Pudełko z marzeniami - Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński - ebook + książka
NOWOŚĆ

Pudełko z marzeniami ebook

Magdalena Witkiewicz, Alek Rogoziński

4,4

256 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy szukasz skarbu, a znajdujesz… nowe życie! 

 

Trzydziestoletniemu Michałowi wali się świat: zostaje zrobiony na szaro przez wspólnika i zdradzony przez narzeczoną. Zrozpaczony, wyjeżdża do małego miasteczka na północy Polski, w którym według rodzinnych legend jego rodzina lata temu ukryła skarb. Niestety, nad miejscem, do którego musi się dostać, wyrosła restauracja prowadzona przez jego rówieśniczkę Malwinę.

 

Aby odzyskać rodzinną fortunę, Michał musi zdobyć względy nie tylko młodej restauratorki, ale też jej babci, która po wielu latach wróciła z Francji i koniecznie chciałaby teraz w restauracji wnuczki serwować żabie udka i ślimaki. To jednak nie wszystko, bo na jego dobrze staną też dwie wścibskie staruszki, dwójka dzieci oraz tajemniczy święty Ekspedyt.

 

„Pudełko z marzeniami” to zaskakująca komedia romantyczna o tym, że czasem trzeba zrezygnować z marzeń po to, aby… wreszcie zaczęły się one spełniać!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaMi­lena Star­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mag­da­lena Wit­kie­wicz, Gdańsk 2024 © Co­py­ri­ght by Alek Ro­go­ziń­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-83296-84-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Paw­łowi Płacz­kowi

Dzię­ku­jemy za wszystko. Przede wszyst­kim za to, że wpro­wa­dzasz ład do cha­osu wo­kół nas, wspie­rasz, gdy tego po­trze­bu­jemy, i pra­su­jesz na­sze cza­sem zu­peł­nie po­gnie­cione chwile...

ROZ­DZIAŁ I

PÓŁ TY­SIĄCA PIE­RO­GÓW

Mal­wina Ko­ści­kie­wicz szyb­kim kro­kiem ze­szła do piw­nicy. Nie by­łoby w tym nic dziw­nego, że dziew­czyna pro­wa­dząca nie­wielką przy­tulną re­stau­ra­cyjkę w Mia­steczku scho­dzi do piw­nicy po ce­bulę, ziem­niaki czy inne pro­dukty nie­zbędne do wy­cza­ro­wa­nia cu­dow­nych po­traw dla licz­nych go­ści, ale po pierw­sze, go­ści w re­stau­ra­cji nie było, a po dru­gie, Mal­wina nie prze­cho­wy­wała w tej czę­ści piw­nicy kom­plet­nie ni­czego, co mo­głoby mieć ja­ką­kol­wiek war­tość ku­li­narną. Przy­naj­mniej w Eu­ro­pie, bo w in­nych czę­ściach świata po­dobno jada się róż­no­ra­kie gady, płazy, a na­wet ro­bac­two. Fuj.

Dziew­czyna wzięła do ręki mio­tełkę do ku­rzu. Wła­śnie po to, by się po­zbyć ja­kie­goś stwo­rze­nia, z wielką pra­co­wi­to­ścią two­rzą­cego de­li­katną pa­ję­czynę na krze­śle, z któ­rego wła­śnie miała ochotę sko­rzy­stać. Krze­sło tak na­prawdę było sta­rym fo­te­lem obi­tym czer­wo­nym ak­sa­mi­tem, o dziwo nie­nad­gry­zio­nym przez ząb czasu, i stało po­środku nie­wiel­kiego, ciem­nego i zu­peł­nie pu­stego po­koju. Je­dy­nym ele­men­tem, o wąt­pli­wie ozdob­nej funk­cji w tym po­miesz­cze­niu, była ko­tara, która przy­sła­niała nie­dużą wnękę. To wła­śnie tę ko­tarę od­sło­niła Mal­wina, za­nim usia­dła na krze­śle.

Jej oczom uka­zała się ka­pliczka sto­jąca na drew­nia­nym po­stu­men­cie. W ka­pliczce chyba kie­dyś stała Ma­ryja, jed­nak te­raz znaj­do­wała się tam stara i znisz­czona rzeźba przed­sta­wia­jąca ro­słego męż­czy­znę w czer­wo­nej pe­le­ry­nie.

