Puck Luck - Skrzydlewska Ludka - ebook + audiobook + książka

Puck Luck ebook

Skrzydlewska Ludka

4,9
54,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To była miłość od pierwszego... wstrząsu anafilaktycznego

Historia słodka niczym... ciasto z truskawkami. Ale czy na pewno?

Daphne Blake, z zawodu dietetyczka, po porażce poniesionej w poprzedniej pracy zajmuje obecnie stanowisko pomocniczki kucharza w restauracji w Edmonton. Na polecenie swojego szefa, który chce sprzedać lokal, przygotowuje kolację dla potencjalnego nabywcy, bramkarza drużyny hokejowej Nafciarzy Mavericka Holmesa.

Niestety, dziewczyna nie wie, że Maverick jest uczulony na truskawki, które ona dodaje do deseru. Później jest już tylko gorzej: hokeista trafia do szpitala ze wstrząsem anafilaktycznym, ktoś nagrywa to zdarzenie i wrzuca film do sieci, a Daphne staje się nagle najbardziej znienawidzoną osobą w całym Edmonton.

Na szczęście Maverick Holmes czuje się odpowiedzialny za tę sytuację. I postanawia pomóc Daphne...

Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 566

Oceny
4,9 (22 oceny)
19
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaKata

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna historia. Dobrze się bawiłam i polecam. Dla poprawy humoru idealna.
00
madzinkal

Nie oderwiesz się od lektury

rewlacja
00
manionka

Dobrze spędzony czas

Mavi dołączył właśnie do mojej (nie)krótkiej listy książkowych mężów ❤️ Przyjemna książka, tak jak i poprzednia część.
00
JustynaKal3

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna cudowna pozycja!
00
szlachcianka99

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Bardzo dobrze i szybko się ją czyta
00

Popularność




Ludka Skrzydlewska

Puck Luck

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lubfragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo doprawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jestczysto przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Justyna Wydra

Projekt okładki: Justyna Sieprawska

Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.

Helion S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice

tel. 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

https://editio.pl/user/opinie/puckm2_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-2605-9

Copyright © Helion S.A. 2025

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność
Spis treści
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Rozdział czterdziesty siódmy
Rozdział czterdziesty ósmy
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Rozdział pięćdziesiąty
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Epilog
Dodatek: perspektywa Mavericka
1.
2.
3.
4.
5.
Przepis na margaritę

Rozdział pierwszy

Problem z pracą z idiotami, którzy są protegowanymi szefa, jest taki, że niespecjalnie można powiedzieć o nich coś złego. W większości przypadków takie sytuacje mszczą się na osobie, która śmiała na kogoś donieść, zwłaszcza jeśli jest się młodą, długonogą, wielkooką truskawkową blondynką jak ja.

Takich kobiet jak ja nikt nigdy nie traktuje poważnie.

– Gdzie jest Eddie? Potrzebuję od niego specjalnego zamówienia.

Mój szef i właściciel knajpy, w której pracuję, pan Murray, rozgląda się niecierpliwie po kuchni, a obecnie znajdujemy się tutaj tylko ja i Casey. Podczas gdy ja od miesiąca pracuję tu jako pomocniczka głównego kucharza, Casey zajmuje się głównie opróżnianiem zmywarek i ich napełnianiem, przygotowywaniem talerzy i temu podobnymi niezbędnymi bzdurami. Teraz obie patrzymy na siebie znacząco, a ja ledwie dostrzegalnie kręcę głową.

Pan Murray chciałby, żeby jego restauracja stała się najmodniejszym lokalem w całym Edmonton. Ma do tego pewne zadatki, bo lokalizacja jest świetna, a knajpa od lat cieszy się renomą, ale odkąd przejął ją ten dusigrosz, personel na kuchni został zmniejszony o połowę. Kolejne osoby zwalniały się same, nie mogąc zdzierżyć Eddiego, głównego kucharza, a ja dostałam tu pracę tylko dlatego, że pan Murray był bardzo zdesperowany. Z trudem radzimy sobie w trójkę z wydawaniem zamówień, a co dopiero w dni takie jak dziś, kiedy Eddiego praktycznie z nami nie ma.

Co zdarza się bardzo, bardzo często.

– Musiał chwilowo wyjść – informuję właściciela z żalem. – Jego żona podobno źle się poczuła.

Żona Eddiego, będąca w szóstym miesiącu ciąży, jest równocześnie siostrą pana Murraya. Nienawidzę pracować z ludźmi, którzy swoje stanowiska zawdzięczają wyłącznie nepotyzmowi. Nie dla samej zasady, a dlatego że zazwyczaj myślą wtedy, że wolno im więcej niż innym.

Casey patrzy na mnie z niedowierzaniem, ale staram się to ignorować. Pan Murray robi się czerwony na twarzy.

– Akurat teraz?! – syczy.

Wzruszam ramionami.

– Myślę, że żona Eddiego nie wiedziała, że będzie pan potrzebował dzisiaj jakiegoś specjalnego zamówienia, i nie zaplanowała pod to złego samopoczucia.

Nawet jeśli pan Murray zauważa mój kąśliwy ton, to w żaden sposób tego nie komentuje. I dobrze.

Jeżeli stracę tę robotę, to jutro będę musiała rozwalić ścianę w moim mieszkaniu, żeby móc zjeść na obiad gruz.

– Dobra. Ty się nim zajmiesz – decyduje stanowczo pan Murray.

Robię zaskoczoną minę.

– Ale ja nie wiem…

– Słuchaj, mam na sali specjalnego gościa, który zjadł ze smakiem całą kolację przyrządzoną przez Eddiego, a teraz zażyczył sobie deseru spoza karty – przerywa mi stanowczo. Kolacjęprzyrządzoną przez Eddiego, jasne. – Po prostu coś wymyśl. On musi wyjść stąd zadowolony, to może wtedy odkupi ode mnie tę budę i będę miał z głowy tę pierdoloną skarbonkę na pieniądze, których nie mam.

To by tłumaczyło, dlaczego połowę pensji mam dostawać nieoficjalnie.

Zanim zdążę zaprotestować, pan Murray odwraca się i ucieka z kuchni, jakby go goniło stado wilków. Odwracam się i patrzę bezradnie na Casey.

– Dlaczego mu nie powiedziałaś, że Eddie leży pijany w chłodni? – pyta z niedowierzaniem.

Zaciskam mocno zęby.

– Bo tylko mnie by się za to oberwało – tłumaczę jej. Casey ma raptem dwadzieścia jeden lat, to jej pierwsza poważna praca, jeszcze nie wie, jak działają takie miejsca. – Gdybym mu teraz o tym powiedziała, pan Murray by się wściekł i opieprzył Eddiego, ale by go nie wyrzucił, bo to jego szwagier. Eddie za to wściekłby się i wyładowywał na mnie przez kolejne tygodnie, a po pracy wyładowałby się też na swojej żonie. Ona z kolei opieprzyłaby pana Murraya za to, że przez niego denerwuje się w ciąży, a pan Murray wróciłby do opieprzania mnie. I tak się kręci ta wielka karuzela nepotyzmu i wzajemnych wymówek, więc dziękuję, ja wysiadam.

Casey przez chwilę nie odpowiada, podczas gdy ja zabieram się już do pracy. Szybko sprawdzam, jakie produkty mam dostępne, i zaczynam się zastanawiać, co mogę z nich przygotować, czego nie mamy w karcie. Moja koleżanka nadal nie spuszcza ze mnie takiego spojrzenia, jakbym paradowała przed nią na rękach.

– Naprawdę? – pyta w końcu. – Myślisz, że tak by się to skończyło?

– Ja wiem,że tak by się to skończyło – prycham. – Przerabiałam to wielokrotnie. Uwierz mi, czasami lepiej zagryźć zęby i siedzieć cicho niż zgrywać bohaterkę. Nie warto.

Ręce mi się trzęsą, gdy tylko przypomnę sobie, jak próbowałam zgrywać bohaterkę w poprzedniej pracy. Chociaż… to nawet nie chodziło o to. Ja jedynie chciałam odrobiny szacunku i respektowania mojej nietykalności i moich słów. Nie dostałam nic z tego.

Zastygam na moment, próbując się uspokoić. Szczękają mi zęby, gdy tylko przypomnę sobie tamte chwile, bo budzą we mnie coś mroczniejszego, o czym na co dzień już nie pamiętam. Nie chcę do tego wracać.

Z trudem biorę się w garść i machinalnie zaczynam przygotowania.

Na szczęście mam sporo gotowych elementów deserów, z których komponujemy te dostępne w karcie, postanawiam więc sklecić z nich coś na szybko, co mogłoby posmakować gościowi pana Murraya. Zaledwie kilka minut zajmuje mi przygotowanie w niewielkich miseczkach dwóch porcji tarty z sosem truskawkowym i bezą na wierzchu. Nie mam nawet czasu na przybranie deseru, a szkoda, bo z zewnątrz wygląda bardzo jednokolorowo i mogłam go ożywić świeżymi truskawkami, których na pierwszy rzut oka nie widać w deserze. Kelner jednak już się niecierpliwi, więc muszę wydawać.

– Szef prosił, żebyś wyszła do stolika, jeśli Eddie nadal nie wrócił – rzuca Andy, chwytając obie porcje deseru.

Nie, nadal nie wrócił ze stanu upojenia alkoholowego, który trzyma go w chłodni.

– Po co? – dziwię się. – Mam tu robotę…

– Ten jego gość chce porozmawiać z osobą odpowiedzialną za kolację – przerywa mi stanowczo, już wychodząc z kuchni. – Nie gadaj, tylko chodź, bo mi się oberwie, że cię nie przyprowadziłem.

Wzdycham, zerkam jeszcze na Casey, która pokazuje mi, że przypilnuje wszystkiego, po czym ruszam za Andym na przednią salę.

Nie wyglądam zbyt reprezentacyjnie i na pewno nie jak ktoś, kto powinien dążyć na spotkanie ze specjalnym gościem pana Murraya. Przecież jeśli ten typ zrezygnuje z transakcji, szef wyżyje się na mnie choćby za to, że nie wyglądałam wystarczająco zachęcająco. A tak nie jest: moje blond włosy w słodkim truskawkowym odcieniu są spięte w kok wysoko na głowie i rozczochrane, aż wypadają mi z niego pojedyncze pasma, jestem czerwona, spocona i mam na sobie ubrudzony sosem żurawinowym biały fartuch, zaś pod spodem zwykłe czarne legginsy i równie zwykły biały T-shirt.

Mojej twarzy nie zdobi nawet gram makijażu, bo przy temperaturze panującej w kuchni i tak natychmiast by mi spłynął, nie mam również w tej chwili najlepszego humoru. Nie wiem nawet, czy będę się w stanie uśmiechnąć, tak bardzo spięły mi się mięśnie twarzy.

Ruszam za Andym między stolikami, czując na sobie spojrzenia bywalców restauracji. W większości to eleganccy ludzie w średnim wieku, którzy przyszli tu zjeść dobrą kolację i pokazać się w modnej miejscówce. Pasuję tu jak pięść do nosa. W dodatku jestem na nogach od dwunastu godzin i bolą mnie stopy, a pusty żołądek przykleja się do kręgosłupa, bo oczywiście nie miałam nawet chwili, by coś zjeść. Staram się utrzymać pokerową minę i podnieść wyżej podbródek, gdy w końcu trafiam za Andym do właściwego stolika, nieco z tyłu sali, pod oknem.

Siedzi przy nim pan Murray z jakimś facetem. Mój skołowany umysł potrzebuje dłuższej chwili, by rozpoznać tego drugiego. Gość ma szerokie bary i równie szeroką klatkę piersiową, a mimo to ciemnoszary garnitur leży na nim jak druga skóra. Zapewne jest drogi i szyty na miarę. Pod spodem ma białą koszulę z rozpiętym jednym guzikiem pod szeroką szyją, bez krawata. Za to jego twarz…

O słodki Jezu.

Facet ma zdecydowane, mocne rysy, ostro zarysowany podbródek i wyraźnie widoczne kości policzkowe. Złotobrązową skórę pokrywa kilkudniowy zarost, a czarne włosy ma nieco zbyt długie, przez co jednak wcale nie wygląda niechlujnie, raczej niegrzecznie i jeszcze bardziej przystojnie. Gdy podnosi na mnie wzrok, stwierdzam, że ma ciemnoszare, przeszywające oczy. Robi mi się gorąco i czuję, że moje policzki stają się jeszcze bardziej czerwone.

Poznaję tę twarz. Założę się, że gdyby facet stanął, okazałby się wyższy ode mnie o głowę i naprawdę dobrze zbudowany. Wiem to, bo widywałam go na zdjęciach na portalach plotkarskich i relacjach na ESPN.

To Maverick Holmes, pierwszy i najlepszy bramkarz Nafciarzy.

Ten facet na co dzień gra w hokeja. Dlaczego więc interesuje się jakąś restauracją?

Andy stawia przed nimi deser i się wycofuje. Pan Murray nawet nie patrzy na talerz, gdy lekceważącym gestem wskazuje mnie Holmesowi.

– To zastępczyni głównego kucharza, któremu zawdzięczamy dzisiejszą kolację – oświadcza, a ja z trudem powstrzymuję się przed przewróceniem oczami. – Eddie musiał chwilowo opuścić kuchnię, ale na szczęście wytrenował swoją pomocnicę i teraz jest w stanie wszystkiego przypilnować. To właśnie… Eee…

Chociaż przyjemność sprawia mi patrzenie, jak pan Murray się wije, próbując udawać, że pamięta, jak się nazywam, nie chcę tego przeciągać, bo później mi się za to dostanie.

– Daphne Blake – podpowiadam mu. – Nazywam się Daphne Blake.

I Eddie w niczym mnie nie „wytrenował”, bo jedyne, co potrafirobić, odkąd zaczęłam tu pracować, to urżnąć się w trupa i rzucać talerzami po całej kuchni.

– Miło mi cię poznać, Daphne. – Maverick Holmes uśmiecha się, jakby załapał żart. Może faktycznie tak jest. – Dziękuję za kolację, była przepyszna. Jestem…

– Wiem, kim pan jest, panie Holmes – przerywam mu, nadal utrzymując ten idealnie obojętny wyraz twarzy.

On przez chwilę przygląda mi się zmrużonymi oczami. Kątem oka zauważam, że pan Murray porusza się niespokojnie na swoim krześle.

– Maverick – odzywa się w końcu hokeista. – Proszę, mów mi Maverick. Masz świetne wyczucie smaków. Ciekawi mnie, co stworzyłaś na deser, bo też ty za niego odpowiadasz, prawda?

Kiwam głową.

– Tak, to…

– Nie mów mi, sam zgadnę, gdy spróbuję – wchodzi mi w słowo, a na jego ustach wykwita leniwy, flirciarski uśmiech. – Już nie mogę się doczekać.

Pan Murray odchrząkuje, ale żadne z nas nie zwraca na niego uwagi. Odnoszę wrażenie, że coś dziwnego dzieje się z moim ciałem. Jakby odpowiadało na jakiś niewerbalny zew, samo z siebie pochylając się w stronę Mavericka Holmesa.

Muszę się wziąć w garść. Na pewno każda kobieta tak na niego reaguje i jest już do tego przyzwyczajony. Ja jednak jestem w pracy i nie mogę tu z siebie zrobić idiotki.

Obserwuję z zapartym tchem, jak Holmes, wciąż bardziej skupiony na mnie niż na deserze, nabiera porcję na widelczyk i wsuwa sobie do ust. Na ten widok robi mi się jeszcze bardziej gorąco i z trudem panuję nad oddechem. Nie chcę mu sapać nad głową, a właśnie to by się stało, gdybym nie trzymała własnego ciała w ryzach.

Co się ze mną dzieje? Ja nigdy nie reaguję tak na facetów!

Holmes zaczyna przeżuwać i podobnie to samo robi po drugiej stronie stolika pan Murray. Na początku na ustach hokeisty wciąż błąka się ten pełen zadowolenia uśmieszek, ale po chwili facet przełyka i robi nagle dziwną minę. Odrywa ode mnie spojrzenie, by zerknąć w dół, na swoją porcję deseru, a jego mina zmienia się nagle na pełną niepokoju.

– Co w tym jest? – pyta dziwnym tonem. – Truskawki?

Lekko zaniepokojona kiwam głową.

– Tak, to tarta z sosem truskawkowym i bezą…

– Jestem uczulony na truskawki – przerywa mi Holmes. Czy on robi się właśnie czerwony na twarzy? – Potrzebuję… adrenaliny. Wezwijcie… karetkę.

Podnosi się od stolika, chwytając za kołnierzyk koszuli, jakby nie mógł oddychać i zamierzał go urwać. Zatacza się, chwyta stolika, a potem osuwa prosto na mnie, przewracając przy okazji mebel. Resztki mojego na szybko skomponowanego deseru upadają na podłogę, podobnie jak zastawa, a mnie pod jego ciężarem uginają się nogi i oboje również lądujemy na parkiecie. Podtrzymuję Holmesa, jak tylko mogę, ale gość jest ciężki jak wór kamieni.

I naprawdę wygląda tak, jakby nie mógł oddychać.

– Dzwonię po karetkę – oznajmia nerwowo pan Murray gdzieś nade mną. – A ty jesteś skończona!

Kurwa. Wcale mu się nie dziwię, że tak uważa.

Prawdopodobnie właśnie zabiłam Mavericka Holmesa.

Rozdział drugi

– To nie była twoja wina, Daphy – przekonuje Casey, gdy pod koniec zmiany pakuję swoje rzeczy.

Jestem przygnębiona i ledwie żywa przez wyrzut adrenaliny połączony z ciągle pustym żołądkiem. Jest mi niedobrze i kręci mi się w głowie, i prawdopodobnie się przewrócę, jeśli wdam się w jakąś bardziej zażartą dyskusję z moją koleżanką z pracy, ale i tak jej odpowiadam.

– Wiem, że nie – potwierdzam. – Typ mógł powiedzieć, że ma alergię. Przy tak silnej reakcji sam powinien się pilnować. Dostał wstrząsu anafilaktycznego, do diabła! Mogłam go zabić. To on nic nie powiedział o uczuleniu i zeżarł gryz tej tarty jak gdyby nigdy nic, ale to ja poniosłabym za to konsekwencje.

Właściwie i tak to robię. W końcu straciłam pracę.

W zasadzie nawet niespecjalnie dziwię się panu Murrayowi, że mnie zwolnił. Fakt, że to z jego restauracji karetka wywiozła nieprzytomnego Mavericka Holmesa otrutego moim deserem, nie zrobi temu miejscu dobrej reklamy. Prawdopodobnie wręcz przeciwnie. Mnóstwo ludzi nagrało telefonami naszą akcję ratunkową i zapewne jeszcze dziś wszystko to znajdzie się w sieci. Pan Murray musiał się ode mnie odciąć.

Szkoda tylko, że nie mogę zadzwonić do szpitala i zapytać, czy Holmesowi nic nie jest. Czuję się odpowiedzialna za jego stan i naprawdę nie chciałabym mieć go na sumieniu.

Nawet jeśli sam zeżarł tę cholerną tartę.

– To nie w porządku, że pan Murray cię zwalnia – marudzi Casey, kiedy zakładam torbę na ramię i kieruję się do wyjścia. Właściciel kazał mi się wynosić natychmiast, gdy tylko zamkniemy kuchnię, a resztą ma się zająć moja była współpracowniczka. – Nie zasłużyłaś na to. Co teraz zrobisz?

– Poszukam innej pracy – odpowiadam z westchnieniem. – Mam w tym doświadczenie. Nie martw się o mnie, Casey, będzie dobrze. Będziesz musiała po prostu zmusić Eddiego do pracy.

Powodzenia.

Żegnam się z nią mocnym uściskiem i proszę, żeby dała znać, co u niej słychać. Nie żegnam się za to z Eddiem, który śpi pijany, oparty o drzwi chłodni, tylko kieruję się do tylnego wyjścia z knajpy i opuszczam lokal.

Opatulam się szczelniej moją puchową kurtką, bo na zewnątrz jest naprawdę zimno. W styczniu do Edmonton przyszedł jeszcze większy mróz niż zazwyczaj, co nie odbiło się dobrze na moim samopoczuciu. Lubię wiosnę i lato. Jestem ciepłolubna i potrzebuję słońca do życia jak rośliny do fotosyntezy. Z wcześnie zapadającym zmierzchem jak teraz jest mi zwyczajnie trudno.

Na szczęście do domu mam tylko kilkanaście przecznic, więc mogę przejść się pieszo zamiast tracić pieniądze na autobus. Musiałam sprzedać mój samochód, żeby było mnie stać na kaucję w tej norze, którą obecnie wynajmuję, i dotąd nie udało mi się zarobić na kolejny. Może dlatego, że praca w knajpie pana Murraya stanowiła moją pierwszą stałą posadę od kilku miesięcy.

Jestem na siebie wściekła, chociaż to nawet nie jest moja wina. Podjęłam w życiu kilka decyzji ciągnących się za mną do tej pory. Nie twierdzę, że wszystkie okazały się mądre, ale zawsze postępowałam zgodnie z własnym sumieniem i nie zamierzam teraz przestać. Mogłabym zadzwonić do mamy i poprosić o pomoc…

Tyle że na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Po moim trupie.

Mam dwadzieścia cztery lata. Powinnam sama ogarniać swoje życie. Tymczasem wywalono mnie już z drugiej pracy z obietnicą, że nie znajdę innego porządnego zatrudnienia w całym Edmonton, i obawiam się, że tym razem grożąca mi osoba może mieć rację.

Spacer do domu zajmuje mi dobre pół godziny. Kiedy w końcu tam docieram, mam przemoczone buty, jestem zmęczona i z głodu kręci mi się w głowie. Wieszam kurtkę na wieszaku nad kaloryferem, zdejmuję buty i wchodzę głębiej.

Moje mieszkanie to tak naprawdę jedno pomieszczenie szerokie na rozstaw ramion. Znajduje się tu tylko sofa, która w nocy zamienia się w łóżko, stolik z jednym krzesłem, szafka ze zlewozmywakiem, mała lodówka, a na niej mikrofalówka, i szafa w wejściu. Samotne okno wychodzi na ceglaną ścianę sąsiedniego budynku. Zarówno łazienka, jak i kuchnia z prawdziwego zdarzenia są dostępne na piętrze komunalnie, dla wszystkich mieszkańców.

To prawdziwa nora.

Jestem przyzwyczajona do mieszkania w kiepskich warunkach. Na studiach starałam się znaleźć sobie jak najtańsze zakwaterowanie, bo kredyt studencki i tak dobija mnie do tej pory, a potem, gdy zaczęłam pracę jako dietetyczka, też nie zarabiałam kokosów i nie było mnie stać na nie wiadomo co. Teraz jednak sądzę, że poniżej mojego obecnego poziomu mieszkalnego jest już tylko pustostan. Albo karton pod mostem.

Które stają się bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że straciłam pracę i zapewne szybko nie znajdę kolejnej.

Wyjadam resztki zimnego makaronu z lodówki, a potem szykuję się do snu. Jestem padnięta, ale zanim zamknę oczy, pozwalam sobie jeszcze na optymistyczną myśl, że może cały ten incydent

z Maverickiem Holmesem pójdzie w niepamięć. Może jakimś cudem nikt nie zauważył, jak przyjechała karetka i ratownicy zabrali go na noszach.

Na pewno wszyscy obecni w knajpie dostali akurat ataku ślepoty i nic nie widzieli.

Chociaż przez chwilę mogę się tak łudzić, zanim usnę.

Rano okazuje się, że oczywiście nikt nie dostał ataku ślepoty i wszyscy obecni w knajpie widzieli wszystko.

A w tej chwili jestem wrogiem publicznym numer jeden w całym Edmonton i równocześnie wdzięcznym tematem do wyśmiewania.

Spędzam jakąś godzinę w łóżku, scrollując social media i szukając kolejnych wzmianek na temat stanu Mavericka Holmesa i nienawiści wszystkich mieszkańców Edmonton do mnie. Ktoś rozpoznał mnie na jednym ze zdjęć i poinformował wszystkich o moich personaliach, przez co mam już całkowicie zapchane skrzynki na Facebooku i Instagramie pełnymi jadu wiadomościami od ludzi, których nie znam.

Poważnie.

Fakt, że przeze mnie ukochany gracz Nafciarzy, bo pochodzący z Edmonton, Maverick Holmes trafił do szpitala, to jedno. To, że przez tę wizytę ominął go wczorajszy mecz, to kolejna kwestia. A na domiar złego Nafciarze przegrali spotkanie z jego zmiennikiem na bramce, o co wszyscy w internecie najwyraźniej obwiniają mnie.

W kolejnych artykułach nazywa się mnie „niedoszłą morderczynią” i „trucicielką”. Doszli do tego zapewne dzięki panu Murrayowi, który wypowiedział się we wszelkich możliwych wywiadach, zrzucając całą winę na mnie. Teraz tym bardziej sensu nabiera fakt, że od razu mnie zwolnił. Wiedział, że gówno uderzy w wentylator, i wolał zawczasu odwrócić go od swojej restauracji i skierować na mnie. Teraz już nikt nie pyta, do jakiej knajpy w Edmonton nie warto iść w obawie o potencjalne zatrucie.

Wszyscy za to twierdzą, że Daphne Blake powinna mieć dożywotni zakaz pracy w jakiejkolwiek branży związanej z żywieniem.

Apatycznie przeglądam kolejne artykuły, zastanawiając się, czy powinnam się w ogóle przejmować czyszczeniem wiadomości prywatnych w moich social mediach. Ograniczam dostęp nieznajomym zarówno na Facebooku, jak i na Instagramie, w oczy wpada mi jednak kilka wyzwisk.

Powinnaś się wstydzić, że w ogóle uważasz się za Kanadyjkę, szmato!

Za ile cię wynajęli, sprzedajna suko? Kto kazał ci wykończyć naszego bramkarza tuż przed ważnym meczem?!

Takich jak ty powinno się od razu wywozić z kraju, bo szkoda na ciebie pieniędzy nawet na utrzymanie cię w więzieniu!

Serio?

Po pierwsze, czy ci wszyscy ludzie naprawdę uważają, że mogłam zrobić to specjalnie? Skąd niby mogłam wiedzieć, że Maverick Holmes jest uczulony na truskawki?!

Poza tym nawet gdybym wiedziała… to i tak wydaje mi się przesadną reakcją jak na wysłanie jednego z hokeistów do szpitala. Przecież nie umarł mi na rękach ani nic. Miał tylko reakcję alergiczną.

Z własnej winy, dodajmy.

Usuwam wszystkie wiadomości, a potem wracam do przeglądania internetu, aż trafiam na przerobiony filmik.

Kurwa. Stałam się viralem na TikToku.

Ktoś edytował nagranie, które zrobiono nam wczoraj w restauracji, gdy Holmes się na mnie przewracał. Podłożono pod niego muzykę jak z horroru, puszczono w zwolnionym tempie i dodano mi coś na twarz, żebym wyglądała śmieszniej. Mój obecny wygląd ma chyba imitować Jeffreya Dahmera czy coś, bo mam na nosie takie okulary, jakie nosił ten seryjny morderca. Wszystko to opisano jakimś chwytliwym tekstem o tym, jak to przyłapano niedoszłą zabójczynię na gorącym uczynku.

To nagranie ma jakiś milion polubień i tyle samo razy zostało udostępnione. Serio, chyba całe Edmonton już się ze mnie śmieje.

Ja pierdolę. Dlaczego to musi spotykać właśnie mnie? Zostałam bez pracy i nie mam żadnej poduszki finansowej, więc w jaki sposób mam teraz znaleźć inną robotę? Przecież nie zatrudnią mnie nigdzie nawet jako kelnerki!

Wciąż mam kredyty studenckie do spłacenia, a moim dyplomem z dietetyki mogę się co najwyżej podetrzeć. Już kiedy wyrzucono mnie z poprzedniej pracy, usłyszałam, że jako dietetyczka nie mam czego szukać w całym mieście. Dlatego znalazłam pracę w kuchni. Teraz nikt przy zdrowych zmysłach nie zatrudni mnie też w żadnej knajpie.

Jak bardzo jeszcze mogę mieć przerąbane?

Zanim zdążę porządnie spanikować z tego powodu, rozdzwania się mój telefon. Krzywię się, gdy widzę na wyświetlaczu, że to moja mama. Nie mam ochoty z nią rozmawiać, ale wiem, że jeśli tego nie zrobię, będzie dzwonić do skutku. To i tak lepsze od wizyty u niej.

– Cześć, mamo – odbieram z westchnieniem.

– Daphne, o co jest ta cała burza w internecie na twój temat? – pyta z wyraźnym niepokojem. – Czy to prawda, że znowu straciłaś pracę? Co zrobiłaś temu biednemu człowiekowi?

Jakim cudem wystarczy kilka zdań z jej ust, żeby już robiło mi się niedobrze?

– Nic mu nie zrobiłam – cedzę. – To tylko… nieporozumienie.

– Czyli wcale nie straciłaś znowu pracy, tak?

