Prawo i pięść (toast) - Józef Hen - ebook + książka

Prawo i pięść (toast) ebook

Józef Hen

4,0

Opis

 

Czy to polski western ?

 

…U nas też wozy toczyły się na Zachód. I te nowe ziemie, zachodnie, nazwano od razu Dzikim Zachodem.

 

Od pierwszej chwili te Ziemie Zachodnie mnie fas­cynowały. Lata całe szukałem klucza, który pomógłby mi otworzyć drzwi do tego tematu. Pionierstwo, western — zgoda. Ale jak do tego dojść? Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, przyszło olśnienie: u nas polegało to na pionierstwie a rebours. Nie na zaorywaniu ugorów, budowaniu osad, ale na upilnowaniu tego, co zastaliśmy, na ochronie wspólnego dobra. Skoro to zobaczyłem, od razu w wyobraźni wypłynęło wszystko: bohater, jego przeciwnicy, konflikt, miasteczko. Nie były to rzeczy mi obce: znałem takie miasteczka. Brałem udział w bitwie o Nysę…

 

 

 

Dlaczego western ?

 

…Ponieważ zawsze wydawała mi się pociągająca walka Dobra ze Złem.

 

A przy tym wszystko to nie jest wcale odlegle od realnego życia. Przy takich wielkich przemieszczeniach ludności zawsze znajdzie się pole działania dla niebieskich ptaków, dla ciemnych typów i elementów zbrodniczych. Zarazem jest to świat w jakimś stopniu kreowany — wszyscy ci nieustraszeni, szlachetni i przystojni kowboje, wysub­limowani na użytek filmu i literatury. Stworzono mit, bo taka była potrzeba, uszlachetniony wobec swego auten­tycznego pierwowzoru, o którym, zapewne z pogardą, pisano współcześnie w nowojorskich gazetach — jak u nas o tym, że szwagier szwagra zarąbał siekierą….

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
1
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamil667

Nie oderwiesz się od lektury

ł
00

Popularność




1

Widział ciemny las, nieruchome, strzeliste drzewa, korę z zakrzepłymi strużkami żywicy, której zapach jest jak… Nie pamiętał. Rynek, po którym się włóczył, był hałaśliwy i barwny, unosił się nad nim kurz i zapach łajna. Zostanę leśnikiem – postanowił Henryk. Zagapił się na schludnego Niemca w meloniku; Niemiec był stary i niski, przez ramię miał przewieszoną damską bluzkę. Jego syn kopał mnie w brzuch – pomyślał Henryk nagle. – To przez jego syna nie mogę sobie przypomnieć, jak pachnie las. Czuł słodkawy odór trupów i ostry chloru, swąd palonych ciał, te zapachy uczepiły się go i szły za nim, a leśnych woni nie pamiętał, może ich nigdy nie było, może je sam wymyślił, kiedy wiercił się na pryczy w dusznym baraku. Jestem zapowietrzony. Wszyscy są zapowietrzeni. Schowam się w lesie. Nie będzie tam ich i wszystkiego tego, co sobie wykombinowali.

Ucieszył się, jak gdyby nareszcie rozwiązał męczącą zagadkę. Jedyny sposób, żeby żyć z ludźmi, to żyć bez nich. Henryk włóczył się po rynku, słuchając roznamiętnionych głosów. Już zapomnieli. Już znowu są we władzy swoich taniutkich żądz. Dobrze, niech to uprawiają – ale beze mnie. Potrzebuję pary porządnych portek. Para spodni albo i dwie, na zapas, i chowam się w lesie.

Wyobraził sobie bielony pokój, brunatne belkowanie sufitu, rozżarzone drzwiczki pieca, od którego buchał ciepły zapach lasu. (Żywica, żywica, igliwie – nie pamiętam!) Do izby weszła kobieta, nie miała twarzy, była ruchem, płynnością, amforycznym kształtem, zaczęła się rozbierać, z rozcięcia koszuli wyskoczyła pierś. Cholera. Będę myślał o tym staruszku, ten staruszek, cholera, nędzny i chudy Niemiec, jego syn kopał mnie w brzuch. Kobieta śmiała się, od różowego ciała powiało ciepłem jak od świeżego ciasta. Muszę sobie jakąś znaleźć. Ale nie ta, tylko nie ta – spłoszył się, ujrzawszy ufryzowaną szatynkę. Miała długi, kościsty nos, grubo malowane wargi, wygląd obleśny i głupi. Nie zatrzymała na nim wzroku, przeleciała oczyma, jakby był przezroczysty, przylgnęła spojrzeniem do bluzki, którą trzymał Niemiec w meloniku. Kiedy pochyliła się nad bluzką, wyrósł Henrykowi przed oczyma jej krągły zad. Przełknął ślinę i odwrócił się. Ciągnie mnie do każdej idiotki – pomyślał z gniewem. – Muszę zdobyć parę spodni, może i dwie, i postaram się o tę leśniczówkę. Zaczepił młodzieńca z czerwoną opaską na rękawie. – Co to jest? – Milicja – odpowiedział chłopak. – Nie dają umundurowania? – Na razie nie. – No to nie – pomyślał Henryk. – Potrzebuję czegoś solidnego na grzbiet. Spytał:

– Kto w tym mieście rządzi?

