Raija ze śnieżnej krainy. Oblubienica wójta. Tom 4 - Bente Pedersen - ebook + audiobook

Raija ze śnieżnej krainy. Oblubienica wójta. Tom 4 ebook i audiobook

Bente Pedersen

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mężczyźni krążą wokół Raiji niczym ćmy ciągnące ku światłu. Strzeże jej jednak jak oka w głowie nowy małżonek, budzący postrach wójt. Raija jest teraz jego własnością; kupił ją, posługując się szantażem. Choć otacza piękną żonę bogactwem, nie jest w stanie zdobyć jej miłości. Raija go nienawidzi i wciąż tęskni za innym mężczyzną. Nieprzewidziane dramatyczne wydarzenia sprawią, że niebawem odzyska wolność...

„Oblubienica wójta” to czwarty tom sagi „Raija ze śnieżnej krainy” opowiadającej o potężnym uczuciu, które pokonuje przeciwności losu. Akcja rozgrywa się w urzekającej surowym pięknem północnej Skandynawii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Lektor: Monika Piasecka
Oceny
4,2 (6 ocen)
3
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Fu­tens brud

Prze­kład z ję­zyka nor­we­skiego: Ewa Par­tyga

Co­py­ri­ght © Bente Pe­der­sen, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Elż­bieta Skrzyń­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-490-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Alta. Czer­wiec 1728.

Był to chyba naj­pięk­niej­szy okres roku – czas dłu­gich, ja­snych nocy i je­dy­nych w swoim ro­dzaju, cie­płych pół­noc­no­nor­we­skich let­nich dni. Ra­ija nie po­tra­fiła już jed­nak się tym cie­szyć.

Przed trzema mie­sią­cami po­ślu­biła czło­wieka, który był prawą ręką wójta. Trzy mie­siące spę­dziła w zło­tej klatce.

Dóbr ma­te­rial­nych jej nie bra­ko­wało. Ole Edvard ra­do­wał się jak dziecko, ro­biąc jej nie­spo­dzianki w po­staci pięk­nych ubrań i ozdób, któ­rych ist­nie­nia na­wet nie po­dej­rze­wała.

Stroił ją, po­nie­waż czcił piękno. To, co stało się jego wła­sno­ścią, po­winno być piękne.

Śliczna po­ło­wica miała być naj­cen­niej­szym klej­no­tem po­śród in­nych pięk­nych rze­czy. Był jej wła­ści­cie­lem.

Stawkę w trans­ak­cji, którą za­warli, sta­no­wiło ży­cie ludz­kie. Ra­ija pła­ciła za ży­cie i wol­ność Re­ijo, zno­sząc na co dzień bli­skość, za­chłan­ność i po­żą­da­nie Olego Edvarda. Ko­bieta wpraw­dzie ni­gdy przed­tem nie po­sia­dała nic cen­nego, ale była wolna. Wo­lała biedę i wol­ność niż bo­gac­two i wieczne po­ni­że­nie.

Wy­glą­dała jed­nak co­raz le­piej. Wie­działa o tym i bo­lała nad tym. Gdyby mo­gła wy­bie­rać, ubra­łaby się dla niego w worki i łach­many. Nie była już jed­nak pa­nią swego losu. Ole de­cy­do­wał za nią.

Do twa­rzy jej było w sukni z gor­se­tem i sze­lesz­czącą spód­nicą. Tka­nina po­cho­dziła z Da­nii, z sa­mej sto­licy.

Rzecz nie­spo­ty­kana w Fin­marku. Na­wet żo­nie gu­ber­na­tora okrę­go­wego nie przy­sy­łano su­kien z za­gra­nicy. Ole Edvard Her­mans­søn uwa­żał jed­nak, że jego po­ło­wica za­słu­guje na wszystko, co naj­lep­sze.

Tka­nina była cie­niutka i błysz­cząca, usiana bu­kie­ci­kami kwia­tów. Mie­niła się od­cie­niami, które tak pięk­nie współ­grały z ciem­nymi oczami i wło­sami Ra­iji: zło­tem, żół­cią i cie­płą zie­le­nią na czer­wo­nym tle.

Ole ka­zał uszyć z niej suk­nię dla Ra­iji, po­nie­waż ona sama nie naj­le­piej ra­dziła so­bie z igłą. Two­rzyła w my­ślach, a nie rę­kami.

Cała wieś plot­ko­wała. Wszy­scy z po­li­to­wa­niem ki­wali gło­wami nad czło­wie­kiem, który był prawą ręką wójta. Jego młoda żona to rze­czy­wi­ście nie­zwy­kła osoba, ale żad­nemu męż­czyź­nie jesz­cze nie wy­szło na zdro­wie ta­kie za­an­ga­żo­wa­nie w zwią­zek z ko­bietą.

Ole wró­cił do domu bar­dzo późno, co roz­zło­ściło Ra­iję nie na żarty. Jego to­wa­rzy­stwo wno­siło mimo wszystko nieco uroz­ma­ice­nia w mo­no­tonne, co­dzienne ży­cie, choć sta­rała się do tego nie przy­zna­wać. W jej ży­ciu nie było ni­kogo in­nego. Zgod­nie z ży­cze­niem męża. Ole po pro­stu nie po­zwa­lał żo­nie na żadne kon­takty z in­nymi ludźmi pod swoją nie­obec­ność. Prze­cież na­le­żała do niego. – Spóź­ni­łeś się – po­wie­działa ostro, choć chęt­nie od­gry­złaby so­bie ję­zyk, gdy zo­ba­czyła, że Ole się uśmie­cha. Po­my­ślał so­bie oczy­wi­ście, że za nim tę­sk­niła. Do­dała więc szybko: – Mnie to nie prze­szka­dza, ale je­dze­nie sty­gnie… Śmiech męża za­brzmiał w jej uszach jak szy­der­stwo.

Ostat­nio czę­sto się śmiał. Nie tylko Ra­ija za­uwa­żała wów­czas chło­pięcy do­łe­czek w jego le­wym po­liczku.

Olego ogar­nął na­gle wielki en­tu­zjazm, ob­jął żonę w ta­lii i za­tań­czył z nią wo­koło.

– Za­wsze cie­szy mnie twoje ser­deczne po­wi­ta­nie! – uśmiech­nął się sze­roko, nie zwa­ża­jąc na jej zdaw­kowy uśmiech i twarde spoj­rze­nie. Po­sa­dził żonę i za­czął przed nią pa­ra­do­wać.

Ra­ija przy­gry­zła wargę. Nie mo­gła się po­wstrzy­mać przed przy­rów­na­niem go w my­ślach do cie­trze­wia w okre­sie go­do­wym: wy­cią­gnięta szyja, wy­pięta pierś, spoj­rze­nie zwró­cone ku niebu.

– Gdy­bym cię do­brze nie znała, mo­gła­bym cię wziąć za króla, co naj­mniej za króla – rze­kła zja­dli­wie. – Za­czy­nasz przy­bie­rać iście kró­lew­ską po­stawę…

– Nie kró­lew­ską – od­parł Ole nie­mal rów­nie iro­nicz­nie. – Oba­wiam się, że kró­lową nie zo­sta­niesz, ale zro­bię z cie­bie przy­naj­mniej jedną z pierw­szych dam w oko­licy… – Tu prze­rwał.

– Do­prawdy? Do­wiem się chyba kie­dyś, jak to za­mie­rzasz osią­gnąć…

Ole we­tknął kciuki za ka­mi­zelkę. Uśmiech­nął się od ucha do ucha i nieco przy­mru­żył pro­mie­nie­jące oczy.

Znów pod­jął nutę jej lek­ce­wa­żą­cego, sar­ka­stycz­nego tonu:

– Wójt nie żyje, moja droga. Niech żyje wójt. Nowy wójt.

Ole Edvard ukło­nił się żo­nie. Uśmiech za­marł na ustach Ra­iji. Wójt od dawna cho­ro­wał, a Ole od pew­nego czasu za­stę­po­wał swego prze­ło­żo­nego. Ra­ija wie­działa, że jej mąż jest uparty i am­bitny. Naj­wy­raź­niej do­brze wy­wią­zy­wał się z obo­wiąz­ków. I odzie­dzi­czył sta­no­wi­sko. Zo­stał wój­tem. A ona żoną wójta. Ra­ija naj­chęt­niej ro­ze­śmia­łaby się w głos, ale nie mo­gła wy­do­być z sie­bie żad­nego dźwięku. Nie po­tra­fiła na­wet po­gra­tu­lo­wać Olemu, choć on naj­wy­raź­niej na to cze­kał.

Sta­lo­wo­szare oczy pod ja­sną grzywką wy­peł­niły się roz­cza­ro­wa­niem. Po raz ko­lejny ze­psuła mu hu­mor. Po raz ko­lejny po­trak­to­wała go jak to, co ze­skro­by­wała ze swych po­de­szew, gdy wcho­dziła do domu, jak coś, czego nie chciała wnieść na dy­wan. A on od­dałby za nią wszystko…

– Nie cie­szysz się? – za­py­tał wprost, kry­jąc swój żal. I roz­cza­ro­wa­nie. – Pani nie po­gra­tu­luje na­wet swemu mę­żowi? Dzięki mnie je­steś jedną z naj­waż­niej­szych ko­biet w Al­cie. Do­rów­nu­jesz god­no­ścią żo­nie sę­dziego. I len­smana. Nie­wiele ci bra­kuje do żony sa­mego gu­ber­na­tora okrę­go­wego… A kim by­łaś daw­niej, za­nim wy­cią­gną­łem cię z tej za­wszo­nej cha­tynki?

Jego gniew na­ra­stał. Głos mu drżał ze zde­ner­wo­wa­nia.

– Za­raz ci po­wiem, kim by­łaś, moja piękna żono, by­łaś zwy­kłą dziwką. Która roz­kłada nogi za odro­binę je­dze­nia i dach nad głową. By­łaś ni­czym. Przy­błędą z bandą dzie­cia­ków, któ­rych nie po­tra­fi­łaś wy­ży­wić…

Ra­ija zno­siła jego obe­lgi z nie­wzru­szoną twa­rzą.

– Wiel­kie dzięki za to, że wzią­łeś to… nic… tę zwy­kłą dziwkę pod swoje skrzy­dła, bru­tal­nie ją zgwał­ci­łeś, a po­tem po­ślu­bi­łeś. Wiel­kie dzięki za to, że uwol­ni­łeś ją od tak ha­nieb­nego cię­żaru, ja­kim jest opieka nad wła­snymi dziećmi. Wszy­scy mają się znacz­nie le­piej, od kiedy roz­dzie­li­łeś la­dacz­nicę i jej dzieci, od kiedy oże­ni­łeś się z nią…

Po­liczki Ra­iji po­bla­dły, ale w jej oczach roz­go­rzał ten sam żar, który wi­działo już wielu lu­dzi przed Her­mans­sønem. Jej oczy po­tra­fiły pło­nąć jak upalne let­nie dni albo iskrzyć się jak zimne białe noce. On do­świad­czał tylko chłodu tych gwieź­dzi­stych oczu, które tak wiel­bił.

– Masz ja­do­wity ję­zyk, Ra­ija – po­wie­dział i od­wró­cił się do niej ple­cami. Nie ta­kiego po­wi­ta­nia pra­gnął. Ona zresztą ni­gdy nie speł­niała jego ocze­ki­wań. Ole Edvard za­sta­na­wiał się, kiedy ten pło­mień nie­na­wi­ści przy­ga­śnie.

– Od tej pory trzy­maj ję­zyk za zę­bami, skar­bie! – Jego głos za­brzmiał nie­spo­dzie­wa­nie ostro.

Za­zwy­czaj pró­bo­wał być dla niej czuły. Nie da się ukryć, że nie stwa­rzała mu zbyt wielu oka­zji, by mógł po­ka­zać się jej z lep­szej strony, ro­bił jed­nak wszystko, co w jego mocy. Uwiel­biał bez­gra­nicz­nie swą żonę i chęt­nie do­stałby coś w za­mian. Do tej pory nie do­stał nic za darmo. Na­wet uśmie­chu. Ra­ija była twarda jak ka­mień. Nie za­sta­na­wiała się ni­gdy nad tym, czy mo­głaby mu wy­ba­czyć. A prze­cież wcale nie miała tak wiele do wy­ba­cze­nia. Za­wdzię­czała mu wszystko, nie­praw­daż?

– Je­śli na­ra­zisz na szwank moją po­zy­cję, nie spo­dzie­waj się ła­ski – za­gro­ził.

– Czeka mnie piw­niczny loch? – za­py­tała słodko. – Cie­szył­byś się, gdyby ci się udało mnie tam ukryć, wój­cie? – Ra­ija ro­ze­śmiała się, a on nie wie­dział, co ją tak uba­wiło: wła­sna myśl czy jego ty­tuł. – Ni­gdy nie bę­dziesz ni­czym wię­cej – cią­gnęła Ra­ija z dia­bel­skim bły­skiem w oku. – Cho­ciaż lu­bisz ba­wić się w wiel­kiego pana, to je­steś pro­stym czło­wie­kiem. Gdy­byś był kimś, nie po­trze­bo­wał­byś tu przy­cho­dzić. Nie, Ole, mo­żesz być tylko lo­ka­jem wiel­kich pa­nów. Tacy jak ty cza­sami awan­sują na wójta czy sę­dziego. Ale to nic wiel­kiego. Tylko pa­nom przy­stają za­szczyty. Dys­tyn­go­wa­nym pa­nom. I żadne z nas do nich nie na­leży, Ole.