Czy ona naprawdę musi za każdym razem podkreślać, że to się stało „znowu”?

Kiedy wywalono mnie z mojej poprzedniej pracy, próbowałam jej wytłumaczyć, co się stało. Mama spojrzała na mnie wtedy z tym protekcjonalnym współczuciem i powiedziała, że zawsze miałam bujną wyobraźnię. Nigdy tego nie zapomnę, bo te słowa wbiły mi się w serce jak sztylet.

Zawsze miała bujną wyobraźnię.

To samo powiedziała dziesięć lat temu, gdy przyjechała po mnie na komisariat policji, i tym samym wyrażeniem zbyła wszystkie moje wyjaśnienia pół roku temu. I nawet nie było sensu jej tego tłumaczyć, bo zawsze okazywała się ślepa i głucha na wszystko, co nie zgadzało się z jej wizją świata.

– Radzę sobie – zapewniam sztywno.

– Na pewno? – pyta z powątpiewaniem. – Bo wiesz, że w razie czego chętnie ci pomożemy z twoim tatą. Możesz wrócić do domu i zostać z nami przez jakiś czas, jeśli masz kłopoty. Propozycja spłaty twoich kredytów studenckich też nadal jest aktualna.

Prędzej zanocuję w noclegowni, niż przyjmę jakąkolwiek pomoc od tej kupy gówna, którą matka nazywa „moim tatą”.

– Nie nazywaj go tak – warczę. – Mój tata nie żyje od piętnastu lat. Ten typ, z którym mieszkasz, nigdy, przenigdy nim nie zostanie.

– A ty znowu swoje. – Matka wzdycha z rezygnacją. – Czy nie czas byłby pogodzić się po tylu latach z rzeczywistością?

Jedyną osobą, która ma tu problem z rzeczywistością, jest ona. Skutecznie wypycha ją ze swojego umysłu od dwunastu lat, zastępując ją jakąś wymyśloną utopią, w której rzekomo żyjemy.

– Dzięki za telefon, mamo – rzucam. – U mnie wszystko w porządku. Poradzę sobie sama. Jak zwykle.

Rozłączam się, zanim zdąży coś dodać. Po chwili dzwoni ponownie, ale ja już rzucam telefon na materac i zakopuję się w pościeli, udając, że nie słyszę dzwonka. Nie mam siły z nią więcej rozmawiać. Nie wiem, po co w ogóle odbierałam. Dlaczego jeszcze nie zablokowałam jej numeru?

W głębi duszy znam odpowiedź. Bo to moja mama. Nie potrafię się od niej odciąć, choćbym bardzo chciała. Gdzieś głęboko we mnie ciągle tli się nadzieja, że któregoś dnia przejrzy na oczy, zrozumie, przez co przechodziłam przez lata, i mnie przeprosi. Za to, że nie było jej przy mnie, gdy najbardziej jej potrzebowałam, że stanęła po stronie nie tego człowieka.

Mój rozum mówi mi, że to się nigdy nie wydarzy, ale głupie serce wciąż ma nadzieję.

Czasami jestem taką okropną naiwniaczką.

Rozdział trzeci

Jeszcze tego samego dnia biorę się w garść i za poszukiwanie nowej pracy, bo naprawdę nie mogę sobie pozwolić na bezrobocie. Uznaję, że pozycja kelnerki albo baristki będzie względnie bezpieczna, wysyłam kilka aplikacji, ale od większości potencjalnych pracodawców nie dostaję odpowiedzi. Nie zdziwiłoby mnie to zbytnio, bo to w końcu tylko kilka godzin, gdyby z jednej z knajp nie odpisano mi, że „nie zatrudniają trucicielek, bo nie mogą sobie pozwolić na utratę zaufania ich klientów”, i proszą, żebym więcej się z nimi nie kontaktowała.

Zajebiście.

Wieczorem dzwoni do mnie Gabe.

– Coś ty znowu odjebała, Daphy? – pyta, gdy akurat rwę włosy z głowy nad moim laptopem, którego nie mam gdzie postawić, więc jak zwykle siedzę z nim w łóżku. – Dlaczego, na litość boską, po social mediach krąży petycja, żeby pozbawić cię obywatelstwa? Jeśli to zrobią, nie ożenię się z tobą, żeby cię zatrzymać w kraju!

Naprawdę ci kretyni wymyślili coś takiego?

– To zwykłe nieporozumienie – mamroczę. – Pośmieją się i im przejdzie. Za tydzień nikt nie będzie pamiętał mojego imienia.

– No nie wiem – odpowiada Gabe niepewnie. – Pod tą petycją jest już naprawdę dużo podpisów.

– Co za bzdura – prycham. – Nie mogą mnie pozbawić obywatelstwa. To był wypadek i z pewnością nawet policja o tym wie, skoro nikt nie przyszedł, żeby rozmawiać z potencjalną trucicielką!

– Dobra, teraz już musisz mi opowiedzieć wszystko – oznajmia. – Po kolei, proszę.

Przewracam oczami, ale posłusznie streszczam przyjacielowi wydarzenia ostatniego wieczora. Znam Gabe’a jeszcze ze szkoły z internatem, do której oboje trafiliśmy jako nastolatkowie. Z jakiegoś powodu on od razu wziął mnie pod swoje skrzydła, gdy tylko się tam pojawiłam, i od lat nieprzerwanie się o mnie troszczy. Zdecydowanie bardziej niż moja rodzina. Jest dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam.

Gabe też mieszka w Edmonton, ale jest DJ-em i często zdarza mu się wyjeżdżać za miasto na różne koncerty. Tylko dlatego nadal udaje mi się ukrywać przed nim mój stan mieszkalny, bo gdyby się dowiedział, że dzielę łazienkę z sześćdziesięcioletnim pomarszczonym podglądaczem, a także z mieszkającym obok mnie wytatuowanym dilerem narkotykowym (będącym poza tym całkiem miłym gościem), który za dilerkę dwukrotnie siedział już w więzieniu, natychmiast chciałby mnie stąd wyciągnąć.

Smutna prawda jest jednak taka, że Gabe nie może mi pomóc. Sam mieszka w kawalerce, a tam ledwo mieści się jego łóżko i osobna kuchnia. Pewnie moglibyśmy spróbować wynająć coś razem, ale zawsze się obawiałam, jak czułabym się z nim w jednej przestrzeni. Nie wiem, czy po takim czasie mieszkania samotnie dałabym radę znowu dzielić z kimś jeden lokal.

– Naprawdę masz pecha, Daphy – śmieje się, kiedy kończę swoją opowieść. – Serio, tylko ty potrafisz odwalić coś takiego. A ten gość? Przeprosił cię chociaż?

– Niby za co? – dziwię się. – To on wylądował w szpitalu.

– Przez własną głupotę – zauważa mój przyjaciel. – To przez niego w mediach trwa teraz nagonka na ciebie, a ty nie możesz znaleźć pracy. Powinien chociaż cię przeprosić.

Śmieję się, w moim głosie nie słychać jednak rozbawienia.

– Wątpię, żeby ktoś taki jak on przejmował się kimś takim jak ja – zauważam gorzko. – Pewnie już zapomniał, że w ogóle coś takiego się wydarzyło. Sama muszę sobie poradzić z konsekwencjami.

Jak zwykle.

– Przykro mi – mówi Gabe. – Gdyby ktoś cię niepokoił w twojej okolicy, wpadnij na jakiś czas do mnie, dobrze? Mam teraz parę koncertów w Calgary i nie będzie mnie kilka dni, ale masz klucze. Możesz tu przekimać. Popytam też znajomych, czy ktoś nie miałby dla ciebie jakiejś fuchy.

Robi mi się ciepło na sercu. Gabe to prawdziwy przyjaciel.

– Jasne, dzięki – odpowiadam miękko i w tej samej chwili słyszę dzwonek do drzwi. – Ktoś przyszedł, muszę otworzyć. Jeszcze raz dzięki za wszystko i powodzenia w Calgary!

– Dzięki – odpowiada Gabe wesoło. – Tylko upewnij się, że to nie jakieś hokejowe króliczki, które znalazły twój adres i próbują cię dopaść, dobra?

Jezu. Teraz już chyba nie pozbędę się sprzed oczu tej wizji.

Rozłączam się i podchodzę ostrożnie do drzwi, po czym zaglądam przez wizjer. Przed drzwiami mojego mieszkania stoi jakaś kobieta i rozgląda się sceptycznie dookoła. Dosyć wysoka, z pewnością wyższa ode mnie, z ciemnymi włosami spiętymi w ciasny kok, ma na sobie porządny czarny płaszcz i buty na obcasie. Jest ładna i bardzo elegancka. Jej pomalowane na ostrą czerwień usta wydymają się z wyraźnym niezadowoleniem.

Nie dziwię jej się. Na klatce naprawdę nieładnie pachnie.

Waham się przez chwilę, przez ostatnie słowa Gabe’a nie wiedząc, czy powinnam otwierać. Kobieta nie wygląda wprawdzie na hokejowego króliczka, jest raczej starsza o parę lat ode mnie, ale kto ją tam wie? Może naprawdę przyszła, żeby usunąć mnie z Edmonton jak raka ze zdrowej ludzkiej tkanki.

– Panno Blake? – pyta, kiedy nadal nie otwieram. – Jest pani tam? Muszę pilnie z panią porozmawiać. Nazywam się Erica Carlyle i jestem menadżerką Mavericka Holmesa.

Zaraz… Co takiego?!

Oczywiście to nadal może być ściema. Ale kto, na litość boską, wymyśliłby coś takiego. I właściwie po co?

Otwieram w końcu drzwi i staję z kobietą twarzą w twarz. Powoli spuszcza wzrok w dół mojego ciała i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że wyszłam do niej w stroju, w którym dzisiaj spałam: krótkich dresowych spodenkach i starej powyciąganej koszulce. Włosy spięłam byle jak, na twarzy zero makijażu i w dodatku nie ogoliłam nóg. Gdyby tylko zależało mi na opinii tej kobiety, natychmiast zapadłabym się pod ziemię.

