Królewskie sny - Józef Hen - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Królewskie sny ebook i audiobook

Józef Hen

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy my właściwie lubimy tego Jagiełłę? Tak, tak, bitwa pod Grunwaldem, królowa Jadwiga… Ale jaki był, jaki miał charakter, czy kochał i jak, swoje cztery żony? Czy dla tej ostatniej, księżniczki Holszańskiej, która miała zaledwie 17 lat, gdy on ukończył już 70, to była gehenna, czy też udało jej się go choćby polubić? Czy go zdradziła z panem Hińczą, czy to tylko brudny spisek zazdrośników i księcia Witolda, który do końca życia żałował, że oddał ze swojego dworu w Wilnie do Krakowa tę cudowną dziewczynę.

 

 Wspaniała powieść Józefa Hena - wielkiego mistrza kreowania nastroju, smakowania epoki, od drobiazgów dnia codziennego po wielką politykę.

 

 Jakże to się cudownie czyta!

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 21 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Sebastian Konrad

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grigori67

Dobrze spędzony czas

polecam miłośnikom historii
10

Popularność




CZĘŚĆ PIERW­SZA

OŻE­NIĆ KRÓLA!

.

1

Ja, Ole­sko, bła­zen kró­lew­ski, pierw­szy pa­nom tę wieść przy­nio­słem.

Bie­głem przez kruż­ganki i ko­ry­ta­rze zamku wa­wel­skiego w swoim zwy­kłym pstro­ka­tym stroju, w bła­zeń­skim czepcu, na któ­rym grały dzwo­neczki, bie­głem zdy­szany, a w oczach mia­łem łzy. Ja, bła­zen. I tak wpa­dłem do izby, gdzie cze­kało kilku pa­nów z rady – kto we fio­le­tach, kto w zbroi ry­cer­skiej. Był kanc­lerz Woj­ciech Ja­strzę­biec, bi­skup kra­kow­ski, i Zbi­gniew z Brze­zia, za­słu­żony wo­jow­nik, byli wo­je­wo­do­wie: Jan z Tar­nowa i Sę­dzi­wój z Ostro­roga, a także pod­kanc­le­rzy bi­skup Jan Sza­fra­niec, któ­rego lu­bi­łem, choć hu­sy­tom sprzy­jał (a może dla­tego, że hu­sy­tom sprzy­jał), był i ry­cerz Jan „Gło­wacz” Ole­śnicki, brat na­szego Zbyszka, se­kre­ta­rza kró­lew­skiego.

– Pa­no­wie, pa­no­wie! – wo­ła­łem zdy­szany. – Kró­lowa nie żyje!

Po­de­rwali się pa­no­wie rada. I wszy­scy do mnie.

– Co po­wia­dasz?!

– Żar­tu­jesz chyba, Ole­sko!

Ktoś pal­cem po­gro­ził.

– Marne twoje żarty!

– Nie, do­stojni pa­no­wie, nie żyje, przy­się­gam. – I łzy mi z oczu po­pły­nęły. – Nie żyje pani Elż­bieta, nasz król osie­ro­cony!

Wtedy oni po so­bie spoj­rzeli, zdu­mieni i – Boże, wy­bacz im – wcale nie zmar­twieni.

I na­gle – wy­buch śmie­chu. Tak ich roz­śmie­szy­łem, ja, bła­zen.

– Bra­cia – krzy­czą – zde­chła ma­ciora!

– Wsze­tecz­nica!

– Ja­łówka ze zgni­łymi wy­mio­nami!

Dzwony się roz­le­gły, nio­sąc mia­stu ża­łobną wieść, a oni na­dal da­wali upust ra­do­ści.

– Sły­szy­cie?! Prawda to?!

– Prawda!

– Ule­ciała na sa­bat, upio­rzyca!

– Masz, Ole­sko, za do­brą no­winę!

I te­raz do mnie się ci­snęli z mo­ne­tami, żeby mi tę wieść wy­na­gro­dzić. A ja zgar­nia­łem pie­nią­dze do kiesy, bo już w swoją bła­zeń­ską skórę wsze­dłem, i z tych wła­śnie upraw­nień ko­rzy­sta­jąc, ode­zwa­łem się:

– Wa­sze Do­stoj­no­ści, nie ciesz­cie się tak bar­dzo. Król jest te­raz moc­niej­szy niż przed­tem. Już na nim nie­for­tunne mał­żeń­stwo nie ciąży. Już się oglą­dać nie musi. – Wy­ją­łem z kiesy mo­netę i wrę­czy­łem ją Woj­cie­chowi Ja­strzęb­cowi, bi­sku­powi kra­kow­skiemu. – Bierz, pa­nie kanc­le­rzu – po­wie­dzia­łem – bierz, boś na nią za­słu­żył tak samo jak ja...

Ale pa­no­wie na­dal śmiali się bez­tro­sko, bo któż by brał po­waż­nie bła­zeń­ską mowę. Tyle że bi­skup Woj­ciech dał mi po karku, do czego przy­wy­kłem. A do obec­nych zwró­cił się:

– Do króla więc, wiel­możni pa­no­wie. Trzeba nam jego ma­je­stat po­cie­szyć.

Sły­sza­łem, jak któ­ryś mruk­nął:

– Jego po­gań­ski ma­je­stat...

Ale nie roz­róż­ni­łem kto, bo dzwony wciąż biły.

2

Opo­wiem wszystko, choć może nie do końca, bo są rze­czy, które na­le­ża­łoby za­taić, są, które na­le­ża­łoby zo­sta­wić do­myśl­no­ści słu­cha­cza, a są i ta­kie, o któ­rych nikt nie opo­wie­dział. Ale mało kto zna wszyst­kie te sprawy jak ja, czy to z ust kró­lew­skich, czy to od jego oto­cze­nia, czy na­wet od nie­przy­ja­ciół.