Her­mans­søn nie od­po­wie­dział. Wszystko w nim wrzało, ale za­gryzł zęby i mil­czał. Oczy­wi­ście, że po­tra­fiłby jej za­mknąć usta. Mógłby jej po­wie­dzieć, że jego oj­ciec był wy­star­cza­jąco dys­tyn­go­wa­nym czło­wie­kiem, że mó­wił po duń­sku, był do­brze uro­dzony, że no­sił pu­dro­wane pe­ruki. Ale to zna­czyło nie­wiele. Bo prze­cież jego matka pra­co­wała jako praczka w domu tego czło­wieka i wcale nie po­cho­dziła z wyż­szych sfer. On, Ole Edvard Her­mans­søn, choć syn szlach­cica, nie na­le­żał do ka­sty szla­chet­nie uro­dzo­nych. Był bę­kar­tem. Ra­ija miała ra­cję: ni­gdy nie bę­dzie ni­czym wię­cej, co naj­wy­żej wój­tem.

– Jaka szkoda, że je­steś żo­naty – kon­ty­nu­owała atak ko­bieta.

– Dla kogo? – za­py­tał od­ru­chowo. Nie za­wsze po­tra­fił na­dą­żyć za ro­zu­mo­wa­niem swo­jej żony, co go nie­zmien­nie iry­to­wało. Był prze­cież wy­kształ­cony, pod­czas gdy ona była ni­czym, pięk­nym ni­czym, które on wy­cią­gnął z łajna. Nie po­winna się wy­wyż­szać.

– Dla żony wójta, oczy­wi­ście – od­parła Ra­ija z uśmie­chem. I na­tych­miast wy­ja­śniła: – Dla żony zmar­łego wójta…

Ole znów doj­rzał dia­bel­ski błysk w jej oczach. Wie­dział do­brze, że rzadko mó­wiła coś przy­pad­kiem.

– Wy­da­wało mi się, że pa­nuje nie­na­ru­szalny oby­czaj, piękny oby­czaj, że nowy wójt żeni się z wdową po swym po­przed­niku.

– Z tą starą ku­ro­pa­twą! – wy­rwało się Olemu. – Wo­lał­bym umrzeć!

– A z czego ona bę­dzie żyła? – za­gad­nęła Ra­ija. – Co za pech, że wy­brano czło­wieka żo­na­tego. Choć ja oczy­wi­ście mogę się po­świę­cić. Je­śli tylko się po­sta­rasz, bez trudu się ze mną roz­wie­dziesz. Wy­star­czy wspo­mnieć, że daw­niej by­łam byle dziwką…

– Za­mknij się! – Ole pod­niósł rękę, by ude­rzyć żonę w twarz, ale się opa­no­wał. Było w niej coś, co spra­wiało, że czuł się cho­ler­nie mały, gdy ucie­kał się do prze­mocy. Bił ją z po­czu­ciem prze­gra­nej. Miała na niego iście pie­kielny wpływ.

– Bę­dziemy mieć wię­cej pie­nię­dzy – oświad­czył.

– A co z do­mem wójta? Do­sta­niemy go? – za­py­tała Ra­ija z praw­dzi­wym za­in­te­re­so­wa­niem.

Tam­ten dom był więk­szy. Znacz­nie więk­szy. A skoro jest ska­zana na ży­cie z tym czło­wie­kiem, to warto je uczy­nić wy­god­niej­szym. Ole prze­klął sam sie­bie w du­chu: że też o to nie za­py­tał, że też o tym nie po­my­ślał. Za­ło­żył jed­nak, że do­sta­nie i dom. Dom był prze­cież przy­pi­sany do sta­no­wi­ska. Gdy tylko wdowa po po­przed­nim wój­cie po­je­dzie na po­łu­dnie, do ro­dziny, nic nie po­winno sta­nąć na prze­szko­dzie, by za­jęli ten dom. Nikt nie stał prze­cież wy­żej niż on w hie­rar­chii. Sę­dzia miał swój dom. Gu­ber­na­tor okrę­gowy – swój. A za­tem dom wójta stałby pu­sty.

– Tak – po­wie­dział krótko z na­dzieją, że się nie myli.

Nie chciał, by go przy­ła­pała na nie­pew­no­ści. – Zor­ga­ni­zu­jemy przy­ję­cie, gdy się już wpro­wa­dzimy – do­dał. Głów­nie po to, by po­ka­zać jej, że to on pa­nuje nad sy­tu­acją. że jest ważny, choćby nie wia­domo jak z niego drwiła.

– Nie bo­isz się, że mój ostry ję­zyk może ci za­szko­dzić? – Ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem rów­nie twar­dym jak me­tal, który uży­czył barwy jego oczom. W sa­mym uśmie­chu tego czło­wieka cza­iło się tyle okru­cień­stwa, że nie­trudno było się do­my­ślić, dla­czego zo­stał prawą ręką wójta.

– Nie ośmie­lisz się – po­wie­dział.

Ra­ija od sa­mego po­czątku wie­działa, że on w końcu ze­mści się za jej brak en­tu­zja­zmu, że po raz ko­lejny udo­wodni, iż jest pa­nem – zmusi ją, by się uko­rzyła, by za­częła go pra­gnąć. Do­pro­wa­dzi do osta­tecz­nego po­ni­że­nia, które przy­cho­dziło za­wsze wów­czas, gdy koń­czyła się eks­taza. Gdy po­wra­cał ro­zum. Nikt oprócz niego nie po­tra­fił spa­ra­li­żo­wać jej my­śli, za­głu­szyć jej ro­zumu… W ta­kich chwi­lach na­prawdę nią wła­dał.

Usi­ło­wała czu­wać długo, aż do bólu po­wiek – to jed­nak nie miało zna­cze­nia. Nie mo­gła się wy­śli­zgnąć. Mo­gła wy­wal­czyć za­le­d­wie od­ro­cze­nie.

Ra­ija przy­mu­szała się do czu­wa­nia. Sie­działa przy oknie wy­cho­dzą­cym na fiord. Pa­trzyła na le­niwy, czer­wony pla­ster zo­rzy po­lar­nej. Słońce to­czyło się po wo­dzie i ża­rzyło na tle błę­kitu, po­tem znów wdra­py­wało się na ląd i pły­nęło na wschód. Na spo­tka­nie ko­lej­nego po­ranka. Ra­ija długo wpa­try­wała się w słońce. Nie od­wra­cała wzroku, chciała, by ją ośle­piło. Pró­bo­wała od­na­leźć w nim sens wszyst­kiego, ale na­wet ono nie znało od­po­wie­dzi, któ­rych szu­kała. Może te od­po­wie­dzi w ogóle nie ist­nieją? Ra­ija po­czuła przy­pływ tę­sk­noty, gdy doj­rzała ja­kieś po­staci po­ru­sza­jące się w od­dali, po dru­giej stro­nie fiordu. Tak da­leko, że nie po­tra­fiła na­wet od­róż­nić, czy to lu­dzie czy zwie­rzęta. Ale na­wet z tej od­le­gło­ści roz­po­znała ciemne trój­kątne kształty. La­poń­skie jurty były dla niej te­raz sym­bo­lem mło­do­ści.

Ra­ija wie­działa, że nie zna tych, któ­rzy tego lata go­nią stada na wschodni brzeg fiordu. O tej po­rze roku Ra­vna i Pehr wy­pa­sali swe stada w głębi lądu. Do­piero zimą prze­no­sili się na na­gie, wi­chrowe pół­nocno-wschod­nie wy­brzeże. Przez chwilę Ra­ija za­pra­gnęła znów dzie­lić z nimi ich ży­cie. ży­cie pełne trudu. Cza­sem bólu, cza­sem łez.

Ocie­ka­jące po­tem. Ale i na­brzmiałe śmie­chem. I wol­no­ścią, którą można na­pa­wać się w każ­dym od­de­chu.

Po­czuła obec­ność męża w po­koju, za­nim go usły­szała. Jej ciało drgnęło pod jego spoj­rze­niem. Do­piero po­tem roz­le­gły się jego kroki. I po­czuła cię­żar wiel­kich dłoni na swo­ich ra­mio­nach.

– Już dawno za­pa­dła noc.

Nie mo­gła temu za­prze­czyć. Dło­nie Olego pie­ściły jej szyję, prze­cze­sy­wały roz­pusz­czone włosy, mu­skały pod­bró­dek i roz­pi­nały gu­ziki, szu­ka­jąc drogi do piersi.

– I ja też długo cze­ka­łem – szep­nął wtu­lony w jej gładki po­li­czek.

Usta po­żą­dli­wie ca­ło­wały miękką jak puch brzo­skwi­niową skórę. Dło­nie to­nęły w ak­sa­mi­cie skry­tym pod de­kol­tem sukni. Po­wol­nymi piesz­czo­tami ku­sił pełną ognia ko­bietę, która kryła się pod lo­dową ma­ską. Po­tra­fiła oprzeć się wszyst­kiemu: szy­der­stwom i groź­bom, kom­ple­men­tom i pre­zen­tom, hoj­no­ści i za­szczy­tom. Nic nie po­tra­fiło jej skru­szyć. Trwała w swym nie­po­ru­sze­niu wtedy, gdy był dla niej okrutny, i wtedy, gdy był dla niej miły. Tylko w ten je­den spo­sób po­tra­fił wy­trą­cić ją z obo­jęt­no­ści. Tylko w ten spo­sób po­tra­fił zbli­żyć się do istoty, którą uwiel­biał i po­sia­dał, przy­naj­mniej w pew­nym sen­sie.

– Łóżko jest pu­ste bez cie­bie, skar­bie – szep­nął na­mięt­nie i po­czuł, że w ży­łach Ra­iji szyb­ciej pul­suje krew.

Za­mknęła oczy pod wpły­wem jego piesz­czot, ale choć nie chciała ni­czego zdra­dzić spoj­rze­niem, to jej ciało po­wie­działo mu wszystko, co chciał wie­dzieć.

Wziął ją na ręce; on, wielki, pra­wie dwu­me­trowy niedź­wiedź, po­niósł o pół me­tra niż­szą kru­szynę do po­koju, który tak długo znał tylko jego nie­wy­po­wie­dzianą sa­mot­ność i tę­sk­notę.

Ra­ija wy­peł­niła nie tylko pustkę w jego łóżku. Wy­peł­niła pustkę w jego ży­ciu. Ale ni­gdy się tego nie do­wie. Ni­gdy tego nie usły­szy. Ole ni­gdy nie zdra­dzi, jaka sła­bość ogar­nia go, kiedy Ra­ija jest bli­sko. Po­ło­żył żonę ostroż­nie na sze­ro­kim łóżku wy­sła­nym skórą. Oświe­tlały je dwie lampy. Ole chęt­nie po­sta­wiłby tu ty­siąc lamp. Lu­bił pa­trzeć na Ra­iję. Ni­gdy nie miał dość wi­doku tego je­dwa­bi­stego, cie­płego ciała. Nie mógł się na­pa­trzeć na jej eks­tazę – ni­gdy nie miał dość tych chwil, w któ­rych na pewno nic nie uda­wała. Chwil, w któ­rych z pew­no­ścią na­le­żała do niego.

Osu­nął się na miękką skórę, ukła­da­jąc się tuż obok żony. Go­rące, mocne palce zdarły z niej wszyst­kie czę­ści gar­de­roby. Po­tem Ole po­zbył się wła­snego ubra­nia i le­żeli już nadzy w swo­ich ra­mio­nach. Do­póki ten czło­wiek nie roz­bu­dził jej na­mięt­no­ści, Ra­ija nie­na­wi­dziła go każ­dym ner­wem swego ciała. Ale jego ciało i dło­nie po­tra­fiły przy­pra­wić ją o dreszcz po­żą­da­nia – i wtedy tę­sk­niła za nim każ­dym włók­nem tego sa­mego ciała, które tak go nie­na­wi­dziło…

Ten zwa­li­sty ol­brzym do­ko­nał tego, co obie­cał już pierw­szego dnia, a przy tym udało mu się to w za­wsty­dza­jąco krót­kim cza­sie: po­skro­mił w niej dziką kotkę. Nie pró­bo­wała już mu wy­dra­pać oczu, tak jak to czy­niła w pierw­szych dniach mał­żeń­stwa. Nie pró­bo­wała się opie­rać ani zro­bić mu krzywdy, tak jak na po­czątku. Ole okieł­znał ją – wła­śnie tu. Na tej skó­rze.

Ra­ija udo­wad­niała mu, że pa­nuje tu nad nim tak samo, jak on nad nią. Ole nie do­sta­wał nic za darmo. Ich mi­łość nie przy­po­mi­nała jej po­przed­nich ero­tycz­nych do­świad­czeń – a prze­cież każdy z trzech męż­czyzn, któ­rych miała przed nim, coś dla niej zna­czył. Każdy był dla niej kimś szcze­gól­nym. Ole był pierw­szym ko­chan­kiem, któ­rego nie­na­wi­dziła. Być może wła­śnie dla­tego wszystko po­mię­dzy nimi iskrzyło, wszystko było jak bu­rza z bły­ska­wi­cami i pio­ru­nami.

– Pie­kło mi cię ze­słało – szep­tał Ole, mu­ska­jąc mięk­kimi war­gami jej brzuch. Nie za­brzmiało to wcale jak skarga; ona zaś wy­dała wes­tchnie­nie roz­ko­szy, gdy jego usta zsu­nęły się w stronę krą­głych ud.

Cze­kała już na niego, była zresztą go­towa od pierw­szego mu­śnię­cia jego dłoni. Po­tra­fił roz­pa­lić w niej na­mięt­ność jed­nym spoj­rze­niem. I na do­da­tek wie­dział o tym, był bez reszty świa­dom jej sła­bo­ści.

Nie mar­twiła się tym jed­nak wów­czas, gdy ją od­naj­dy­wał, naj­pierw ję­zy­kiem, po­tem pal­cami i wresz­cie… Ra­ija z ochotą po­zwa­lała się po­chwy­cić w si­dła pło­mien­nej roz­ko­szy – pa­liło ją po­żą­da­nie, gdy le­żała w jego moc­nych ra­mio­nach. Za­le­wał ją sobą jak fala – po­tem się wy­co­fy­wał, by po chwili znów szu­kać jej ciała, aż wresz­cie czuła, że jest co­raz bli­żej, i sły­szała jego krzyk za­spo­ko­je­nia. Po­tem ocean uci­szał się po­woli. Jego zwa­li­ste, spo­cone ciało le­żało na niej. A gdy osza­ła­mia­jąca zmy­sło­wość pierz­chała, na­stę­po­wał mo­ment, w któ­rym nie mieli ze sobą już nic wspól­nego. Gdy wszystko sta­wało się nie­przy­jemne i nie­po­trzebne. Gdy już nie chciała z nim nic dzie­lić.

Od­su­wali się od sie­bie. Ra­nił go jej chłód, który po­ja­wiał się na­tych­miast po chwi­lach eks­tazy, po­sta­no­wił jed­nak, że ni­gdy jej tego nie okaże. Po­tra­fił być rów­nie twardy jak ona. Wo­lał, by trwała w prze­ko­na­niu, że chce tylko brać.

Ra­ija za­czy­nała zaś czuć, jak wstyd wy­piera od­pły­wa­jące po­żą­da­nie. Za­my­kała oczy i przy­po­mi­nała so­bie każdą chwilę tego zbli­że­nia. Nie­na­wi­dziła sie­bie za każdą chwilę pod­da­nia. Było w niej wię­cej po­gardy wo­bec sa­mej sie­bie niż nie­na­wi­ści wo­bec niego. Był męż­czy­zną naj­gor­szego po­kroju. Od niego nie mo­gła ni­czego ocze­ki­wać. Po­gar­dzała jed­nak wła­sną sła­bo­ścią. Każda chwila roz­ko­szy w jego ra­mio­nach póź­niej za­mie­niała się w go­dziny tor­tur.

Gdy no­cami wsłu­chi­wała się w jego równy, spo­kojny od­dech, jej my­śli bie­gły ku wszyst­kim, któ­rych stra­ciła z po­wodu tego czło­wieka. Z na­sta­niem świtu czuła już tylko nie­smak. Pod­da­jąc mu się w ten spo­sób – od­da­jąc mu się bez reszty raz za ra­zem, zdra­dzała tych, któ­rych ko­chała naj­bar­dziej. Za każ­dym ra­zem prze­śla­do­wały ją te same my­śli.

I wie­działa do­brze, że zda­rzy się to jesz­cze nie raz.

Odziana w czerń stała obok Olego, gdy sta­rego wójta skła­dano do grobu. Nie­wy­soka ko­bieta w oto­cze­niu lu­dzi, któ­rzy co­kol­wiek zna­czyli w tym miej­scu na ziemi. żona no­wego wójta, która jed­nak nie była jedną z nich. Obcy ele­ment tej nie­wiel­kiej, zwar­tej spo­łecz­no­ści. Była za młoda, za piękna, zbyt od­mienna. Od tej chwili nikt nie wa­żył się jed­nak o tym wspo­mi­nać.

Wdowa po sta­rym wój­cie spa­ko­wała już swoje rze­czy. Za­mie­rzała wy­je­chać za­raz po rzu­ce­niu grudki ziemi na trumnę czło­wieka, za któ­rym przy­je­chała aż tu, pra­wie na bie­gun pół­nocny. Spę­dziła sie­dem­na­ście lat na tym pust­ko­wiu, nie­na­wi­dząc szcze­rze każ­dej mi­nuty. Te­raz mo­gła opu­ścić to miej­sce. Gu­ber­na­tor okrę­gowy nie za­trosz­czył się wpraw­dzie o jej byt, ale opła­cił po­dróż na po­łu­dnie. To wy­star­czyło. Zmar­no­wała naj­lep­sze lata swego ży­cia na tym pust­ko­wiu i po­sta­no­wiła, że za żadne skarby dłu­żej tu nie po­zo­sta­nie.

Na­der chęt­nie wy­pro­wa­dziła się, by nowy wójt, ra­zem ze swą uro­czą żoną, mógł jak naj­szyb­ciej za­jąć jej dom. Zo­sta­wiła im na­wet tro­chę swo­ich me­bli, gdy się prze­ko­nała, że ich rze­czy nie star­czy, by wy­peł­nić wiel­kie po­koje. Zro­biła to przede wszyst­kim ze względu na tę drobną ko­bietę. W jej ciem­nych oczach cza­iła się pustka, która spra­wiła, że star­sza pani po­czuła ukłu­cie w sercu. Je­śli parę uży­wa­nych me­bli może roz­świe­tlić tro­chę te oczy, to bę­dzie to do­bry uczy­nek. A przy tym trudno wlec wszystko ze sobą wzdłuż wy­brzeża. Wdowa po wój­cie była ko­bietą prak­tyczną.

Ra­zem z me­blami odzie­dzi­czyła Ra­ija po­zy­cję tam­tej ko­biety. Nie prze­jęła jed­nak sza­cunku, ja­kim tamtą da­rzono. Sama zresztą wcale nie uwa­żała, że ma ja­kie­kol­wiek po­win­no­ści wzglę­dem miesz­kań­ców Alty. Wiele osób pod­cho­dziło, by uści­skać mocną dłoń Olego i jej de­li­katną rękę, ale Ra­ija nie zwra­cała na nich uwagi. Był to tylko nie­koń­czący się łań­cuch na­chal­nych dłoni, a nie lu­dzie, któ­rzy mo­gliby dla niej co­kol­wiek zna­czyć. Wszy­scy orze­kli, że jest dumna i wy­nio­sła.

Za­po­mniała o nich, za­nim zni­kli jej z oczu. Nie są­dziła, by byli w sta­nie w ja­ki­kol­wiek spo­sób osło­dzić jej ży­cie. Nie ro­zu­mieli, że zra­bo­wano jej wol­ność i po­ni­żono bo­le­śnie. Wi­dzieli tylko ośle­pia­jąco piękną twarz, kosz­towne ubra­nie, dumną minę męża i jej nie­obecne spoj­rze­nie.

Ra­ija ze wszyst­kich sił pra­gnęła mieć przy­ja­ciół, nie wie­działa już jed­nak, jak ich zdo­być. Pró­bu­jąc do­dać so­bie otu­chy, za­my­kała się przed in­nymi.

Tak wielu lu­dzi chciało po­roz­ma­wiać z Ole Edvar­dem. Wielu waż­nych męż­czyzn, któ­rzy nie byli jed­nak na tyle ważni, by zlek­ce­wa­żyć sto­sunki z wój­tem. Warto było zjed­nać go so­bie jak naj­szyb­ciej.

Ra­ija spo­strze­gła, że Ole od­dala się w prze­ciw­nym kie­runku niż ona, i wcale się tym nie zmar­twiła. Nie­po­strze­że­nie wy­śli­zgnęła się z tłumu ota­cza­ją­cego grób. Szyb­kie spoj­rze­nie przez ra­mię po­twier­dziło to, co chciała wie­dzieć: Ole nie za­uwa­żył, że żona nie stoi już u jego boku. Zaj­mo­wał się in­nymi. Ra­ija uśmiech­nęła się i zrzu­ciła z głowy idio­tyczny ka­pe­lusz, który ka­zał jej za­ło­żyć. Ka­pe­lusz za­wisł na ta­siemce na jej szyi, ale nie zwró­ciła na to uwagi. Co za głu­pota pa­ra­do­wać w ta­kim na­kry­ciu głowy na skraju bez­kre­snego pła­sko­wyżu! Ole uznał jed­nak, że ka­pe­lusz jest ści­śle zwią­zany z jej nową po­zy­cją. Wi­dział, że żona sta­rego wójta nosi ka­pe­lusz. Po­my­śleć tylko – ona, trzy­dzie­ści lat star­sza niż Ra­ija!

Ra­ija czuła się dziw­nie w chu­stce na gło­wie, a co do­piero w tym śmiesz­nym czar­nym czymś, na­sa­dzo­nym na włosy. Opu­ściła cmen­tarz i skie­ro­wała się w stronę lasu ota­cza­ją­cego osadę. Po raz pierw­szy od trzech mie­sięcy po­czuła się wolna. Po raz pierw­szy od trzech mie­sięcy wy­szła sama na dwór. Na łono na­tury. Wcią­gnęła let­nie po­wie­trze w płuca i nie trosz­czyła się o suk­nię, która mo­gła się ubru­dzić w tym gę­stym le­sie. Nie wie­działa, że śle­dzą ją czy­jeś oczy i że ktoś po­dąża jej śla­dem.

Nie miała po­ję­cia, jak długo szła, gdy na­gle usły­szała za sobą ja­kieś kroki. Osza­ła­mia­jące po­czu­cie wol­no­ści za­śle­piło ją i ogłu­szyło. Do­piero gdy usły­szała trzask ła­ma­nej ga­łązki, uzmy­sło­wiła so­bie, że tego ha­łasu nie mo­gło spo­wo­do­wać zwie­rzę ani ptak. Lata spę­dzone pod go­łym nie­bem, dzie­ciń­stwo prze­żyte wśród lu­dzi zna­ją­cych przy­rodę, która ich ży­wiła i ota­czała spra­wiły, że Ra­ija nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Idzie już, żeby mnie znów za­mknąć w klatce, po­my­ślała i ob­ró­ciła się po­woli, przyj­mu­jąc po­zy­cję obronną, go­towa sta­nąć do walki z czło­wie­kiem, z któ­rym dzie­liła stół i łoże.

Na ścieżce, którą bez­wied­nie wy­brała, stał jed­nak ktoś inny, nie Ole.

Ra­ija chwy­ciła się kur­czowo pnia naj­bliż­szego drzewa i wszystko do­koła niej za­wi­ro­wało, gdy pró­bo­wała zna­leźć opar­cie. Ko­lana się pod nią ugięły. Upa­dłaby z pew­no­ścią, gdyby nie pod­trzy­mały jej silne ra­miona.

Pełna nie­do­wie­rza­nia pa­trzyła w smutne zie­lone oczy. Wi­działa prze­bły­ski błę­kitu mię­dzy list­kami brzozy – przy­po­mi­nały jej skom­pli­ko­wany la­poń­ski wzór. A tuż przed sobą wi­działa zna­jomą twarz Za­ci­śnięte usta drżały. Wie­działa, że te usta bez­sku­tecz­nie pró­bują coś po­wie­dzieć. On za­mknął oczy wy­peł­nione łzami i przy­ci­snął swe wargi do jej ust. Po­ca­łu­nek prze­kre­ślił czas, prze­kre­ślił ostat­nie trzy mie­siące. Ra­ija zro­zu­miała, że Re­ijo Ke­säniemi wciąż ją ko­cha.

Gdy otwo­rzyła oczy, znów zna­la­zła się w Al­cie. Szczęki czło­wieka, który był jej przy­ja­cie­lem, dru­hem, ko­chan­kiem i pod­porą, wciąż drżały. Przy­cią­gnął ją do sie­bie z siłą, którą do­brze ro­zu­miała, bo i ona przy­warła do niego w po­dobny spo­sób.

– By­łeś tu przez cały czas? – za­py­tała w końcu. Wdy­chała jego za­pach, jego cie­pło, wszystko, co tak do­brze pa­mię­tała.

Wszystko, co przy­po­mi­nało jej po­przedni roz­dział ży­cia.

Re­ijo ski­nął głową i po­gła­skał ją po po­liczku. Na po­zór w twa­rzy Ra­iji nie wi­dać było roz­pa­czy. Nie było jej ni­g­dzie, je­śli nie li­czyć spoj­rze­nia. Trzeba było do­brze znać Ra­iję, by do­strzec tę roz­pacz w oczach.

To była nie­zwy­kła ko­bieta. Sil­niej­sza niż więk­szość zna­nych mu męż­czyzn, choć tak drobna i ładna. Jego usta wę­dro­wały po jej po­liczku, a po­tem za­czął mó­wić:

– Po­świę­ci­łaś dla mnie wszystko. Te­raz ja mu­szę spró­bo­wać zro­bić coś dla cie­bie. Przy­naj­mniej raz, na po­waż­nie. Je­ste­śmy go­towi do drogi. Nie mogę sie­dzieć Mat­temu na karku przez resztę ży­cia. Znajdę coś dla nas. Wszy­scy sły­szeli o po­grze­bie wójta. Wszy­scy, któ­rzy trzy­mają z pa­nami, tu się wy­bie­rali. Wszy­scy, któ­rzy pró­bują uda­wać pa­nów, będą za­jęci. Zro­zu­mia­łem, że tylko w tym dniu zdo­łam do cie­bie do­trzeć. Mia­łem za­miar po­dejść do cie­bie, gdy od­cho­dzi­łaś od grobu. Chcia­łem krzy­czeć gło­śno z ra­do­ści, ale się opa­no­wa­łem. I po­sze­dłem za tobą. Chyba nikt mnie nie wi­dział. Nie­wiele osób zwró­ciło na cie­bie uwagę, moja mała. Cała wiecz­ność mi­nie, za­nim się zo­rien­tują, gdzie zni­kłaś, a wtedy bę­dzie już za późno.

Re­ijo uca­ło­wał jej po­wieki, czu­jąc ulgę, choć do­brze wie­dział, że jesz­cze wcale nie są bez­pieczni. Im szyb­ciej stąd odejdą, tym le­piej. Nie ma sensu cze­kać, aż ten łaj­dak, Her­mans­søn, za­uważy, że Ra­ija znik­nęła.

– Co masz na my­śli? – za­py­tała z dzie­cię­cym zdzi­wie­niem. Od­su­nęła się tro­chę od jego skry­tej pod skó­rza­nym ka­fta­nem piersi. Re­ijo wy­czy­tał w jej ciem­nych oczach, że ona na­prawdę nie wie, po co tu przy­szedł.

– Ura­to­wa­łaś mnie przed Her­mans­sønem – wy­ja­śnił spo­koj­nie. – Te­raz ja cię przed nim ura­tuję. Dzieci cze­kają nie­da­leko.

– Same? – za­py­tała ostro. – Nie zo­sta­wi­łeś ich chyba sa­mych, Re­ijo Ke­säniemi?

Re­ijo wes­tchnął. Czyżby nie ro­zu­miała, że w ten spo­sób tracą cenny czas?

– Są z Tarją – wy­ja­śnił, oka­zu­jąc aniel­ską cier­pli­wość, przy­naj­mniej w swoim wła­snym mnie­ma­niu. – Z Tarją i Jo­ha­nem – do­dał z uśmie­chem.

Za­nim Ra­ija zdą­żyła za­dać mu py­ta­nie, rzekł:

– Po­lu­bili się. Stali się cał­kiem in­nymi ludźmi. Cho­ciaż oboje są jesz­cze bar­dzo mło­dzi, wszystko wska­zuje na to, że sprawy się ja­koś ułożą. Tarja zo­staje. Wy­ru­szamy sami.

– A dzieci? – wy­po­wie­działa to słowo pra­wie bez­gło­śnie. Wy­czy­tał je z jej ust. Uj­rzał tę­sk­notę ma­lu­jącą się w każ­dym ry­sie twa­rzy. Jej twarz sta­wała się co­raz bar­dziej naga w jego obec­no­ści. War­kocz za­czął się roz­pla­tać, szyję Ra­iji opa­sy­wała czarna ta­siemka. Do­strzegł to wszystko, choć wła­ści­wie się nie przy­glą­dał.

– Elise są­dzi, że umar­łaś – po­wie­dział zdła­wio­nym gło­sem. – Maja nie chce w to wie­rzyć. Knut jest co­raz bar­dziej po­dobny do Kal­lego… – Głos mu się za­ła­mał. – Żad­nemu z nich nie mó­wi­łem, do­kąd się wy­bie­ram. Nie po­tra­fi­łem. Le­piej bę­dzie, je­śli po pro­stu się po­ja­wisz…

W du­szy Ra­iji roz­po­częła się walka tego, co moż­liwe, z tym, co nie­moż­liwe. Mi­łość i tę­sk­nota prze­ciw trud­nemu do na­zwa­nia obo­wiąz­kowi. Ja­kaś siła prze­ra­sta­jąca wolę po­dyk­to­wała jej de­cy­zję.

Spoj­rze­nie mło­dej ko­biety umknęło gdzieś w bok, na ścieżkę, pełne nie­po­koju, czy nie ściga jej już Ole i jego lu­dzie.

W mil­cze­niu po­krę­ciła głową. Oczy pło­nęły ogniem czar­niej­szym niż kie­dy­kol­wiek za pa­mięci Re­ijo.

– Nie pój­dziesz?

– Nie – wy­po­wie­działy jej usta.

Za­sko­czony męż­czy­zna trzy­mał ją te­raz na wy­cią­gnię­cie ręki. Ra­ija spo­strze­gła, jak bar­dzo schudł. Jak za­pa­dły mu się po­liczki. Jak się po­sta­rzał. Nie był już mło­dzień­cem. Stał się męż­czy­zną. Męż­czy­zną, który wie, co to ból, a ona miała przy­dać mu jesz­cze wię­cej cier­pie­nia.

– Bła­gam cię, byś ze mną po­szła, Ra­iju – na­le­gał, a jego zie­lone oczy roz­go­rzały. – Twoje dzieci cze­kają na cie­bie nie­da­leko. Nie wiem na­wet, ile razy za­snęły nie­uko­jone w pła­czu z po­wodu two­jej nie­obec­no­ści. Pro­szę cię, byś wy­brała wol­ność, a ty mi od­ma­wiasz…

– Je­stem jego żoną – szep­nęła Ra­ija mar­twie­ją­cymi ustami. – Nie ma dla mnie żad­nej wol­no­ści…

– Nie ma, je­śli sama jej nie wy­bie­rzesz, mimo że mo­żesz to zro­bić!

– To nie­moż­liwe!

– Po­cią­gnę cię za sobą na siłę, ko­bieto – za­gro­ził. – Nie wiesz już chyba, co jest dla cie­bie do­bre. Nie po­wiesz chyba, że po­ko­cha­łaś tego… czło­wieka? – Skurcz prze­ra­że­nia prze­biegł mu przez twarz, gdy wresz­cie wy­du­sił z sie­bie te słowa.

Ra­ija po­krę­ciła głową i po­wie­działa:

– Nie­na­wi­dzę go, Re­ijo. Nie będę jed­nak wolna, do­póki je­stem jego żoną. On mnie znaj­dzie na­wet na końcu świata. By­łoby jesz­cze go­rzej, gdy­bym miała was stra­cić po raz drugi…

– Ni­gdy nie by­łaś tchó­rzem – rzu­cił Re­ijo. Wciąż nie mógł uwie­rzyć, że jego przy­ja­ciółka mówi po­waż­nie, że do­brze ją ro­zu­mie.

Ra­ija wie­działa, że wiąże ją nie tylko to, o czym mówi. In­stynkt pod­po­wia­dał jej, by ucie­kła ra­zem z Re­ijo, ale to, co ją przed tym po­wstrzy­my­wało, było znacz­nie sil­niej­sze niż jej wła­sne my­śli, wła­sny ro­zum. Ja­kaś siła gó­ro­wała nad jej wolą. Dla­tego nie miała wy­boru. Było na to za wcze­śnie. Mu­siała zo­stać. Wciąż była tu po­trzebna.

Ra­ija nie mo­gła wy­znać przy­ja­cie­lowi, że to wszystko ma wiele wspól­nego ze skó­rza­nym rze­mie­niem, który opa­sy­wał szyję dzie­cię­cego trupa zna­le­zio­nego na pła­sko­wyżu…

– Co, u dia­bła, on z tobą zro­bił? – za­py­tał Re­ijo z go­ry­czą. Ob­jął ją ra­mio­nami, ale Ra­ija po­czuła, że to, co nad nią pa­nuje, za­czyna ogar­niać i jego. Nie obej­mo­wał jej już tak kur­czowo. Pu­ści ją i po­zwoli się od­su­nąć.

– Znaj­dzie się roz­wią­za­nie – szep­nęła, by go po­cie­szyć. – Wkrótce będę z wami…

– Mo­gła­byś już być z nami…

Ra­ija uca­ło­wała jego za­pad­nięte po­liczki. Uca­ło­wała za­ro­śnięty pod­bró­dek, drżące mię­śnie szyi i po­czuła, że Re­ijo bar­dzo jej pra­gnie. Ale żona wójta nie może się ko­chać z odzia­nym w skóry Fi­nem tuż pod wsią. Po­winna wciąż no­sić swą ma­skę. W dal­szym ciągu po­trze­buje swo­jej po­zy­cji, co do tego nie miała wąt­pli­wo­ści.

– Do­kąd wy­ru­sza­cie?

Ra­ija do­strze­gła, że Re­ijo mocno za­ci­ska zęby. Prze­mknęło jej przez myśl straszne po­dej­rze­nie.

– Nie­ważne, co zro­bisz, Re­ijo, ale nie za­bie­raj mo­ich dzieci do Mik­kala!

Re­ijo nie ro­zu­miał, w jaki spo­sób mo­gła od­gad­nąć jego my­śli, ale po­czął za­prze­czać jej po­dej­rze­niom, jak tylko po­tra­fił.

– Na­wet nie przy­szło mi to do głowy. Dla­czego miał­bym to zro­bić? Po­tra­fię się nimi za­opie­ko­wać. Dla­czego miał­bym je zo­sta­wić ko­muś in­nemu? Czy nie przy­rze­kłem ci? Czemu tak ni­sko mnie ce­nisz?

Ra­ija przy­glą­dała mu się ba­daw­czo: tro­chę mu wie­rzyła, tro­chę nie, aż wresz­cie zde­cy­do­wała się uwie­rzyć. Re­ijo roz­trop­nie prze­mil­czał fakt, iż jego zda­niem Mik­kal rów­nież po­wi­nien po­czu­wać się do od­po­wie­dzial­no­ści. Był wszak oj­cem jed­nego z jej dzieci.

– Wrócę jesz­cze po cie­bie – obie­cał. – A gdy zja­wię się na­stęp­nym ra­zem, nie chcę sły­szeć o żad­nych głup­stwach. Ro­zu­miesz, moja mała? Na­stęp­nym ra­zem za­biorę cię ze sobą, choć­bym miał cię zwią­zać. Może już te­raz po­wi­nie­nem wziąć ar­kan Jo­hana…

Ra­ija uśmiech­nęła się mimo ca­łego bólu. Wy­śli­zgnęła się z moc­nych ra­mion ja­sno­wło­sego, sil­nego Fina.

– Nic im o mnie nie mów – po­pro­siła szep­tem. Od­su­nęła się od niego po­woli. Ni­gdy nie lu­biła roz­stań.

Re­ijo trzy­mał ją tak długo, jak się dało, ale ona po pro­stu wy­mknęła się z jego ob­jęć. Na końcu mu­snęła tylko jego dło­nie. Wię­cej go nie do­tknęła. Od­wró­ciła się, by sta­nąć na ścieżce, którą przed­tem oboje po­dą­żali. Wy­glą­dała tak obco w tej czar­nej sukni z sze­lesz­czącą spód­nicą. Ka­pe­lusz, rę­ka­wiczki – wszystko po­cho­dziło z cał­kiem in­nego świata. Znów się za­nu­rzyła w tym świe­cie, do któ­rego on nie miał do­stępu. Wi­dział jej białą twarz i roz­pla­ta­jący się gruby war­kocz. Zo­ba­czył ten wy­raz twa­rzy, któ­rego nie po­tra­fił zro­zu­mieć…

Po­tem od­wró­ciła się i unió­sł­szy tro­chę spód­nicę, po­bie­gła w stronę swego wię­zie­nia.

Re­ijo przy­po­mniał so­bie roz­mowy z Kal­lem. Pro­wa­dzone dawno, dawno temu, gdy jesz­cze obaj byli bar­dzo mło­dzi. Gdy obaj ko­chali Ra­iję rów­nie na­mięt­nie. Przy­po­mniał so­bie, jak ma­rzyli o skar­bach i bo­gac­twie, któ­rymi spra­wią jej ra­dość.

Coś za­kłuło go w pier­siach. Ob­razy i słowa z prze­szło­ści przedarły się przez ba­rierę mi­nio­nych lat: piękne suk­nie, wspa­niały dom, wszystko, czego Ra­ija mo­głaby za­pra­gnąć.

Te­raz miała to wszystko.

Re­ijo ni­gdy nie są­dził, że ona na­prawdę o tym ma­rzy. Za­wsze uwa­żał, że bar­dziej ob­cho­dzą ją zu­peł­nie inne sprawy. Czyżby się po­my­lił? Czyżby wo­lała suk­nie, dom i bo­gac­two od wszyst­kiego, co miała przed­tem?

Wąt­pli­wo­ści były bo­le­sne i gorz­kie.

Gdy jed­nak Re­ijo od­wró­cił się i ru­szył w stronę tych, któ­rzy na niego cze­kali, był już pe­wien, że w po­stę­po­wa­niu Ra­iji kryje się coś głęb­szego. Ona ni­gdy nie sprze­da­łaby swo­ich dzieci za kilka pięk­nych stro­jów. W tym było coś wię­cej. Wie­dział też, że musi do­trzy­mać słowa, że musi tu wró­cić. Naj­pierw po­wi­nien jed­nak umie­ścić jej dzieci u ko­goś, kto bę­dzie umiał się nimi za­opie­ko­wać. Chwa­lił się, że sam po­trafi to zro­bić, ale nie był już tego pe­wien. Zbyt wiele miał w so­bie nie­po­koju…

Serce Ra­iji biło mocno z prze­ra­że­nia, gdy bie­gła w stronę swego no­wego, wiel­kiego domu, sto­ją­cego w sto­sow­nej od­le­gło­ści od za­bu­do­wań zwy­czaj­nych śmier­tel­ni­ków.

Dom le­żał na wzgó­rzu, oto­czony pięk­nymi drze­wami, tuż koło ogrodu wy­peł­nio­nego kwia­tami, ja­kich Ra­ija ni­gdy w ży­ciu nie wi­działa. Po­przed­nia go­spo­dyni do­stała na­siona tych ro­ślin od przy­ja­ciół z po­łu­dnia, po­nie­waż ogród był jej wielką pa­sją. Po­mimo krót­kiego lata przez ostat­nich sie­dem­na­ście lat ten ogród był jed­nym z naj­pięk­niej­szych tu, na pół­nocy.

Ra­ija za­stała dom po­grą­żony w ci­szy. Ro­zej­rzała się ostroż­nie, ale nic nie wska­zy­wało na to, by Ole wró­cił przed nią. Wiele za­le­żało od tego, czy tak jest na­prawdę.

Ko­bieta po­pchnęła drzwi. Za­mknięte. Ode­tchnęła z ulgą i zdo­była się na­wet na uśmiech. Nie był to uśmiech ra­do­ści, ale ką­ciki ust unio­sły się ku gó­rze.

Po­spiesz­nie zrzu­ciła znie­na­wi­dzony ka­pe­lusz i rę­ka­wiczki. Roz­pu­ściła włosy i oczy­ściła suk­nię z li­ści, które do niej przy­lgnęły. Ole nie po­wi­nien się do­my­ślić, że gdzie­kol­wiek się od­da­lała. Nie po­wi­nien się ni­gdy do­wie­dzieć, że roz­ma­wiała z Re­ijo.

Gdy po ja­kimś cza­sie wójt, pe­łen naj­czar­niej­szych po­dej­rzeń, zbli­żał się już dłu­gimi, zde­cy­do­wa­nymi kro­kami do swego no­wego domu (ze względu na nowe sta­no­wi­sko nie wy­pa­dało mu prze­cież biec) w po­szu­ki­wa­niu żony, zna­lazł Ra­iję w ogro­dzie. Klę­czała mię­dzy krza­kami róż, nie zwa­ża­jąc na nową suk­nię. Z dłu­gimi, roz­pusz­czo­nymi wło­sami i ciem­nymi oczami, które mo­głyby sto­pić ka­mień.

– Taki by­łeś za­jęty – uspra­wie­dli­wiła się to­nem peł­nym sło­dy­czy. – Nie chcia­łam ci prze­szka­dzać. A poza tym wła­ści­wie nie zna­łam tego sta­rego czło­wieka. I ni­kogo in­nego… Wy­glą­dała po­śród zie­leni jak nie­winne dziecko. Ole pod­niósł ją z ziemi, uca­ło­wał dło­nie pach­nące chwa­stami i wy­rzu­cał so­bie, że tak źle ją osą­dził. Ra­ija nie ko­chała go wpraw­dzie, ale była lo­jalna. Nie ucie­kłaby…

– Dziwne z cie­bie dziecko – za­śmiał się i wziął ją na ręce.

Na­wet nie przy­pusz­czasz, ja­kie dziwne, po­my­ślała Ra­ija.

Oparła jed­nak czoło o jego szyję, pewna, że zdo­łała go prze­ko­nać o swej nie­win­no­ści. Mo­głaby być już da­leko, ra­zem z Re­ijo i dziećmi. A jed­nak zo­stała. Wy­brała los jego po­ło­wicy.

Roz­dział 2

Wietrzna wy­spa le­żąca na pół­nocny za­chód od Fin­n­marku. Czer­wiec 1728.

Obu­dził go ja­kiś sen. Gdy otwo­rzył oczy, pa­mię­tał wszystko do­kład­nie, ale gdy tylko prze­cze­sał ja­sne włosy dło­nią, sen pierzchł.

Usiadł i mru­żąc oczy pa­trzył na pro­mie­nie po­ran­nego świa­tła, które są­czyły się przez otwór w ścia­nie. Jego do­mem stała się ka­juta. Za ścianą szu­miało mo­rze. Nic, tylko mo­rze, jak okiem się­gnąć. Na po­łu­dnio­wym wscho­dzie ma­ja­czyło ja­kieś ciemne pa­semko: kon­ty­nent le­żący za in­nymi wy­spami. Wiele razy sta­wał na naj­wyż­szym wzgó­rzu tej wy­spy. Wy­tę­żał wzrok, roz­glą­da­jąc się do­koła, i czuł swe po­kre­wień­stwo z mo­rzem. A jed­nak za czymś tę­sk­nił…

W tym śnie rów­nież czuł coś po­dob­nego. Wie­dział o tym. Drę­czyła go ja­kaś nie­wy­tłu­ma­czalna tę­sk­nota. Wy­da­wało mu się, że śniła mu się ja­kaś twarz. Ja­kaś znana twarz.

Po­gła­skał za­głę­bie­nie w po­duszce tuż obok śladu, który zo­sta­wiła jego wła­sna głowa. Po­duszka była jesz­cze cie­pła. A za­tem ona ode­szła stąd cał­kiem nie­dawno.

Jego usta uło­żyły się w uśmiech, rysy twa­rzy zła­god­niały. W nie­bie­skich oczach po­ja­wił się cie­pły błysk. Dzięki Jenny od wielu nocy nie drę­czyły go kosz­mary. Przy­tu­lała do niego swe ciało, taka miękka i cie­pła. Była jego ko­bietą: tyle mu po­świę­ciła i tak nie­wiele ocze­ki­wała w za­mian. Tylu nocy nie prze­spała ze zmar­twie­nia, że nie chce się z nią oże­nić. A ona tego pra­gnęła. Po­dob­nie jak i jej ro­dzina. Jenny go ko­chała – to nie było ta­jem­nicą dla ni­kogo z człon­ków tej nie­wiel­kiej ry­bac­kiej spo­łecz­no­ści.

Pew­nego wio­sen­nego dnia w ubie­głym roku Jenny zna­la­zła mło­dzieńca, któ­rego mo­rze wy­rzu­ciło na brzeg. Pie­lę­gno­wała go, ura­to­wała mu ży­cie. Za­ko­chała się w nim, za­nim od­zy­skał przy­tom­ność. Nie­wy­soka, krępa Jenny o ciem­nych, po­waż­nych oczach i krę­co­nych, mięk­kich wło­sach. Za­wdzię­czał jej ży­cie.

A te­raz po­wi­nien się z nią oże­nić. Zwłasz­cza po tym, co mu wy­znała szep­tem mi­nio­nej nocy.

Wkrótce za­żąda tego jej ro­dzina. W prze­ciw­nym ra­zie nie bę­dzie mógł zo­stać na wy­spie.

Uśmiech­nął się do na­gich ścian. Czyżby miał stra­cić przy­szłość, on, czło­wiek bez prze­szło­ści?

Zrzu­cił z sie­bie fu­trzane przy­kry­cie i po­sta­wił stopy na zim­nej pod­ło­dze. De­ski trzesz­czały, gdy nago szedł w stronę okienka, by je otwo­rzyć. Wcią­gnął do płuc po­ranne po­wie­trze. Nie­dziela. Święto dla tu­tej­szych lu­dzi. Nie miał po­ję­cia, w jaki spo­sób chrze­ści­jań­stwo do­tarło na tę wy­spę, ale wiara wy­spia­rzy była nie­wzru­szona i głę­boko za­ko­rze­niona. Może wiara po­ja­wiła się tu tak, jak i on, pro­sto z mo­rza… Karl oparł głowę o kra­wędź okienka.

Na po­czątku cała sprawa nie wy­glą­dała tak źle. W spo­sób cał­kiem na­tu­ralny przy­po­mniał so­bie swoje imię. Miał na imię Karl, bli­scy na­zy­wali go Kalle. Był pe­wien, że to jego wła­sne imię. A że przy­po­mniał je so­bie tak szybko, miał na­dzieję, że z cza­sem i cała reszta sta­nie się dla niego ja­sna. Po pro­stu na­gle od­naj­dzie się w jego gło­wie.

Jenny sta­rała się za­spo­koić wszyst­kie jego po­trzeby. Była mu rada, a przy tym tak dzie­cin­nie i uf­nie za­ko­chana, że nie pra­gnął ni­czego wię­cej. By­łoby cu­dow­nie tak żyć. On był prze­cież młody, a Jenny wspa­niała…

Tak się rze­czy miały, za­nim ogar­nęła go tę­sk­nota. Za­nim za­czął wę­dro­wać bez celu po wy­spie i wpa­try­wać się uważ­nie w ho­ry­zont, szu­ka­jąc nie wia­domo czego. Wy­pa­tru­jąc cze­goś, czego nie mógł doj­rzeć.

Tak było do­póty, do­póki nie za­czął czuć, że po­grąża się w ciem­no­ściach. Uświa­do­mił so­bie, że coś bar­dzo waż­nego znik­nęło z jego ży­cia.

Zda­rzało mu się spę­dzać całe noce na roz­my­śla­niu i roz­pa­mię­ty­wa­niu, nie udało mu się jed­nak osią­gnąć nic poza bez­sen­no­ścią i po­ran­nym bó­lem głowy.

Póź­niej głowa za­czy­nała mu pę­kać, gdy tylko pró­bo­wał po­ukła­dać strzępy wspo­mnień w ja­kąś prze­szłość. Czy może ra­czej od­na­leźć ja­kie­kol­wiek frag­menty ukła­danki, którą miało być jego ży­cie. Nie pa­mię­tał nic poza swoim imie­niem. Z nie­zna­nych przy­czyn był jed­nak pe­wien, że w jego ży­ciu ist­niała ja­kaś ko­bieta. Nie dziew­czyna taka jak Jenny. Ale ko­bieta…

Miesz­kańcy wy­spy śmiali się z niego.

„Za młody je­steś, by cię już ktoś zdo­łał uwią­zać. Nie ma co za­wra­cać so­bie tym głowy – prze­ko­ny­wali. – Zo­stań z nami, chłop­cze. Nie mu­simy wie­dzieć nic wię­cej: na­zy­wasz się Karl i nie bo­isz się pracy. Zo­stań tu ra­zem z Jenny. Nie myśl już o tym, czego nie pa­mię­tasz…”

Ła­two im było mó­wić. Nie stra­cili wszyst­kich wspo­mnień, wszyst­kich my­śli, nie stra­cili dzie­ciń­stwa, uśmie­chów i łez wy­la­nych w wieku mło­dzień­czym i w wieku mę­skim. Wo­kół sie­bie mieli zresztą lu­dzi, któ­rzy przy­po­mnie­liby im wszystko, co trzeba. On zaś nie pa­mię­tał ani jed­nej zna­jo­mej twa­rzy, ani jed­nej twa­rzy z ży­cia, które wiódł do chwili, gdy mo­rze wy­rzu­ciło go, bar­dziej mar­twego niż ży­wego, na brzeg.

Gdy za­czy­nał my­śleć, na­cho­dziły go kosz­mary. To­nął. Czuł, że coś go roz­dziera na strzępy. Wi­dział ja­kieś po­staci, ni­gdy jed­nak ich twa­rzy…

Bu­dził się zlany po­tem. Krzy­czał… A Jenny była za­wsze przy nim i po­cie­szała go. Ocie­rała mu pot. Obej­mo­wała go krą­głymi udami i cie­płymi ra­mio­nami, od­da­wała mu spo­kój i cie­pło wła­snego ciała. Szep­tała ko­jące słowa. Na jego nie­po­kój, nie­pew­ność i roz­pacz od­po­wia­dała nie­wy­czer­paną mi­ło­ścią.

Po­tem za­czął się za­sta­na­wiać, czy te kosz­mary nie ukła­dają się w ja­kąś hi­sto­rię. Może mo­głyby być mniej prze­ra­ża­jące? Może dzięki nim mógłby się do­wie­dzieć tego, czego nie pa­mię­tał?

Gdy kładł się do łóżka wie­czo­rami, lę­kał się ich, a za­ra­zem pra­gnął, by znów po­wró­ciły.

Tej nocy Jenny zni­kła. Ofi­cjal­nie nie sy­piali ze sobą, ale dziew­czyna wśli­zgnęła się do jego łóżka już po­przed­niej zimy, a on jej nie ode­pchnął. Miał zresztą tylko ją. Bez niej ota­czały go cie­nie bez twa­rzy…

Tej nocy po­ja­wiła się jed­nak ja­kaś twarz. Był tego pe­wien, choć nie zdą­żył za­pa­mię­tać jej ry­sów mimo wszel­kich sta­rań. Czuł już, że że­la­zna ob­ręcz za­ci­ska się wo­kół jego głowy, że pot za­lewa mu oczy, choć na dwo­rze nie było szcze­gól­nie go­rąco. Czuł, że za kimś tę­skni, a tym kimś nie była Jenny. Ona nie po­tra­fiła uga­sić tego sza­le­ją­cego w nim pło­mie­nia. W jego sercu były drzwi, przez które Jenny nie mo­gła się prze­do­stać. Jenny była bar­dzo ważna, ale przed nią był ktoś inny. Ktoś, kto zna­czył dla niego wszystko. Karl nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. Z ca­łej siły pró­bo­wał roz­po­znać ko­biecą twarz.

Wy­spa wciąż jesz­cze spała. Było bar­dzo wcze­śnie. Nie skoń­czyła się jesz­cze noc.

Karl wie­dział, że tu ni­gdy nie znaj­dzie od­po­wie­dzi na swe py­ta­nia.

Od dawna to wie­dział. Od dawna za­sta­na­wiał się, co po­wi­nien uczy­nić. Od dawna znał od­po­wiedź. Bra­ko­wało mu tylko od­wagi, by ją wcie­lić w ży­cie.

Tej zaś nocy Jenny, drżąc z prze­ra­że­nia i ra­do­ści za­ra­zem, wy­znała mu, że spo­dziewa się dziecka. Jego dziecka. On zaś po­wie­dział jej, że się cie­szy tak samo jak ona. że się po­biorą. że on zbu­duje dla nich trojga dom…

W głębi du­szy był jed­nak bez­gra­nicz­nie prze­ra­żony.

Wcale nie był pe­wien, czy ją ko­cha.

Te­raz, gdy ośle­piło go po­ranne świa­tło, uzmy­sło­wił so­bie, że cała sy­tu­acja wy­dała mu się dziw­nie zna­joma. Słowa Jenny wcale go nie za­sko­czyły. Wie­dział, co po­wi­nien od­po­wie­dzieć. Wie­dział, w jaki spo­sób ją uspo­koić. Słowa same ci­snęły się na usta. Jakby kie­dyś już to prze­żył…

W tym ży­ciu, któ­rego nie mógł so­bie przy­po­mnieć. W ży­ciu, które kryło się gdzieś za ho­ry­zon­tem.

Za­mknął okienko. Nie było sensu wra­cać do łóżka. I tak by nie za­snął. Na próżno sie­działby tu, wpa­tru­jąc się w drew­nianą ścianę i pró­bu­jąc prze­drzeć się do prze­szło­ści przez la­bi­rynt, który krył się w jego gło­wie. Tra­fiał na zbyt wiele śle­pych za­uł­ków. Nie zdo­łałby po­su­nąć się na­przód. Nie tu­taj.

My­ślał o tym już od dawna i tym ra­zem szybko pod­jął de­cy­zję. Wło­żył po­spiesz­nie pro­ste ubra­nie, które mu po­da­ro­wali. Wszystko, co po­sia­dał, na­le­żało do wy­spia­rzy. Odzie­nie, które miał na so­bie, gdy go zna­leźli, było po­darte i znisz­czone. Matka Jenny spa­liła wszystko.

Karl nie obej­rzał się za sie­bie, gdy już za­mknął drzwi i z bu­tami w ręku ru­szył na bo­saka wzdłuż po­mo­stu. Usiadł na kra­wę­dzi, by za­ło­żyć buty. Jego spoj­rze­nie śli­zgało się po mo­rzu. Tak do­brze już po­znał te wody. Po­tra­fił prze­wi­dzieć po­godę, spo­glą­da­jąc na niebo. Za­sta­na­wiał się, czy po­tra­fił to i przed­tem, tam gdzie był jego dom…

Wsiadł do naj­star­szej ło­dzi, jaką udało mu się zna­leźć. Nie wziął ze sobą nic. Po­my­ślą so­bie, że wy­brał się na po­ranną prze­jażdżkę ło­dzią, może na ryby. My­ślami był już da­leko. Od­pły­nął już od wy­spy, na któ­rej było mu tak do­brze przez cały rok.

Jenny bę­dzie wie­rzyła w jego po­wrót. Bę­dzie żyła na­dzieją. A owoc ich wspól­nego ży­cia sta­nie się wi­doczny. Jego na­zwą tchó­rzem. Po­wie­dzą, że uciekł przed od­po­wie­dzial­no­ścią. Może tak rze­czy­wi­ście jest…

Karl za­mie­rzał po­pro­sić ko­goś o za­opie­ko­wa­nie się ło­dzią aż do chwili, gdy któ­ryś z miesz­kań­ców wy­spy ru­szy na kon­ty­nent jego śla­dem. Nie za­mie­rzał ich okra­dać. Nie mógł im jed­nak za­pła­cić.

Nie po­tra­fił oswoić się z my­ślą, że jego prze­szłość jest cał­ko­wi­cie po­grą­żona w ciem­no­ściach. Nie po­tra­fił za­sy­piać w ra­mio­nach Jenny, tę­sk­niąc cały czas za kimś in­nym. Gdzieś miał swoją ko­bietę. Musi ją od­na­leźć. Musi od­na­leźć sa­mego sie­bie…

Czło­wiek, któ­rego wy­rzu­ciło mo­rze, wy­pły­nął znów na te same fale. W po­szu­ki­wa­niu sa­mego sie­bie.

Bez ja­kie­go­kol­wiek ba­gażu sta­nął na kon­ty­nen­cie. Przy­wią­zał łódź i ru­szył pie­szo w głąb lądu. Ku swemu zmar­twie­niu nie spo­tkał ni­kogo, kogo mógłby po­pro­sić o opiekę nad ło­dzią, nie tra­cił jed­nak czasu na po­szu­ki­wa­nia.

Wy­spia­rze na­zwą to ucieczką i po­ra­dzą Jenny, by nie pła­kała. Po­wie­dzą, że on nie jest wart jej łez.

Gdzieś w głębi du­szy ma­rzyło mu się chyba, że wszystko sta­nie się ja­sne, gdy po­czuje pod sto­pami kon­ty­nent, który przez cały rok ma­ja­czył w od­dali jak ciemny pa­sek i przy­cią­gał jego wzrok. Karl ni­gdy tu nie był. W każ­dym ra­zie nic so­bie nie przy­po­mi­nał. Nie zda­rzył się cud. Oczy­wi­ście, że nic so­bie nie przy­po­mniał.

Nie miał po­ję­cia, do­kąd skie­ro­wać swoje kroki. Na wy­spie wszystko wy­da­wało się pro­ste, tam świat był taki mały. Te­raz świat stał się nie­skoń­czony. A czło­wiek bez prze­szło­ści może tylko wę­dro­wać i li­czyć na szczę­ście. Każdy kie­ru­nek jest rów­nie do­bry.

Słońce su­nęło na po­łu­dnie. Spoj­rzał w jego stronę przy­mru­żo­nymi oczami.

Czemu nie, po­my­ślał, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Każde roz­wią­za­nie jest rów­nie do­bre.

Może za­cząć dzień, wę­dru­jąc ku słońcu. Po­tem wy­bie­rze so­bie ja­ki­kol­wiek punkt na nie­bie jako cel. Nie miał prze­cież żad­nych ko­rzeni. W każ­dym ra­zie nic na ten te­mat nie wie­dział. Był to ro­dzaj wol­no­ści. Mógł wę­dro­wać z wia­trem. Karl po­wlókł się z rę­kami w pu­stych kie­sze­niach. Nie był pe­wien, czy cie­szy go ten ro­dzaj wol­no­ści. Gdy dzień za­mie­nił się już w ja­sno­czer­wony wie­czór, a pięty Karla stały się rów­nie czer­wone jak słońce, które pró­bo­wało za­to­nąć w mo­rzu, po­ża­ło­wał, że wy­ru­szył z pu­stymi rę­kami. Trwał przy swo­jej de­cy­zji, uwa­żał jed­nak, że za bar­dzo się po­spie­szył.

Ła­two za­chły­snąć się od­wagą, gdy czło­wiek ma jesz­cze pe­łen żo­łą­dek po wczo­raj­szej ko­la­cji.

Sprawy przy­bie­rają jed­nak gor­szy ob­rót, gdy mię­śnie drżą z wy­czer­pa­nia, a kiszki grają mar­sza.

Od­po­czy­wał i nie mógł się opę­dzić od my­śli o wy­spie. Na pewno za­częli go szu­kać. Może Jenny zro­zu­miała już, że ją za­wiódł. że od­szedł. że ją zo­sta­wił. Po pew­nym cza­sie wszy­scy zro­zu­mieją, że nie był ta­kim czło­wie­kiem, za ja­kiego go brali.

Może za­czną ża­ło­wać, że go ura­to­wali, że tak tro­skli­wie się nim za­jęli.

Świa­do­mość, że po­peł­nił zdradę, za­częła mu do­skwie­rać. Lu­bił ich prze­cież. Gdy te­raz o nich my­ślał, wciąż czuł do nich sym­pa­tię. Przy­kro uświa­do­mić so­bie, że ktoś, kogo ce­nisz, może cię nie­na­wi­dzić.

Jenny…

Cie­pła, mała Jenny o naj­nie­win­niej­szych na świe­cie ciem­nych oczach… Karl wo­lał się nie za­sta­na­wiać, co Jenny są­dzi o nim w tej chwili. Wo­lał nie my­śleć o jej łzach. Wo­lał nie my­śleć o ży­ciu, które w so­bie nosi i o które bę­dzie mu­siała za­trosz­czyć się sama. O ży­ciu, za które on także był od­po­wie­dzialny. Wo­lał nie my­śleć. Wo­lał nie… Z nie­wzru­szoną pew­no­ścią, że kie­dyś znaj­dzie ja­kieś świa­tło, wę­dro­wał więc na oślep i czuł, że gdzieś coś na niego czeka. Coś, co do niego na­leży. Na skraju ciem­no­ści, które za­lały jego du­szę, ma­ja­czył ja­kiś pło­my­czek.

Wie­dział, że w jego ży­ciu było coś wię­cej poza Jenny. Wie­dział, że jest czymś wię­cej niż tylko bied­nym cia­łem, które mo­rze wy­rzu­ciło na ka­mie­ni­sty brzeg.

Nie ma wąt­pli­wo­ści co do tego, że za­wiódł Jenny, po­my­ślał z go­ry­czą. Mu­siał jed­nak wy­brać, czy woli zdra­dzić ją, czy swą du­szę.

Szedł na­przód, choć pięty go pie­kły i bo­lały mię­śnie. Na po­łu­dnie, cały czas na po­łu­dnie. Jakby ja­kiś kom­pas w mó­zgu pod­po­wia­dał mu, że wła­śnie tam musi szu­kać od­po­wie­dzi na wszyst­kie swoje py­ta­nia.

Wi­dział, jak zmie­nia się przy­roda wo­kół niego, nie za­sta­na­wiał się jed­nak nad tym szcze­gól­nie.

Pej­zaż był wciąż bez­kre­sny, ale nie miał rów­nie zło­tej barwy jak ten, który pa­mię­tał z wy­spy.

Po­wie­trze było wciąż świeże, stra­ciło jed­nak swą rzeź­wość i ni­kły po­smak soli.

Trawa nie to­czyła już za­cię­tej walki o prze­trwa­nie z wia­trem i nie­przy­ja­znym grun­tem. War­stewka gleby była tu tro­chę grub­sza. Nie za bar­dzo, ale wy­star­cza­jąco, by wię­cej ga­tun­ków ro­ślin mo­gło w niej prze­trwać. Wiatr nie wiał tu tak bez­li­to­śnie jak nad sa­mym oce­anem.

Na wy­spach nie było na­wet jed­nego drzewa, na któ­rym można by za­trzy­mać spoj­rze­nie. Tu zaś ro­sły gdzie­nie­gdzie ja­kieś kar­ło­wate wierzby, wy­ko­śla­wione przez wia­try, ale za­ra­zem pełne opty­mi­zmu. Swą zie­le­nią i ży­wot­no­ścią oznaj­miały ca­łemu światu, że tu na­tura ma już ja­kiś punkt opar­cia.

Lu­dzi nie było wi­dać. Trzy­mali się wy­brzeża. O tym Karl wie­dział. Wie­dział też, że w głębi lądu można spo­tkać La­poń­czy­ków i Fi­nów.

Ni­gdy nie za­sta­na­wiał się nad tym, skąd to wszystko wie. Na wy­spie żył prze­cież w izo­la­cji i nie do­cie­rały do niego żadne wie­ści ze świata. Nie uświa­da­miał so­bie na­wet, że tę wie­dzę mu­siał po­siąść w swym po­przed­nim ży­ciu.

Sta­wiał upar­cie krok za kro­kiem i szedł da­lej. Parł na­przód.

Tu i ów­dzie na­tra­fiał na kar­ło­wate krzewy, które je­sie­nią dźwi­ga­łyby zdatne do je­dze­nia ja­gody.

Ale był do­piero czer­wiec i Karl wę­dro­wał da­lej rów­nie głodny jak przed go­dziną. Utrzy­my­wał się na no­gach tylko za sprawą woli. Był sam, cał­ko­wi­cie za­gu­biony w świe­cie. Nie miał nic wła­snego. Je­dy­nie pra­gnie­nie od­kry­cia prze­szło­ści po­wstrzy­my­wało go przed od­wro­tem.

Naj­pierw zo­ba­czył tylko lek­kie wznie­sie­nie. Bru­nat­no­zie­lone wznie­sie­nie po le­wej stro­nie jego szlaku. Gdy pod­szedł nieco bli­żej, obu­dziły się w nim echa ja­kichś wspo­mnień. Wspo­mnień nie po­tra­fił uchwy­cić, ale ta chwila wy­star­czyła, by go pod­nieść na du­chu. Jesz­cze moc­niej uwie­rzył, że po­stą­pił słusz­nie, opusz­cza­jąc wy­spę.

Jego prze­szłość nie była mar­twa. Da się ją od­na­leźć. Po­trzeba mu jed­nak wska­zó­wek, by tra­fić na wła­ściwy trop. Ta­kie wska­zówki ni­gdy nie po­ja­wi­łyby się na od­cię­tej od świata wy­spie.

Wznie­sie­nie nie było okrą­głe, jak mu się po­cząt­kowo zda­wało. Miało kan­cia­ste kształty dzieła rąk ludz­kich i da­leko mu było do do­sko­na­ło­ści two­rów na­tury. Nic nie ucie­szy­łoby Kal­lego bar­dziej niż ten wi­dok. ża­den wschód słońca nie mógł się rów­nać z wi­do­kiem tej ma­łej, dar­nio­wej chaty sto­ją­cej w sa­mym środku nie­uro­dzaj­nego pust­ko­wia.

Wy­da­wało mu się, że jest krań­cowo wy­czer­pany. My­lił się jed­nak. Gdy uświa­do­mił so­bie, co ma przed oczami, rzu­cił się bie­giem w stronę chaty. W stronę tego sa­mot­nego domku, sto­ją­cego na pust­ko­wiu. W stronę za­miesz­ka­nej dar­nio­wej cha­tynki.

Od­gadł to na pod­sta­wie wielu zna­ków, zwłasz­cza smużki dymu uno­szą­cej się z otworu w da­chu tej ko­śla­wej bu­dowli z torfu i ga­łęzi.