Męż­czy­zna ten uno­sił rękę, w któ­rej pew­nie kie­dyś trzy­mał ró­ża­niec, Bi­blię lub krzyż, ale to Mal­wina mo­gła so­bie tylko wy­obra­zić, gdyż koń­czyna była utrą­cona na wy­so­ko­ści łok­cia. Biedny fa­cet. Są­dząc po stroju, bez­ręki był do­wódcą le­gio­nów. Oczy­wi­ście w od­po­wied­nio za­mierz­chłych cza­sach. Bosą stopą (z uła­ma­nymi pal­cami) przy­ci­skał do ziemi czar­nego ptaka. Nie­stety z ra­cji, iż rzeźba ptaka rów­nież stra­ciła głowę, iden­ty­fi­ka­cja ga­tunku była nie­moż­liwa. Po­ni­żej umiesz­czono nie­wy­raźną ta­bliczkę z na­pi­sem „St. Expe­di­tus”.

– No wiesz – po­wie­działa dziew­czyna gło­śno. – Te­raz na­prawdę bez cie­bie nie dam rady. Pięć­set pie­ro­gów. Z dnia na dzień. Wy­obra­żasz to so­bie? – Wstała, za­pa­liła świeczkę. – Pew­nie so­bie nie wy­obra­żasz. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Może i do­brze... Wresz­cie ktoś za­uwa­żył, że tu miesz­kam, ale pięć­set? Na ju­tro? – Od­chy­liła się do tyłu. – Eks­pe­dy­cie, je­śli mi nie po­mo­żesz, nie wiem, jak to się uda. – Po­krę­ciła głową. – Pew­nie się nie uda. – Wes­tchnęła.

Mal­wina ani razu nie po­my­ślała, że za­miast sie­dzieć bez­czyn­nie przed ka­pliczką ze Świę­tym Eks­pe­dy­tem, pa­tro­nem od rze­czy pil­nych, nie­cier­pią­cych zwłoki czy ro­bio­nych na ostat­nią chwilę, po­winna na­tych­miast za­brać się do ro­boty i za­gnia­tać cia­sto na pie­rogi.

Nie.

Uwa­żała, że bez bo­skiej po­mocy nie po­ra­dzi so­bie z tym za­da­niem. Roz­mowa z Eks­pe­dy­tem, na do­da­tek świę­tym, da­wała szansę na wsta­wien­nic­two u Naj­wyż­szego.

Nie była spe­cjal­nie re­li­gijna, ale wy­cho­dziła z za­ło­że­nia, że trzeba ze wszyst­kimi żyć w zgo­dzie. A skoro w piw­nicy miała Świę­tego Eks­pe­dyta, który po­dobno bar­dzo wspie­rał jej po­przed­niczkę, to grze­chem by­łoby nie sko­rzy­stać z jego po­mocy. Tym bar­dziej że z ka­pliczką wią­zała się dziwna, ta­jem­ni­cza i dość nie­po­ko­jąca hi­sto­ria.

***

Hi­sto­ria ta miała swój po­czą­tek w oko­li­cach dru­giej wojny świa­to­wej, do­kład­nie kiedy, Mal­wina nie wie­działa. Gdy ku­po­wała dom, po­przedni wła­ści­ciel opo­wia­dał jej tę dziwną hi­sto­rię. Ra­do­sław ni­gdy w nią nie uwie­rzył.

Tak. Ra­do­sław. Ile już go nie wi­działa? Chyba bę­dzie pół­tora roku. Ostat­nio przy­słał zdję­cie i zu­peł­nie go nie po­znała. Ob­ciął włosy na krótko, zmie­nił ich ko­lor i za­pu­ścił brodę. Nie po­do­bał jej się taki zmie­niony Ra­do­sław, ale cóż, był da­leko i ona zu­peł­nie nie miała na to wpływu, prze­cież się roz­stali.

Nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, kiedy roz­ma­wiali. Już na­wet tak nie cze­kała na jego te­le­fony czy po­łą­cze­nia na Sky­pie. Jak kie­dyś. Po­znali się, gdy pra­co­wała w cen­trali jed­nego z naj­więk­szych ban­ków. Zaj­mo­wała się oceną ry­zyka kre­dy­to­wego. Ta­belki, ana­lizy, słupki. Nic in­te­re­su­ją­cego.

Pracę tam za­częła tuż po stu­diach, od po­czątku w tym sa­mym de­par­ta­men­cie, i dość szybko pięła się po szcze­blach ka­riery.

Ra­do­sława po­znała na warsz­ta­tach go­to­wa­nia we­dług kuchni pię­ciu prze­mian, które to warsz­taty spre­zen­to­wała jej przy­ja­ciółka, za­nie­po­ko­jona, że Mal­wina ko­cha klu­ski w każ­dej po­staci. Za­pewne oba­wiała się, że mi­nie kilka chwil, a Mal­wina sama bę­dzie wy­glą­dać jak ta klu­ska. Ona fak­tycz­nie wo­lała wsze­la­kie po­trawy mączne i ro­biła je do­sko­nale. Ko­chała go­to­wać. Naj­bar­dziej ce­niła tra­dy­cyjną kuch­nię pol­ską, więc za­wie­si­ste zupy, gę­ste sosy i wszech­obecne pie­rogi, klu­ski oraz ko­pytka. No, ale uznała, że skoro może po­znać coś no­wego, i to zu­peł­nie za darmo, warto za­ry­zy­ko­wać.

Za­ry­zy­ko­wała i po­znała może nie „coś”, ale „ko­goś”. Ra­do­sława.

Po­ję­cie „za darmo” też jest względne, bo ta zna­jo­mość wciąż kosz­to­wała ją wiele, ale wtedy jesz­cze nie zda­wała so­bie z tego sprawy. Kilka lat temu Ra­do­sław był dłu­go­wło­sym bru­ne­tem. O ile to, co miał na gło­wie, można na­zwać wło­sami. Jego głowa pełna była dre­dów, które spi­nał na różne spo­soby.

Mal­wina za­ko­chała się w nim od pierw­szego wej­rze­nia. Był taki inny od jej ko­le­gów z kor­po­ra­cji. Ubrany w ja­kiś dziwny lniany strój, nogi miał bose i mie­szał coś w wiel­kim że­liw­nym garnku. Mal­wina kom­plet­nie nie pa­mięta, o czym mó­wili na tych warsz­ta­tach. Naj­waż­niej­sze było to, że Ra­do­sław Za­górny, bo tak się na­zy­wał obiekt jej wes­tchnień, za­pro­sił ją na wspólną me­dy­ta­cję.

Zwał jak zwał. Mo­gła być i me­dy­ta­cja. Nie miało zna­cze­nia, co będą ra­zem ro­bili.

Naj­waż­niej­sze, że po któ­rejś tam ko­lej­nej wspól­nej me­dy­ta­cji oboje uznali, że są dla sie­bie stwo­rzeni, i po­szli kon­ty­nu­ować tę me­dy­ta­cję w za­cisz­nej sy­pialni Mal­winy.

Miesz­kała w nie­wiel­kim lo­kum tuż przy banku. Ra­do­sław, chwi­lowo, jak miała na­dzieję, nie pra­co­wał, bo jak to wy­ja­śnił uko­cha­nej, „szu­kał swo­jej drogi w ży­ciu”. Dziwny jest fakt, że to jej nie za­nie­po­ko­iło, gdyż szu­kał tej drogi już ja­kiś czas. Wpro­wa­dził się do niej nie­mal od razu. Zu­peł­nie za­po­mniał o kuchni pię­ciu prze­mian i swoim we­ga­ni­zmie, bo naj­bar­dziej sma­ko­wały mu gu­lasz z kar­kówki i ko­pytka oraz za­sma­żana czer­wona ka­pu­sta. Po kilku mie­sią­cach wspól­nego za­miesz­ki­wa­nia Ra­do­sław uznał, że tak da­lej być nie może. Mal­wina wciąż pra­co­wała, za dużo pra­co­wała, a on wciąż szu­kał swo­jej drogi w ży­ciu. Za dużo szu­kał i co gor­sza, nie mógł zna­leźć, a to już za­częło go z lekka nu­dzić.

Pew­nego dnia, gdy le­żeli nago po cał­kiem uda­nych pró­bach seksu tan­trycz­nego, Ra­do­sław po pro­stu za­py­tał:

– Mała, a może rzu­cimy to wszystko i po­je­dziemy w Biesz­czady?

Mal­wina spoj­rzała na męż­czy­znę swo­jego ży­cia, który we­dług niej już dawno rzu­cił wszystko i za­miast wy­je­chać w Biesz­czady, prze­pro­wa­dził się do jej nie­wiel­kiego miesz­ka­nia, a na­stęp­nie za­py­tała zu­peł­nie przy­tom­nie:

– Ale co my niby bę­dziemy ro­bić w tych Biesz­cza­dach?

– Bę­dziemy się ko­chać aż po świt. – Ra­do­sław gła­dził ją po brzu­chu.

Mal­wina nie miała nic prze­ciwko ta­kiemu roz­wią­za­niu, ale prak­tycz­nie za­uwa­żyła, że ko­chać się aż po świt mogą za­równo tam, jak i w War­sza­wie, za co Ra­do­sław się na nią ob­ra­ził, ob­ró­cił na drugi bok i za­snął.

Na­stęp­nego dnia jed­nak obu­dził się w cał­kiem in­nym na­stroju.

– Mo­gła­byś go­to­wać – po­wie­dział.

Mal­wina pod­nio­sła brwi ze zdzi­wie­niem.

Wi­dząc jej wzrok, szybko się po­pra­wił:

– Mo­gli­by­śmy go­to­wać. To by­łaby cu­downa re­stau­ra­cja, po­łą­cze­nie dwóch sma­ków, ty­powa kuch­nia pol­ska i kuch­nia we­gań­ska.

Dziew­czyna lekko się skrzy­wiła. Po­cząt­kowo po­mysł się jej nie spodo­bał, ale te brą­zowe oczy wpa­tru­jące się w nią z na­dzieją co wie­czór spo­wo­do­wały, że ule­gła.

– A mu­szą być Biesz­czady? – za­py­tała ci­cho.

– A nie lu­bisz gór?

– Lu­bię. Ale one są na końcu świata. Ja nie chcę na końcu świata.

– To po­je­dziemy tam, gdzie chcesz – zde­cy­do­wał wspa­nia­ło­myśl­nie Ra­do­sław.

I tak też się stało.

Trwało to oczy­wi­ście ja­kiś czas, bo naj­pierw trzeba było zna­leźć od­po­wied­nie miej­sce. Szczę­ście im jed­nak sprzy­jało i pew­nego dnia Mal­wina, prze­glą­da­jąc we­wnętrzne strony fir­mowe, zo­ba­czyła in­for­ma­cję o sprze­daży lo­kalu na re­stau­ra­cję w Mia­steczku. Cza­sem ktoś wrzu­cał ta­kie ogło­sze­nia do kor­po­ra­cyj­nej sieci.

O matko, w Mia­steczku! Prze­cież tam spę­dzała każde wa­ka­cje, gdy była małą dziew­czynką! Jej bab­cia Ja­sia miała tam stary dom, do któ­rego obie z Ro­za­lią tak lu­biły przy­jeż­dżać! Dom już dawno zo­stał ro­ze­brany, a zie­mię chyba bab­cia sprze­dała. Ale może jesz­cze jest tam coś, co na­leży do babci? Ach, do­brze by­łoby za­cząć ży­cie od nowa tam, gdzie za­wsze pach­niało bab­ciną szar­lotką!

Były wła­ści­ciel lo­kalu z ogło­sze­nia pro­wa­dził tam re­stau­ra­cję, a nad nią zaj­mo­wał cał­kiem spore trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie. Chciał się po­zbyć za­równo re­stau­ra­cji, jak i miesz­ka­nia.

Wy­ma­rzona sy­tu­acja!

Mal­wina po­je­chała do Mia­steczka jesz­cze tego sa­mego dnia. Nie było na co cze­kać. Uwa­żała, że cza­sem los daje nam go­towe roz­wią­za­nia. Ra­do­sława aku­rat nie było, gdyż wy­je­chał na trzy­dniowe warsz­taty me­dy­ta­cyjne (pre­zent od niej na uro­dziny), więc od razu pod­jęła de­cy­zję. Miała pie­nią­dze. Zo­stały po sprze­daży willi ro­dzi­ców. To była taka piękna willa. Mo­gły z sio­strą miesz­kać tam prze­cież obie, ale Ro­za­lia nie chciała się na to zgo­dzić. Bez sen­ty­men­tów za­de­cy­do­wała o sprze­daży willi, od razu gdy obie skoń­czyły osiem­na­ście lat. Je­de­na­ście lat po śmierci ro­dzi­ców. Jej sio­stra ni­gdy nie była sen­ty­men­talna.

Na miej­scu oka­zało się, że de­cy­zję trzeba po­dej­mo­wać szybko. Nie mo­gła skon­tak­to­wać się z Ra­do­sła­wem, gdyż me­dy­to­wał, a wia­domo, me­dy­tu­ją­cym w żad­nym wy­padku nie wolno prze­szka­dzać. Zresztą Ra­do­sław z za­ło­że­nia nie po­sia­dał te­le­fonu ko­mór­ko­wego, bo mó­wił, że go to ogra­ni­cza.

Naj­bar­dziej ogra­ni­czało Mal­winę, bo gdy chciała się skon­tak­to­wać z uko­cha­nym, nie mo­gła. Tak jak wła­śnie tam­tego dnia.

Za­ko­chała się jed­nak w tym miej­scu. Małe mia­steczko, życz­liwi lu­dzie. I ten ad­res. Cza­rowna 23. Na ulicy Cza­row­nej musi się wszystko udać.

– Ku­puję – po­wie­działa star­szemu panu, który opro­wa­dzał ją po lo­kalu.

– Ale jesz­cze pani nie wi­działa piw­nicy – zdzi­wił się.

– Nie­ważne... – Uśmiech­nęła się. Po co ma niby oglą­dać piw­nicę? Ile razy w ciągu roku od­wie­dza się to po­miesz­cze­nie? Kilka, góra kil­ka­na­ście! A oczyma du­szy wi­działa już prze­cież piękne, od­re­mon­to­wane trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie, wiel­kie drew­niane okna, kuch­nię z dość sporą we­randą wy­cho­dzącą na po­dwórko i miej­sce na re­stau­ra­cję. Piękną nie­wielką re­stau­ra­cyjkę z ko­min­kiem i du­żym za­ple­czem ku­chen­nym. Pło­mie­nie we­soło ska­czące w ko­minku, stoły przy­kryte ob­ru­sami w czer­woną kratkę, su­szone zioła i wieńce z czosnku wi­szące na ścia­nach.

– Piw­nica jest naj­waż­niej­sza, je­żeli pani my­śli po­waż­nie o kup­nie tego wszyst­kiego – stwier­dził jed­nak jej roz­mówca. Za­brzmiało to tro­chę za­gad­kowo i Mal­wina po­czuła się za­in­try­go­wana. Poza tym nie chciała zro­bić star­szemu panu przy­kro­ści.

– Pro­szę uwa­żać, schody są kręte. – Sta­ru­szek tro­skli­wie i z przed­wo­jenną gra­cją pod­trzy­mał ją za ło­kieć. – Świa­tło wy­sia­dło, ale na­pra­wię oczy­wi­ście. Je­ste­śmy! O, pro­szę, tu jest piw­niczka z wi­nem. Taki bo­nus ode mnie.

Mal­wina zro­biła wiel­kie oczy. We­szli do po­miesz­cze­nia, gdzie na jed­nej ścia­nie wi­siały półki pełne le­żą­cych za­ku­rzo­nych bu­te­lek wina.

– Da się to pić. Na­prawdę. Nie­które rocz­niki lep­sze, inne gor­sze. Ten na przy­kład ra­dzę so­bie wziąć na ja­kiś ro­man­tyczny wie­czór. – Wy­cią­gnął jedną z bu­te­lek i po­pa­trzył na nią z wy­raźną dumą. – To moje ulu­bione. Tyle że ja już nie mam za bar­dzo z kim pić. A sa­memu ja­koś tak smutno...

– Praw­dziwy skarb! – Mal­wi­nie zro­biło się żal męż­czy­zny. Za­wsze my­ślała, że na sta­rość naj­gor­sza jest nie­do­łęż­ność, ale te­raz przy­szło jej do głowy, że o wiele gor­sza jest sa­mot­ność.

– Miał pan ra­cję. Trzeba było to zo­ba­czyć.

– To nie wszystko. Pro­szę za mną.

W jed­nym po­miesz­cze­niu po­ka­zał jej tylko miej­sce, gdzie prze­cho­wy­wano zwy­kle wa­rzywa, stały tam rów­nież półki na prze­twory. Ko­lejne po­miesz­cze­nie było naj­mniej­sze, zu­peł­nie kwa­dra­towe. Z jed­nej strony dało się za­uwa­żyć wnękę. Męż­czy­zna za­pro­wa­dził Mal­winę bli­żej.

– To przede wszyst­kim mia­łem pani po­ka­zać. Obie­ca­łem matce. Zna­czy obie­ca­łem, że ta ka­pliczka zo­sta­nie. I nie będę jej za­mu­ro­wy­wał ani nic ta­kiego.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa Mal­wina, cho­ciaż nic nie ro­zu­miała.

– To naj­waż­niej­sze. Matka by mnie po no­cach stra­szyła. Jak pani tę ka­pliczkę znisz­czy, też pa­nią bę­dzie stra­szyć. – Po­krę­cił głową. – A tego ni­komu nie ży­czę.

Mal­wina w ży­ciu nie chciała być stra­szona przez ni­kogo, a już w zu­peł­no­ści przez matkę tego męż­czy­zny, który spra­wiał wra­że­nie prze­ra­żo­nego na samo wspo­mnie­nie ro­dzi­cielki.

– A kim jest ten ktoś w ka­pliczce? – za­py­tała za­cie­ka­wiona.

– Nie wiem. – Po­krę­cił głową. – Ale matka mó­wiła, że gdyby nie on, toby nie dała rady.

– Z czym?

– Ze wszyst­kim – od­po­wie­dział z peł­nym prze­ko­na­niem. – Je­stem pe­wien, że bar­dziej na nim po­le­gała niż na ojcu. Ale trzeba przy­znać, że gdy żyła, re­stau­ra­cja tęt­niła ży­ciem. Tego i pani ży­czę. A, i jesz­cze jedno.

– Tak? – Dziew­czyna była pewna, że już jej nic nie jest w sta­nie zdzi­wić.

– Tam u góry, nad ka­pliczką, jest pu­ste miej­sce. Matka mó­wiła, że tam nie może być sto­li­ków, bo nikt nie bę­dzie na gło­wie świę­temu sie­dzieć. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Naj­czę­ściej było tam pu­sto, ale cza­sem sta­wiała kwiaty. W święta za­wsze była w tym miej­scu wielka cho­inka.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa Mal­wina. Ona też nie miała za­miaru sia­dać na gło­wie świę­temu.

Po­szli ka­wa­łek da­lej.

– A tu­taj co? – za­py­tała.

Męż­czy­zna otwo­rzył drzwi.

– Tu­taj zwy­kła gra­ciar­nia. – Uśmiech­nął się. – Gdy by­łem mały, my­śla­łem, że tu jest skarb. Tak mi ktoś po­wie­dział. Ale my­ślę, że pani tu znaj­dzie same skarby. O, pro­szę zo­ba­czyć. – Wska­zał ręką na piękny fo­tel. – Albo to. – Uniósł za­ku­rzoną drew­nianą skrzy­neczkę z otwo­rem jak na li­sty. Było na niej na­pi­sane: „Pu­dełko na skargi i za­ża­le­nia”. – Wie pani co? Matka nie miała przez ten czas ani jed­nej skargi i ani jed­nego za­ża­le­nia. Wy­rzu­ci­łem tę skrzy­nię do piw­nicy. Może ją pani wy­ko­rzy­sta na bar­dziej przy­jemne rze­czy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki