19,90 zł
Wybór wierszy Janusza Szubera zawierający utwory z lat 2003–2019 obejmuje siedemdziesiąt siedem wierszy pochodzących z sześciu poprzednich tomików wybitnego sanockiego poety. Sam autor traktuje Przyjęcie postawy jako podsumowanie ważnego etapu swojej twórczości.
W trzeciej osobie liczby pojedynczej
Jeszcze ciemno, dlatego zapala lampkę.
I pierwsze na co patrzy, po raz nie wiedzieć który,
to, tak jak je zostawił na krześle,
te same spodnie, podkoszulek, slipy.
Sięga po bloczek i długopis, aby powtarzalne
i na pozór konieczne w trybie orzekającym
znalazło swoje potwierdzenie.
Bo gdyby na przykład teraz, obok,
twarzą do ściany, ten lub ta, i tej
lub tego ubranie pomieszało się z tym
tu na krześle, to co?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 48
Grażynie
CZĘŚĆ I
Jeśli o to chodzi, to jest tu
Moje, na pozór zachłanne lata 60.,
ich schyłek, tuż przed dekadą ponurych tajfunów
(jak o moim tamtym chorowaniu
mawiał jeden z lekarzy),
kiedy dziadek Stefan odwiedził nas na Filtrowej,
a ja od niedawna z patentem dorosłości,
zaprosiłem go do Teatru Żydowskiego, bo gdzieś
kiedyś wspominał, jak od kolegów nauczył się jidysz.
To, że dziadek był bez słuchawek,
i jego ormiański po Zacharjasiewiczach nos, budziło
wyraźną sympatię podczas antraktu i potem w szatni,
kiedy po oddaniu numerka pomagałem
nałożyć obszerną pelisę, którą mu sprawiła
jego siostra Helena z renty wypłacanej jej teoretycznie w dolarach:
płaszcz podbity przytulnym błamem z nutrii,
kołnierz i czapka bobrowe nie dziwiły, wręcz przeciwnie,
podobnie jak to, że to jest tu, jeśli o to chodzi,
bo tamto ani tu, ani tam,
chyba że w jakimś wsobnym nigdzie,
które tak nazwane, powinno przecież także jakoś być.
Wtedy, w 1967, napisałem był wiersz pt. Biberlied,
który z gromadą innych rówieśników
nie dożył mego późnego debiutu.
Tu wszystko może być tytułem
Jakby wczesne lata sześćdziesiąte
ubiegłego stulecia i ja, dla niepoznaki
jeszcze niepełnoletni, strofowany przez kobietę
w średnim wieku, w pretensjach, która nagle wydała mi się
stara i nijaka, kiedy, w chybotliwym tu, zajadle
broniła swego miejsca w ogonku do stoiska z czymś
na pierwszy rzut oka bezużytecznym:
z mokrych wyklejanek wylatywały zmarszczone motyle,
a za ladą sklepowe piły kawę,
z warstwą fusów na dnie szklanek, służbowe
fartuchy niedopięte na ich wydatnych brzuchach,
więc po co ten sen, skoro zaraz po tym
jak sięgały do szuflady, żeby wydać resztę,
między kocimi łbami bruku błyszczy
drobna moneta i, po to, by ją podnieść,
trzeba by twardej jawy.
Przedwiośnie 1935
Podczas ostatniego widzenia z żoną
oświadczył, powołując się na życzliwego mu lekarza,
że jest systematycznie czymś truty.
Skóra na twarzy i rękach potwierdzała powyższe.
Ciało wuja Bolesława
odesłano z więzienia w Łomży
w zapieczętowanej trumnie.
Władze nabrały wody w usta,
bądź co bądź oficer z odznaczeniami,
koledzy blisko Marszałka,
opozycja przeciwnie, prezes miejscowego sądu
gdzie mógł dolewał oliwy do ognia.
Mecenasa Głuszkiewicza, obrońcę,
ktoś zastrzelił w kancelarii we Lwowie.
Miasto niechętnie patrzyło na skromny kondukt,
wiatr targał welony żałobnic. Złoty sygnet
wuja Bolesława z monogramem BD
dostałem po maturze w 1967 i tylko
przy myciu ściągam z palca.
Kutná Hora – Sedlec
A skąd tu ten aniołek,
Putto barokowe, tłuścioszek
Golutki z dołeczkiem w kolanie,
Na piramidzie kunsztownej
Bieluchnych piszczeli,
Które w szczękach bezdziąsłych
Aportują czaszki czyściutkie,
Gładziutkie, bez jednego włoska?
Ach, te leniwe słodkie czeskie morza,
A w nich pobożne ossuarium –
Rafa szalonych mnichów.
Tam nasze spotkanie Mirando, Xenio, Biserko,
Małgorzato, Anno: w nieoswojonym, wspólnym,
Jakimś pozaludzkim „my”.
Oktostych
Nieśliśmy wieniec na pogrzebie kuzyna,
ktoś nas zagarnął i ustawił za inną parą.
Pierwszy raz tak blisko siebie,
chodziła wyżej, do pierwszej technikum.
Jak na początek lata dzień wyjątkowo zimny,
ubrani lekko i kuso, stąd gęsia skórka u obojga,
wtenczas nie było w czym wybierać, sprawiano nam
tylko rzeczy niezbędne i praktyczne.
Rynek 14/1
Pierwsze piętro w domu przy rynku,
jakieś trzydzieści metrów od mego okna,
zajmował do 1916 pradziadek Maurycy,
przez sześć dni w tygodniu
po poobiedniej drzemce schodził na parter,
do gabinetu z osobnym wejściem od frontu,
tam, gdzie teraz jest karczma i automaty do gier,
a wcześniej, przez ponad pół wieku, fotograf,
aby między czwartą a szóstą przyjmować chorych
i ulżyć naturze skażonej przez grzech,
a stangret, który z rana wiózł doktora do szpitala
i wszędzie tam, dokąd zwykł był zaglądać,
przedzierzgał się w kamerdynera,
uciszał harmider w poczekalni,
topił nad świecą lak,
glancował klamki.