Na szczęście mam to gdzieś.

– Dzień dobry – mówi powoli, wracając w końcu spojrzeniem do moich oczu. – Panna Daphne Blake, zgadza się?

Pyta tak, jakby to był żart. Co ona tu w ogóle robi?

– Zgadza się – potwierdzam ostrożnie. – O co chodzi?

Kobieta rozgląda się po korytarzu nieco nerwowo.

– Czy mogłybyśmy… wejść do środka?

Na pewno nie wpuszczę jej do namiastki mojego mieszkania. W tej chwili zasłaniam je sobą i nie chcę, żeby do mojego byle jakiego wizerunku dołączył jeszcze wygląd tej nory.

– Nie ma takiej potrzeby – odpowiadam twardo. – Czego sobie pani życzy?

– Mam wiadomość od pana Holmesa. – Kobieta sięga do torebki, po czym wyjmuje jakąś karteczkę. – Dzisiaj niestety nie był w stanie z panią porozmawiać, ale będzie bardzo zobowiązany, jeśli pojawi się pani jutro pod tym adresem. Punktualnie o szóstej wieczorem.

Automatycznie przyjmuję karteczkę, ale nawet nie patrzę na nabazgrany na niej adres, zbyt zaskoczona całą tą wymianą zdań.

– A niby po co? – prycham. – Chce mnie oskarżyć o spowodowanie uszczerbku na zdrowiu, czy co? Chyba już dostałam za swoje.

– Pan Holmes uważa, że internet niesłusznie obrał sobie panią za cel – odpowiada niewzruszenie menadżerka. – We wczorajszym incydencie dopatruje się swojej winy i pragnie to pani wynagrodzić.

Po tonie, jakim wypowiada te słowa, domyślam się, że ona wcale tak nie uważa. Nie zgadza się ze słowami pracodawcy, tylko jest zbyt lojalna wobec niego, by to wyjawić. Nagle przez głowę przemyka mi absurdalna myśl.

Ciekawe, czy ze sobą sypiają?

– W jaki sposób?

– Wszystkiego dowie się pani na miejscu – zapewnia. Potem obrzuca mnie jeszcze jednym zniesmaczonym spojrzeniem. – Prosiłabym jedynie, by odpowiednio się pani jutro przyszykowała do tego spotkania. Proszę wyglądać możliwie… profesjonalnie. Z pewnością będzie pani chciała dobrze wyjść na zdjęciach.

Odwraca się, by odejść, ale przecież nie mogę tego tak zostawić.

– Zdjęciach? – powtarzam za nią. – Jakich zdjęciach?

Kobieta zatrzymuje się i odwraca, by obrzucić mnie enigmatycznym spojrzeniem.

– Wszystkiego dowie się pani na miejscu – powtarza.

Ależ ona mnie wkurza.

– A jeśli nie przyjdę? – Prowokująco unoszę brew.

Ona tylko wzrusza ramionami.

– To pani potrzebuje pomocy – przypomina mi. – Straciła pani wczoraj pracę, a dzisiaj tworzy się na panią nagonka w social mediach. To pani powinno zależeć na tym, by to wszystko odkręcić i wrócić do normalności. Proszę się więc dobrze zastanowić, czy na pewno może sobie pani pozwolić na odrzucenie takiej oferty. Pan Holmes jej nie powtórzy.

Potem ponownie się odwraca i ostatecznie odchodzi, stukając przy tym obcasami swoich szpilek.

Jeszcze przez chwilę stoję w drzwiach, nie bardzo wiedząc, co robić, w ręce mnę karteczkę z adresem. Dopiero gdy otwierają się drzwi od lokalu, w którym mieszka mój sąsiad podglądacz, pospiesznie cofam się i zatrzaskuję własne. Potem znowu zerkam na karteczkę.

To jakiś adres przy Jasper Avenue. Samo centrum miasta, w dodatku mam podany również numer mieszkania, więc najwyraźniej Maverick Holmes nie mieszka w domu jednorodzinnym. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, jak wygląda jego lokum.

Edmonton Oilers z pewnością płacą mu naprawdę dobrze. Wiem, że w przeszłości Holmes miał wiele propozycji z innych klubów, stojących wyżej w tabeli NHL, ale zawsze konsekwentnie odmawiał. Całą swoją karierę związał z Nafciarzami, a jest naprawdę bardzo dobrym bramkarzem ze świetnym refleksem i jeszcze lepszym instynktem. To jasne, że klub musiał mu przez te lata jakoś wynagradzać jego lojalność.

Nic natomiast nie wiem o prywatnym życiu Mavericka Holmesa. Kiedy spotkałam go wczoraj w restauracji, wydawał się w miarę uprzejmy, ale to mogły być tylko pozory. Tak naprawdę nie mam pojęcia, co czeka mnie jutro, jeśli się u niego pojawię. Czego będzie ode mnie chciał? O jakich zdjęciach mówiła ta kobieta, jego menadżerka? Jak właściwie powinnam się ubrać?

Może przez kilka sekund waham się, czy przyjąć tę ofertę, ale w gruncie rzeczy wiem, że i tak to zrobię. Moja sytuacja naprawdę nie jest godna pozazdroszczenia. Jeśli Holmes chce mi to jakkolwiek wynagrodzić, chociaż trudno mi uwierzyć, że ktoś taki jak on może rozumieć swój błąd, to chętnie przyjmę jego pomoc. Na wszelki wypadek dam znać Gabe’owi, gdzie będę, ale nie sądzę, żeby coś groziło mi w domu jednego z ulubionych hokeistów Edmonton i całej Kanady.

Zrobię wiele, żeby wyplątać się z tej kabały.

Naprawdę nie chcę tracić obywatelstwa.

Następnego dnia przyjeżdżam na miejsce nawet nieco zbyt wcześnie, dziesięć minut przed czasem.

Ogarnęłam się, jak tylko potrafiłam. Umyłam i wystylizowałam moje truskawkowe blond włosy, które opadają miękkimi falami na ramiona, nałożyłam dyskretny makijaż, ubrałam się w najlepsze casualowe ciuchy, jakie znalazłam w mojej szafie, jeszcze z czasów, gdy pracowałam jako dietetyczka. Mam na sobie jedwabną beżową bluzkę, chinosy w nieco ciemniejszym od niej odcieniu i białą marynarkę oversize. Na to narzuciłam mój zimowy płaszcz, a i tak trzęsę się z zimna, gdy dążę pod odpowiedni adres.

Budynek jest wysoki i w większości przeszklony. Dostaję zawrotów głowy, gdy spoglądam w górę, na jego szczyt. W środku dostępu do windy broni recepcjonista, jednak kiedy podaję moje nazwisko, od razu mnie wpuszcza. Idzie za mną, by nacisnąć przycisk z największym numerem, co oznacza, że jadę na ostatnie piętro.

Oczywiście.

Wszystko tutaj jest nowe, lśniące czystością, wykonane z marmuru, metalu albo szkła. Czuję się tu tak nieswojo, jak tylko mogę. Kiedy jeszcze mieszkałam z mamą i jej facetem, nie mieliśmy problemów finansowych i żyliśmy raczej wygodnie, ale to nigdy nie był taki poziom. Ich kilkupokojowy dom na przedmieściach wydaje mi się w porównaniu z tym żałośnie skromny.

Podróż na górę trwa wieki. W końcu winda się zatrzymuje, a ja wysiadam, niepewna, dokąd iść. Szybko się jednak okazuje, że na najwyższym piętrze znajduje się tylko jedno mieszkanie, którego drzwi właśnie się otwierają. Ruszam w tamtą stronę, w progu dostrzegając tę samą kobietę, która mnie tu wczoraj zaprosiła. Jest ubrana w bardzo stylowy jasnoszary garnitur i obrzuca mnie uważnym spojrzeniem.

– Tak dużo lepiej – ocenia, jakby miała do tego prawo. – Proszę za mną. Pan Holmes już na panią czeka.

Z westchnieniem i dosyć niepewnie wkraczam za nią do apartamentu.

Mam dziwne wrażenie, że to spotkanie będzie dla mnie równie znaczące, co tamto w restauracji pana Murraya.

Rozdział czwarty

Apartament jest ogromny i bardzo nowocześnie urządzony.

Spodziewałam się dokładnie tego, co dostałam: marmurowych podłóg, lśniących czystością blatów i panoramicznego widoku przez przeszklone ściany. Dziwi mnie jedynie ilość roślin porozstawianych po całym przestronnym wnętrzu. Jest ich sporo i to różnych rodzajów, których nie rozpoznaję, bo jestem beznadziejna, jeśli chodzi o rośliny. Potrafię ususzyć nawet kaktusa.

Ciekawe, kto się nimi tutaj opiekuje?

Idę za Ericą Carlyle, rozglądając się na boki, gdy nagle gdzieś przed sobą słyszę stukanie pazurów o podłogę. Menadżerka zatrzymuje się, więc odruchowo robię to samo, a z głębi apartamentu wypada na nas ogromny, merdający ogonem czarny labrador.

Uwielbiam psy. Nigdy żadnego nie miałam, bo brakowało mi odpowiednich warunków albo ktoś w moim rodzinnym domu – nie będę wskazywać palcem – nie życzył sobie żadnych zwierząt. Kiedy więc widzę biegnącego do nas labradora, bez namysłu schodzę na kolana, a on wpada na mnie i zaczyna mnie lizać, jakbyśmy znali się od dawna. Głaszczę go i czochram po łbie, nie ukrywając radości i entuzjazmu.

– Kto jest dobrym pieskiem? No kto? – pytam wesoło, a on przesuwa jęzorem po moim policzku. – Tak, ty! Jesteś bardzo dobrym pieskiem!

– To jest Sherlock – mówi z pewnym rozbawieniem Erica. – Nie da pani spokoju, jeśli nie zacznie go pani ignorować. Sugeruję to zrobić, bo zostawia dużo futra. Szkoda byłoby tej ładnej bluzki.

Ignoruję ją i jeszcze przez chwilę przytulam się z psem, ale w końcu uznaję, że ma rację i pewnie powinnam przestać, żeby pokazać się Holmesowi w ludzkim stanie. Dopiero wtedy dociera do mnie sens imienia psa.

– Sherlock? – powtarzam z rozbawieniem.

Erica wzrusza ramionami.

– Mówimy na niego Sherry – wyjaśnia. – Proszę za mną.

Sherlock biegnie za nami, domagając się kolejnych pieszczot, gdy ruszamy w końcu w stronę salonu. Jest to ogromne pomieszczenie połączone z nowoczesną kuchnią z wyspą oraz jadalnią z długim stołem. Pod przeszklonymi ścianami także tutaj stoją donice ze sporych rozmiarów roślinami, co sprawia, że ten nowoczesny wystrój wydaje się nieco bardziej przytulny. Na nasz widok z ogromnego narożnika podnosi się znajomy mi już mężczyzna w czarnych dżinsach i szarym kaszmirowym swetrze. Zaskakuje mnie, że jest boso.

To chyba nie będzie żadne bardzo formalne spotkanie.

W jego ciemnoszarych oczach coś błyska dziwnie, gdy jego wzrok pada na mnie. Erica zachęca mnie do zdjęcia płaszcza, więc to właśnie robię i oddaję jej okrycie, podczas gdy Maverick Holmes podchodzi bliżej. Pomimo swoich gabarytów – naprawdę jest wysoki i świetnie zbudowany – porusza się zgrabnie i płynnie niczym pantera. Czarne włosy ma nieco rozczochrane, jakby zrobiła mu to jakaś kobieta, i nadal nie pozbył się tego kilkudniowego zarostu. Może po prostu go lubi.

Na jego widok moje ciało przeszywa dziwny dreszcz ekscytacji. Nie moglibyśmy się bardziej od siebie różnić: on jest wysoki, ja malutka, on szeroki w barach, ja wręcz przeciwnie. On ma czarne włosy i ciemne oczy, ja jestem blondynką o błękitnych oczach. Jego złotobrązowa skóra jest o kilka tonów ciemniejsza od mojej.

A jednak jest w nim coś takiego… co mnie do niego przyciąga. Próbuję się opierać, bo on na pewno nie czuje tego samego, na pewno tak reagują na niego wszystkie kobiety. Nie chcę być kolejną, która rzuca się na niego przy pierwszym czy drugim spotkaniu, więc zmuszam się, by pozostać na miejscu, podczas gdy on podchodzi, by podać mi rękę.

– Cieszę się, że zdecydowałaś się pojawić – odzywa się, przypominając mi, jak przyjemny, głęboki i gładki ma głos. – Miło mi cię gościć w moim domu, Daphne.

Sposób, w jaki wymawia moje imię, połączony z tym, jak ściska moją dłoń… Jezu, lepiej, żeby się nie zorientował, jak bardzo mnie to podnieciło.

Jego uścisk jest silny, ciepły i zdecydowany. Maverick nie puszcza mnie, kiedy powinien. Zamiast tego ciągnie mnie wprzód, cofając się o kilka kroków, aż docieramy do tego wielkiego narożnika.

– Usiądziemy? – pyta. – Wyjaśnię ci, dlaczego chciałem się z tobą zobaczyć. Napijesz się czegoś?

Gdy wreszcie udaje mi się uwolnić dłoń, odzyskuję też głos.

– Nie, dziękuję, panie Holmes – odpowiadam odruchowo.

On tylko marszczy brwi.

– Prosiłem, żebyś mówiła do mnie po imieniu.

– Wolałabym nie – słyszę własny głos, choć naprawdę nie wiem, dlaczego się przy tym upieram. Chyba po prostu z jakiegoś powodu za wszelką cenę chcę stworzyć między nami dystans. – Bardzo przepraszam za to, co stało się przedwczoraj w restauracji. Mam nadzieję, że czuje się pan już dobrze.

On tylko macha lekceważąco ręką, jakby nie wydarzyło się nic takiego. Siadamy na sofie, a gdy rozglądam się za menadżerką Holmesa, stwierdzam, że nigdzie jej nie ma. Za to jego pies podbiega bliżej i kładzie się na podłodze, dokładnie na moich nogach.

Świetnie. To chyba oznacza, że już się stąd nie ruszam.

Holmes rozpiera się na swojej stronie sofy i obrzuca mnie leniwym spojrzeniem. Uśmiecha się lekko, a mi przemyka przez głowę, że w przeciwieństwie do mnie chyba jest do tego przyzwyczajony.

To nie tak, że nie lubię się uśmiechać. Uśmiechnęłam się nawet chwilę temu, kiedy Sherlock na mnie wpadł. Nic nie poradzę na to, że robię to rzadziej niż inni. Po prostu w moim życiu dzieje się dużo rzeczy, którymi muszę się zajmować. Różnych nieprzyjemnych rzeczy, które nie nastrajają pozytywnie i nie zachęcają do rozdawania uśmiechów na prawo i lewo.

– Dobra, postawmy sprawę jasno – odzywa się hokeista. – Czuję się okropnie z powodu tego, co się przedwczoraj wydarzyło. To moja wina. Nie zapytałem o alergeny, nawet nie przyjrzałem się tarcie, którą dostałem, a wiedząc, że jestem uczulony, powinienem był to zrobić. Nie mogłaś o tym wiedzieć.

Jestem nieco zaskoczona tym wyznaniem. Mimo wszystko nie sądziłam, że powie to tak otwarcie.

– Wiem, że straciłaś z tego powodu pracę i stałaś się celem nagonki w internecie – kontynuuje, gdy nie odpowiadam. – Czuję się za to odpowiedzialny. Uwierz, proszę, że ostatnim, czego chciałem, było to, żeby przez moją niefrasobliwość cierpiał ktoś postronny.

Przytakuję niepewnie. Nie jestem przyzwyczajona do tego, by ktoś tak otwarcie przyznawał się do swoich błędów i nie zrzucał na mnie winy za wszystko, więc ciągle zastanawiam się, czy tkwi w tym jakiś podstęp.

Nic na to nie poradzę.

– Dlatego chcę ci pomóc – dodaje Holmes, na co ze zdziwieniem unoszę brwi. – Wymyśliłem, jak to zrobić, ale może ty sama miałabyś jakąś propozycję?

– Nie widzę żadnego sposobu, żeby mógł mi pan pomóc – odpowiadam odruchowo, zanim zdążę się zastanowić.

Holmes uśmiecha się krzywo, jednym kącikiem ust bardziej.

– Naprawdę? – pyta z rozbawieniem. – Bo ja widzę mnóstwo sposobów. Skoro ty nie, to może zaproponuję to, co sam wymyśliłem. Ugotuj mi coś.

Marszczę brwi.

– Niby jak miałoby mi to pomóc…?

– Chciałbym, żebyś przygotowała tu dla mnie i dla Eriki kolację – wyjaśnia natychmiast. – Zrobimy zdjęcia i wszystko udokumentujemy. Później wrzucę to na swoje social media, by pokazać, że po pierwsze, o nic cię nie obwiniam, wręcz przeciwnie, uważam, że zostałaś niepotrzebnie zaszczuta, a po drugie, że robisz naprawdę dobre jedzenie i zasługujesz na to, by zatrudnił cię ktoś normalny. Mam spore zasięgi na moich kontach, ale jeśli chciałabyś się w tym upewnić, to mogę ci najpierw pokazać statystyki z ostatnich miesięcy. Co ty na to?

Milczę przez chwilę, niepewna, co odpowiedzieć. Cały czas upatruję w tym jakiegoś podstępu. Z mojego doświadczenia wynika, że ludzie nie pomagają tak po prostu, bo czują się winni, gdy coś źle zrobili. Wydaje mi się, że większość osób na miejscu Holmesa wzruszyłaby ramionami na moją sytuację i natychmiast o tym zapomniała. Z jednej strony jestem więc bardzo nieufna.

A z drugiej bardzo zdesperowana. Naprawdę potrzebuję czyjejś pomocy. Pieniądze skończą mi się lada dzień i nie będzie mnie stać nawet na moją klitkę z dzieloną łazienką, a wtedy serio czeka mnie noclegownia. Wkurza mnie, że mam tak bardzo niepoukładane życie, że grozi mi bezdomność, a ten facet, który jest starszy ode mnie raptem o rok albo dwa, posiada majątek pozwalający mu mieszkać w takim miejscu. Jestem oczywiście zła wyłącznie na siebie, a to sprawia, że czuję się tym bardziej żałośnie.

On chyba widzi, że się waham, bo dodaje:

– Oczywiście ci zapłacę. Podaj mi swoją godzinową stawkę albo konkretną cenę, a ja natychmiast wszystko ureguluję. Możemy nawet podpisać umowę, jeśli chcesz dostać to oficjalnie na piśmie. Erica wszystkim się zajmie.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł…

– Masz jakieś lepsze rzeczy do roboty? – Pytająco podnosi brwi. – Bo nie wydaje mi się.

Co za dupek.

– Ciekawe, czyja to zasługa – sarkam.

On tylko się śmieje.

– Słuchaj, naprawdę przepraszam za to, co się wydarzyło – mówi i zdaje się brzmieć szczerze. – Absolutnie nie chciałem stawiać cię w takiej sytuacji. Próbuję to jedynie naprawić. Popracujesz tu dwie godzinki, udokumentujemy wszystko na zdjęciach, powiemy, jakie pyszne jedzenie przyrządziłaś, a jutro restauratorzy w całym Edmonton zaczną się o ciebie zabijać. Czy to nie brzmi dobrze?

– Ja wcale nie jestem szefem kuchni – protestuję słabo. – Pracowałam w tej knajpie raptem miesiąc i to było moje pierwsze takie stanowisko. Nie wiem, czy jestem w stanie przygotować coś, co spełni pana oczekiwania…

– Żartujesz sobie? – przerywa mi z rozbawieniem. Kiedy z zaciętą miną kręcę głową, dodaje: – Przecież wiem, że to ty gotowałaś przedwczoraj w tej restauracji, a nie twój szef. Nie wiem, co się stało z głównym kucharzem, ale wiem, że to ty odpowiadałaś za naszą kolację. Była pyszna. Poradzisz sobie z zamkniętymi oczami, truskaweczko.

Zaraz… co?!

Czuję, jak oblewa mnie rumieniec, chociaż jest mi z tego powodu głupio. Dlaczego w ogóle mnie rusza, jak ten facet się do mnie zwraca? Jasne, w ogóle się nie znamy i to trochę nie na miejscu, ale wiem, że robi to prześmiewczo. W końcu prawie zabiłam go truskawkami.

– To naprawdę dobra oferta – odzywa się nagle od wejścia Erica, więc odruchowo odwracam się w jej stronę. – Próbowałam mu to wyperswadować, ale on ma kompleks bohatera. Chce pomóc każdej przybłędzie, którą znajdzie na swojej drodze.

Menadżerka patrzy na mnie chłodno, trzymając ręce na biodrach. Zdecydowanie nie jest wobec mnie przychylna. Znowu przychodzi mi do głowy myśl, że może ona po prostu broni swojego terytorium.

– Wiesz, że to nieprawda – protestuje miękko Holmes, posyłając jej pełen przygany uśmiech. – I nie mów tak o naszym gościu. To nie w porządku.

Erica tylko przewraca oczami, po czym spogląda na mnie.

– Dla jasności, będę udawała, że jem, ale raczej nie tknę niczego, co przyrządzisz – oznajmia. – Nie wiem nawet, czy masz odpowiednie uprawnienia, żeby gotować. Jeśli Mavi chce dać się otruć po raz drugi, to droga wolna.

Och. Wow. Ona chyba naprawdę mnie nie lubi.

A skoro teraz nagle mówi do mnie po imieniu, to zamierzam zrobić to samo.

– Jak dla mnie możesz się nawet zagłodzić – prycham. – Nie będzie mi z tego powodu przykro.

Nie odpowiada, tylko patrzy znacząco na Holmesa, który śmieje się i unosi dłonie w geście poddania.

– Sama zaczęłaś, Erica. Wobec mnie Daphne jest naprawdę uprzejma.

– Och, nie wątpię. – Menadżerka posyła mi jeszcze jedno mordercze spojrzenie, po czym odwraca się i ponownie wymaszerowuje z salonu.

Zerkam na hokeistę, który wzdycha i przeczesuje włosy palcami.

– Przepraszam za nią – mówi. – Erica ma wobec mnie silny instynkt opiekuńczy. Zdenerwowała się, gdy przedwczoraj trafiłem do szpitala. Przejdzie jej. W gruncie rzeczy nie jest taka zła.

Mruga do mnie, przez co dochodzę do wniosku, że oni chyba naprawdę są razem. Mogłam przed tą wizytą przeczytać coś na temat prywatnego życia Mavericka Holmesa, żeby wiedzieć, czego się spodziewać po tym spotkaniu.

– Dobra – decyduję w końcu, chociaż robię to chyba przede wszystkim z przekory. – Ugotuję dla pana i pana menadżerki kolację.

Holmes uśmiecha się seksownie.

– Na taką odpowiedź liczyłem – oznajmia.

Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że wpadłam w tarapaty.

Rozdział piąty

Postanawiamy od razu przystąpić do dzieła.

Holmes ma świetnie zaopatrzoną lodówkę, więc bez problemu znajduję w niej produkty, których mogę użyć do przygotowania kolacji dla niego i Eriki. Podczas gdy on omawia ze swoją menadżerką różne kwestie techniczne, takie jak oświetlenie i kąt kamery – okazuje się, że Erica ma na podorędziu naprawdę dobry aparat, którym podobno umie się posługiwać – ja robię inwentaryzację i zastanawiam się, co z tego wszystkiego mogłabym im ugotować.

– Jakieś inne alergie pokarmowe, o których powinnam wiedzieć? – pytam w pewnym momencie. – Specjalne diety? Cokolwiek? Erica, nie jesteś przypadkiem freeganką?

Spoglądam na nią niewinnie, podczas gdy ona wygląda tak, jakby chciała mnie zamordować wzrokiem. Chyba wie, co to jest freeganizm, i nie podoba jej się moje pytanie. Wywyższająca się pinda.

– Guzik cię obchodzi, kim jestem – odpowiada z ledwie słyszalną złością. – Już mówiłam, że i tak nie będę jeść tego, co przygotujesz.

Wzruszam ramionami, udając, że nie słyszę wkurzonego szeptu Holmesa, chociaż tak naprawdę cieszy mnie, że strofuje swoją menadżerkę. Ona próbuje mu się odszczekiwać, ale po chwili on szepcze coś, czego nie rozumiem, a co najwyraźniej zamyka dyskusję, bo Erica porzuca ustawiony na statywie aparat i wymaszerowuje z kuchni.

Holmes przez chwilę patrzy za nią bezradnie, a ja udaję, że tego nie dostrzegam, zajęta liczeniem marchewek w lodówce. Kątem oka zauważam jednak, że hokeista kieruje się powoli w moją stronę.

– Przepraszam cię za Erikę – mówi, opierając się biodrem o kuchenną szafkę tuż obok mnie. Dobiega mnie jego zapach, ale próbuję nie zaciągać się nim jak idiotka. – Jest nieufna wobec ludzi, ale z czasem się do ciebie przyzwyczai. Co będziemy jeść?

Przesuwam w jego stronę kartkę z planowanym jadłospisem, próbując nie fiksować się na tym, co powiedział. „Z czasem się do mnie przyzwyczai”? A co to niby ma znaczyć? Przecież ugotuję im kolację i zniknę z ich życia. To wszystko.

Holmes tymczasem kiwa głową z aprobatą.

– Wygląda dobrze – ocenia. – Nie mogę się doczekać, aż spróbuję.

Te słowa sprawiają, że nieco się rozluźniam.

– Mam nadzieję, że będzie smakowało.

– Mogę ci jakoś pomóc? – pyta nagle, na co posyłam mu zaskoczone spojrzenie. On uśmiecha się wstydliwie. – Nie lubię patrzeć, jak inni dookoła mnie pracują, podczas gdy ja nic nie robię. Na pewno ci się do czegoś przydam.

Czy mogę wprost mu powiedzieć, że nie chcę go w kuchni?

Nic do niego nie mam, naprawdę. Wydaje się całkiem w porządku gościem. Ale w pewnym sensie mnie zatrudnia, przedwczoraj o mało go nie zabiłam, a w dodatku jego menadżerka czy też dziewczyna wyraźnie mnie nie lubi, więc wolałabym zachować dystans. Zwłaszcza że ten facet mi się podoba, jego bliskość wywołuje jakieś napięcie w moim ciele, którego nie rozumiem, a które absolutnie nie powinno się pojawiać w jego towarzystwie. Ktoś taki jak on nigdy nie zainteresowałby się kimś takim jak ja, gdybym przypadkiem nie stanęła na jego drodze.

Nie potrafię mu jednak odmówić, nie wyjaśniając, jak niepewnie się czuję, pozwalam mu więc pomóc. Daję mu warzywa do krojenia, prosząc, by był ostrożny i nie uciął sobie palca, za co winę Erica chętnie zwaliłaby na mnie, a w odpowiedzi on posyła mi seksowny uśmiech. Wyraźnie dobrze się bawi w moim towarzystwie.

Przynajmniej on, bo ja jestem raczej spięta.

– Więc… skoro nie jesteś szefem kuchni, to czym zajmujesz się z zawodu? – pyta w pewnym momencie.

Posyłam mu krzywe spojrzenie.

– Erica nie dowiedziała się niczego na mój temat, zanim mnie tu zaprosiła?

– Przyznaję, że miała takie zapędy – śmieje się Maverick – ale jej to wyperswadowałem. Poza tym nie mieliśmy na to zbyt wiele czasu. Więc? Kim jesteś z zawodu, truskaweczko? Bo zachowujesz się w kuchni, jakbyś wiedziała, co robisz.

Bo wiem.

– Jestem dietetyczką – wyjawiam w końcu. – Skończyłam studia i mam na to papier, gdyby chciał pan wiedzieć.

– Nie próbowałbym podważać twoich słów – zapewnia gładko. – Dlaczego w takim razie nie pracujesz jako dietetyczka?

Przez chwilę nie odpowiadam, skupiona na oddzielaniu mięsa z kurczaka od kości. Nie zamierzam oczywiście wyjaśniać Maverickowi Holmesowi, dlaczego dokładnie zwolniono mnie z mojego pierwszego miejsca pracy, ale pewnie powinnam odpowiedzieć cokolwiek. Niech wie, że jestem problematyczna jako pracownica.

– Bo mam problem z autorytetami i wyrzucono mnie z mojej pierwszej pracy z wilczym biletem – wyjaśniam po krótkim milczeniu. – Dalej jest pan pewien, że chce ode mnie tę kolację?

On tylko się śmieje, jednak zanim zdąży odpowiedzieć, znowu słyszymy stukot szpilek i do kuchni ponownie wchodzi Erica. Niestety nadal wygląda tak, jakby ktoś podsunął jej kupę pod nos. Ignoruje nawet Sherlocka, który podnosi się na chwilę i merdając ogonem, rusza do niej, prosząc o głaskanie.

– Mavi, to ona powinna gotować – mówi z niezadowoleniem, na co przewracam oczami, bo serio, „ona”? – Jeśli coś sobie zrobisz…

– Nic sobie nie zrobię – przerywa jej Maverick stanowczo. – Nie jestem dzieckiem. Jeśli chcesz się na coś przydać, to zrób zdjęcia, zamiast marudzić.

Dobra, Erica jest suką, ale gdyby to mój facet zwrócił się do mnie w ten sposób, dostałby po głowie. Tymczasem ona tylko posyła mu kolejne niezadowolone spojrzenie, a potem posłusznie podchodzi do ustawionego na statywie aparatu i zaczyna przy nim gmerać. Pewnie szuka ustawienia, na którym będę wyglądała możliwie niekorzystnie.

Jasne, jest w pracy i musi się go słuchać, ale czy gdyby łączyło ich coś prywatnie, nie zachowałaby się inaczej?

I dlaczego to w ogóle mnie obchodzi? Maverick Holmes może się spotykać, z kim tylko chce, i to w ogóle nie jest mój interes. Ugotuję mu kolację, zgarnę za to kasę na czynsz na najbliższy miesiąc, a potem wrócę do domu i zacznę się zastanawiać, co dalej zrobić ze swoim nieudanym życiem.

Maverick zagaduje mnie jeszcze o kilka rzeczy związanych z przepisem, żartując, jakby próbował sprawić, że się uśmiechnę, ale jestem tak spięta, że zupełnie mu się to nie udaje. Próbuję się skupić na pracy, boleśnie świadoma zdjęć robionych przez Ericę. Na pewno wyjdę na nich okropnie. Jakbym była sztywną nudziarą, o co często oskarżają mnie różni ludzie.

Nie mam podzielnej uwagi, więc trudno mi jednocześnie gotować, pozować do zdjęć i jeszcze rozmawiać ze stojącym obok mnie wielkim hokeistą. Kiedy wreszcie kończę przygotowywać mięso i wstawiam do gotowania ryż, Maverick podaje mi patelnię, na której zamierzam usmażyć kurczaka.

– Co masz na talerzach? – pyta zaciekawiony, zerkając mi przez ramię.

– Mąkę ziemniaczaną, jajka i mąkę pszenną z przyprawami – odpowiadam z kamienną twarzą. – Obtoczę w nich kurczaka, a potem usmażę.

– Jak długo?

– Przez jakieś osiem minut – wyjaśniam, zastanawiając się, czy on mnie sprawdza, czy właściwie o co mu chodzi? – Ma pan jakieś wątpliwości co do tego kroku?

– Żadnych – przyznaje z rozbrajającym uśmiechem. – Po prostu jestem ciekawy.

Wzdycham, a potem szybko przygotowuję sos, wlewając do osobnej miseczki olej, sos sojowy, słodki sos chili, następnie dodaję czosnek i jeszcze kilka innych składników. Maverick cały czas nie spuszcza ze mnie wzroku, aż w końcu każę mu przesypać warzywa do salaterki i przygotować do końca sałatkę. Dopiero wtedy, gdy znowu ma coś do roboty, daje mi chwilę spokoju.

Smażę kurczaka, potem na patelni zagotowuję sos i dodaję do niego mięso. Kiedy ta część posiłku jest już gotowa i muszę czekać, aż ryż się ugotuje, zabieram się za deser. Nie mam żadnej przystawki, ale uznałam, że sałatka wystarczy. Wyjmuję papier ryżowy, który znalazłam w jednej z szafek, i maczam go w ciepłej wodzie.

– Będziesz robić sajgonki? – dziwi się z drugiej strony wyspy Erica.

Podnoszę na nią wzrok, lekko mrużąc oczy. Kobieta wygląda tak, jakby żałowała swojego pytania, a mnie bawi, że nie chce się zdradzić ze swoją ciekawością. Cóż… Już na to za późno.

– Tak, ale na słodko – odpowiadam. – Przygotuję je na deser.

– Ale nie włożysz do środka żadnych truskawek, prawda? – pyta niewinnie.

Dobrze, że po dzisiejszym wieczorze zniknę z życia Mavericka Holmesa, bo inaczej pewnie prędzej czy później zrobiłabym jej krzywdę. Z jakiegoś powodu ta kobieta zwyczajnie mnie drażni.

Pewnie dlatego, że traktuje mnie jak kryminalistkę z nizin społecznych, do poziomu której ani ona, ani jej pracodawca nie powinni się zniżać.

– Chyba musisz poczekać i sama się przekonać – stwierdzam z cierpkim, fałszywym uśmiechem.

Potem wracam do pracy, próbując ignorować Sherlocka, który przez chwilę łazi nam między nogami, by w końcu położyć się pod szafkami dokładnie pomiędzy mną a Maverickiem. Pies przygląda się nam z uwielbieniem, od którego moje twarde serce podejrzanie mięknie. Próbuję jednak wziąć się w garść i skupić do końca na tym, po co tu przyszłam.

– Odcedzić ryż? – pyta Maverick, gdy kończy się czas przeznaczony na jego gotowanie.

Na wszelki wypadek sprawdzam ryż, po czym kiwam głową i pozwalam działać temu wielkiemu hokeiście. Erica znowu pstryka nam jakieś fotki, gdy kontroluję kątem oka jego pracę, równocześnie zawijając sajgonki nadziane twarogiem z cukrem i pomarańczą. Potem pozostaje mi jedynie usmażyć je na głębokim oleju, co robię, w tym samym czasie kończąc danie główne.

Zawsze staram się, by moje posiłki wyglądały estetycznie, a kurczak po koreańsku w ozdobnych talerzach Mavericka Holmesa prezentuje się naprawdę apetycznie, zwłaszcza kiedy posypuję go sezamem i szczypiorkiem. Szybko kończę sałatkę, potem odsączam sajgonki, które następnie również przekładam na jeden z talerzy, i oddycham z ulgą, stwierdzając, że kolacja właściwie jest gotowa.

Ciekawe, czy Maverickowi będzie smakowało.

– Dobrze, więc co teraz? – pytam, spoglądając po Mavericku i Erice. – Zjecie przy stole w jadalni? Tam też chcecie zrobić jakieś zdjęcia?

– Pewnie – odpowiada pospiesznie Maverick. – Wszystko jest już gotowe, musisz tylko nałożyć trzecią porcję.

Patrzę na dwa całkiem przyzwoicie udekorowane talerze z kurczakiem po koreańsku.

– Po co?

– Bo zjesz z nami – wyjaśnia cierpliwie. Mrugam zaskoczona, a on wzdycha. – Myślałaś, że zostawimy cię w kuchni i sami pójdziemy zjeść?

– No… tak – przyznaję. – Przecież po to tutaj jestem. Żeby gotować. Tak?

Holmes nie odpowiada, tylko z kolejnym westchnieniem odwraca się, by wyjąć trzeci talerz. Zerkam na Ericę, której wyrazu twarzy nie jestem jednak w stanie rozszyfrować. Nie wygląda ani na zdegustowaną, ani na rozbawioną, kiedy wodzi wzrokiem za swoim przełożonym. Nie podoba jej się, że on zaprasza mnie na tę kolację, czy raczej ma to gdzieś?

Gdy Maverick bez słowa podaje mi trzeci talerz, poddaję się i również go napełniam. Potem Erica przenosi do jadalni statyw z aparatem, a my zabieramy jedzenie. Potrzebujemy dwóch kursów, by zgarnąć wszystko włącznie ze sztućcami i serwetkami.

Jadalnia to właściwie osobny kąt wydzielony z ogromnego salonu, gdzie czarny stół stoi tuż przy panoramicznym oknie z widokiem na ośnieżone Edmonton. Gdy rozstawiamy wszystkie rzeczy na stole, Erica ze zmarszczonymi brwiami poprawia półmiski, a potem kręci głową.

– Czegoś tu brakuje – stwierdza. – Poczekajcie chwilę.

Odchodzi, a gdy zerkam na Holmesa, ten z rozbawieniem wzrusza ramionami. Jego menadżerka po chwili wraca z nowoczesnym czarnym świecznikiem w jednej ręce i wazonem ze sztucznymi kwiatami w drugiej. Układa to wszystko na stole tak, żeby tworzyło spójną kompozycję, a potem cofa się o krok i kiwa głową.

– Brakuje jeszcze kieliszków i karafki z winem – odzywa się. – Mavi, przyniesiesz wino? Ja zajmę się kieliszkami.

Mężczyzna kiwa głową i po chwili oboje ponownie znikają. Erica szybko wraca z trzema kryształowymi kieliszkami, które stawia przy każdym nakryciu, a minutę później z powrotem pojawia się także Maverick ze wspomnianą karafką. Gdy to wszystko jest już gotowe, Erica najpierw robi kilka zdjęć samemu stołowi, a potem każe nam przy nim siąść. Maverick zajmuje miejsce przy szczycie, a ja po jego prawej stronie. Menadżerka strzela kolejne fotki, zanim sama siada.

– Ustawiłam samowyzwalacz – oznajmia. – Aparat zrobi jeszcze kilka zdjęć w trakcie posiłku, żeby wyglądało to naturalnie. Dobra, już możecie jeść. Na wszelki wypadek mam w torebce EpiPen… Ten sam, który powinieneś był mieć ze sobą przedwczoraj, Mavi.

Przy tych ostatnich słowach posyła Holmesowi pełne nagany spojrzenie, na które ten reaguje wzruszeniem ramion. Zupełnie nie wygląda na przejętego faktem, że ledwie przedwczoraj prawie umarł. Dzisiaj nawet się nie waha, kiedy chwyta widelec i próbuje przygotowanego przeze mnie dania. Nie daje sobie nawet sekundy na zastanowienie się, czy przypadkiem znowu nie zamierzam go otruć.

Co za facet.

I właśnie z kimś takim zamierzam zaraz zjeść kolację.