiegoś bolesnego wspomnienia. – Nie wszystko nam się układało gładko, nie wszystko... Były i gniewy, tak... Jak to między małżonkami, królewskimi czy mieszczańskimi, zawsze to dwoje ludzi, dwie głowy i dwa ciała, co by tam ksiądz nie gadał.
Jadwisia jednak myślała o swoich sprawach.
– Ojcze, ten mój oblubieniec... chyba młodszy ode mnie?
Widać było, że król Władysław poczuł się nieswojo, jak gdyby przez córkę na czymś przyłapany.
– Fryderyk? No, prawdę mówiąc, raczej młody.
– Ile ma lat? – dopytywała się Jadwisia. Kiedy ojciec zwlekał z odpowiedzią, krzyknęła piskliwie: – Ile?!
– Osiem... – odpowiedział zmieszany król.
– Osiem!
– Ależ, Jadwisiu... ty też jeszcze jesteś młoda...
– Nie, tato, nie. Święta pani, kiedyś ją poślubił, była młodsza ode mnie.
– No tak, rzeczywiście... – Strasznie mi się król wydał stropiony, aż mi się go żal zrobiło. – Tak, młodsza, ale wybacz, córuchno, toż to była rosła dziewucha, rozwinięta i tu, i ówdzie (król pokazał gdzie), wszystko już miała, wyższa ode mnie, właściwie olbrzymka.
– Tato, ja już jestem kobietą...
– Naprawdę...? To dobrze, winszuję! Zdrowej jesteś krwi, Olgierdowej. My, Olgierdowicze, wszyscy...
– Ale co ja z takim dzieciakiem będę robić?
Król Jagiełło podrapał się w łysą czaszkę.
– Co? Co? Czy ja wiem. Od razu musisz coś robić? Przecież jesteś mądra dziewczynka. Pogadacie sobie, o!
– Z takim dzieckiem?
– Weźmiesz go na kolana, pohuśtasz, nauczysz po polsku pacierza. No widzisz, nauczysz go różności, wychowasz go sobie, będzie cię szanował, zatańczy, jak zagrasz. Dziewczęta wiele potrafią. – Przycisnął ją do siebie. – Nie płacz, Jadwisiu, nie martw starego ojca.
– Nie płaczę.
– Nu, ładnie. A chcesz wiedzieć, po co nam ten sojusz brandenburski? To popatrz. – I król zaczął jej pokazywać na ścianie, jakby to była mapa. – Tu masz Litwę, tu Brandenburgia, a pośrodku Prusy z Krzyżakami. – Król ścisnął palce w pięść. – Jak weźmiemy z dwóch stron w kleszcze...! Rozumiesz? Rozumiesz teraz?
– Tak. Ale te Brandenburgi to przecież także Niemcy.
– Ano tak, mądralo. Niemcy, ale swoi. Tacy, którym ty będziesz królować, ciebie będą słuchać.
– A jak nie będą słuchać?
– Jak to nie będą? Muszą!
– A jak się zbuntują i mnie powieszą?
– Dziecko, o czym ty mówisz?!
– Ciocię Marię, siostrę świętej pani, przecież Węgrzy powiesili.
– Jaka tam ona tobie ciocia... I kiedy to było!
– Ale powiesili! Zbuntowali się i w oknie powiesili, na oczach własnej matki.
– Przede wszystkim nie ją powiesili na oczach własnej matki, tylko matkę na jej oczach, a poza tym... – Król pogładził córkę po głowie. – Dziecko, o czym ty rozmyślasz? Tfu, tfu, niech cię Bóg strzeże... Powiesić ciebie? Niech spróbują! Kamień na kamieniu nie zostanie. Nie myśl o tym, wszystko będzie dobrze. – Pociągnął dłonią po chropowatym podbródku. – Ofanas, golić będziesz! – zawołał.
Usłyszałem głos Ofanasa:
– Łaźnia gotowa, Wasza Królewska Mość.
Ofanas, jak co dzień, golił króla brzytwą szeroką przypominającą tasak, pewnie ze Wschodu sprowadzoną. I jak co dzień opowiadał królowi, co słyszał, jakie ploty, jakie pomówienia, nawet oszczerstwa. Król słuchał tego bez smutku, czasem mogło się wydawać, że się lubował w pomysłowości języków.
– No i co tam ludzie mówią? – dopytywał się król, kiedy Ofanas głowę mu zmywał.
– A tak specjalnie to nic nowego, najjaśniejszy panie.
– Stale te same wymysły?
– Jak by to rzec...
Król Jagiełło wytarł płótnem twarz.
– Wciąż, że przesądny?
– Jakże inaczej.
– Że nieokrzesany. Że nie wiadomo, po co na akademię łoży – wyliczał król. – Że o Litwie więcej myśli jak o Krakowie. Że rozpustny. Że rozrzutny.
– I że skąpy – przypomniałem.
– Że mściwy barbarzyńca – powiedział król.
– I miętki – wstawiłem ja.
– Że przebiegły i skryty.
– I nazbyt otwarty.
– Od ludzi się odgradza – wyliczał król.
– I nazbyt się brata – znowu ja.
– Że nieufny i podejrzliwy.
– I naiwny jak dziecko – na to ja. – Każdy go może zwieść.
– Ludzkie języki, Wasza Królewska Mość – powiedział Ofanas. – O czym by im gadać, jak nie o tych co na świeczniku?
– A najważniejsze – mówi król – najważniejsze, rzecz ciekawa, że to wszystko w jakiś sposób prawdziwe.
– Mój pan się oczernia – zatroskał się Ofanas.
– Nie, Ofanasie, wszystko w nas się mieści jednocześnie – i dobre, i złe. Zależy, jak sobą pokierujesz. Sobą pokierować to trudniejsze niż radą koronną.
– Proszę Waszą Królewską Mość pod parę.
Ofanas wylewał wodę z cebra na rozpalone kamienie. Buchnęła para. Król zrzucił z siebie płaszcz i wszedł w gorącą mgłę.
A wtedy właśnie kroczył przez krużganki i korytarze wawelskie krokiem dziarskim (jak to on zawsze) brat stryjeczny króla, wielki książę litewski Witold Kiejstutowicz, który po pogrzebie pani Elżbiety przedłużył swój pobyt w Krakowie. Szczupły, średniego wzrostu, szpakowaty (dawniej kruczowłosy), podobnie jak Jagiełło gładko wygolony. Mowę miał prędszą, bardziej niż król porywistą. Jak i Jagiełło lubił się pośmiać i podobnie jak król do łez był skory. Ale serce miał twardsze, w polityce bez skrupułów, nieraz jednak lekkomyślny, władca bezlitosny, choć hojny, i sam po latach mógł spostrzec, że naprawdę powodzić mu się zaczęło od czasu, gdy zawierzył Jagielle, gdy zdecydował z nim iść ręka w rękę. Teraz śpieszył, by zdążyć na królewską kąpiel, bo wiedział, że z królem najswobodniej, najszczerzej właśnie w kłębach pary mógł porozmawiać.
Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami, których strzegli dwaj zbrojni.
– Witajcie, cerbery! – wołał już z daleka. – Król w łaźni?
– Nagusieńki jak go matka urodziła – odpowiedział strażnik.
– Pójdę mu plecy wychłostać.
– Wasza Książęca Mość, król jest bez pasa – rzekł starszy strażnik i wskazał wymownie na pas książęcy, z przytroczonym do niego nożem obosiecznym w pochwie.
Książę chwilę się wahał, coś niby cień lęku przebiegł mu po twarzy, ale wnet go opanował, uśmiechnął się i zdjąwszy pas, podał go strażnikowi. Drugi otworzył drzwi i zapowiedział:
– Jego Wysokość wielki książę litewski, Aleksander Witold.
Widziałem, że król się ucieszył. Krzyknął:
– Witautas! Do mnie, tutaj...! Ofanas, pomóż księciu pozbyć się odzieży.
Słyszałem głos rozbierającego się Witolda:
– Zabrali mi mój nóż.
Na co król rozweselony:
– No i popatrz, rządzą się czorty, jak chcą. Nie gniewaj się, miły. Oni pamiętają, że łaźnie dla polskich władców miejsca niebezpieczne.
– Dlatego ich unikają! – zaśmiał się Witold, wchodząc. – Czasem staniesz nieopatrznie za blisko takiego wielmoży, to aż nos zatyka.
– A sarkają, że ja codziennie w parze siedzę! – powiedział Jagiełło, mój król. – Czas trwonię, mówią, który mógłbym spożytkować na wydawanie rozkazów, których potem bym żałował. No co, jeszcze się chmurzysz? Ofanas, podaj księciu rózeczki, niech mnie wychłoszcze w odwecie.
I król położył się plecami do góry na kamiennej ławie. Witold, z płótnem okręconym wokół bioder, przyglądał się ze szczerym podziwem królewskiemu ciału.
– Krzepki jeszcze jesteś, Jogajła, ciało młodzieńca, niejedna z rozkoszą dotknie.
– Bij...
Witold chłostał plecy stryjecznego brzozową miotełką, jak to u nich w zwyczaju na Wschodzie.
– Nie za mocno? – spytał.
– Bij, bij, niczewo...
– Panowie rada – mówił Witold lekko zdyszany – mają na ciebie różne zamysły, ale ja radziłbym ci się ożenić z młódką.
Król wnet zrozumiał.
– Upatrzyłeś już kogoś dla mnie?
– Tak mi coś po głowie chodzi – mówił od niechcenia książę.
– No, jeśli tobie po głowie chodzi, to pewno ona tu czeka obok.
– Chciałbyś! – Witold zachichotał, bo obaj, chociaż już w wieku podeszłym, wciąż mieli niestępione zmysły.
– Kto ci chodzi po głowie? – spytał król, siadając.
– Na przykład moja wychowanka, księżniczka Holszańska, Sonka.
– Rada się nie zgodzi – orzekł z miejsca Jagiełło. – Jaka korzyść? Co ona wniesie?
– Młodość. Dzieci urodzi.
– Kładź się.
I teraz Witold ułożył się na ławie, a król grzmocił jego plecy.
– Oszalałeś – mówił król, bijąc ciało stryjecznego, aż czerwone pręgi się pokazały. – Ja i dzieci? Prawda, mieć mogę, ale jakie one będą ze starego nasienia? Jest Jadwisia, dziedziczy tron, to wystarczy...
Witold obrócił ku niemu głowę.
– A kto odziedziczy wielkie księstwo? Twój braciszek Świdrygiełło? Rzadko jest trzeźwy, a do Polaków źle nastawiony.
– Trzymaliśmy go dziewięć lat w zamknięciu.
– I nic nie pomogło! Jaki był, taki jest. Jeszcze zawziętszy. – Kniaź zawył z bólu. – Jogajła, walisz jak szatan!
– Wybacz, bracie.
Usiadł wtedy książę i jakby niechcący spojrzał między nogi króla. Piękny to musiał być widok, urzekający, bo książę rzekł z uśmiechem:
– Jogajła, możesz mieć synów. Zdrowych i bystrych.
Król parsknął śmiechem, a Ofanas skwapliwie spytał:
– Ostudzić?
I nie czekając na odpowiedź, polał obu zimną wodą z cebra. Król otrząsnął się i powiedział z westchnieniem:
– W samą porę.
Witold śmiał się, wciąż zezując w to samo miejsce i nagabując:
– To jak z moją Sonką? Bracie, dobrze ci życzę.
– Jaka ona jest?
– Miód. Gdyby nie Julianna...
– Wysłuchamy wpierw panów – przerwał księciu król. – Może mają ważkie argumenty. – Dodał z melancholią: – Zawsze znajdą ważkie argumenty, żeby wprawić mnie w smutek.
Dowiedział się król od Witolda, że poselstwo z Czech przyjechało. Z czym, nie wiadomo jeszcze. Ale, powiada Witold, można się domyślić. Ilekroć stamtąd poselstwo przyjeżdża, zawsze to pachnie jakimś kacerstwem, porozmawiasz z nimi, a potem świeć oczami przed zwierzchnością kościelną, i dlatego też król postanowił:
– Przyjmę ich w puszczy. Niech wyjeżdżają z Krakowa, bo mi jeszcze biskup stolicę klątwą obłoży.
– Ci są podobno umiarkowani – mówił Witold – ale jest z nimi Anglik, brat Piotr, ten jest bardziej zasadniczy.
– Radbym go wysłuchać. Z ciekawości, w cztery oczy.
– Ciągnie cię do kacerzy?
– Czemu nie wysłuchać? – król pytaniem na pytanie odpowiedział.
– A temu, żeś świeży katolik.
– To dobra przyczyna, żeby dowiedzieć się więcej... Ofanas, koszulę. – A kiedy Ofanas podał mu niebiesko barwioną koszulę, król rozzłościł się: – Białą...! Szybko, na mszę pora.
– Poparłbyś husytów? – spytał książę.
– Przeciw cesarzowi – zawsze. – Jagiełło zacisnął pięść. – Ten podstępny Zygmunt, szalone nasienie szalonych Luksemburgów... To wróg! Przebiegły wróg, Witoldzie, a przecież ma u nas swoich zwolenników. Podszedł mnie, zaufałem mu, zgodziłem się na jego arbitraż, a on bezwstydnie wydał wyrok na rzecz Krzyżaków!
– Krzyżacy mają skarbce pełne, Zygmunt zawsze bez gotówki.
– Połamie sobie zęby na swoich własnych poddanych, przekonasz się. Czesi mu nie mogą spalenia Husa wybaczyć. – Król zamruczał: – Ale musimy być ostrożni.
– A jednak i on przysłał poselstwo – opowiadał Witold. – Z wyrazami przyjaźni... Teraz, kiedy jesteś bezżenny, wielu się objawi przyjaciół.
– Bezwstydny! – zżymał się król.
– Nie ma wstydu w naszym rzemiośle, Jogajła.
– Jest, jest... – nie zgodził się król, mój pan. – Coraz bardziej się przekonuję, że jest... Kto z tym przyjechał?
– Twój poddany, rycerz Zawisza Czarny z Garbowa.
– Sprytne posunięcie – przyznał król Władysław.
– Wtrąć go do wieży – odezwał się książę, który serdecznie Zawiszy nie lubił.
– Największego szermierza europejskiego? Krzyk się podniesie!
– Niektórym sprawisz przyjemność. Wtrąć go do wieży!
– Za co?
– Za zdradę. Powinien przebywać tu, na twoim dworze, a nie tam, przy nieprzyjacielu naszym.
Król na to powiedział spokojnie:
– Mnie Zawisza potrzebny jest tam.
Witold aż zazgrzytał zębami.
– Rrrycerz. Z zasadami. Wszystkie kodeksy i przepisy zna. Honorrrowy. Pyszny...
– No, trochę dziwny – uspokajał stryjecznego brata król Jagiełło. – Ale można go wykorzystać, wierz mi... Hamuj się, Witoldzie.
Wyszli ubrani z łaźni, ja za nimi. A kiedy Ofanas ukłonił się głęboko, król nagle przyjrzał mu się z zastanowieniem i odezwał się do Witolda:
– Czy nie uważasz, bracie, że łaziebny królewski powinien być niemową?
Witolda też to zastanowiło.
– Wyrwij mu język! – poradził natychmiast,
Jagiełło zwrócił się do zesztywniałego sługi:
– Słyszałeś?
Ofanas tylko się ukłonił.
– Wola Waszych Wysokości.
Witold położył mu dłoń na ramieniu i powiedział dobrodusznie, jak o czymś mało ważnym:
– To nie żarty, Ofanasie.
– Rozumiem, Wasza Wysokość.
Król na to:
– To dobrze, że rozumiesz. Pora na mszę.
– A ten? – spytał książę, wskazując na mnie, którym się skurczył, jakbym chciał pod ziemię się zapaść.
– O nie – rzekł król z uśmiechem – jego język jest mi potrzebny. – I dodał poważnie, co ja rozumiałem, a książę chyba nie: – On jest mną. – I jeszcze, całkiem niespodziewanie, z zamyśleniem: – A ja jestem nim.
Książę powiedział, że zgłodniał, na mszę nie pójdzie, woli na sute śniadanie. Król, po chwili wahania, zdecydował:
– Ja jednak zacznę od mszy.
Sługa szatny podał królowi aksamitną kurtkę. Ale król odmachnął się.
– Nie, nie, to co zawsze!
– Królu, dziś rada...
– To co zawsze! – zniecierpliwił się Jagiełło.
Podano mu więc kożuszek barani, który król okręcił rzemieniem. Baranią kuczmę trzymał w ręku. Witold odebrał u wartowników swój pas i pośpieszył na śniadanie. A my do następnej izby, która była wartownią. Siedzieli tu na ławach pod ścianą strażnicy, kilku kucało na ziemi. Na widok króla wyprostowali się, a najstarszy pozdrowił go imieniem wszystkich. Dwóch uprzednio wyznaczonych podążyło za królem jako straż osobista, ale on nagle się zatrzymał, bo między strażnikami zauważył Hińczę z Rogowa, przyciskającego księgę do piersi.
– Hińcza! – zawołał król.
Młodzieniec podbiegł i skłonił głowę. Tylko z księgą, widziałem, jakoś nie wiedział, co robić: skryć ją czy trzymać swobodnie.
– Wiesz – spytał król cicho – gdzie przebywa teraz wielebny Stanisław Ciołek?
– Kto? Ciołek? – Hińcza był wyraźnie zmieszany. – Ów, który...?
– Tak, ów, o niego pytam. Wiesz czy nie?
– Pewnie w Krakowie – bąknął nieśmiało Hińcza.
– Nie uciekł więc?!
– Nie, królu, on nie ucieknie.
– Przyjaźnisz się z nim? – spytał król.
Hińcza znów się zawahał, ale król Władysław nie miał wątpliwości.
– Przyjaźnisz się. Ty i Kraska, mój kancelarzysta. Przyjaźnicie się, wiem o tym.
– Cenię sobie jego umysł i zdolności – powiedział Hińcza.
I szybko dodał:
– Ale nie pochwalam jego obyczajów.
– Mniejsza o to, co pochwalasz, a czego nie. Najważniejsze, że to twój przyjaciel.
Hińcza milczał. Już nie chciał zaprzeczać.
– Sprowadzisz mi tu swojego przyjaciela! – odezwał się król. – Tutaj, na Wawel, do mnie osobiście.
– Pod strażą? – spytał pobladły Hińcza.
Widziałem, że król zdusił uśmiech na twarzy.
– Tak, pod strażą. – I król głośno zwrócił się do straży: – Kapitanie, czterech zbrojnych dla pana Hińczy z Rogowa. Ma ważne polecenie. – Palcem wskazującym tknął pierś młodego człowieka. – Wykonasz to!