– Zależy czym.

– Potrzebuję roboty.

– Jest pełnomocnik rządu. Ale to w zamku.

– Postaram się go złapać – powiedział Henryk i uśmiechnął się do milicjanta. Po co się uśmiecham? – zreflektował się po chwili. – Po co staram się być sympatyczny?

Zamek znajdował się za torami kolejowymi. Zastawione były wagonami ceglastego koloru, obozowali w nich repatrianci. Henryk szedł pochylony, ze wzrokiem wbitym w szklisty żużel. Napatrzyłem się dosyć takich wagonów, przywożono w nich do obozu transporty. Oczy zaszły łzami od gryzącego dymu, usłyszał trzaskanie płonących szczap. Minął klęczącego mężczyznę, który usiłował rozdmuchać ogień, obok kobieta huśtała na rękach rozwrzeszczane niemowlę. Kołysała je gwałtownie, coraz szybciej, jakby ścigała się z dziecięcym krzykiem. Boże, wspomóż ich – pomyślał nagle. – Oderwani od swoich chałup, od swoich sadów, studni, gnojówek i ojcowskiego gruntu. Jestem szczęśliwszy od nich, bo nie rozpamiętuję tego, co straciłem, potrzebuję pary porządnych spodni, resztę wam daruję. „Magda!” – usłyszał. „Magda!” – wołał zdarty kobiecy głos. Jakaś Magda – pomyślał jak automat. Dobiegła go odpowiedź: „Tylko się uczeszę!”. Przystanął. Wesoły głos – pomyślał zaskoczony. Odwrócił się i zobaczył najpierw rozhuśtany warkocz, długi i czarny, a potem wychylającą się z wagonu dziewczynę w kolorowej sukience. Chwyciła jego spojrzenie, uśmiechnął się i wtedy jej szeroko otwarte oczy, ciemnoniebieskie, jak mu się zdawało, odpowiedziały błyskiem sympatii, może nawet uśmiechem. Jakaś Magda – pomyślał znowu zdumiony. Ruszył w jej stronę i wszystko zepsuł, dziewczyna zatrzepotała rękami i sfrunęła w głąb wagonu.

Jeszcze jedno oszustwo – myślał, mijając tory. – Jeszcze raz, żeby zwieść, wystawić do wiatru, ukryć jakieś świństwo. Ale przecież ją widziałem! Uśmiechnęła się do mnie! Muszę ją odszukać.

Znowu krążył między wagonami, wysoki, chudy, wyprostowany, tym razem nie unikając już widoku tobołów, garnków, koryt i nocników. W powietrzu snuł się zapach smażonej słoniny, moczących się dzieci, zaduch snu i woń smolistych szczap. Jeden wagon był podobny do drugiego, jedna baba do drugiej – stracił orientację. A jednak pamiętał czarną czeluść wagonu, gibką postać w kolorowej sukience, zdziwione spojrzenie dziewczyny, zadowolonej i zaskoczonej, że się podoba. Ona nic o nas nie wie – pomyślał. – Nic nie wie o mnie. I lepiej, żeby nie wiedziała. Na razie. Zanim ją zgnoją. Bo zgnoją ją, jak nas wszystkich zgnoili. Zniszczą ją, zbabieje i zgłupieje, obarczą dzieciakami i draniem pijakiem, nienasyconym brutalem. Sam jestem brutal i drań i lepiej, że jej nie odnalazłem.

Potem szedł przez amfiladę chłodnych, cienistych sal zamkowych. Nikt go o nic nie pytał. Kamiennymi schodami dostał się na piętro i znalazł się w mrocznej sali, zastawionej gęsto skrzyniami. Rozejrzał się. Nie, nikogo nie widać, tylko w kącie, za grubym kamiennym filarem podtrzymującym łukowate sklepienie ktoś niepewnie się rozglądał. – Hej! – krzyknął. – Hej tam! – Nikt nie odpowiedział. Kiedy podniósł rękę, z kąta pod ścianą wysoki mężczyzna odpowiedział mu podobnym znakiem. Minęła chwila, zanim uświadomił sobie, że to było lustro, a smutny osobnik naprzeciw – to on sam.