Ktoś naj­wy­raź­niej go ob­ser­wo­wał. Nie­wiele bra­ko­wało, a prze­wró­ciłby się przed dom­kiem, ale w chwili, gdy do niego do­tarł, uchy­liła się za­słona w wej­ściu. Kalle nie wie­rzył wła­snym oczom. Uj­rzał ko­bietę. Ko­bieta. Tu. Na tym pust­ko­wiu.

– Zdaje się, że je­steś w wiel­kiej po­trze­bie – za­gad­nęła go cy­nicz­nie. Mó­wiła ja­koś dziw­nie, zda­niem Karla. Bar­dzo miękko. Jakby miała coś w ustach. – Nie wie­dzia­łam, że wie­ści roz­cho­dzą się tak szybko – cią­gnęła pło­wo­włosa ko­bieta. – Cho­ciaż prze­cież wiem, że każda no­wina roz­nosi się bły­ska­wicz­nie… – Wzru­szyła ra­mio­nami i od­su­nęła się na bok. – Skoro już tu je­steś, mo­żesz wejść. Je­śli za­da­łeś so­bie tyle trudu…

Karl nie poj­mo­wał, o czym ona mówi, ro­zu­miał jed­nak błysk w jej oczach.

– Zdaje się, że po­peł­niasz błąd – po­wie­dział, za­sta­na­wia­jąc się, czy ta ko­bieta mieszka tu cał­kiem sama. Jej spo­sób mó­wie­nia na to wła­śnie wska­zy­wał. Wy­da­wało mu się, że wie, kim jest ta ko­bieta, i to tylko po­twier­dzało jego przy­pusz­cze­nie. – Je­stem w dro­dze – wy­ja­śnił, czu­jąc, że nogi się pod nim ugi­nają. Jed­no­cze­śnie za­uwa­żył pełne ener­gii i żądne krwi owady. Ko­mary i muszki ką­pały się w jego krwi.

– Tak jak my wszy­scy – od­rze­kła i wska­zała mu drogę w głąb po­miesz­cze­nia. Karl po­wlókł się za nią, ona zaś od­cięła drogę do wnę­trza owa­dom, za co był jej ogrom­nie wdzięczny.

Osu­nął się na pod­łogę i za­uwa­żył, że po­kry­wają ją skóry. Blask do­cho­dzący z pa­le­ni­ska był bar­dzo słaby, gdy jed­nak wzrok Karla oswoił się z pół­mro­kiem, męż­czy­zna po­czuł się dziw­nie swoj­sko po­mię­dzy tymi ścia­nami.

Wów­czas ją doj­rzał. Ja­sne włosy miały ru­dawy od­cień. Dzięki temu jej wy­gląd na­bie­rał nie­zwy­kłych cech. Te­raz uświa­do­mił so­bie coś, czego przed­tem nie za­uwa­żył: ko­bieta nie była taka młoda, jaka mu się wy­dała. Gdy stała na progu chaty, wy­glą­dała na dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nią dziew­czynę. Te­raz wy­da­wało mu się, że prze­kro­czyła trzy­dziestkę. Była dość uro­dziwa. Coś mu mó­wiło, że nie­le­d­wie parę lat temu była praw­dziwą pięk­no­ścią. Na­le­żała do grona ko­biet, które za młodu wy­glą­dają jak bo­gi­nie, ale tracą urodę bły­ska­wicz­nie z bie­giem lat.

Karl nie miał po­ję­cia, skąd wie to wszystko na te­mat ko­biet.

Go­spo­dyni miała ja­sne oczy. Chyba nie­bie­skie, tak jak i on. Albo może zie­lon­kawe. Fi­no­wie mieli za­zwy­czaj ja­sne włosy i szare oczy, ale ona nie po­cho­dziła z tam­tych stron. Po­jął to bez chwili za­sta­no­wie­nia.

– Je­stem Karl – po­wie­dział, pró­bu­jąc po­chwy­cić jej spoj­rze­nie. Nie było to trudne. Na­le­żała do ko­biet, które pa­trzą męż­czy­znom pro­sto w oczy. Które bez trudu od­ga­dują bez­wstydne ma­rze­nia i dają do zro­zu­mie­nia, że te ma­rze­nia mogą stać się rze­czy­wi­sto­ścią.

Karl wie­dział, że ma przed sobą taką wła­śnie ko­bietę. Wi­dy­wał je już przed­tem. Nie miał jed­nak po­ję­cia, gdzie.

– Ca­tha­rina – przed­sta­wiła się w cza­ru­jący, za­bawny spo­sób. – Lu­dzie mó­wią na mnie Trina… – W jej śmie­chu po­ja­wiła się twarda nutka: – Swego czasu mó­wili Ca­thy, ale to było całe wieki temu. A prze­szłość jest już w gro­bie.

– Nie mów tak – za­pro­te­sto­wał Karl, który szu­kał wła­snej prze­szło­ści i nie chciał słu­chać po­dob­nych słów. – Ma­sze­ruję od sa­mego rana – do­dał, nie wie­dząc, czy go­spo­dyni mu uwie­rzy. Nie wie­dział też, czy opo­wie jej swoją hi­sto­rię.

– Wy­ru­szy­łem z wy­spy. Do­pły­ną­łem do lądu i po­sze­dłem da­lej na pie­chotę. Po­wi­nie­nem był wziąć coś ze sobą, ale nie po­my­śla­łem o tym. Mu­sia­łem czym prę­dzej wy­ru­szyć…

– To się na­zywa ucieczka – stwier­dziła Ca­tha­rina, sa­do­wiąc się wy­god­niej. – Cho­dziło o dziew­czynę. Zo­sta­wi­łeś ją w ciąży?

Zdra­dza­jący po­czu­cie winy wy­raz twa­rzy Karla roz­ba­wił go­spo­dy­nię. Za­śmiała się twar­dym śmie­chem, w któ­rym ob­ja­wiała się jej ol­brzy­mia wie­dza o męż­czy­znach. Tego, co tak do­brze znała, nie można było na­zwać he­ro­iczną stroną mę­skiej na­tury. Karl za­wsty­dził się, ale też nie chciał, by my­ślała o nim źle. Sta­rała się wpraw­dzie za­cho­wy­wać wul­gar­nie, ale było w niej coś, co ją zdra­dzało. Nie­za­leż­nie od tego, kim jest te­raz, daw­nymi czasy mu­siała być kimś wię­cej. Nie uro­dziła się w tego ro­dzaju cha­tynce. Było w niej coś po­nad to, co miał przed oczami. Coś, co pró­bo­wała za wszelką cenę ukryć.

Opo­wie­dział jej hi­sto­rię swego ży­cia.

Słu­chała go, po­wstrzy­mu­jąc się od ko­men­ta­rza… Wzbu­dziła tym jego sym­pa­tię. Miała nie­prze­nik­nioną twarz, choć Karl wo­lałby, żeby zdra­dziła w ja­kiś spo­sób, co o tym wszyst­kim są­dzi.

Inne ko­biety wzdy­cha­łyby za­pewne. Po­do­bała mu się jej od­mien­ność.

– Smutna hi­sto­ria – po­wie­działa, gdy gość umilkł. – Choć wielu lu­dzi mo­głoby ci jej po­zaz­dro­ścić.

Karl nie ro­zu­miał, co chciała przez to wy­ra­zić. Twarz jej była tak po­ważna, że wie­dział do­brze, iż nie żar­tuje. Nie ro­zu­miał jed­nak, o co jej cho­dzi. Aż do chwili, w któ­rej wy­ja­wiła mu:

– Wielu lu­dzi za­zdro­ści­łoby ci moż­li­wo­ści roz­po­czę­cia wszyst­kiego od nowa. Bez nie­przy­jem­nych wspo­mnień. Ta­kich, które nas drę­czą. Bez du­chów z prze­szło­ści, z któ­rymi my mu­simy wal­czyć. Gdy­byś chciał, mógł­byś na­pi­sać od po­czątku hi­sto­rię swego ży­cia. My nie mamy ta­kiej szansy. Ni­gdy nie mo­żemy za­cząć od nowa. Za­wsze znajdą się ja­kieś wspo­mnie­nia. Cho­ler­nie do­kucz­liwe wspo­mnie­nia, je­śli chcesz znać moje zda­nie, Karl.

Wy­po­wie­działa jego imię w tak dziwny spo­sób, że nie­wiele bra­ko­wało, by wy­buch­nął śmie­chem. Uśmiech­nął się, a ona po­my­ślała przez chwilę, że to z po­wodu jej słów. Spoj­rze­niem za­chę­cała go, by się wy­tłu­ma­czył, ale Karl mil­czał. Nie mógł prze­cież po­wie­dzieć, że śmieje się dla­tego, że jego wła­sne imię dźwię­czy w jej ustach tak obco.

– To za­brzmiało jak po­czą­tek two­jej hi­sto­rii – rzu­cił od­waż­nie, ma­jąc na­dzieję, że od­wróci jej uwagę.

– Nie po­czuł­byś się le­piej, gdy­byś do­stał coś do je­dze­nia?

Chciał już jej wy­tknąć, że to ty­powa od­po­wiedź ko­biety, która za­wsze mar­twi się o je­dze­nie. Po­wstrzy­mał się tylko dla­tego, że rze­czy­wi­ście po­czułby się le­piej, gdyby coś zjadł. Po po­krze­pia­ją­cej zu­pie, którą, zda­niem Karla, Ca­tha­rina ugo­to­wała z ni­czego, uznał, że mógłby iść znów przez cały dzień.

– Naja­dłem się – stwier­dził. – No więc mo­żesz mi opo­wie­dzieć swoją hi­sto­rię. Ja ob­na­ży­łem przed tobą moją du­szę.

– Nie pro­si­łam cię o to. Opo­wie­dzia­łeś to z wła­snej woli. Do­bro­wol­nie. Słowa ci­snęły ci się na usta, mój drogi. Mogę cię tak na­zy­wać? – Jej oczy po­ciem­niały, a pod gę­stymi rzę­sami po­ja­wił się znów ten sam nie­po­kój. Może dałby się uwieść tym oczom, ale po­czuł, że za bar­dzo ją lubi. A poza tym jest prze­cież Jenny…

– Nie zajdę w ciążę – do­dała sar­ka­stycz­nie.

– Wcale się tego nie boję – uśmiech­nął się. – Zro­bi­łem już chyba co nieco w celu po­więk­sze­nia za­lud­nie­nia wysp i wy­brzeży fior­dów…

– Dla­czego tak mó­wisz? Dla­czego wspo­mnia­łeś o wy­brzeżu fior­dów?

Karl po­my­ślał chwilę i uświa­do­mił so­bie, że rze­czy­wi­ście to po­wie­dział. Nie po­tra­fił jed­nak wy­ja­śnić, dla­czego. Prze­stra­szył się tro­chę, ale jed­no­cze­śnie po­czuł przy­pływ na­dziei.

– Ja­kieś wspo­mnie­nie? – za­py­tała. Uzmy­sło­wił so­bie, że to in­te­li­gentna ko­bieta, i po­czuł jesz­cze więk­szą sym­pa­tię dla niej.

– Nie py­taj mnie o nic wię­cej – po­pro­sił. Bo­le­sne do­świad­cze­nia na­uczyły go już, że przy­szpi­la­nie nie­ja­snego prze­śla­du­ją­cego go wspo­mnie­nia na nic się nie zda. Do­pro­wa­dzi go tylko do bólu głowy i obu­dzi wąt­pli­wo­ści zwią­zane z ty­sią­cem wi­ru­ją­cych py­tań. Nowa zna­joma nie do­py­ty­wała się. Wy­da­wało się, że go ro­zu­mie.

– Opo­wiem ci swoją hi­sto­rię – po­sta­no­wiła. – Nie jest tak dziwna jak twoja, ale in­te­re­su­jąca. – Ca­tha­rina wzięła głę­boki od­dech i za­częła: – Ca­thy uro­dziła się w świe­cie, w któ­rym było wszystko, czego du­sza za­pra­gnie, a mo­żesz mi wie­rzyć, że jej du­sza pra­gnęła nie­mało. Było tam wszystko, co naj­lep­sze. Nikt jej ni­czego nie od­ma­wiał.

Wszystko jej się na­le­żało. Tak przy­naj­mniej są­dziła. Nie znała żad­nego in­nego świata. Nikt jej ni­gdy nie opo­wie­dział o in­nym. Nie była księż­niczką, ale rów­nie do­brze mo­głaby nią być. Wio­dła iście ksią­żęce ży­cie. Mo­gła mieć każ­dego ze swych licz­nych wiel­bi­cieli. I wy­brała so­bie na męża tego, który naj­mniej się do tego nada­wał. Ona zresztą rów­nież nie była do­sko­nałą żoną. Osiem­na­sto­latka może być doj­rzałą ko­bietą albo roz­piesz­czo­nym dziec­kiem. Trwało to trzy lata. Wtedy od­kryła je­den z jego ma­łych ro­man­sów, a przyj­rzaw­szy się uważ­niej, stwier­dziła, że jest ich znacz­nie wię­cej. Dumna i chro­niona przed świa­tem dziew­czyna my­ślała od­tąd tylko o ze­mście. I po­sta­no­wiła po­słu­żyć się jego wła­sną bro­nią. Za­cho­wać się do­kład­nie tak samo. Ro­man­so­wać na prawo i lewo. Była przy tym rów­nie mało dys­kretna, jak i on. On się o wszyst­kim do­wie­dział. Zresztą o to wła­śnie cho­dziło. Miał się do­wie­dzieć. Na tym po­le­gała jej ze­msta. Inni też się do­wie­dzieli. Całe mia­sto wie­działo. O wszyst­kim. To rów­nież za­pla­no­wała. Nie po­my­ślała tylko o tym, że in­nym pra­wom pod­le­gają męż­czyźni, in­nym zaś ko­biety. Cał­kiem in­nym pra­wom. Męż­czyźni mogą ro­man­so­wać. Mieli swoje ko­chanki. Wszy­scy je mieli. Wszy­scy to ak­cep­to­wali. Ale to nie do­ty­czyło ko­biet. Sta­łam się… Ca­thy stała się hańbą dla ca­łego mia­sta. Mąż za­trosz­czył się o od­po­wied­nią karę. Jej po­za­mał­żeń­skie przy­gody nie były w do­brym to­nie. Ko­bieta z to­wa­rzy­stwa po­winna być dumą swego męża i ro­dzić mu dzieci. Skoro go za­wio­dła, miał pełne prawo się jej po­zbyć. W taki czy inny spo­sób. Ten czło­wiek uwa­żał, że jest li­to­ściwy. Wy­słał ją na ko­niec świata. Na pół­noc. Tu­taj. Mia­łam się po­pra­wić. Albo zgnić…

Ca­tha­rina wy­krzy­wiła się. Po raz pierw­szy zdra­dziła ja­kieś uczu­cie.

– Czy sa­motna ko­bieta ma na pół­nocy ja­kiś wy­bór? – za­py­tała, śmie­jąc się gorzko. – Bo­go­wie wie­dzą, że tu nie można się „po­pra­wić”. Mu­sia­łam z cze­goś żyć. Mu­sia­łam coś jeść. By­łam obca, a na do­da­tek nic nie umia­łam. Nie mia­łam wy­boru. Zro­bi­łam to, co zro­bić mu­sia­łam. żeby prze­żyć. W końcu prze­sta­łam się tego wsty­dzić. Po roku ów czło­wiek, który uwa­żał, że nie wy­pada się roz­wo­dzić, po­pro­sił zna­jo­mego, by spraw­dził, jak so­bie ra­dzę. Ten zna­jomy był ele­ganc­kim, wy­so­kim urzęd­ni­kiem. Są­dzę, że tam­ten czło­wiek spo­dzie­wał się wia­do­mo­ści o mo­jej śmierci. To upro­ści­łoby mu ży­cie. A urzęd­nik był taki sam jak inni męż­czyźni. Rze­czy­wi­ście zro­bił wszystko, by spraw­dzić, jak so­bie ra­dzę. Pod każ­dym wzglę­dem. Po­lu­bił mnie w każ­dym ra­zie na tyle, że ku­pił mi dom. Sta­łam się jego ko­bietą. Ku­pił mnie. Nie przy­cho­dził za czę­sto, bo mu­siał mieć na wzglę­dzie swoją po­zy­cję. Nie po­trze­bo­wa­łam w każ­dym ra­zie zaj­mo­wać się in­nymi. To był ja­kiś spo­sób na ży­cie. Pró­bo­wa­łam już wszyst­kiego. Nie był to może spo­sób po­wszech­nie ak­cep­to­wany, ale w każ­dym ra­zie mia­łam co na sie­bie wło­żyć i nie bra­ko­wało mi je­dze­nia. Mia­łam też dach nad głową. Ale to się już skoń­czyło.

– Co się stało? – za­py­tał Karl.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– A co się zda­rza sta­rym lu­dziom? Umie­rają. I on wła­śnie umarł ku mo­jej roz­pa­czy. Stra­ci­łam wszystko. Nie mógł prze­cież za­pi­sać ni­czego utrzy­mance. To po­psu­łoby mu opi­nię, prawda? Choć chyba nie po­trze­bo­wał jej tak bar­dzo w gro­bie. Je­den z jego lu­dzi mi to wy­tłu­ma­czył. Miło z jego strony. Nie wiem, czego ocze­ki­wał. Może spo­dzie­wał się, że rzucę mu się w ra­miona. Roz­cza­ro­wał się, bie­da­czy­sko.

Wzię­łam ze sobą tyle, ile da­łam radę unieść, i ode­szłam. Nikt mnie nie wi­dział, ale plotki za­częły się roz­no­sić. Lu­dzie dużo plot­kują, gdy ja­kiś wielki czło­wiek lą­duje w gro­bie. A tu­tejsi lu­dzie mają ostre ję­zyki, sam tego do­świad­czy­łeś. No i je­stem w dro­dze, tak jak i ty. Ucie­kam, tak samo jak ty. Ale nie mam na­dziei. Nie mam nic. Je­stem ko­bietą, która miała wszystko i wszystko stra­ciła. Wspo­mnie­nia przy­pra­wiają mnie o ból głowy. Będą mnie prze­śla­do­wać do gro­bo­wej de­ski. Ni­gdy się nie do­wiem, czy zo­sta­łam wdową. Cho­ciaż naj­praw­do­po­dob­niej on bę­dzie żył dłu­żej. Cie­szę się tylko, że on też nie bę­dzie miał pew­no­ści.

Kalle nie wie­dział, co po­wie­dzieć. Ta ko­bieta do­świad­czyła znacz­nie wię­cej niż on. Nie pa­mię­tał wpraw­dzie szcze­gó­łów swego ży­cia, ale wie­dział z całą pew­no­ścią, że nie jest szlach­ci­cem z kraju, w któ­rym żyje sam król. Ta ko­bieta musi być Dunką – to by wy­ja­śniało za­równo jej ak­cent, jak i losy.

– Nie za­mie­rzasz mnie osą­dzić? – Jej oczy pło­nęły jak iskry ognia. – Lu­dzie zwy­kli to ro­bić. Nie tylko męż­czyźni, ale to wła­śnie z nimi roz­ma­wia­łam tak dużo, że do­brze o tym wiem. Ko­biety ze mną nie roz­ma­wiają. Po­rządne ko­biety uwa­żają, że są za wiele warte, by się od­zy­wać do ta­kiej dziwki…

Za­śmiała się tak, że aż za­drżał jej gę­sty, ja­sny war­kocz.

– Parę lat temu ja też nie zni­ży­ła­bym się do tego, żeby po­roz­ma­wiać z któ­rąś z nich. Nie za­mie­rzasz mnie osą­dzać? – za­py­tała po­now­nie. – Da­lejże! Nie wa­haj się. Dla mnie nie ma to już żad­nego zna­cze­nia. Nie mo­żesz mnie już zra­nić.

Karl po­my­ślał, że Ca­tha­rina kła­mie.

– A dla­czego my, lu­dzie, któ­rzy wę­drują przed sie­bie, mamy po­tę­piać się na­wza­jem? – za­py­tał. – Dla­czego mie­li­by­śmy uda­wać, że któ­reś z nas jest lep­sze niż to dru­gie? Dla­czego miał­bym cię… ob­ra­żać? Wcale nie my­ślę o to­bie źle. Są­dzę, że zro­bi­łaś to, co zro­bić mu­sia­łaś. żeby prze­żyć. Tu nie­ła­two być ob­cym…

Wła­sne słowa obu­dziły w nim ja­kieś ob­razy, nic z nich jed­nak nie wy­ni­kło. Może to zresztą nic waż­nego. I tak nie po­tra­fił zmu­sić się do tego, by so­bie przy­po­mnieć. Ale te okru­chy wspo­mnień wzmoc­niły jego na­dzieję, że zdoła od­na­leźć prze­szłość.

– Cie­szę się, że wła­śnie cie­bie spo­tka­łem, Ca­tha­rina. – Nie­świa­do­mie użył peł­nego imie­nia. Nie na­zwał jej Ca­thy, tak jak na nią mó­wiono w prze­szło­ści. Jed­nak nie po­wie­dział też Trina, to imię było wszak pra­wie sym­bo­lem jej upo­ko­rze­nia.

Za­ru­mie­niona twarz, pro­mienny uśmiech i błysz­czące oczy – wszystko praw­dziwe, nie uda­wane – zdra­dziły Kar­lowi, że zdo­był so­bie przy­ja­ciela.

– Od dawna tu je­steś?

– Nie­cały ty­dzień – od­parła. – To był bar­dzo długi ty­dzień. Ten blon­dyn, który przy­niósł mi wia­do­mość, bar­dzo się spie­szył. Coś mi mó­wiło, że spo­dziewa się odzie­dzi­czyć wię­cej po moim… opie­ku­nie. Nie tylko mnie. Z tego, co mi wia­domo, ob­jął jego sta­no­wi­sko.

– Co za­mie­rzasz zro­bić?

Wzru­szyła ra­mio­nami. Karl za­uwa­żył, że miała dość sze­ro­kie ra­miona jak na ko­bietę. Była też wyż­sza od niego.

– Wy­ru­szyć do na­stęp­nej osady, w któ­rej przyda się dziwka z do­brego domu. Do­kąd­kol­wiek. Po co mam żyć?

– Nie – po­wie­dział Karl zde­cy­do­wa­nym to­nem, wy­ra­ża­jąc ra­czej na­dzieję niż pew­ność. – W in­nym miej­scu lu­dzie nie mu­szą wie­dzieć, kim je­steś. Mo­żesz za­cząć inne ży­cie.

– Wiem do­brze, kim je­stem. Czym je­stem. – Słowa te za­brzmiały prze­raź­li­wie smutno. – Lu­dzie do­brze się na tym znają. Wy­star­czy, że na mnie spoj­rzą, a już wie­dzą wszystko. To, co chcą wie­dzieć. Ja­kie ko­biety po­dró­żują same? Bez męża, bez dzieci, bez przy­ja­ciół? Wia­domo, ja­kie, Karl. Je­steś tak cu­dow­nie na­iwny. Mo­żesz być pe­wien, że każdy, kto na mnie spoj­rzy, zgad­nie, z kim ma do czy­nie­nia. Nie trzeba nas na­wet zna­czyć, i tak wi­dać, kim je­ste­śmy.

– Mo­żemy po­dró­żo­wać ra­zem. Je­śli chcesz.

Jej oczy wi­działy wię­cej niż jego. Prze­żyła wię­cej, żyła dłu­żej. Spoj­rzała na niego tak, jak cier­pliwa matka pa­trzy na swoje dzieci.

– A je­śli od­naj­dziesz swoją prze­szłość? Je­śli jest w niej ja­kaś żona, ja­kieś dzieci? Słodka, stę­sk­niona przy­ja­ciółka? My­ślisz, że się ucie­szy, gdy zo­ba­czy, że po­dró­żu­jesz z dziwką?

– Wiele wody upły­nie, nim to się zda­rzy. – Karl po­smut­niał. Chęt­nie wy­ru­szyłby ra­zem z Ca­tha­riną. Sa­mot­ność może za­bić czło­wieka. Prze­ko­nał się o tym w ciągu mi­nio­nego dnia. – Je­ste­śmy rów­nie sa­motni. Nie mamy okre­ślo­nego celu. Głu­potą by­łoby się roz­dzie­lać…

– Po­trzebna ci ko­bieta? – Ca­tha­rina zbyt długo miała do czy­nie­nia z męż­czy­znami, któ­rzy chcieli ją wy­ko­rzy­stać. Z męż­czy­znami, któ­rzy trak­to­wali ją jak ciało i za­po­mi­nali, że jest także czło­wie­kiem. Nic dziw­nego, że nie bar­dzo mu wie­rzyła.

Karl po­krę­cił głową. Uśmiech­nęła się blado.

– Nie jest to wpraw­dzie kom­ple­ment, ale, prawdę mó­wiąc, już od dawna nie usły­sza­łam cze­goś rów­nie mi­łego od męż­czy­zny.

Karl mu­siał się wy­tłu­ma­czyć:

– Je­steś praw­dziwą… damą. – Dla niego nie była dziwką, utrzy­manką ani na­wet ko­bietą czy babą. Była damą. – Je­steś piękna. Je­steś jedną z naj­pięk­niej­szych ko­biet, ja­kie wi­dzia­łem. – Po­pra­wił się na­tych­miast z uśmie­chem: – Naj­pięk­niej­szą ko­bietą, jaką pa­mię­tam. Ale czuję do cie­bie coś in­nego, niż my­ślisz. Nie chcę się z tobą prze­spać. Na ra­zie nie – do­dał uczci­wie.

– Je­steś bar­dziej doj­rzały, niż na to wy­glą­dasz – orze­kła z ja­kąś czu­ło­ścią w gło­sie. Coś za­bły­sło w jej oczach i Karl zo­rien­to­wał się, że do­pro­wa­dził ją do łez. Prze­stra­szył się tro­chę, uświa­do­miw­szy so­bie jed­no­cze­śnie, że nie lubi pa­trzeć na pła­czącą ko­bietę. – To z ra­do­ści. – Po­cią­gnęła no­sem, ro­zu­mie­jąc naj­wy­raź­niej, o co mu cho­dzi. – Cała wiecz­ność mi­nęła od chwili, w któ­rej ktoś trak­to­wał mnie jak czło­wieka.

– Je­steś pierw­szą osobą, która to robi… – Śmiała się i pła­kała jed­no­cze­śnie. – Szkoda, że nie mogą zo­ba­czyć swo­jej Ca­thy, która sie­dzi w brud­nej sukni i wy­lewa wo­do­spady łez z po­wodu tego, co jej po­wie­dział ja­kiś nie­zręczny chło­pak, który przy­szedł z pu­stymi rę­kami nie wia­domo skąd do cha­tynki sto­ją­cej w sa­mym środku ja­kie­goś „nie wia­domo gdzie”.