Opo­wiem. Biją więc dzwony, śmierć oznaj­mują Elż­biety se­cundo voto Gra­now­skiej, a trze­ciej mał­żonki kró­lew­skiej. A w izbie kra­kow­skiej go­spody śmie­chem wy­bu­cha Sta­ni­sław Cio­łek, ka­no­nik, on­giś se­kre­tarz kró­lew­ski, ogrom­nych zdol­no­ści pi­sar­skich czło­wiek, któ­rego król od sie­bie prze­pę­dził za pasz­kwil ja­do­wity na tę że wła­śnie trze­cią swoją mał­żonkę. Biją więc dzwony, a on, Cio­łek (któ­rego do­brze zna­łem i na­wet lu­bi­łem), słu­cha­jąc tego grzmotu, po­wiada do swo­ich przy­ja­ciół:

– Chyba przy­no­si­cie prawdę... Chyba na­prawdę umarła! – (A ci przy­ja­ciele to nikt inny, tylko mło­dzi urzęd­nicy kró­lew­scy, Jan Kra­ska i Hiń­cza z Ro­gowa). – Janko, Hiń­cza – mó­wił Cio­łek z uda­nym po­pło­chem w oczach, zu­peł­nie jakby ko­me­dię grał – a może to jesz­cze nie to, może tylko ja­kaś jej sztuczka?

Na to Hiń­cza:

– Nie, Staszku, skoń­czyły się sztuczki. Dziś nad ra­nem kró­lowa wy­zio­nęła du­cha.

– Kró­lowa! – Cio­łek na to prych­nął z po­gardą i gnie­wem. – Ska­lała ma­je­stat kró­lew­ski ba­bimi cza­rami! Dał się uwieść, cho­ciaż wie­dział, że na­stępcy tronu z niej nie bę­dzie. Na­pi­sa­łem to wszystko w swo­jej sa­ty­rze, ale co zna­czą słowa po­ety! – po­skar­żył się. – Za­miast prze­gnać babę, prze­pę­dził mnie. Hiń­czo, prze­cież to ja akt unii ho­ro­del­skiej spi­sa­łem! A po­tem, że z durną babą za­dar­łem...

– Ugo­dzi­łeś Ja­giełłę do ży­wego! – przy­po­mniał so­bie Kra­ska.

– Bo my­śla­łem, że to twardy li­tew­ski woj, a on co? Tkliwy ro­man­sowy ry­cerz!

– Ko­chał ją – ode­zwał się Hiń­cza.

– Czy ja tego nie wiem? Pod­ju­dzili mnie pa­no­wie, wście­kli, że baba z ro­dem Spyt­ków zwią­zana. Im uszło na su­cho, na mnie się skru­piło – za­bia­do­lił Staszko Cio­łek. – Długi mam! Pa­dam pod ich cię­ża­rem! Ty le­piej, Kra­ska, mów, skąd brać go­tówkę?

– Dość bez­piecz­nie so­bie ży­jesz – na to Kra­ska – jak na wroga króla. I księgi tu masz, i sługi na za­wo­ła­nie. Lu­pa­nar za pro­giem...

– Luk­sem­bur­czyk – wtrą­cił Hiń­cza – ka­załby cię za taką sa­tyrę z wieży zrzu­cić.

Kra­ska zaś w tymże du­chu:

– Książę Wi­told by cię uto­pił z ka­mie­niem uwią­za­nym do szyi, a kniaź Świ­dry­giełło ośle­pił.

– Na rany Je­zusa – za­krzyk­nął Cio­łek – o czym wy mi tu mó­wi­cie? Mnie go­tówki trzeba, a nie pa­cie­rzy!

Jan Kra­ska uśmiech­nął się.

– No, no, jak na osobę du­chowną... Czy do­my­ślasz się, Staszku, co się z tobą te­raz sta­nie?

– My­śli­cie, że po­ga­nin za­cznie się mścić?

– Chyba tak. Przed­tem oba­wiał się po­są­dzeń, że po­wie­dzą, że za na­mową kró­lo­wej. Te­raz da upust ża­lowi. Te­raz jak ci przy­łoży!

– To moż­liwe... – Cio­łek po­ki­wał głową, ale spo­koj­nie.

– Ucie­kaj! – Hiń­cza chwy­cił go za ra­mię, jakby chciał go do tej ucieczki pchnąć.

– Co wy! A go­to­wi­zna? A długi? Nie! Niech się dzieje, co chce. Po­trzebny mi do­sta­tek, bym mógł zań chwa­lić Pana. Nie umiem żyć w ubó­stwie. Od­wy­kłem.

Biły dzwony. Cio­łek słu­chał, ale już nie tak ra­do­śnie, za­tro­skany jakby, i ode­zwał się do przy­ja­ciół gło­sem wy­ci­szo­nym:

– Z tym na­szym kró­lem to ni­gdy nic nie wia­domo. Tro­chę go znam. Musi się czuć strasz­li­wie osa­mot­niony.

3

Tak to wy­glą­dało, kiedy kró­lowa umarła.

A po­tem były na­bo­żeń­stwa i uro­czy­sto­ści po­grze­bowe, i znowu na­bo­żeń­stwa, i wszystko wró­ciło do daw­nego po­rządku. Tylko że kró­lo­wej już nie było.

Któ­re­goś świ­ta­nia, ja­kiś czas póź­niej, spał król Wła­dy­sław Ja­giełło w swoim łożu sze­ro­kim pod bal­da­chi­mem, z twa­rzą uto­pioną w po­duszce. Przez sen rękę lewą wy­cią­gnął, szu­ka­jąc ko­biety, która po­winna się była obok niego znaj­do­wać, ale na­gle zmar­twiał. Nie było ni­kogo. Wes­tchnął więc, ob­ró­cił się i chwilę le­żał z przy­mknię­tymi oczyma, jakby coś chciał pod po­wie­kami przy­trzy­mać, coś, co się wy­my­kało i bez­li­to­śnie pierz­chało z kró­lew­skiego snu.