Usiadł na skrzyni i skręcił papierosa. Mam nadzieję, że nie siedzę na dynamicie – pomyślało mu się leniwie. Usłyszał kroki. Ktoś wspinał się po kamiennych schodach. Henryk wstał. Między skrzyniami ukazał się mały szpakowaty człowieczek z torbą polową w ręku. Henryk kiwnął na niego. Tamten zatrzymał się.

– Pan zna ten gmach? – zagadnął Henryk, podchodząc do tamtego.

– Trochę.

– Potrzebny mi pełnomocnik.

Szpakowaty potarł z wahaniem nos. Ten nos był płaski, rozdwojony na czubku i mocno owłosiony.

– Po co? – burknął nieznajomy.

– Naciągnąć na pożyczkę.

Tamten przez chwilę milczał.

– Pan z obozu? – spytał.

– Tak. Jeszcze poznać?

– Jest coś w oczach. Co pan chce robić?

– Popracować w lesie.

– To pański fach?

– Nauczę się.

– A co pan umie?

– Ukończyłem instytut pedagogiczny.

– Chodź pan ze mną.

Henryk szedł za szpakowatym, mówiąc:

– Ale nie mam zamiaru nikogo uczyć. Niech pan powie swojemu pełnomocnikowi, że nauczyciela ze mnie nie zrobi.

Znaleźli się w niewielkim, słonecznym pokoju. Szpakowaty zasiadł za miniaturowym stolikiem. Zwiesił głowę i milczał. Wydawało się, że zapadł w sen. Henryk spytał:

– To pan…?

Tamten skinął głową.

– Nauczycielem nie będę – ostrzegł go Henryk.

– Dlaczego?

– Nie mogę. Nie nadaję się. Dzieci, rodzice, nie, nie, tylko nie to.

– Nie musi pan uczyć. Trzeba zrobić szkolnictwo. Wszystko w proszku. Dzieci…

– Zgoda – przerwał mu Henryk – niech się uczą wszystkich mądrości. Ale beze mnie.

– Więc co?

– Leśnictwo.

– Mamy Niemców. Dobrze się spisują. Ale… – Pełnomocnik wziął ze stolika kartkę. – Jak się pan nazywa?

– Koenig. Henryk Koenig.

– Koenig? – powtórzył tamten.

– Widzi pan w tym coś dziwnego?

– Nie, dlaczego. – Szpakowaty zapisał. – Niech się pan dowie za tydzień.

– Za tydzień będę szukał szczęścia gdzie indziej. Nie mógłby mi pan wypisać jakiejś pary spodni?

– Nie potrafi pan sobie wykombinować?

– Nie mam ochoty.

– Nie dysponuję odzieżą. – Pełnomocnik zmierzył Henryka wzrokiem. – Ze mnie będą za małe.

– Cholera, przecież nic takiego nie chcę! Potrzebne mi portki i robota w lesie, to wszystko.

– Wszystko – powtórzył szpakowaty. – Piekielnie pan wymagający.

Henryk milczał.

– Trzeba brać, co podleci. A pan nie. Albo to, co pan chce, albo nic. Nie pomoże mi pan przy tym szkolnictwie?

– Nie.

– A głos obowiązku? – spytał pełnomocnik. Nawet się nie uśmiechnął.

– Nie poczuwam się.

Przez chwilę obaj milczeli. Przemiłe rokokowe mebelki – pomyślał Henryk. Promienie słoneczne, rozszczepione przez żyrandol, osiadły na nich tęczowymi pasmami. Nikt go nie mógł bić, nikt nie mógł zażądać, żeby kogoś bił, ten człowiek nie mógł mu niczym zagrozić; wolność, wolność, a jednak było przykro i markotno. Będziemy znów się przejmowali lada głupstwem. Powiedział:

– Zdaje się, że wolałby pan podrzeć tę kartkę. Niech się pan nie krępuje.

Za drzwiami usłyszał głosy, potem rozległo się pukanie.

– Zaczekać! – krzyknął pełnomocnik. Zwrócił się do Henryka: – No?

– Do widzenia! – Henryk przyłożył dwa palce do czoła.

– Wejść! – zawołał pełnomocnik.

Henryk odwrócił się i podszedł do drzwi.

Przepuścił kilku rosłych mężczyzn, potem zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Poprzez burkliwe głosy tamtych słychać było syk dartego papieru. Koenig w strzępach. Przeniosę się do innego województwa – pomyślał.

Był zmęczony i głodny. W sali zastawionej skrzyniami przeliczył pieniądze. Na kilka dni starczy. Smutny osobnik w lustrze schował pieniądze do kieszeni. Miał pomięte, stare spodnie. Cześć, brachu! Uśmiechnęli się do siebie. Nie mamy nic, ale mamy wolność. Jesteśmy obaj wymagający. Maksymaliści. Może i tak. Najwyższy czas przedłożyć najwyższe żądania. Człowieczeństwo! Nikt nie wie, co to jest, ale wiem, czego chcę od siebie. Tak, wiem! Zbliżył się do lustra. Pełnomocnik powiedział, że coś stamtąd zostało w oczach, ale co? Ten w lustrze wygląda na gościa, który rozgląda się, czy nie znajdzie czegoś do picia. Spragnionego napoić. O, jak się rozmarzył. Uśmiechnij się, bracie. Gość w lustrze wydął usta, w kącikach utworzyły się podłużne bruzdy. Uśmiech wypadł słabo, ale dość sympatycznie.

Kroki. Odwrócił się gwałtownie, jak przyłapany na gorącym uczynku. Między skrzyniami przeciskał się młody dryblas. Twarz miał nalaną, pewnie lubił jeść, pić i spać.

– Ty! – zawołał drągal, zbliżając się. – Ty, nie uciekaj. To ty jesteś ten z obozu?

Spodnie ma też do kitu – pomyślał Henryk. Za to marynarka! 

– Skąd to masz? – spytał. Tamten roześmiał się. W nalanej twarzy zrobiła się dziura, brakowało wszystkich przednich zębów.

– Głowa pracuje – odpowiedział. – Jak leci? Lepiej niż w obozie, nie? Dożyliśmy, kurza twarz. – Spytał nieufnie: – To ty byłeś u pełnomocnika?

– Ja.

– W porządku. Z którego kacetu?

– Buchenwald – odpowiedział Henryk.

– Ja z Oświęcimia.

– Gratuluję.

– Co?

– Nic. Zdążyłeś się upaść.

– Parę miesięcy minęło – roześmiał się oświęcimiak. – Kiedy wróciłeś?

– Będzie tydzień. Albo trochę więcej.

– Nie lepiej było zostać tam?

– Niekoniecznie.

– Rodzina? – domyślił się tamten.

– To też – odpowiedział Henryk. – Ale nie ma ich.

– A ja się zaraz po powrocie ożeniłem – opowiadał oświęcimiak. – W chałupie mam komplet. Nie znalazłeś nikogo?

Co go to do cholery obchodzi? – Henryk opowiadał obojętnym głosem:

– Kamienica w proszku. Próbowałem kopać, zniszczyłem spodnie. Sam człowiek nie da rady. Zresztą – po co? Niech sobie leżą.

– Pryskaj do Francji.

– Po co?

– Użyjesz sobie. Należy ci się, nie? Co cię tu trzyma?

– Nic specjalnego.

– A co będziesz robił? – spytał oświęcimiak.

– Nie wiem.

– Myślisz o jakiejś robocie?

– Nie.

– Umiesz co?

– Mógłbym być nauczycielem.

– O kurwa.

– Ale nie chcę. O to nam poszło z pełnomocnikiem.

– Masz rację! Z dzieciakami, za psie grosze – to nie dla nas. My musimy sobie, psiakrew, pożyć!

Jeszcze jeden maksymalista – pomyślał Henryk.

– Nie bój się, ze mną nie zginiesz – zapewniał tamten. – Buchenwald nie Buchenwald, zawsze obozowiak, to się liczy. Czesiek jestem – przedstawił się.

– Henryk.

– Umiesz prowadzić samochód?

– Nie zdążyłem dostać prawa jazdy.

– Ale pojęcie masz?

– Zdaje się.

– To chodź. Chodź, kurza twarz, nie wygłupiaj się.

– Zaczekaj. – Henryk nabrał tchu. Spokój, nie dać się zagadać. – Dokąd mam iść? Do pełnomocnika?

– Do niego. Tam jest szef i kumple.

– Szef?

– Pan Mielecki, doktorek. Weźmiemy cię do naszej paczki.

– Co mam robić?

– Nic takiego. Szef ci wytłumaczy. Trzeba umieć prowadzić wóz. Pan Mielecki powiedział, że każdy musi umieć prowadzić wóz.

– Potrzebuję pary spodni – powiedział Henryk. – Zniszczyłem spodnie przy gruzach.

Czesiek zaczął się śmiać. 

– O kurwa! Para spodni! Będziesz miał dziesięć, dwadzieścia par. Ile chcesz! Chodź, Heniek, będzie taka robota. Razem nie zginiemy. Licz na mnie. Co tamci wiedzą o życiu? To zielone facety, frajery nieszczęsne, tylko my coś naprawdę wiemy.

Tylko my – powtórzył w myśli Henryk. – Może i prawda. Diabli wiedzą.

2

Dostępne w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © 2022, Józef Hen. Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów Copyright © 2022, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-805-8

Projekt okładki: Anna Slotorsz Zdjęcia i ilustracje wykorzystane na okładce: shutterstock (©Everett Collection, © Gorich)

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska