Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Bohaterką narracji, zaczynającej się dzień po zakończeniu poprzedniego tomu serii, jest kolejna z sióstr Borejko – Patrycja, która nie jest już uroczym brzdącem z blond loczkami, lecz dorastającą panną – ba! – maturzystką. Chociaż jednak matura coraz bliżej, to nie egzamin dojrzałości odgrywa w życiu dziewczyny główną rolę. Patrycja-Pulpecja w tym ważnym czasie bowiem zmaga się z innego rodzaju problemami i doświadcza prawdziwej uczuciowej burzy, której konsekwencje nie będą błahe…
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Pulpecja
Zaufaj:
Czyżpłatkikwiatów
Niesypiąsięw dółjaktrzeba?
Issa
(Czesław Miłosz – Haiku)
Czwarta rano.
W ciszy i mroku nadciągnęła nad Poznań ławica ciężkich chmur. Miasto spało jeszcze pośród choinek migoczących na skwerach i placach, kiedy zaczął sypać pierwszy śnieg. Suche, drobne płatki ujawniały się tylko w okolicach źródeł światła: wypełniały stożki jasności pod ulicznymi latarniami lub wirowały w blasku wystaw sklepowych. Powoli, cichcem, śnieg pokrywał błoto chodników oraz jezdnie, jeszcze lśniące wilgocią wczorajszej ulewy.
Człowiek obdarzony wrażliwością meteorologiczną wyczuwa ciche nadejście śniegu nawet przez sen; porusza się w ciepłej pościeli, przewraca się z boku na bok, uchyla powieki – w pokoju jest ciemno i na dworze jest ciemno, ale zza okien promieniuje tajemnicza obecność czegoś nowego i jasnego. Człowiek przeciąga się pod ciepłą kołdrą, przeszywa go długi, miły dreszcz oczekiwania. I zaraz potem sen powraca, głębszy i smaczniejszy niż przedtem.
2
Kiedy Patrycja Borejko obudziła się dwie godziny później, śnieg zdążył już pokryć dokładnie całe miasto, zasypując najmniejszą nawet szczelinkę, zaokrąglając ostre krawędzie i kąty proste, formując obłe kształty na wszystkim, co choćby trochę wystawało ponad powierzchnię ziemi. Sypało wciąż i sypało z ciemnego nieba – ale Patrycja jeszcze nic o tym nie wiedziała. Czuła natomiast, że ogólnie jest jej jakoś zimno.
Coś stuknęło przeciągle w głębi kaloryfera.
Patrycja niechętnie otworzyła oczy.
Na bocznej ścianie, przesiany przez firankę, drżał czworobok światła z ulicznej latarni. Poza tym w mieszkaniu było ciemno, cicho i sennie, tylko z biurka dochodziło głośne stukanie budzika. Ale Patrycja nie mogła dojrzeć jego fosforyzujących wskazówek – stał za daleko. Rozmyślnie umieściła go wczoraj w takiej odległości, żeby na pewno nie trafić w niego kapciem, gdy zadzwoni.
Z niewyspania bolały ją wszystkie mięśnie, pod powiekami czuła piasek, a nos miała tak zimny, jakby właśnie wróciła ze ślizgawki. Poruszyła się, a wykrochmalona ponad miarę pościel wydała ostry chrzęst. Patrycja zastanowiła się, czy wciąż jeszcze jest noc, czy też nastał już wreszcie ów żarliwie wyczekiwany przez wszystkich dzień.
Dzień ślubu Idy.
3
W tej samej chwili szczęśliwa oblubienica chrapała rześko, jak starszy sierżant sztabowy. Ułożona na wznak w swym staroświeckim łóżku z ozdobnym wezgłowiem, Ida śniła o wędrówce przez lodowe pola Arktyki. Marek, jej ukochany i wybraniec, był oczywiście z nią. Dygocąc, brnęli przez śniegi, a rozgrzewały ich jedynie namiętne pocałunki. Szli, szli i szli pod czarnym niebem, z zorzą polarną falującą jak firanka, którą z jednej strony podtrzymywał ojciec Borejko, chwiejący się na wysokiej drabinie. Ida zgrzytnęła przez sen zębami, po czym podciągnęła pod nos kołdrę, tak że teraz wystawał spod niej tylko kawałek głowy.
W pokoju Idy było zazwyczaj chłodnawo. A teraz jeszcze na parapecie uchylonego okna śnieg zostawił swą przesyłkę w formie sporej kupki. Rosła ona cicho, rozszerzając się na blat pobliskiego biurka. W ciemnościach za szybą podobne kształty, piramidki i poduchy wzrastały na blaszanym podokienniku i na łamanych stromiznach dachu. Biel rysowała obwódki wypukłym ornamentom bramy wiodącej do starej secesyjnej kamienicy przy Roosevelta 5. Zimne pierzynki pojawiały się też na chodnikach i jezdniach, puszyły się na kioskach zapchanych prasą i na ohydnych budkach z hot dogami oraz zapiekankami czy batonami Milky Way i Snickers. Śnieg zasypywał skwer przy Operze, zwany Teatralką, osiadał na konarach, gałęziach i najdrobniejszych nawet gałązkach olbrzymich kasztanów przy skwerze. Trawnik przed Operą świecił niepokalaną płaszczyzną w blasku jodowych lamp ulicznych, a na szczycie operowego dachu, ponad klasycznym tympanonem, górował zielonkawy Pegaz z wdzięcznie uniesionym kopytkiem. Śnieg uformował Pegazowi dwa stożki na rozpostartych skrzydłach, a na łbie usypał komiczną czapeczkę.
I spokojnie padał sobie dalej.
4
Zaraz szósta.
Patrycja odstawiła ciężki budzik i kuląc się, zapaliła małą lampkę, by poszukać szlafroka. U-uuu, ależ zimno! Lodowaty chłód przejął ją całą, od bosych pulchnych stóp po czubek głowy spowitej w złote loczki. Trzeba się ubrać. Nie warto już nawet wchodzić pod kołdrę, i tak niedługo zadzwoni któryś z budzików. Ponieważ żaden z trzech chronometrów w domu Borejków nie był godzien pełnego zaufania, zamówiono jeszcze budzenie telefoniczne. Ale aparat telefoniczny psuł się u Borejków równie często jak inne mechanizmy, więc roztropniej było wstać, skoro już człowiek sam się ocknął.
Przeciągły, metaliczny stuk doniósł się z głębi kaloryfera i Patrycja zdała sobie sprawę, że obudził ją ten właśnie hałas. Ciekawe, czy Nutrię też.
Nie. Natalia spała. Jej uduchowione oblicze majaczyło mgliście na tle marchewkowych loczków, w centrum sztywnej jak blacha poduszki. (Ta sztywność była zasługą Natalii właśnie: poetyczna niedojda wlała do pralki „Luna” tyle krochmalu, że pościel po wymaglowaniu można było ustawić pionowo na podłodze lub bez trudu połamać w kawałki). Obudzić Nutrię czy nie? Patrycja pociągnęła siostrę za cienki piegowaty nos i w odpowiedzi uzyskała zaspany jęk. Nie, nic z tego. Trudno się dziwić. Nutria też poszła spać o drugiej nad ranem. Po powrocie z pasterki cała rodzina, miast udać się na zasłużony odpoczynek po ciężkim dniu, musiała uspokajać rozhisteryzowaną Idę, która twierdziła, że ktoś jej uciął, i to nierówno, pół metra welonu, a zapaskudził resztę. Patrycja i Natalia, dwie wierne siostry, rzuciły się prać i suszyć zwoje tiulu, a żmudne upinanie go w taki sposób, by uzyskać poprzednią konfigurację marszczeń wokół wianuszka ze sztucznych konwalii, zajęło im półtorej godziny. Obie miały bowiem tak zwane maślane łapy w sferze zajęć typowo kobiecych, przy wysokim zarazem stopniu rozwoju intelektu i osobowości – cecha charakterystyczna dla wszystkich czterech córek Ignacego Borejki, filologa klasycznego i bibliotekoznawcy. Nie darmo ojciec stawiał im zawsze za wzór cnót niewieścich takie postacie, jak Hypatia z Aleksandrii czy też Aspazja z Miletu, żona Peryklesa.
Dobrze, niech sobie biedna Nutria jeszcze pośpi.
Drżąc, Patrycja naciągnęła gruby sweter z golfem i bure portki od dresu, po czym pomacała grzejnik. No, ładnie. No, ślicznie po prostu. Kaloryfery nie grzały. I to musiało się wydarzyć właśnie dziś, w dzień ślubu kochanej siostrzyczki!
Och, żebyż już wreszcie zapadła ta wytęskniona przez wszystkich klamka! Cała rodzina Borejków żyła od trzech miesięcy w obawie, że nastąpi jakaś katastrofa, która uniemożliwi Idusi jej zamążpójście. Było to nadal wielce prawdopodobne. Jeszcze wczoraj romantyczna narzeczona przypomniała sobie, że nie kupiła ślubnych pantofli. Na gorączkowym przeczesywaniu zamykanych właśnie sklepów, a później – na dodawaniu ducha ojcu, który był uprzejmy zlecieć z trzymetrowej drabiny w trakcie zdejmowania firanek, zeszły dalsze bezcenne chwile wigilijnego popołudnia. W efekcie zdążyły przygotować wspólnymi siłami tylko tradycyjną wieczerzę. Największą robotę – pieczenie mięsiw i drobiu, lepienie kołdunów litewskich oraz ubijanie wykwintnych deserów na ucztę weselną – musiały przełożyć na dzisiejszy poranek.
Patrycja była najmłodsza z panien Borejko i dlatego zapewne – wyraźnie leniwa. Wszyscy w rodzinie traktowali ją zawsze jak dziecko, toteż wyrobiła sobie przekonanie, że jest słodka. Ponadto natura obdarzyła ją niezmąconą pewnością siebie, siłą ducha i spokojem wewnętrznym – niczym, jak dotąd, nie zachwianym. Jednakże w chwilach dziejowych Patrycja potrafiła wykazać wybitną przytomność umysłu oraz bohaterską inicjatywę.
Rozejrzała się teraz, szukając ciepłych skarpet. Niczego tu nie można było znaleźć, doprawdy, po porządkach, do jakich zapędziła młodsze siostry rozgorączkowana narzeczona. Musiały tuż przed świętami doprowadzić swój pokój do stanu nieludzkiego zaiste ładu. Ida kazała im nawet wymienić przepalony nieznacznie abażurek oraz wycerować dywanik przed łóżkiem! (Kompletny idiotyzm). Patrycja, oburzona do żywego, musiała też odkurzyć swoją kolekcję hobbystyczną, składającą się z dziewięćdziesięciu siedmiu różnorodnych popielniczek, wśród których było nawet kilka zabytkowych. Teraz książki stały na półkach w nienaturalnym szyku, ciuchy zostały wtłoczone do szafy, a stosy „Dialogów”, „NaGłosów” i „Zeszytów Literackich” – znikły, wyniesione na śmietnik lub do piwnicy. Patrycja nie widziała w całej akcji zbyt wielkiego sensu. I tak za dwa dni wszystko samoczynnie wróci do normalnego stanu, niezależnie od tego, że przy Roosevelta 5 zamieszka pan młody, Marek Pałys.
Skarpet nigdzie nie było. Patrycja wdziała na grzbiet pikowaną kamizelę, po czym, przez zimny przedpokój pełen książek, udała się do łazienki.
Lodowy powiew tchnął stamtąd, jak z mogiły, gdy tylko otwarła drzwi. Jaskrawe światło rozbłysło wśród białych i niebieskich kafelków, a lustro naprzeciwko wejścia odbiło krągłą twarz o policzkach jak róże i ustach jak maliny. Patrycja z upodobaniem zajrzała z bliska w szklaną taflę. Lubiła swój typ urody. Nie przeszkadzało jej przezwisko Pulpecja, nadane przez rodzinę. Nie brała też sobie do serca złośliwości Idy, która nieustannie namawiała swą najmłodszą siostrę do odchudzania się. Co tam, niech sobie gadają. Patrycja miała wszak oczy i sama widziała, jak jest. Uroda. Duża uroda, świeżość i czar oraz zdrowie fizyczne i moralne. Dołeczki w policzkach, cera jak aksamit, zęby jak perły po prostu. Całkiem z bliska ujrzała w zwierciadle, że jej oczy lazurowe są dziś wyraźnie zapuchnięte. Trzeba by je chyba umyć lodowatą wodą, żeby jakoś wyglądać – ale przecież nie w tych warunkach! Patrycja, która nie lubiła utartych schematów, odkręciła kran z gorącą wodą, po czym zażyła rozgrzewającej kąpieli. Zimny prysznic co rano – to była specjalność Gabrieli, najstarszej siostry, charakterystyczny dla niej przejaw tendencji do samoudręczenia. Nic dziwnego, że znalazła sobie na męża akurat kogoś takiego jak Janusz Pyziak, który spokojnie porzucił ją z dwojgiem dzieci. Donżuani w tym typie nieomylnie wybierają właśnie takie bohaterki jak Gaba. Jeśli chodzi o Patrycję, była świadomą sybarytką.
Wypluskała się w gorących odmętach, jak różowy, krąglutki wieloryb, po czym – wytarta i rozgrzana – odziała się ciepło i poszła do kuchni, gdzie nastawiła wodę na herbatę w czerwonym czajniku z obtłuczoną emalią.
Właśnie rozkoszowała się makowcem, gdy w korytarzu coś zaczłapało i na progu, jak wykrzyknik, pojawiła się bohaterka dzisiejszego dnia – Ida, piękna oraz blada. Odziana była w turkusowy szlafrok z ciuchów, miedziane loki wiły się jej po ramionach, a w zielonych, skośnych oczach miała dwa znaki zapytania.
– Dlaczego jest tak potwornie zimno?! – spytała głosem pełnym urazy.
Patrycja spokojnie przełknęła słodki mak.
– Kaloryfery siadły – wyjaśniła.
– Ale dlaczego one siadły w dzień mego ślubu? – chciała wiedzieć Ida.
– Pewnie się palacz urżnął, jak to mężczyzna. Nie ma dla nich nic świętego. – Patrycja pogodnie ugryzła solidny kawał ciasta. – A może – dodała z pełnymi ustami – może na przykład chwycił mróz i rury popękały? To się zdarza, zwłaszcza zimą.
– Tak, zwłaszcza – z przekąsem rzekła Ida. – Co ty tam znowu jesz?
– Makowczyk. Cium, cium. Pyszulka.
– Powinnaś bardziej dbać o linię – zwróciła jej uwagę Ida, po czym z uznaniem obejrzała własną nogę, wytwornie szczupłą. – Boże, jak ja się czuję, nie zmrużyłam oka, jestem jak obita, boli mnie serce, boli mnie głowa, boli mnie kręgosłup i…
– A jest coś, co cię nie boli? – zadowcipkowała Patrycja. – Wymień, będzie szybciej. Wiesz, ja nie rozumiem twego stanu. Wyglądasz, jakby ktoś ci umarł.
– Pulpecjo! – rzekła Ida dramatycznie. – Mam lat dwadzieścia osiem. Naprawdę chcę już wyjść za mąż…
– A wiesz, że ja ci się dziwię – wtrąciła Patrycja z rozbrajającą szczerością i zebrała sobie okruszki z biustu.
– Bo masz osiemnaście! – odparła Ida, a widząc uśmieszek siostry, popadła w rozjuszenie. – Tak, wiem, co mi zaraz zaczniesz wywlekać! – To mówiąc, otuliła się ciaśniej szlafrokiem i padła na taboret. – Przypomnisz mi, jak łamałam facetom serca i kręgosłupy i jak się zarzekałam, że szkoda życia na małżeństwo.
– Tak, siostrzyczko – zgodziła się potulnie Patrycja. – To właśnie pragnęłabym ci obecnie przypomnieć, hihi.
– Im bliżej ślubu, tym częściej mi to wszyscy przypominacie…
– Co było, to było – mruknęła Patrycja, zalewając dwie torebki herbaty Earl Grey w dwu błękitnych kubkach. – Łamałaś kręgosłupy i się zarzekałaś.
– Tak, ale teraz nie mogę się doczekać, kiedy klamka wreszcie zapadnie…
– Mówiłaś to tysiąc razy…
– …i kiedy Mareczek będzie mój, tylko mój, na zawsze. A jednocześnie – nie wiem, czy mnie rozumiesz – jestem do głębi przerażona tym, że i ja będę należeć tylko do niego, już na zawsze… Czuję się tak, jakbym stała nad czarną otchłanią.
– U, to ci musi być beznadziejnie głupie uczucie – zgodziła się Patrycja, po czym koniuszkiem różowego języka zlizała lukier z pulchnych usteczek. – No, ale wiesz. Możesz się jeszcze cofnąć.
– Wypluj to!!! – ryknęła Ida. – Matko kochana, co za rodzina, oni mi coś naprawdę wykraczą!!! – To mówiąc, Ida odpukała w stołek. – Ja w ogóle nie wiem, jak ma wyglądać to całe wesele, notabene jeszcze zupełnie nie przygotowane, w pomieszczeniach o temperaturze ujemnej?!
– Huhu – chacha – hihi, a wiesz, że masz rację! – ubawiła się Patrycja. – No, nic, posiedzimy sobie w płaszczach! – i wybuchnęła rubasznym rechotem, co Idę doprowadziło niemal do drgawek.
– Może chcesz w czerep?! – zasugerowała dynamicznie. – Długo nie wytrzymam, komuś wreszcie przywalę.
Patrycja uśmiechnęła się, produkując rozkoszne dołeczki w swych śmietankoworóżowych policzkach oraz nawet w okrągłej bródce. Bardzo lubiła się uśmiechać, wiedząc o tych dołeczkach, poza tym było to też zgodne z jej naturą. No, a w ogóle – uśmiech bardzo ją zdobił, widziała to w oczach chłopaków.
– Masz – podała siostrze błękitny kubek i przyjrzała się jej krytycznie. – Marnie wyglądasz – powiedziała z troską. – Marniutko.
– No, dzięki!!! – wrzasnęła Ida, wymachując rękami.
– Ja tam za mąż nie wychodzę – postanowiła Pulpecja. – To źle wpływa na cerę.
– Patrycja!!!
– Na wszystko inne zresztą także. Zauważ, że nawet najpiękniejsze i najmądrzejsze kobiety po założeniu sobie na szyję węzłów małżeńskich brzydną i głupieją w oczach. Małżeństwo szkodzi na urodę i inteligencję, oto prosty wniosek ex promptu1.
1 Bez przygotowania (łac.).
– Ex necessitate2 – poprawiła Ida złośliwie.
2 Z konieczności (łac.).
– Ex adverso3 – odbiła piłeczkę Patrycja. – Nie wychodzę za mąż. Nie. Nigdy i przenigdy.
3 Z przeciwnej strony (łac.).
– Zobaczymy, co będzie, gdy cię ktoś poprosi – powiedziała Ida z wyżyn swego doświadczenia. – Gadanie. Zresztą, najpierw zdaj maturę.
Patrycja aż syknęła. To właśnie zdanie słyszała nieodmiennie przez ostatnich kilka miesięcy, o czymkolwiek zaczynała mówić. „A ty najpierw zdaj maturę!…”
O, doprawdy, chciałaby wreszcie ją zdać!
5
O szóstej trzydzieści ocknął się budzik w pokoju rodziców (nastawiony był na szóstą, ale postarzały mu się baterie). Pisnął tylko parę razy, a już mama Borejko zdławiła go dłonią. Wyrwana z czujnego snu, podniosła się w szeleszczącej pościeli i w tej samej chwili poczuła, że dokucza jej serce.
Od paru dni miała straszliwą tremę. Żeby zasnąć, musiała wczoraj wziąć tabletkę, a teraz, na samą myśl o tym, że dziś właśnie kolejna córka włoży głowę w jarzmo małżeńskie, po czym uda się z nieznajomym w gruncie rzeczy człowiekiem w niewiadomą przyszłość – odczuła znów to samo lękowe szarpnięcie w piersi. Zdenerwowanie jej powiększał fakt, że miał to być pierwszy prawdziwy, kościelny ślub córki, jaki przeżywała. (Ku jej utrapieniu, Gaba miała za sobą tylko ślub cywilny, na którym poprzestał Janusz Pyziak, twierdząc, że kościelny nałożyłby mu więzy zbyt już nieznośne. I rzeczywiście. Cywilne rozwiązał bez trudu). Idusia, jako pierwsza z czterech córek, pójdzie do ołtarza, i to w długiej sukni z trenem oraz welonem (oby tylko te konwalijki się trzymały!). Ta ostatnia myśl sprawiła, że mama Borejko przypomniała sobie, czego dotyczył koszmar senny, nękający ją przez pół nocy. Śniła o białej pannie młodej, która kłapie zbyt luźnym pantoflem, tuż przed ołtarzem przydeptuje sobie tren, przewraca się, wali głową o klęcznik, po czym doznaje wstrząśnienia mózgu i ślub trzeba odłożyć.
Chyba zemdleję z ulgi, kiedy to wszystko szczęśliwie się zakończy – pomyślała.
Ignaś pochrapywał subtelnie na sąsiednim tapczanie, wtulonym pomiędzy regały pełne książek. Mama Borejko zapaliła małą szklaną lampkę i z troską przyjrzała się mężowskiemu obliczu. Było ono nieco blade. Orli nos sterczał z niego dumnie, siwiejące rudawe kędziorki otaczały alabastrowe sklepienie łysiny, układając się nad uszami jak wieniec laurowy. Na uchylonych ustach gościł łagodny półuśmiech. Nie, no w porządku. Wczorajszy upadek nie przyniósł chyba większych szkód. Ignaś spał spokojnie, głęboko, a wykrochmalona pościel otaczała go przytulnym, acz nieco kanciastym gniazdkiem.
Niech sobie jeszcze pośpi. Szczerze mówiąc, lepiej, żeby w krytycznych momentach nie snuł się z książką pod pachą, nie filozofował i nie cytował Owidiusza.
Mama – szczuplutka i drobna jak ptaszek – zadygotała z zimna i kiedy zdała sobie z tego sprawę, naturalnie zdenerwowała się natychmiast jeszcze bardziej. Awaria! Znów to samo! Odkąd administracja zafundowała całej kamienicy centralne ogrzewanie, nieraz już Borejkowie musieli żałować swych dawnych pieców kaflowych, w których paliło się, kiedy się chciało. Ale żeby dziś!… No nie, to już po prostu prawdziwa katastrofa.
Z trudem powstrzymała się od obudzenia męża. I tak by nic nie poradził. Trzeba będzie wysłać na zwiady Gabrysię.
Dzwoniąc zębami, mama ubrała się ciepło, zgasiła światło i spiesznie wymknęła się na korytarz, gdzie właśnie zaterkotał telefon.
6
W zielonym pokoju budzik nie odezwał się wcale. Za to doskonale słychać było sygnał telefonu. Gabriela obudziła się natychmiast po pierwszym dzwonku i zaraz też usłyszała przez drzwi spokojny, przyciszony głos mamy:
– Tak. Dziękuję pani.
Zerwała się na równe nogi jednym rzutem długiego, wysportowanego ciała. Nie każdy by tak umiał. Legowisko Gabrieli (materac piankowy i śpiwór) znajdowało się na podłodze; w ciągu dnia zwijało się je i chowało do tapczana Pyzuni. Gabrysia zapaliła małą lampkę na stole. Krąg światła wydobył z mroku jej miłą, piegowatą twarz o brązowych oczach i ciemnych, stanowczych brwiach. Przeciągnęła się, aż chrupnęły jej kości, a grzywka koloru słomy spadła na nos. Z tapczaników ustawionych wzdłuż ściany dobiegało zgodne posapywanie. Pyza i Tygrysek (czyli Róża i Laura), córeczki Gabrysi, spały twardo i zdrowo, zarumienione i ciepłe mimo panującego w pokoju zimna. Pyza leżała na wznak w swej trykotowej piżamce, wykopana spod kołdry, mocna i duża jak na swoje dziesięć lat. Gabrysia – z bezwiednym, kochającym uśmiechem – przykryła córkę. Pyzunia zawsze rozkopywała się przez sen, w przeciwieństwie do swej młodszej siostry, która spała jak kot, zwinięta w kłębek i nieruchoma przez całą noc. Niech sobie jeszcze pośpią. Przynajmniej nie będą przeszkadzać i kręcić się pod nogami, psocąc i zadając miliony pytań.
Gabriela w przelocie klepnęła kaloryfer i nagle cicho zaklęła. O, niedobrze. Biedny Iduś.
Zmartwiona, wykonała jednak swoją codzienną porcję ćwiczeń – serię energicznych skłonów i przysiadów. Zaraz poczuła się świeżo i rześko. Zadowolona, wyprostowała się i wzrok jej padł na wysoką, nieco koślawą choinkę, przyozdobioną kłaczkami waty i pamiątkowymi cackami produkcji domowej. Na widok pustego pudła po czekoladkach francuskich, porzuconego pod drzewkiem, roześmiała się nagle i dopiero teraz otrzeźwiała na dobre.
Jaki piękny i wzruszający był cały ten wczorajszy wieczór! Jak to wspaniale, że Grzegorz odważył się wreszcie przyjść (z czekoladkami! – biedaczysko…) i poznać jej rodzinę.
Może to wszystko jakoś się ułoży. Może i dla niej – trzydziestoletniej, porzuconej i rozczarowanej – Los znalazł wreszcie jakiś mały okruch szczęścia.
Może.
A może i nie.
Trudno uwierzyć Losowi, gdy już raz zawiódł.
Pyza znów dziarsko wierzgnęła i niewyraźnie powiedziała coś przez sen, pełnym głosem. Gabriela znów ją przykryła i przez chwilę zatrzymała dłoń na krągłym, ciepłym policzku córki. Często tak robiła, kiedy jej było źle. Z Pyzy biła jakaś dobra moc. Z Tygryska natomiast promieniowała tajemnica.
Gabrysia, wciąż z nieuświadomionym wyrazem czułości na twarzy, pochyliła się nad młodszą córeczką i delikatnie odsunęła ciemne pasmo włosów z jej trójkątnej buzi. O czym śni ten mały kocurek? Ciemne rzęsy tak spokojnie leżą na policzkach, powieki, jak gładkie łupinki, chronią jakieś tajemnicze obrazy. Śpij, malutka. Śpij.
Może, po prostu, nie da się mieć w życiu wszystkiego? Może takie właśnie chwile jak ta – dobre chwile wypełnione czułością i poczuciem bezpieczeństwa – powinny jej wystarczyć za wszystko?
Och, mogłaby tak stać i patrzeć na śpiące dzieci całymi godzinami.
Ale dziś naprawdę nie ma na to czasu. Trzeba na gwałt brać się do roboty, szykować całe to jadło. Prawdę mówiąc, to na niej właśnie, jak zawsze, spoczywał ciężar odpowiedzialności. Mama już szybko się męczy. Ida jest postrzelona jak zwykle, no i nieprzytomna z wrażenia. Patrycja, owszem, pomoże, ale trzeba będzie wciąż ją naganiać. Natalii poganiać nie trzeba, ale z gorliwości zbije kolejne trzy szklanki i przypali jakiś sos.
No, tak. I trzeba też lecieć do kotłowni, sprawdzić, co z tymi kaloryferami.
Huk roboty, huk. I dobrze!
Gabriela zatarła ręce i ruszyła do łazienki. Pod zimny prysznic.
7
O szóstej czterdzieści pięć w obszernej kuchni Borejków zgromadziły się trzy najbardziej praktyczne i odpowiedzialne osoby tego rodu, plus Ida. Ale bynajmniej nie od razu zabrały się do roboty (chociaż Gabriela i mama zdradzały, owszem, chęć natychmiastowego pieczenia jagnięcego udźca). Kiedy tylko w kuchni Borejków znalazło się więcej osób niż jedna, natychmiast pito herbatkę. Duży stary stół o potężnych nogach i grubym blacie, otoczony przez ławy i stołki, był tak wygodny i przytulny, że zaraz jakoś chciało się na nim rozkładać talerze, krajać chleb i otwierać słoik z powidłami śliwkowymi.
Trzy praktyczne kobiety plus Ida piły więc gorącą, pachnącą herbatę z błękitnych kubków, bez pośpiechu jadły śniadanie, a śnieg za oknem sypał i sypał, systematycznie i bezgłośnie okrywając ciemne miasto, podczas gdy pierwsze świąteczne tramwaje zgrzytały zająkliwie na dalekich przedmiejskich zwrotnicach.
Ida siedziała na kolanach mamy. Miała żałosne uczucie, że robi to po raz ostatni w życiu. Kiedy uczuciu temu dała wyraz, Patrycja omal nie przewróciła się ze śmiechu. Mama też usiłowała się śmiać, ale – obejmując Idusię – chowała jednak twarz za jej rudą czuprynę, żeby ukryć mokre oczy. Gabrysia, rześka i różowa po wyjściu spod prysznica, opierała jedną długą nogę na krześle, piła herbatę na stojąco i gryzła razowiec z masłem i solą.
– Ćśśśś, ćśśś… – uspokajały jedna drugą co chwila, po czym chichotały, prychały albo parskały śmiechem.
– No, jazda, babsztyle, zorganizujcie się jakoś – naganiała Gabrysia. Ale to nic nie pomagało. Pulpecja pociągnęła ją na swoje kolana, po czym, chuchając jej w ucho ciepłymi chichotami, opowiedziała o koledze z klasy, Marcelku, który czynił jej nieprzystojne propozycje.
– O? – zdziwiła się Gabriela. – Ciekawostka. Co on ci takiego proponował?
– No, co się tak głupio pytasz – chuchnęła znów Patrycja, aż Gabrysi ścierpło ucho, a po plecach przeleciał dreszcz. – Powiedział, że chce ze mną chodzić.
– A co tu jest nieprzystojne? – zdziwiła się mama.
– Sam Marcelek, chu-chu-chu! – wybuchnęła Patrycja rabelaisowskim rechotem. – Ja w ogóle nie spotkałam jeszcze przystojnego chłopaka – ani takiego, który byłby przynajmniej apetyczny.
– Pulpa, coś ci powiem, twój antymaskulinizm jest w najwyższym stopniu podejrzany – syknęła Ida z kolan matki. – Verba et voces praetereaque nihil4, kochanie.
4 Słowa i słowa, nic ponadto (łac.).
– Co to ma niby znaczyć? – spytała podejrzliwie Patrycja. – Co masz na myśli, cytując mi tu Horacego?
– To nie jest Horacy – odparła Ida wyniośle. – A tak naprawdę to myślę, że pod twoją czysto werbalną niechęcią do płci przeciwnej skrywa się cały ocean tajonych pożądań.
– Ty małpo! – wrzasnęła Patrycja, wyprowadzona nareszcie z równowagi.
– Spokój, dziewczęta – odezwał się od progu ojciec Borejko. Już umyty, stał w piżamie, drżąc z zimna, okryty jeno wilgotnym ręcznikiem. Gabrysia bez słowa podeszła, zdjęła z niego ten ręcznik, okryła mu ramiona swetrem. – Wasz gwałtowny szczebiot wyrwał mnie ze snu – powiedział ojciec. – Czy wy musicie się kłócić o tak wczesnej porze? – Włożył sweter przez głowę, gładko przeciskając ją przez rozwleczony golf. – Dziękuję, Gabrysiu. Zróbcie mi też herbaty. – Zasiadł na swoim miejscu za stołem. – Co do Patrycji i jej problemów z chłopcami…
– Ja nie mam problemów z chłopcami! – z dużym naciskiem powiedziała Patrycja, po czym pogroziła Idzie pięścią.
– …czuję potrzebę przytoczenia pouczającej historii Atalanty – ciągnął ojciec Borejko.
– Jak zapewne pamiętacie…
– Pamiętamy! – odrzekły chórem panny Borejko.
– …Atalanta była dziewczyną piękną i dumną, córką króla beockiego (choć dodam, że istnieje i arkadyjska wersja tego mitu, podająca zgoła inne dane personalne Atalanty). Otóż, była ona mistrzynią łowów, niedościgle strzelała z łuku, znakomicie władała włócznią, a biegała najszybciej w kraju. Przysięgła sobie, że nigdy w życiu nie wyjdzie za mąż i że zostanie panną, jak Artemida.
– S t a r ą panną – skorygowała Ida.
– Nie, panną, po prostu panną, istotą wolnego stanu – sprostowała dobitnie Patrycja, której już wrócił zwykły spokój.
– Jednakże jej ojciec – ciągnął ojciec – tęskniący już za piastowaniem wnuków, a także (jak mniemam, rozumiejąc jego punkt widzenia) pragnący ujrzeć swe dziecko w bezpiecznym związku małżeńskim, począł ją namawiać, by wyszła za mąż. Atalanta zgodziła się, stawiając wszelako warunek: tylko ten dostanie ją za żonę, kto prześcignie ją w biegu. Kogo zaś ona prześcignie, tego zabije bez litości. Włócznią.
– Uj, psychopatka – oceniła ze zgorszeniem Ida, jak zwykle w tym momencie opowieści.
– Jeden po drugim przybywali zalotnicy i stawali do biegu.
– O, jak dobrze to pamiętam! – oświadczyła Patrycja.
– Już kilkunastu przegrało i kości ich bielały w polu – opowiadał smacznie ojciec Borejko – gdy nagle pojawił się nowy konkurent, nikomu dotąd nieznany.
– Nazywał się Hippomenes – wtrąciła Gabriela, która również była filologiem klasycznym.
Ojciec żachnął się, gdyż nie lubił, gdy mu podbierano puentę.
– Tak – burknął. – Hippomenes. Ale proszę, doprawdy, nie przerywajcie mi, dziewczęta. Otóż Hippomenes stanął do wyścigów. Pobiegł – a za nim nasza Atalanta. Pędząc, upuścił złote jabłko – a cóż dziewczyna? Naturalnie, schyliła się, by je podnieść. Kobiety, jak wiemy, lubią ładne, złote przedmioty.
Mama Borejko wybuchnęła nagle śmiechem.
– O cóż chodzi, Milu? – spytał ojciec z niezadowoleniem, obracając się ku żonie.
– Nie, nic… – odparła, kryjąc śmiech w plecach Idy.
– Biegną, biegną… – ciągnął uroczyście ojciec Borejko – …biegną… aż tu Hippomenes upuścił drugie złote jabłko. Atalanta znów przystanęła, by je podnieść…
– A Hippomenes chodu! – nie wytrzymała Ida.
– Tak jest, lecz nie przerywaj, drogie dziecko. Pobiegł dalej. Upuszczając kolejne złote jabłko.
– Cwaniak – niechętnie podsumowała Hippomenesa Pulpecja. – Minimalista cholerny.
– Sam by na to nie wpadł – krytycznie wtrąciła Gabrysia, przeżuwając ze smakiem swój razowiec. – Pomysł, mówiąc między nami, podsunęła mu Afrodyta.
– Ach, ona?! – zdenerwowała się Patrycja.
– Ona – przytwierdził ojciec, nieco zniecierpliwiony faktem, że Gabriela nieustannie odbiera mu przyjemność puentowania opowieści. – Były to, jak się zapewne domyślacie, złote jabłka Hery, strzeżone przez Hesperydy.
– Jezu! – zakrzyknęła nagle mama Borejko.
– Cóż tam znów takiego, Milu? – cierpliwie zwrócił się do niej małżonek.
– To jest bardzo dobry pomysł. Świetny, doprawdy, deser.
– O czym ty mówisz, gołąbko?! – zirytował się ojciec.
– Ja? O naszym menu. Nie pamiętasz? Sam nazwałeś ten deser „Złote jabłka Hesperyd”. Tanie to i szybkie, a jakie efektowne! Idusia zawsze wycina takie śliczne listki z ciasta.
– Z ząbkami i ogonkiem – dodała Ida, rada z pochwały.
– Z czym?… – zdetonowało ojca.
– Dobry pomysł – zgodziła się Gabriela. – Jabłka nadziejemy konfiturą z pigwy albo z jeżyn. I do każdego – po migdale. I po cząsteczce mandarynki.
– No, to do roboty. Zaczniemy od udźca.
– Jak to: od udźca? – zdumiał się ojciec. – Nie interesuje was moja konkluzja?
Ale one odpowiedziały, że znają już jego konkluzję. W jednej chwili wszystkie porwały się do roboty i już za chwilę kuchnię wypełniła apetyczna woń udźca jagnięcego z czosnkiem i ziołami prowansalskimi, który obsmażano na ostrym ogniu przed pieczeniem.
8
Wśród śnieżycy, wśród zamieci, pośród metrowych zasp, jakimi zawiało jezdnię, pełzł ostrożnie duży biały mercedes z napisem taxi na dachu i reklamą salonu odnowy biologicznej dla panów na szybie tylnego okna. Uważny przechodzień mógłby dostrzec za reklamą rudą główkę Idy Borejko, spowitą w ślubny welon z wianuszkiem, a tuż obok – ciemną głowę jej oblubieńca, który troszeńkę zataczał oczami i rzucał spojrzenia na boki.
Na parkingu przed kościołem Dominikanów, mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych, stała już gromadka samochodów, a ich właściciele albo gnali kurcgalopkiem do wnętrza świątyni, albo kulili się wyczekująco pod arkadami, u wejścia na dziedziniec. Wśród tych najwierniejszych była i rodzina Borejków, stojąca w pełnym składzie klanowym tuż przy schodkach.
Była za dziesięć czwarta, kiedy biały mercedes zatrzymał się przed tymi schodkami, a jego drzwiczki otwarły się na oścież, po stronie zasypanego potężnie chodnika. W drzwiczkach ukazała się głowa Marka, przystojnego wąsacza o energicznym podbródku. Prezentując widzom swój męski profil, oblubieniec jął się rozglądać po chodniku, oceniając sytuację.
Sytuacja nie była dobra. Opady śnieżne w pierwsze święto niekoniecznie muszą być natychmiast likwidowane przez odpowiednie służby porządkowe. Również większość kleryków, osiadłych zazwyczaj w klasztorze Dominikanów, udała się do domów rodzinnych na Gwiazdkę, toteż naprawdę nie było komu uprzątnąć śniegu. Który, nawiasem mówiąc, i tak walił z nieba w wielkich ilościach.
– Hm – rzekł Marek, z wahaniem oceniając rozmiary zaspy dzielącej mercedesa od nieco już udeptanego chodnika.
Z wnętrza wozu doleciał trochę nerwowy głos Idusi.
– No i popatrz – rzekła Patrycja do swej przyjaciółki Romy Kowalik, która stała wiernie obok niej, obserwując zajście z taką samą, jak Patrycja, ironią. – Popatrz. Maleńki test psychologiczny. Jak myślisz, co w takiej sytuacji zrobiłby Hippomenes?
– Wziąłby miecz i utorował sobie drogę – oświadczyła Natalia słuchająca tego z boku. – Ale ja wierzę w Marka, to prawdziwy mężczyzna.
– Właśnie – prychnęła szyderczo Patrycja. – Popatrzmy sobie.
Cała rodzina zogniskowała spojrzenia na otwartych drzwiach taksówki. Słychać było, jak oblubieniec nakłania do czegoś kierowcę, a ten ostro się broni.
Marek znów wystawił głowę i badał sytuację, która jednakże przez te dwie minuty raczej nie uległa zmianie.
– On po prostu w ogóle nie wyjdzie, żeby nie powalać bucików – szydziła Patrycja. – Wiecie już, co będzie?
– Wiemy, czego nie będzie – mruknęła Gabrysia. – Ślubu nie będzie. Na Jowisza, ja chyba skoczę po jakąś łopatę.
– Spokój, dziewczęta – upomniał odruchowo ojciec Borejko i ziewnął. Był strasznie niewyspany.
Mama Borejko szeptała coś do siebie, zamykając oczy i splatając ręce. W otwartych drzwiczkach pojawiła się znów twarz oblubieńca. Tym razem jednak malowała się na niej jakaś decyzja.
– Uwaga! – syknęła Roma Kowalik.
Marek po prostu wyszedł z samochodu. Prosto w śnieg. I natychmiast zapadł się prawie po biodra. Lecz w jednej chwili wyszarpnął się z zaspy z wprawą frontowca, po czym stanął na chodniku, gdzie śniegu było zaledwie po kolana. Tu jął tupać i otrzepywać garnitur.
– Brawo! – krzyknęła spontanicznie Natalia.
Gabrysia już-już rwała się do pomocy, lecz Patrycja ją powstrzymała, chwytając za łokieć.
– No, co ty? – upomniała siostrę. – Czy ty zawsze musisz być taka nadopiekuńcza? W końcu to jego ślub, nie?
I miała rację. Nie wszyscy mężczyźni potrzebowali wsparcia Gabrysi. Marek poradził sobie sam. Na jego znak taksówkarz dokonał zdalnego otwarcia bagażnika, z którego narzeczony wyjął krótką saperkę. Zaraz też za pomocą tego narzędzia jął poszerzać przesmyk między chodnikiem a samochodem. Już po chwili w tunel wsunęła się arystokratycznie wąska stopa Idy w płytkim białym pantofelku otoczonym pianą tiulów i koronek.
– Och, Mareczku! – powiedziała tylko Ida, gdy już szczęśliwie znalazła się obok ukochanego. – Och. Ty mój! – i zawisła mu na szyi.
Marek potoczył zwycięskim spojrzeniem po grupce przyjaciół i rodziny, po czym bez uprzedzenia porwał Idę na ręce i ruszył przez zaspy do kościoła.
– No i co? – powiedziała Natalia do Pulpecji, kiedy cały orszak poszedł za młodą parą przez dziedziniec. – Jak ci wypadły badania psychologiczne?
– Cóż – orzekła Patrycja. – Należy przyznać, że się, owszem, spisał. Ale zobaczymy, co będzie dalej. Nasze czasy są ubogie w Hippomenesów.
9
Ślubu udzielał naturalnie ojciec Krzysztof. Nie mogło być inaczej. Zaprzyjaźniony z Borejkami, pamiętał Idę jeszcze z czasów, gdy razem chodzili do przedszkola muzycznego w Pałacu Kultury. Dziecięcy, miły uśmiech rozjaśniał jego okrągłe i rumiane oblicze, a wzruszenie pokrywało mgiełką grube soczewki okularów.
Ida trzęsła się z przejęcia, a Marek – przez cały czas ceremonii – był po męsku opanowany i nie trząsł się wcale, choć naprawdę miał bardzo dużo śniegu w nogawkach i wodę w butach i nie mogło mu być ciepło w żadnym razie, nawet gdyby kościół był porządnie ogrzewany. A nie był.
– Ach, ten Marek, jaki on imponujący – tchnęła Natalia w ucho Patrycji.
Gabrysia była świadkiem Idy, świadkował także kolega Marka, a Pyza i Tygrysek, odziane w biel, występowały jako druhny od niesienia welonu. Wszystko to razem było imponujące. Ale Marek najbardziej.
– Ja się chyba zakocham we własnym szwagrze – dodała Natalia.
– Wolnego – cynicznie odszepnęła Patrycja. – Jeszcze i on się skompromituje.
– I że cię nie opuszczę aż do śmierci – powtórzyła Ida słowa przysięgi, a głos jej wyraźnie się trząsł, być może z zimna. Głos Marka, mówiącego dokładnie to samo, był jak spiż. Mama Borejko popłakiwała ze wzruszenia i ulgi. Natomiast ojciec walczył z sennością. Owszem, był wzruszony tym doniosłym wydarzeniem, ale powieki ciążyły mu jak ołów. W kościele było mroczno, pustawo, głosy sprzed oddalonego ołtarza rozlegały się stłumionym echem aż pod sklepieniem. Ciepły płaszcz otulał ojca jak kokon, a puszysty szalik zapewniał rozkoszną przytulność wokół podbródka. Zaszył w tę przytulność połowę twarzy i nagle znalazł się – pośród szumiących traw – w ogrodzie hesperyjskim, gdzie w blasku słońca biegały liczne Atalanty, powiewając rudymi włosami.
– Ignacy!!! – syknęła jedna z nich i wymierzyła mu kuksańca w bok, tak bolesnego, że musiał otworzyć oczy.
– O cóż ci znowu chodzi, Milu? – spytał, zaskoczony.
– Ty chrapiesz! I to na ślubie własnej córki!
– Jestem bardzo śpiący – tłumaczył się skruszony ojciec Borejko.
– Ćśśś! – syknęła Patrycja, wychylając się z ławki i gromiąc rodziców spojrzeniem.
Umilkli na chwilę.
– Bądź co bądź, poszedłem spać o drugiej. I długo nie mogłem zmrużyć oka, Milu – dorzucił nagle ojciec Borejko świszczącym szeptem.
– Cicho! – Żona ścisnęła jego dłoń.
Znów umilkli, trzymając się za ręce. Ojciec już nie był senny, jakoś nagle go odeszło. Patrzał na smukłą sylwetkę swojej córki, wymieniającej właśnie obrączki z tym… jakże mu tam… Aureliuszem? Nie, Markiem… i niespodziewanie odczuł pewien niepokój na myśl, że i ten młody człowiek, jak Pyziak, mógłby nie sprostać roli małżonka i ojca. Ci wszyscy młodzi ludzie… tylu ich kręciło się wokół jego córek, ale żaden, niestety, nie zyskał jego sympatii w takim stopniu, jak ten godny ubolewania wybraniec Gabrysi. Może dlatego, że Gabrysia, córka pierworodna, zajmowała w ojcowskim sercu miejsce szczególne, ze względu na swój męski, zdyscyplinowany umysł, wybitną inteligencję i pociąg do antyku. Jakież dyskusje można było prowadzić z Januszem Pyziakiem! Ten Marek też jest wielce przekonywający w swym kulcie poezji łacińskiej. Po tylu latach od ukończenia liceum jeszcze potrafi zadeklamować poemat Arion.
Żona spojrzała na niego szybko, z czułością: Ignacy właśnie mamrotał pod nosem Owidiusza. Od jego szczupłej dłoni biło znajome ciepło. Mama Borejko przypomniała sobie, jak w tym samym kościele, przed laty, stała przed ołtarzem w skromnym białym kostiumiku i patrząc na swego oblubieńca, zastanawiała się, dlaczego w tak ważnej chwili życiowej nie ma on krawata. Od tego czasu minęło całkiem sporo lat i przez te lata ani razu nie żałowała wyboru. Ignacy był człowiekiem dobrym, cichym i mądrym, pozbawionym siły przebicia, pozbawionym nawet chęci posiadania takiej siły. Żył jakby nieco obok rzeczywistości, skromnie, w zamyśleniu, pochłonięty książkami i zawsze – zdawałoby się – nieobecny. Był prawdziwym ucieleśnieniem swoich nierealistycznych zasad. Mama Borejko miewała chwile, kiedy niecierpliwił ją idealizm męża i jego zupełny brak zmysłu praktycznego. Ale kiedy w roku 1982 Ignasia aresztowano za redagowanie gazetek opozycyjnych, poświęconych kulturze i sztuce, jego nieobecność spowodowała niewiarygodnie wielką wyrwę w życiu rodziny. To wtedy właśnie zaczęły Borejków prześladować najróżniejsze nieszczęścia. To wtedy, podczas uwięzienia ojca, Gabrysia tak fatalnie zamotała sobie życie, wychodząc za tego pozbawionego poczucia odpowiedzialności Janusza Pyziaka. Mama Borejko zdawała sobie sprawę, że nigdy by do tego nie doszło, gdyby Ignacy był na miejscu. Z pewnością przejrzałby Pyziaka na wylot, gdyby tak lepiej go poznał i zrozumiał, że ten podstępny uwodziciel udawał tylko zainteresowanie Herodotem. No, ale Ignacego nie było. I Gabrysia strzeliła największe głupstwo swego życia. Nikogo nie słuchała, leciała jak ćma w ogień. Mama Borejko nigdy nie czuła się tak bezradna i samotna jak wtedy. Na samo wspomnienie tej samotności mocniej ścisnęła rękę męża.
Chciałabym umrzeć pierwsza – pomyślała. Ignacy odpowiedział jej lekkim uściskiem i dobrym, roztargnionym uśmiechem, po czym z nagłym zainteresowaniem wlepił wzrok w zwieńczenie pobliskiej kolumny.
– Teraz powinni się pocałować! – dał się słyszeć szept Pyzuni, bo organy właśnie umilkły na chwilkę dla nabrania tchu.
– Skąd wiesz? – Laura odpowiedziała jej takim samym szeptem. Stały obie, ubrane w białe sukienki i białe rajstopki, tuż za plecami młodej pary. Były niesłychanie przejęte, ponieważ po raz pierwszy w życiu uczestniczyły w ceremonii ślubnej, a w dodatku był to od razu ślub ich własnej ciotki. Chłonęły wszystkie szczegóły z zapartym tchem. Welon, skrócony wczoraj przez Tygryska o dobre pół metra, w istocie trochę za mało wlókł się po ziemi, ale może to i lepiej, zważywszy na pogodę.
Matka pana młodego siedziała po drugiej ręce mamy Borejko. I ona była wzruszona i rozrzewniona. Co spojrzała na Milę, swoją dawną przyjaciółkę z ławy szkolnej – łapało ją na nowo. Kto by pomyślał! Jak to życie dziwnie się plecie! Jeszcze przedwczoraj denerwowała się okropnie na myśl o rodzinie, do której wejdzie przez ożenek syna. Tak się bała, że żyjąc z dala od niej, w Polsce, Marek narobi głupstw. A tu – proszę! – trafił najlepiej, jak mógł: Borejkowie! – tylko… dlaczego wybrał właśnie Idusię? Cóż, jeśli nawet nie jest ona dziewczyną, o jakiej każda matka mogłaby tylko marzyć dla swego syna (mama Marka uważała, że Ida jest niezrównoważona; no, ale może to przejdzie z wiekiem…) – to przyznać należy, że figurę ma niezłą. Gdyby to ona, matka, miała wybierać Markowi żonę, poszukałaby kogoś innego w tej samej rodzinie. Dlaczego nie wybrał tej cichej, poetycznej Natalii o inteligentnej buzi? O, albo Patrycji! – śliczna dziewczyna, po prostu krew z mlekiem. Spokojna, zawsze mile uśmiechnięta, zawsze grzeczna i taktowna… ale wolał Idę. Widać lubi charaktery ostre a niestabilne. Cóż, chyba sam wie najlepiej. Co prawda, chwilami drażniło ją odrobinę zachowanie synowej, która traktowała Mareczka z taką zachłanną zaborczością… ale i to zapewne minie z czasem. Bądźmy dobrej myśli – pocieszyła się. – W końcu, zawsze w okolicy będzie Mila Borejko ze swoją surową bezstronnością i niezawodnym taktem. Jakoś to się ułoży. Mila na pewno nie pozwoli zrobić Markowi krzywdy.
Organy znów umilkły i zaraz słodki sopran przy akompaniamencie równie słodkich skrzypiec zaczął śpiewać Ave Maria Gounoda. Pieśń była tak śliczna i wzruszająca, że mama pana młodego wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz w koronkowej chusteczce do nosa.
– Całują się! – stwierdziła Laura.
– Zawsze, jak grają skrzypce, to ludzie się całują – zauważyła Pyza, która często oglądała w telewizji piękne melodramaty.
– Jacy oni śliczni oboje! – wyszeptała z zachwytem mama Borejko, na które to słowa mama Pałysowa wybuchnęła ponownie rzewnym płaczem. Ida wyglądała rzeczywiście jak z obrazka, w nowej pięknej sukni z trenem, bufiastymi rękawami i talią osy, cała spowita w tiulowy welon czteroipółmetrowy, z bukietem białych różyczek w tiulowej osłonie. Marek, którego śniade oblicze odcinało się pięknie od śnieżnobiałego gorsu koszuli, wyglądał jak model z żurnala.
– Piękna para! – szeptano w ławkach.
Teraz zagrzmiały organy, rzucając w przestrzeń marsz weselny ze Snu nocy letniej Mendelssohna. Marek i Ida odwrócili się od ołtarza, by pójść przed siebie, w świetlaną i zupełnie nową oraz szczęśliwą przyszłość. Ida specjalnie zamówiła u organisty ten właśnie finał muzyczny. Od tygodni wyobrażała sobie, jak cudnie będą z Mareczkiem wyglądać, krocząc uroczyście w takt tego marsza, nareszcie poślubieni sobie, promieniejący radością i dostojeństwem, wlokąc po ziemi tren i powłóczysty obłok welonu.
Lecz kiedy, wsparta na ramieniu swego młodego małżonka, uczyniła dwa zamaszyste kroki marszowe – z miejsca wpadła na Pyzę i Tygryska, które – nie znając wszak dokładnie procedury dalszego postępowania – wciąż jeszcze twardo tkwiły na zaszczytnych miejscach druhenek. Ida omal nie runęła, ale podtrzymana mężowską dłonią, zachowała jednak równowagę. Dziewczynki, wystraszone kolizją, prysnęły na boki. Ida rzuciła im karcące spojrzenie, lecz zaraz zrobiła dobrą minę, przytuliła się do Marka i ruszyli oboje przed siebie powolnym, wypracowanym krokiem, na elastycznych kolanach, prawie jak w polonezie. Tren sunął dostojnie po dywanie, klęczniku, schodkach, a tiulowa mgła welonu rozwijała się metr po metrze. Właśnie wtedy, gdy oblubieńcy znajdowali się na wysokości pierwszych ławek – welon napiął się jak struna, po czym wraz z wianuszkiem zeskoczył sprężyście z głowy Idy.
– Wiedziałam! – krzyknęła przerażona mama Borejko. Na szczęście jej okrzyk zatonął w grzmiącym tutti organów. Lecz nic nie zdołało zatuszować dzikiego spojrzenia Idy. Odwróciła się ona jak na dobrze naoliwionej osi i omal nie rzuciła bukietem w sprawczynię zajścia, to jest – w biedną Patrycję, która całym swym solidnym ciężarem stała wciąż jeszcze obunóż na krawędzi welonu, tam gdzie poryw serca zaniósł ją z najmilszymi gratulacjami na ustach.
Na widok tego, co wynikło z jej porywów, Patrycja omal się nie rozpłakała. Podobnie zareagowała Pyzunia, schodząca za Idą po schodkach: zrobiła podkówkę, a w jej zacnych oczach zaszkliły się łzy.
Po twarzy Tygryska natomiast przeleciał błysk dzikiej frajdy, krótkotrwały jak wyładowanie elektryczne na spokojnym letnim nieboskłonie, zwiastujące nadejście zjawisk bardziej spektakularnych.
Jeśli chodzi o Natalię, była bardzo rada, bo udało się jej zrobić zdjęcie właśnie w kulminacyjnym punkcie wydarzenia.
Organy umilkły, sapiąc.
– Doprawdy – rzekł ojciec Borejko, wykorzystując tę chwilę ciszy dla uczynienia małej uwagi à propos. – Mam dziwne uczucie déjà vu. Podobna scena była chyba w którejś z burlesek braci Marx.
Znów zagrzmiały organy, zagłuszając odpowiedź mamy Borejko. Tym, co dominowało w jej krótkiej wypowiedzi, nie była jednakże czuła wyrozumiałość.
Gabriela, kierowana swym odruchowym poczuciem odpowiedzialności, już ruszała na pomoc młodszej siostrze, gdy uprzedził ją pan młody. Już po raz drugi dzisiaj błysnął klasą. Ze spokojnym uśmiechem pobłażania podniósł welon wraz z wianuszkiem, umieścił ten ostatni centrycznie na głowie oblubienicy, po czym ujął jej twarz w obie dłonie i mocno pocałował w usta, tym długotrwałym widowiskiem dostarczając nowych wrażeń osobom zgromadzonym.
I ruszyli naprzód, środkową nawą, wśród zachwyconych okrzyków członków rodziny i przyjaciół.
10
Wichura i zadymka trwały w najlepsze, kiedy o siedemnastej dwadzieścia pod kamienicę przy Roosevelta numer pięć podjechał cicho biały mercedes, dyndając wianuszkami uwieszonymi w szybach na białych wstążeczkach. Przed bramą czekała już grupka gości zmotoryzowanych, a kolejna grupa zbliżała się właśnie na piechotę od strony mostu Teatralnego.
Mercedes zatrzymał się pośród białych zasp, tuż obok białego forda, należącego do Sławka Lewandowskiego. Ford miał szwedzką rejestrację, bo też ze Szwecji właśnie przybył do rodziny na święta były narzeczony Idy Borejko. Walący z niewidocznego nieba śnieg tworzył miliardy kolorystycznych odpowiedników dla bieli dwu maszyn oraz dla białej panny młodej, gramolącej się z tylnego siedzenia. Przednie siedzenie reprezentacyjnej limuzyny opuszczała właśnie mama Borejko, która na widok tłumku przed bramą przejawiła pewne zaniepokojenie.
Uzasadnione, jak się okazało. Przez zaspy śnieżne przedzierała się ku niej Gabrysia, jakaś markotna i podenerwowana.
– Mamuś, tylko spokojnie… – powiedziała tonem kojącym, a mama Borejko zdenerwowała się natychmiast. – Hm, jak by to powiedzieć… czy masz może klucze od domu?
Serce mamy Borejko podskoczyło tak, że poczuła je w gardle. Nie. Ależ nie. Nie miała kluczy. Tuż przed wyjściem do kościoła, w pośpiechu i zamieszaniu, zostawiła je Patrycji, która, widząc zadymkę, postanowiła w ostatniej chwili zmienić pantofle wizytowe na botki – a własne klucze, jak to Patrycja, po raz kolejny gdzieś zapodziała.
– Czy w ogóle ktoś ma klucze od domu? – słabo spytała mama Borejko, żywiąc nadzieję, że jej pytanie jest zbędne i absurdalne.
Ale nie było. Wlokąc nogi po śniegu, z głową opuszczoną na pierś, podeszła Patrycja i wyznała zająkliwie, że wychodząc jako ostatnia, zatrzasnęła za sobą drzwi, niepomna faktu, iż klucze są w kieszeni płaszcza, który również niestety postanowiła wymienić na tę oto kurtkę.
– Moje klucze zostały w żółtej pelerynie – dodała Gabrysia, która po raz pierwszy tej zimy miała na sobie nie pelerynę, a kożuszek.
Natalia natomiast nigdy nie nosiła kluczy, jeśli nie musiała, bo zawsze nękały ją lęki, że klucze te zgubi i nie będzie mogła wejść do domu. Nie miał ich przy sobie również ojciec Borejko; on także przywdział dziś inne, wytworniejsze okrycie wierzchnie, dla elegancji nie przenosząc do niego zawartości kieszeni.
Trudno było się spodziewać, by panna młoda nosiła pęk kluczy w jakimś zakamarku swego powiewnego stroju, w którym, nawiasem mówiąc, właśnie dygotała na wietrze, okryta li i jedynie narzuconą na ramiona pelerynką. Pogoda pogarszała się z każdą chwilą, goście drżeli i przytupywali, należało coś postanowić, ale mama Borejko, na którą zwracało się tyle par oczu należących do gości i – niestety – także sąsiadów z niemal wszystkich pięter, nic jakoś wymyślić nie mogła. Miała ochotę płakać i tyle. Wiatr zapierał dech, zimne płatki zasypywały oczy, a mdlące uczucie koszmarnej porażki, takie samo jak we śnie, nie chciało jej opuścić. Przeciwnie. Rosło i rosło, utrwalając się na dobre.
– Jak mógłbym ci pomóc, Milu? – zapytał bezradnie Ignacy Borejko, lecz żona rzuciła mu tylko bolesne spojrzenie. Nie miała dla niego żadnych wskazówek.
– Wyłamię drzwi! – zaofiarowała się zrozpaczona Patrycja. Od śniegu, wiatru i łez winy twarz jej była czerwona i błyszcząca jak pomidor.
– Głupia jesteś! – powiedziała mama Borejko, nagle wyprowadzona z równowagi. Powiedziało się to jej ostrzej, niżby chciała. Szczerze mówiąc – bardzo nawet ostro. Patrycja rzuciła matce spojrzenie pełne zdumienia i urazy. Marek, który właśnie odprawił taksówkę i teraz chował portfel, kuląc się pośród zamieci, odwrócił w zdumieniu głowę i spojrzał na swą teściową, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu.
– Ależ… co się stało?! – spytał.
Wyjaśniono mu.
Marek stał przez chwilę bez ruchu, z jedną dłonią na biodrze, a drugą – nad oczami. Spod tego daszku badał wzrokiem parter, gdzie znajdowało się mieszkanie Borejków. Był to parter wysoki, umieszczony dobre dwa metry ponad poziomem chodnika, tak że mieściły się pod nim w całości jeszcze okna suteren. Z dwu pokojów należących do mieszkania Borejków można było wyjść na ozdobny balkon, wieńczący przyporę z dużych głazów. U podstawy tej przypory widniał szyld wytwórni kołder i – tuż nad chodnikiem – jej witryna.
Od drżącej przed bramą gromadki przedarł się przez śniegi stryj Józeczek, brat Ignacego Borejki.
– Jakieś problemy? – spytał, wiedziony solidarnością klanową, a także pewną niechęcią do przebywania wśród zawiei ze swą małżonką Felicją (która cierpiała na korzonki nerwowe).
– Ach, nie, nic takiego – pospieszyła dziarsko Gabrysia. – Sekundę cierpliwości, stryjaszku. Po prostu, hm, okazało się, że nikt z nas nie ma przy sobie kluczy od domu.
– O – rzekł stryj Józeczek. – To co mi da sekunda cierpliwości, skoro nikt z was nie ma kluczy od domu?
Teraz dopiero groza zawarta w tej wypowiedzi dotarta do świadomości panny młodej.
– C-co-co? – spytała, zbliżając się błyskawicznie do rodziny. – Co ja słyszę?!
Stosując dobitne powtórzenie, uprzytomniono jej, co słyszy.
– Hy! Co za świństwo – powiedziała Ida i znieruchomiała. Śnieg przysypywał jej pomalowane rzęsy oraz konwalijki wokół głowy, wicher szarpał welonem. – Czy to ma być zemsta losu, czy co? – jęknęła następnie. – Jeśli tak, to za co?! Patrycja, ja ci chyba dzisiaj coś wyszarpię, ty mał-mał… – tu Ida zreflektowała się, zerknęła na swego Mareczka, po czym opanowała się w imponującym tempie i dokończyła w natchnieniu: – …ty małgerytko!
Otuliła się pelerynką, po czym utkwiła w małżonku ufne spojrzenie.
– Kochany, czy jest na to jakaś rada? – przemówiła głosem zbolałego pisklątka.
W trudnej sytuacji życiowej nie masz lepszego sposobu na znalezienie ratunku, niż zwrócić się do Prawdziwego Mężczyzny w tonacji Zbolałego Kurczątka. Szczebiotliwe i żałosne dźwięki pobudzają natychmiast odruch opiekuńczy, będący, jak wiadomo, najpiękniejszą z cech charakteru Prawdziwego Mężczyzny. Odruch ten, w połączeniu z naturalnym pragnieniem dominacji oraz instynktem łowieckim (tym motorem, bądź co bądź, postępu), może zdziałać cuda. Zwłaszcza jeśli jest się panem młodym, a za widownię ma się tłumek rodziny i przyjaciół, a także byłego narzeczonego panny młodej, który wyłazi ze swego mieszkania, by z rękami w kieszeniach i z szyderczym uśmieszkiem na przystojnym obliczu przypatrywać się rozwojowi akcji.
Marek demonstracyjnie zignorował Sławka Lewandowskiego, po czym rzekł tonem łowcy i opiekuna:
– Na wszystko jest rada, moja maleńka. Tylko patrz, a sama się przekonasz. – Po tych słowach podkręcił czarnego wąsa, wycisnął słodki pocałunek na usteczkach swej lubej i zwrócił się do teściowej z grzecznym zapytaniem:
– Czy mama pozwoli, bym użył siły?
– O, a-ależ użyj sobie, moje dziecko, użyj – odparła stremowana mama Borejko, zamrugała oczami i dodała słabo: – Obawiam się, że nie mamy innego wyjścia, prawda?
– Prawda – odrzekł Marek. – Nie mamy – to rzekłszy, energicznie zbliżył się do przypory zwieńczonej balkonem, ocenił wzrokiem sytuację i wybrawszy drogę po rynnie (sięgającej chodnika a opatrzonej mocnymi uchwytami, zakotwiczonymi w murze), wdrapał się na balkon zwinnie jak alpinista lub kot dachowy.