– Oj­cze – usły­szał nie­śmiały dziew­częcy głos.

To było tu­taj, w kom­na­cie, po tej stro­nie snu.

Otwo­rzył oczy. W ja­snej smu­dze pły­ną­cej z wy­so­kiego okna stała kró­lewna, jego czter­na­sto­let­nia córka.

– A, to ty, Ja­dwi­siu...

– Obu­dzi­łam cię?

– Już nie spa­łem.

– Przy­glą­da­łam ci się, by­łeś taki smutny...

– Nie na­leży się przy­glą­dać śpią­cym – po­wie­dział za­chmu­rzony król. – Nie na­leży. To... – nie od razu do­koń­czył – nie­przy­zwo­icie.

– Śniło ci się coś nie­do­brego?

– Nie, có­ruchno. Ten smu­tek to z prze­bu­dze­nia.

– We śnie jest ci le­piej?

Król nie od­po­wie­dział. O, zna­łem ja do­brze mo­jego króla: po­tra­fił być wy­lewny, ga­da­tliwy, we­soł­ko­waty na­wet, ale po­tra­fił i zmil­czeć, i udać, że nie sły­szał. Ale nie lu­bił mar­twić in­nych, więc uśmiech­nął się do córki i dał jej znak ręką, żeby się od­su­nęła od łoża.

– Ofa­nas! – za­wo­łał.

Pod­biegł Ofa­nas, słu­żący kró­lew­ski, do­bry mój zna­jo­mek, i po­mógł zejść panu z wy­so­kiego łoża, żeby mu się nogi nie za­plą­tały w bie­liź­nie dłu­giej za kostki.

Ofa­nas za­py­tał króla o zdro­wie, a król ostrze­gaw­czo po­ło­żył pa­lec na ustach: ani słowa! Za­czy­nały się bo­wiem po­rządki po­ran­nego wsta­wa­nia (przy któ­rym nie­raz uczest­ni­czy­łem), istne mi­ste­rium: król uczy­nił trzy ob­roty wo­kół sie­bie naj­pierw w lewo, po­tem trzy w prawo.

– Słomka! – roz­ka­zał.

Wszystko było go­towe. Ofa­nas po­dał słomkę, król Ja­giełło prze­ła­mał ją na trzy czę­ści i rzu­cił za sie­bie. Wtedy Ofa­nas, jak zwy­kle, owe trzy prze­ła­mane ka­wałki słomki pod­niósł i rzu­cił do ognia (jak nas wszyst­kich ży­cie ła­mie i spala), a Ja­giełło, już uśmiech­nięty, mógł zwró­cić się do córki:

– Pro­szę, Ja­dwi­siu, mo­żemy roz­ma­wiać.

Kró­lewna przy­glą­dała się słom­kom zże­ra­nym przez ogień.

– Tato – ode­zwała się za­fra­so­wana – po co to ro­bisz?

– A komu to prze­szka­dza?

– Ale ja nie chcę, żeby mó­wiono, że je­steś prze­sądny.

– Prze­sądny bar­ba­rzyńca, Ja­dwi­siu, tak to brzmi ści­śle.

Ofa­nas po­dał mu ku­bek, on zaś pod­szedł do mied­nicy sto­ją­cej na ła­wie. I zwró­cił się do kró­lewny:

– Nie martw się, có­reczko. O czymś oni mu­szą mó­wić. Na­wet na­leży się sta­rać, żeby mieli o czym. – I płu­cząc usta, tak cią­gnął (a ja, który przez cały czas sie­dzia­łem na ni­ziut­kim sto­łeczku, jak kra­snal ci­chutki, chło­ną­łem każde słowo kró­lew­skie): – Za­wsze tak ro­bi­łem... to i będę ro­bił. Po co zmie­niać? Cza­sem le­piej nic w ży­ciu swoim nie zmie­niać. Ci, któ­rzy po­ma­wiają mnie o prze­sądy, sami ugrzęźli w nich po uszy, tylko że... No do­brze, nie wgłę­biajmy się. Dzie­le­nie włosa na czworo to cza­sem rzecz nie­wy­godna. Dla mnie szcze­gól­nie. Niech już zo­sta­nie, że nie­okrze­sany, prze­sądny Li­twin. Czło­wiek lasu. Od­wróć się, có­reczko.

Ja­dwi­sia od­wró­ciła się, król zrzu­cił ko­szulę, a Ofa­nas od razu na­rzu­cił mu na plecy wło­chaty płaszcz, jaki za­wsze był w po­go­to­wiu przed ką­pielą.

Ja­giełło, prze­wią­zu­jąc się, po­wie­dział słu­żą­cemu:

– Szy­kuj łaź­nię.

– Już go­towa, Wa­sza Kró­lew­ska Mość. Racz pro­szę...

– Mó­wi­łem, szy­kuj łaź­nię, to zna­czy, że masz znik­nąć za drzwiami. Pa­szoł, ja­sne?

– Ja­sne – od­po­wie­dział Ofa­nas. – Pa­szoł...

Wy­szedł, a wtedy ja, nie wsta­jąc ze sto­łeczka, spy­ta­łem:

– Mam wyjść?

– Siedź – na to król. – Siedź i przy­glą­daj mi się. Jak wy­rzut su­mie­nia. Gdzie ja, tam i ty. Je­steś drugą po­łową mo­jej du­szy, tą gor­szą oczy­wi­ście – do­dał z uśmie­chem tak do­brym, że nie mo­głem się na niego gnie­wać. – Ech, Ole­sko, gdyby cie­bie nie było, to pewno bym się roz­pły­nął w aniel­stwie, pa­skudo. – Pod­niósł ostrze­gaw­czo pa­lec do góry. – Ale milcz. Milcz! – po­wtó­rzył groź­nie.

Tak okre­śliw­szy moje po­win­no­ści, ob­jął ra­mie­niem córkę i pod­pro­wa­dził ją do okna. Roz­ma­wiali so­bie tu swo­bod­nie, jakby nikt ich nie mógł sły­szeć, ale prze­cież sły­sza­łem ich ja, Ole­sko, cho­ciaż bła­zen.

– Ja­dwi­siu – za­czął król – twoje losy się roz­strzy­gają.

– Słu­cham cię, pa­nie oj­cze – po­wie­działa po­słuszna kró­lewna.

– Ukła­damy się o cie­bie z mar­gra­bią bran­den­bur­skim.

– Z sa­mym mar­gra­bią?

– Cho­dzi o jego syna. Je­żeli roz­mowy za­koń­czą się po­myśl­nie, chło­pak przy­je­dzie tu­taj, na Wa­wel, za­rę­czymy was, za­ślu­bimy, a kiedy ja odejdę, ty bę­dziesz tym kró­le­stwem wła­dać. A on przy to­bie.

– Ja będę kró­lo­wać? – zdzi­wiła się Ja­dwi­sia.

– A tak, ty. – Po chwili król za­uwa­żył: – Chyba że­bym ja miał jesz­cze syna. – A wi­dząc po­wąt­pie­wa­jącą minę córki, do­dał z uśmie­chem: – Za­rę­czam ci, że to moż­liwe. Ale nie myśl o tym. – Król, wes­tchnąw­szy so­bie, mó­wił: – Wi­dzisz, nie lu­bi­łaś pani Elż­biety, nie po­do­bała ci się, a prze­cież do­brze, że to była ona, a nie inna, bo gdyby nie­boszczka była młod­sza, nie ty by­ła­byś na­stęp­czy­nią tronu.

– Oj­cze, kiedy ja wcale nie chcę, że­byś umie­rał. – I Ja­dwi­sia ob­jęła króla, swo­jego ojca. – Oj­cze, wierz mi, twoja córka cię ko­cha...

Ja­giełło uwol­nił się ła­god­nie z jej ob­jęć.

– Bar­dzo mi tego brak, có­ruchno, bar­dzo. To prawda, że je­stem smutny... W sercu pustka – i dla­tego. Pa­no­wie rada za­sta­na­wiają się, za kogo by mnie wy­swa­tać, jaką z mo­jego ka­wa­ler­skiego stanu ko­rzyść wy­cią­gnąć.

– A ty?

– Cóż, nie pierw­szy raz, prawda? Nie je­ste­śmy pa­nami swo­jej sy­pialni.

– Boże mój – na to owa dziew­czyna – czyż ja nie wiem?

– Nie wzdy­chaj, nie wzdy­chaj, wszystko bę­dzie do­brze. Chło­paka się wy­chowa, pod­uczy, a w ogóle można się przy­zwy­czaić i po­ko­chać też można. – I za­raz na myśl mu przy­szła pierw­sza żona, piękna córka Lu­dwika Wę­gier­skiego, dzięki któ­rej zo­stał kró­lem tego kraju i o któ­rej pa­mięć, cza­sem tkliwa, cza­sem bo­le­sna, draż­niąca, ni­gdy go nie opusz­czała: – Weź moją Ja­dwigę, świętą pa­nią, prze­piękną, nie­za­po­mnianą, po któ­rej no­sisz imię. Jak się bun­to­wała, wiesz prze­cież, ale... zdaje się, że mnie w końcu po­ko­chała.

– A ty ją?

– Od pierw­szej chwili. – Za­my­ślił się i wi­dzia­łem, że twarz mu się zmie­niła od ja­kie­goś bo­le­snego wspo­mnie­nia. – Nie wszystko nam się ukła­dało gładko, nie wszystko... Były i gniewy, tak... Jak to mię­dzy mał­żon­kami, kró­lew­skimi czy miesz­czań­skimi, za­wsze to dwoje lu­dzi, dwie głowy i dwa ciała, co by tam ksiądz nie ga­dał.

Ja­dwi­sia jed­nak my­ślała o swo­ich spra­wach.

– Oj­cze, ten mój ob­lu­bie­niec... chyba młod­szy ode mnie?

Wi­dać było, że król Wła­dy­sław po­czuł się nie­swojo, jak gdyby przez córkę na czymś przy­ła­pany.

– Fry­de­ryk? No, prawdę mó­wiąc, ra­czej młody.

– Ile ma lat? – do­py­ty­wała się Ja­dwi­sia. Kiedy oj­ciec zwle­kał z od­po­wie­dzią, krzyk­nęła pi­skli­wie: – Ile?!

– Osiem... – od­po­wie­dział zmie­szany król.

– Osiem!

– Ależ, Ja­dwi­siu... ty też jesz­cze je­steś młoda...

– Nie, tato, nie. Święta pani, kie­dyś ją po­ślu­bił, była młod­sza ode mnie.

– No tak, rze­czy­wi­ście... – Strasz­nie mi się król wy­dał stro­piony, aż mi się go żal zro­biło. – Tak, młod­sza, ale wy­bacz, có­ruchno, toż to była ro­sła dzie­wu­cha, roz­wi­nięta i tu, i ów­dzie (król po­ka­zał gdzie), wszystko już miała, wyż­sza ode mnie, wła­ści­wie ol­brzymka.

– Tato, ja już je­stem ko­bietą...

– Na­prawdę...? To do­brze, win­szuję! Zdro­wej je­steś krwi, Ol­gier­do­wej. My, Ol­gier­do­wi­cze, wszy­scy...

– Ale co ja z ta­kim dzie­cia­kiem będę ro­bić?

Król Ja­giełło po­dra­pał się w łysą czaszkę.

– Co? Co? Czy ja wiem. Od razu mu­sisz coś ro­bić? Prze­cież je­steś mą­dra dziew­czynka. Po­ga­da­cie so­bie, o!

– Z ta­kim dziec­kiem?

– Weź­miesz go na ko­lana, po­huś­tasz, na­uczysz po pol­sku pa­cie­rza. No wi­dzisz, na­uczysz go róż­no­ści, wy­cho­wasz go so­bie, bę­dzie cię sza­no­wał, za­tań­czy, jak za­grasz. Dziew­częta wiele po­tra­fią. – Przy­ci­snął ją do sie­bie. – Nie płacz, Ja­dwi­siu, nie martw sta­rego ojca.

– Nie pła­czę.

– Nu, ład­nie. A chcesz wie­dzieć, po co nam ten so­jusz bran­den­bur­ski? To po­patrz. – I król za­czął jej po­ka­zy­wać na ścia­nie, jakby to była mapa. – Tu masz Li­twę, tu Bran­den­bur­gia, a po­środku Prusy z Krzy­ża­kami. – Król ści­snął palce w pięść. – Jak weź­miemy z dwóch stron w klesz­cze...! Ro­zu­miesz? Ro­zu­miesz te­raz?

– Tak. Ale te Bran­den­burgi to prze­cież także Niemcy.

– Ano tak, mą­dralo. Niemcy, ale swoi. Tacy, któ­rym ty bę­dziesz kró­lo­wać, cie­bie będą słu­chać.

– A jak nie będą słu­chać?

– Jak to nie będą? Mu­szą!

– A jak się zbun­tują i mnie po­wie­szą?

– Dziecko, o czym ty mó­wisz?!

– Cio­cię Ma­rię, sio­strę świę­tej pani, prze­cież Wę­grzy po­wie­sili.

– Jaka tam ona to­bie cio­cia... I kiedy to było!

– Ale po­wie­sili! Zbun­to­wali się i w oknie po­wie­sili, na oczach wła­snej matki.

– Przede wszyst­kim nie ją po­wie­sili na oczach wła­snej matki, tylko matkę na jej oczach, a poza tym... – Król po­gła­dził córkę po gło­wie. – Dziecko, o czym ty roz­my­ślasz? Tfu, tfu, niech cię Bóg strzeże... Po­wie­sić cie­bie? Niech spró­bują! Ka­mień na ka­mie­niu nie zo­sta­nie. Nie myśl o tym, wszystko bę­dzie do­brze. – Po­cią­gnął dło­nią po chro­po­wa­tym pod­bródku. – Ofa­nas, go­lić bę­dziesz! – za­wo­łał.

Usły­sza­łem głos Ofa­nasa:

– Łaź­nia go­towa, Wa­sza Kró­lew­ska Mość.

Ofa­nas, jak co dzień, go­lił króla brzy­twą sze­roką przy­po­mi­na­jącą ta­sak, pew­nie ze Wschodu spro­wa­dzoną. I jak co dzień opo­wia­dał kró­lowi, co sły­szał, ja­kie ploty, ja­kie po­mó­wie­nia, na­wet oszczer­stwa. Król słu­chał tego bez smutku, cza­sem mo­gło się wy­da­wać, że się lu­bo­wał w po­my­sło­wo­ści ję­zy­ków.

– No i co tam lu­dzie mó­wią? – do­py­ty­wał się król, kiedy Ofa­nas głowę mu zmy­wał.

– A tak spe­cjal­nie to nic no­wego, naj­ja­śniej­szy pa­nie.

– Stale te same wy­my­sły?

– Jak by to rzec...

Król Ja­giełło wy­tarł płót­nem twarz.

– Wciąż, że prze­sądny?

– Jakże ina­czej.

– Że nie­okrze­sany. Że nie wia­domo, po co na aka­de­mię łoży – wy­li­czał król. – Że o Li­twie wię­cej my­śli jak o Kra­ko­wie. Że roz­pustny. Że roz­rzutny.

– I że skąpy – przy­po­mnia­łem.

– Że mściwy bar­ba­rzyńca – po­wie­dział król.

– I miętki – wsta­wi­łem ja.

– Że prze­bie­gły i skryty.

– I na­zbyt otwarty.

– Od lu­dzi się od­gra­dza – wy­li­czał król.

– I na­zbyt się brata – znowu ja.

– Że nie­ufny i po­dejrz­liwy.

– I na­iwny jak dziecko – na to ja. – Każdy go może zwieść.

– Ludz­kie ję­zyki, Wa­sza Kró­lew­ska Mość – po­wie­dział Ofa­nas. – O czym by im ga­dać, jak nie o tych co na świecz­niku?

– A naj­waż­niej­sze – mówi król – naj­waż­niej­sze, rzecz cie­kawa, że to wszystko w ja­kiś spo­sób praw­dziwe.

– Mój pan się oczer­nia – za­tro­skał się Ofa­nas.

– Nie, Ofa­na­sie, wszystko w nas się mie­ści jed­no­cze­śnie – i do­bre, i złe. Za­leży, jak sobą po­kie­ru­jesz. Sobą po­kie­ro­wać to trud­niej­sze niż radą ko­ronną.

– Pro­szę Wa­szą Kró­lew­ską Mość pod parę.

Ofa­nas wy­le­wał wodę z ce­bra na roz­pa­lone ka­mie­nie. Buch­nęła para. Król zrzu­cił z sie­bie płaszcz i wszedł w go­rącą mgłę.

A wtedy wła­śnie kro­czył przez kruż­ganki i ko­ry­ta­rze wa­wel­skie kro­kiem dziar­skim (jak to on za­wsze) brat stry­jeczny króla, wielki książę li­tew­ski Wi­told Kiej­stu­to­wicz, który po po­grze­bie pani Elż­biety prze­dłu­żył swój po­byt w Kra­ko­wie. Szczu­pły, śred­niego wzro­stu, szpa­ko­waty (daw­niej kru­czo­włosy), po­dob­nie jak Ja­giełło gładko wy­go­lony. Mowę miał pręd­szą, bar­dziej niż król po­ry­wi­stą. Jak i Ja­giełło lu­bił się po­śmiać i po­dob­nie jak król do łez był skory. Ale serce miał tward­sze, w po­li­tyce bez skru­pu­łów, nie­raz jed­nak lek­ko­myślny, władca bez­li­to­sny, choć hojny, i sam po la­tach mógł spo­strzec, że na­prawdę po­wo­dzić mu się za­częło od czasu, gdy za­wie­rzył Ja­gielle, gdy zde­cy­do­wał z nim iść ręka w rękę. Te­raz śpie­szył, by zdą­żyć na kró­lew­ską ką­piel, bo wie­dział, że z kró­lem naj­swo­bod­niej, naj­szcze­rzej wła­śnie w kłę­bach pary mógł po­roz­ma­wiać.

Za­trzy­mał się przed za­mknię­tymi drzwiami, któ­rych strze­gli dwaj zbrojni.

– Wi­taj­cie, cer­bery! – wo­łał już z da­leka. – Król w łaźni?

– Na­gu­sieńki jak go matka uro­dziła – od­po­wie­dział straż­nik.

– Pójdę mu plecy wy­chło­stać.

– Wa­sza Ksią­żęca Mość, król jest bez pasa – rzekł star­szy straż­nik i wska­zał wy­mow­nie na pas ksią­żęcy, z przy­tro­czo­nym do niego no­żem obo­siecz­nym w po­chwie.

Książę chwilę się wa­hał, coś niby cień lęku prze­biegł mu po twa­rzy, ale wnet go opa­no­wał, uśmiech­nął się i zdjąw­szy pas, po­dał go straż­ni­kowi. Drugi otwo­rzył drzwi i za­po­wie­dział:

– Jego Wy­so­kość wielki książę li­tew­ski, Alek­san­der Wi­told.

Wi­dzia­łem, że król się ucie­szył. Krzyk­nął:

– Wi­tau­tas! Do mnie, tu­taj...! Ofa­nas, po­móż księ­ciu po­zbyć się odzieży.

Sły­sza­łem głos roz­bie­ra­ją­cego się Wi­tolda:

– Za­brali mi mój nóż.

Na co król roz­we­se­lony:

– No i po­patrz, rzą­dzą się czorty, jak chcą. Nie gnie­waj się, miły. Oni pa­mię­tają, że łaź­nie dla pol­skich wład­ców miej­sca nie­bez­pieczne.

– Dla­tego ich uni­kają! – za­śmiał się Wi­told, wcho­dząc. – Cza­sem sta­niesz nie­opatrz­nie za bli­sko ta­kiego wiel­moży, to aż nos za­tyka.

– A sar­kają, że ja co­dzien­nie w pa­rze sie­dzę! – po­wie­dział Ja­giełło, mój król. – Czas trwo­nię, mó­wią, który mógł­bym spo­żyt­ko­wać na wy­da­wa­nie roz­ka­zów, któ­rych po­tem bym ża­ło­wał. No co, jesz­cze się chmu­rzysz? Ofa­nas, po­daj księ­ciu ró­zeczki, niech mnie wy­chłosz­cze w od­we­cie.

I król po­ło­żył się ple­cami do góry na ka­mien­nej ła­wie. Wi­told, z płót­nem okrę­co­nym wo­kół bio­der, przy­glą­dał się ze szcze­rym po­dzi­wem kró­lew­skiemu ciału.

– Krzepki jesz­cze je­steś, Jo­gajła, ciało mło­dzieńca, nie­jedna z roz­ko­szą do­tknie.

– Bij...

Wi­told chło­stał plecy stry­jecz­nego brzo­zową mio­tełką, jak to u nich w zwy­czaju na Wscho­dzie.

– Nie za mocno? – spy­tał.

– Bij, bij, ni­czewo...

– Pa­no­wie rada – mó­wił Wi­told lekko zdy­szany – mają na cie­bie różne za­my­sły, ale ja ra­dził­bym ci się oże­nić z młódką.

Król wnet zro­zu­miał.

– Upa­trzy­łeś już ko­goś dla mnie?

– Tak mi coś po gło­wie cho­dzi – mó­wił od nie­chce­nia książę.

– No, je­śli to­bie po gło­wie cho­dzi, to pewno ona tu czeka obok.

– Chciał­byś! – Wi­told za­chi­cho­tał, bo obaj, cho­ciaż już w wieku po­de­szłym, wciąż mieli nie­stę­pione zmy­sły.

– Kto ci cho­dzi po gło­wie? – spy­tał król, sia­da­jąc.

– Na przy­kład moja wy­cho­wanka, księż­niczka Hol­szań­ska, Sonka.

– Rada się nie zgo­dzi – orzekł z miej­sca Ja­giełło. – Jaka ko­rzyść? Co ona wnie­sie?

– Mło­dość. Dzieci uro­dzi.

– Kładź się.

I te­raz Wi­told uło­żył się na ła­wie, a król grzmo­cił jego plecy.

– Osza­la­łeś – mó­wił król, bi­jąc ciało stry­jecz­nego, aż czer­wone pręgi się po­ka­zały. – Ja i dzieci? Prawda, mieć mogę, ale ja­kie one będą ze sta­rego na­sie­nia? Jest Ja­dwi­sia, dzie­dzi­czy tron, to wy­star­czy...

Wi­told ob­ró­cił ku niemu głowę.

– A kto odzie­dzi­czy wiel­kie księ­stwo? Twój bra­ci­szek Świ­dry­giełło? Rzadko jest trzeźwy, a do Po­la­ków źle na­sta­wiony.

– Trzy­ma­li­śmy go dzie­więć lat w za­mknię­ciu.

– I nic nie po­mo­gło! Jaki był, taki jest. Jesz­cze za­wzięt­szy. – Kniaź za­wył z bólu. – Jo­gajła, wa­lisz jak sza­tan!

– Wy­bacz, bra­cie.

Usiadł wtedy książę i jakby nie­chcący spoj­rzał mię­dzy nogi króla. Piękny to mu­siał być wi­dok, urze­ka­jący, bo książę rzekł z uśmie­chem:

– Jo­gajła, mo­żesz mieć sy­nów. Zdro­wych i by­strych.

Król par­sk­nął śmie­chem, a Ofa­nas skwa­pli­wie spy­tał:

– Ostu­dzić?

I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­lał obu zimną wodą z ce­bra. Król otrzą­snął się i po­wie­dział z wes­tchnie­niem:

– W samą porę.

Wi­told śmiał się, wciąż ze­zu­jąc w to samo miej­sce i na­ga­bu­jąc:

– To jak z moją Sonką? Bra­cie, do­brze ci ży­czę.

– Jaka ona jest?

– Miód. Gdyby nie Ju­lianna...

– Wy­słu­chamy wpierw pa­nów – prze­rwał księ­ciu król. – Może mają waż­kie ar­gu­menty. – Do­dał z me­lan­cho­lią: – Za­wsze znajdą waż­kie ar­gu­menty, żeby wpra­wić mnie w smu­tek.

Do­wie­dział się król od Wi­tolda, że po­sel­stwo z Czech przy­je­chało. Z czym, nie wia­domo jesz­cze. Ale, po­wiada Wi­told, można się do­my­ślić. Ile­kroć stam­tąd po­sel­stwo przy­jeż­dża, za­wsze to pach­nie ja­kimś ka­cer­stwem, po­roz­ma­wiasz z nimi, a po­tem świeć oczami przed zwierzch­no­ścią ko­ścielną, i dla­tego też król po­sta­no­wił:

– Przyjmę ich w pusz­czy. Niech wy­jeż­dżają z Kra­kowa, bo mi jesz­cze bi­skup sto­licę klą­twą ob­łoży.

– Ci są po­dobno umiar­ko­wani – mó­wił Wi­told – ale jest z nimi An­glik, brat Piotr, ten jest bar­dziej za­sad­ni­czy.

– Rad­bym go wy­słu­chać. Z cie­ka­wo­ści, w cztery oczy.

– Cią­gnie cię do ka­ce­rzy?

– Czemu nie wy­słu­chać? – król py­ta­niem na py­ta­nie od­po­wie­dział.

– A temu, żeś świeży ka­to­lik.

– To do­bra przy­czyna, żeby do­wie­dzieć się wię­cej... Ofa­nas, ko­szulę. – A kiedy Ofa­nas po­dał mu nie­bie­sko bar­wioną ko­szulę, król roz­zło­ścił się: – Białą...! Szybko, na mszę pora.

– Po­parł­byś hu­sy­tów? – spy­tał książę.

– Prze­ciw ce­sa­rzowi – za­wsze. – Ja­giełło za­ci­snął pięść. – Ten pod­stępny Zyg­munt, sza­lone na­sie­nie sza­lo­nych Luk­sem­bur­gów... To wróg! Prze­bie­gły wróg, Wi­tol­dzie, a prze­cież ma u nas swo­ich zwo­len­ni­ków. Pod­szedł mnie, za­ufa­łem mu, zgo­dzi­łem się na jego ar­bi­traż, a on bez­wstyd­nie wy­dał wy­rok na rzecz Krzy­ża­ków!

– Krzy­żacy mają skarbce pełne, Zyg­munt za­wsze bez go­tówki.

– Po­ła­mie so­bie zęby na swo­ich wła­snych pod­da­nych, prze­ko­nasz się. Czesi mu nie mogą spa­le­nia Husa wy­ba­czyć. – Król za­mru­czał: – Ale mu­simy być ostrożni.

– A jed­nak i on przy­słał po­sel­stwo – opo­wia­dał Wi­told. – Z wy­ra­zami przy­jaźni... Te­raz, kiedy je­steś bez­żenny, wielu się ob­jawi przy­ja­ciół.

– Bez­wstydny! – zży­mał się król.

– Nie ma wstydu w na­szym rze­mio­śle, Jo­gajła.

– Jest, jest... – nie zgo­dził się król, mój pan. – Co­raz bar­dziej się prze­ko­nuję, że jest... Kto z tym przy­je­chał?

– Twój pod­dany, ry­cerz Za­wi­sza Czarny z Gar­bowa.

– Sprytne po­su­nię­cie – przy­znał król Wła­dy­sław.

– Wtrąć go do wieży – ode­zwał się książę, który ser­decz­nie Za­wi­szy nie lu­bił.

– Naj­więk­szego szer­mie­rza eu­ro­pej­skiego? Krzyk się pod­nie­sie!

– Nie­któ­rym spra­wisz przy­jem­ność. Wtrąć go do wieży!

– Za co?

– Za zdradę. Po­wi­nien prze­by­wać tu, na twoim dwo­rze, a nie tam, przy nie­przy­ja­cielu na­szym.

Król na to po­wie­dział spo­koj­nie:

– Mnie Za­wi­sza po­trzebny jest tam.

Wi­told aż za­zgrzy­tał zę­bami.

– Rrry­cerz. Z za­sa­dami. Wszyst­kie ko­deksy i prze­pisy zna. Ho­norr­rowy. Pyszny...

– No, tro­chę dziwny – uspo­ka­jał stry­jecz­nego brata król Ja­giełło. – Ale można go wy­ko­rzy­stać, wierz mi... Ha­muj się, Wi­tol­dzie.

Wy­szli ubrani z łaźni, ja za nimi. A kiedy Ofa­nas ukło­nił się głę­boko, król na­gle przyj­rzał mu się z za­sta­no­wie­niem i ode­zwał się do Wi­tolda:

– Czy nie uwa­żasz, bra­cie, że ła­ziebny kró­lew­ski po­wi­nien być nie­mową?

Wi­tolda też to za­sta­no­wiło.

– Wy­rwij mu ję­zyk! – po­ra­dził na­tych­miast,

Ja­giełło zwró­cił się do ze­sztyw­nia­łego sługi:

– Sły­sza­łeś?

Ofa­nas tylko się ukło­nił.

– Wola Wa­szych Wy­so­ko­ści.

Wi­told po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu i po­wie­dział do­bro­dusz­nie, jak o czymś mało waż­nym:

– To nie żarty, Ofa­na­sie.

– Ro­zu­miem, Wa­sza Wy­so­kość.

Król na to:

– To do­brze, że ro­zu­miesz. Pora na mszę.

– A ten? – spy­tał książę, wska­zu­jąc na mnie, któ­rym się skur­czył, jak­bym chciał pod zie­mię się za­paść.

– O nie – rzekł król z uśmie­chem – jego ję­zyk jest mi po­trzebny. – I do­dał po­waż­nie, co ja ro­zu­mia­łem, a książę chyba nie: – On jest mną. – I jesz­cze, cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie, z za­my­śle­niem: – A ja je­stem nim.

Książę po­wie­dział, że zgłod­niał, na mszę nie pój­dzie, woli na sute śnia­da­nie. Król, po chwili wa­ha­nia, zde­cy­do­wał:

– Ja jed­nak za­cznę od mszy.

Sługa szatny po­dał kró­lowi ak­sa­mitną kurtkę. Ale król od­mach­nął się.

– Nie, nie, to co za­wsze!

– Królu, dziś rada...

– To co za­wsze! – znie­cier­pli­wił się Ja­giełło.

Po­dano mu więc ko­żu­szek ba­rani, który król okrę­cił rze­mie­niem. Ba­ra­nią kuczmę trzy­mał w ręku. Wi­told ode­brał u war­tow­ni­ków swój pas i po­śpie­szył na śnia­da­nie. A my do na­stęp­nej izby, która była war­tow­nią. Sie­dzieli tu na ła­wach pod ścianą straż­nicy, kilku ku­cało na ziemi. Na wi­dok króla wy­pro­sto­wali się, a naj­star­szy po­zdro­wił go imie­niem wszyst­kich. Dwóch uprzed­nio wy­zna­czo­nych po­dą­żyło za kró­lem jako straż oso­bi­sta, ale on na­gle się za­trzy­mał, bo mię­dzy straż­ni­kami za­uwa­żył Hiń­czę z Ro­gowa, przy­ci­ska­ją­cego księgę do piersi.

– Hiń­cza! – za­wo­łał król.

Mło­dzie­niec pod­biegł i skło­nił głowę. Tylko z księgą, wi­dzia­łem, ja­koś nie wie­dział, co ro­bić: skryć ją czy trzy­mać swo­bod­nie.

– Wiesz – spy­tał król ci­cho – gdzie prze­bywa te­raz wie­lebny Sta­ni­sław Cio­łek?

– Kto? Cio­łek? – Hiń­cza był wy­raź­nie zmie­szany. – Ów, który...?

– Tak, ów, o niego py­tam. Wiesz czy nie?

– Pew­nie w Kra­ko­wie – bąk­nął nie­śmiało Hiń­cza.

– Nie uciekł więc?!

– Nie, królu, on nie uciek­nie.

– Przy­jaź­nisz się z nim? – spy­tał król.

Hiń­cza znów się za­wa­hał, ale król Wła­dy­sław nie miał wąt­pli­wo­ści.

– Przy­jaź­nisz się. Ty i Kra­ska, mój kan­ce­la­rzy­sta. Przy­jaź­ni­cie się, wiem o tym.

– Ce­nię so­bie jego umysł i zdol­no­ści – po­wie­dział Hiń­cza.

I szybko do­dał: 

– Ale nie po­chwa­lam jego oby­cza­jów.

– Mniej­sza o to, co po­chwa­lasz, a czego nie. Naj­waż­niej­sze, że to twój przy­ja­ciel.

Hiń­cza mil­czał. Już nie chciał za­prze­czać.

– Spro­wa­dzisz mi tu swo­jego przy­ja­ciela! – ode­zwał się król. – Tu­taj, na Wa­wel, do mnie oso­bi­ście.

– Pod strażą? – spy­tał po­bla­dły Hiń­cza.

Wi­dzia­łem, że król zdu­sił uśmiech na twa­rzy.

– Tak, pod strażą. – I król gło­śno zwró­cił się do straży: – Ka­pi­ta­nie, czte­rech zbroj­nych dla pana Hiń­czy z Ro­gowa. Ma ważne po­le­ce­nie. – Pal­cem wska­zu­ją­cym tknął pierś mło­dego czło­wieka. – Wy­ko­nasz to!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2025, Jó­zef Hen. Au­tora re­pre­zen­tuje Agen­cja Li­te­racka Syn­dy­kat Au­to­rów Co­py­ri­ght © 2025, Wy­daw­nic­two MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-072-3
Pro­jekt okładki: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Ob­raz wy­ko­rzy­stany na okładce:Jan Ma­tejko, Zyg­munt Pa­pie­ski – Po­czet kró­lów i ksią­żąt pol­skich: Wła­dy­sław Ja­giełło
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl