Raija ze śnieżnej krainy. Statek ze wschodu. Tom 7 - Bente Pedersen - ebook + audiobook

Raija ze śnieżnej krainy. Statek ze wschodu. Tom 7 ebook i audiobook

Bente Pedersen

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Już od wielu miesięcy Raija czeka na męża, którego zwolniła na rok z małżeńskiej przysięgi. Reijo nie wie nawet, że w tym czasie urodziła mu się córka. Zatrzymany przez dramatyczne wydarzenia, opóźnia swój powrót do domu. Raija powoli zaczyna tracić do niego zaufanie.

„Statek ze wschodu” to siódmy tom sagi „Raija ze śnieżnej krainy” opowiadającej o potężnym uczuciu, które pokonuje przeciwności losu. Akcja rozgrywa się w urzekającej surowym pięknem północnej Skandynawii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 38 min

Lektor: Monika Piasecka
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Ski­pet fra øst

Prze­kład z ję­zyka nor­we­skiego: Iza­bela Krepsz­tul

Co­py­ri­ght © Bente Pe­der­sen, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Elż­bieta Skrzyń­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-178-9

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Dzie­sięć mie­sięcy.

Już dzie­sięć mie­sięcy krę­cił się po Fin­n­marku, nie od­naj­du­jąc na­wet śladu przy­gody. Przez cały czas usi­ło­wał nie za­sta­na­wiać się nad tym, co Ra­ija może my­śleć o jego obec­nym ży­ciu. Na próżno. Dzie­sięć mie­sięcy bez­sen­sow­nej pustki. Re­ijo czę­sto sły­szał, jak lu­dzie po­wta­rzali, że czas le­czy wszel­kie rany.

Nie wie­dział tylko, jak długi miał być ten czas. Jego rany na pewno się nie za­bliź­niały, a już prze­cież mi­nął rok, od kiedy po­znał, co to zna­czy ko­chać. I mi­nął rok, od kiedy jego bez­i­mienna ko­chanka zo­stała uto­piona jako cza­row­nica. Moż­liwe, że uda mu się za­trzeć te wspo­mnie­nia. Praw­do­po­dob­nie jed­nak bę­dzie mu­siał z nimi żyć. Wy­ma­za­nie uko­cha­nej z pa­mięci było po­nad jego siły. Tylko zdol­ność do pa­no­wa­nia nad sobą być może umoż­liwi mu pro­wa­dze­nie nor­mal­nego ży­cia. Bez niej.

Nie wi­dział przed sobą żad­nego wy­boru. Nie było dla niego na­dziei na przy­szłe szczę­ście. Śmierć nie od­daje z po­wro­tem tego, na kim po­łoży swą zimną dłoń.

Ma­rze­nia o umar­łej nie mo­gły ogrzać jego serca.

Mu­siał da­lej żyć. Tyle wie­dział. Za mocno stą­pał po ziemi, aby wie­rzyć w spo­tka­nie uko­cha­nej na tam­tym świe­cie.

Na nic się nie zdało szu­ka­nie przy­gód. Oczy­wi­ście, że wróci.

Przy­pusz­czał, że Ra­ija wie­działa o tym, gdy na­ma­wiała go do wy­jazdu.

Ona ro­zu­miała.

Na pewno też zro­zu­mie, kiedy już wróci. Ra­ija poj­mo­wała wię­cej od niego.

A Re­ijo naj­bar­dziej na świe­cie po­trze­bo­wał te­raz roz­mowy z kimś, kto jest w tym po­dobny do Ra­iji, a jed­nak nią nie jest.

Lato osią­gnęło peł­nię. We­szło w swą naj­pięk­niej­szą fazę. W cza­sie wę­drówki otwo­rzyły mu się oczy na piękno na­tury.

Lu­dzi uni­kał. Po­zo­stała mu tylko przy­roda. Pa­trzył na nie­śmiałe kwiatki ro­snące na ubo­giej tun­drze, ki­piące ży­ciem tam, gdzie mało kto by się go spo­dzie­wał. Ra­do­ścią na­peł­nił Re­ijo wi­dok li­sicy i trojga li­siąt igra­ją­cych przy no­rze. Wzru­szyła go par­dwa ucie­ka­jąca przed nim i uda­jąca zra­nioną, byle tylko od­cią­gnąć go od drżą­cych pi­skląt ukry­tych we wrzo­sach.

Wi­dział pa­sące się stadka re­ni­fe­rów. Ob­ser­wo­wał te pło­chliwe zwie­rzęta z da­leka. Nie był pe­wien, ale przy­pusz­czał, że nie na­leżą do tego, z kim chciał roz­ma­wiać. Któ­re­goś lata od­na­lazł go. Był prze­ko­nany, że od­naj­dzie go i te­raz.

Ra­ija po­wie­działa: rok. Miał dość czasu.

Szedł na wschód, świa­domy celu.

Pro­siła, aby wy­ko­rzy­stał ten rok tak, jak chciał.

Miał tylko pew­ność, że nie mógł z nią zo­stać, nie po tym kosz­ma­rze w Ber­gen.

Re­ijo nie wie­dział te­raz nic wię­cej, i to było nie­po­ko­jące.

Za­wsze trzy­mał się mocno ziemi, przy­naj­mniej tak sie­bie oce­niał. Umiar­ko­wany. Spo­kojny na wskroś.

Wierny tej je­dy­nej aż do śmierci, tak są­dził…

Aż do chwili, gdy stra­cił głowę i osza­lał dla in­nej. Na próżno.

To był tylko ro­dzaj wol­no­ści. „Ro­dzaj”…

Słowo to miało nie­przy­jemny po­smak. Sły­szał je już tyle razy wcze­śniej…

Za każ­dym ra­zem, gdy Ra­ija nie chciała go zra­nić, za każ­dym ra­zem, gdy mimo naj­więk­szych chęci nie uda­wało jej się uwol­nić od głosu serca i pło­mien­nej na­dziei, którą za­wsze się kar­miła, wtedy na­zy­wała swe uczu­cia „ro­dza­jem mi­ło­ści”.

Re­ijo uśmiech­nął się krzywo. Jego twarz na­dal no­siła piętno bólu, choć sta­rał się to ukryć.

Może uda im się pro­wa­dzić „ro­dzaj wspól­nego ży­cia”, gdy wróci. Pa­so­wa­łoby to do ca­ło­ści.

Pierw­szego re­ni­fera mi­nął, pra­wie go nie za­uwa­ża­jąc.

Mar­twe zwie­rzęta ni­kogo tu nie dzi­wią.

Naj­słab­sze za­wsze pa­dały, sta­jąc się po­ży­wie­niem pa­dli­no­żer­ców, to wie­dział od dzie­ciń­stwa.

Oko­lica za­częła wy­da­wać mu się zna­joma. Wie­dział już, że idzie wła­ściwą drogą, dla­tego le­d­wie za­re­ago­wał na wi­dok dru­giego i trze­ciego re­ni­fera.

Jed­nak gdy w ciągu tego sa­mego dnia na­po­tkał ciała jesz­cze trzech zwie­rząt, z któ­rych je­den, byk, nie wy­glą­dał zu­peł­nie na sła­bego czy cho­rego, a prze­ciw­nie, był tłu­sty, o lśnią­cej i gład­kiej sier­ści, za­czął się za­sta­na­wiać.

Za dużo na­po­ty­kał tych pa­dłych zwie­rząt. Wy­da­wały się być za­gry­zione. Zba­dał tego byka. Zo­stał le­dwo na­po­częty.

Od­stra­szył stadko kru­ków ucztu­ją­cych na re­ni­fe­rze. Wy­da­wało się, że są je­dy­nymi za­in­te­re­so­wa­nymi tym ką­skiem.

Re­ijo du­mał, spo­glą­da­jąc z dresz­czem nie­chęci na czujne stadko po­ły­sku­ją­cych, czar­nych, za­chryp­nię­tych pta­ków. Ich błysz­czące oczy uważ­nie śle­dziły każdy jego ruch.

Nie wi­dział w nich nic ład­nego.

Za nic nie mógł zro­zu­mieć, jak Mik­kal mógł ze wzru­sze­niem na­zy­wać Ra­iję Ma­łym Kru­kiem. Nie poj­mo­wał, jak ona mo­gła się na to zga­dzać. Pa­trząc na tych pa­dli­no­żer­ców, uwa­żał, że to okre­śle­nie brzmiało bar­dziej jak szy­der­stwo niż jak imię nadane z mi­ło­ści.

Re­ijo za­my­ślił się, co­raz bar­dziej czujny.

Nie są­dził, że jest sam na pła­sko­wyżu. Wy­obra­żał so­bie tylko, że zwie­rzęta prze­ci­na­jące jego szlak są rów­nie nie­szko­dliwe jak on sam.

Wy­glą­dało na to, że szedł śla­dami okrut­nego i żąd­nego krwi łowcy.

No, może nie okrut­nego… Trudno na­zwać zwie­rzę okrut­nym. One nie my­ślą, a Re­ijo uwa­żał, że okru­cień­stwo to ce­cha zde­cy­do­wa­nie ludzka.

Miał tylko nóż. To mało do obrony przed dzi­kim zwie­rzę­ciem, które wpa­dło w szał.

Re­ijo ni­gdy nie zdo­łał na­uczyć się od­czy­ty­wać śla­dów zwie­rząt. Wie­dza tu­byl­ców była dla niego nie­do­stępna. Sta­no­wiła za­mknięty świat. Miał jed­nak na­dzieję, że to nie jest ro­so­mak. Wspo­mnie­nia z tej cięż­kiej zimy, gdy prze­dzie­rał się na pół­noc z Ra­iją i dziećmi, na­dal za­le­gały w jego pa­mięci.

Naj­mniej ze wszyst­kiego ży­czyłby te­raz so­bie spo­tka­nia z tym zwie­rzę­ciem.

Zresztą mógł to być ryś, wilk, niedź­wiedź… Wo­lałby tego nie spraw­dzać.

Naj­chęt­niej unik­nąłby spo­tka­nia z tym mor­dercą.

Tym bar­dziej że wy­da­wało się, iż zwie­rzę osza­lało i za­bi­jało, nie trosz­cząc się już o zdo­bycz.

Nad­ja­dało ją tylko, zo­sta­wia­jąc resztę dla in­nych. Re­ijo gwał­tow­nie za­tę­sk­nił za ludźmi.

Łań­cuch za­bi­tych zwie­rząt pro­wa­dził go do lu­dzi. Nie mi­nął ty­dzień, od­kąd na­tra­fił na pierw­szego re­ni­fera, gdy wresz­cie na­tknął się na ko­goś.

Dwie ubrane na brą­zowo po­sta­cie klę­czały przy sza­ro­brą­zo­wym wzgórku.

Re­ijo wie­dział, kto to, za­nim jesz­cze do nich do­biegł. Wie­dział też, dla­czego nie uśmiech­nęli się na jego wi­dok, gdy zdy­szany za­trzy­mał się koło nich.

– Wi­dzia­łem wiele ta­kich – wska­zał na re­ni­fera. Był w ta­kim sa­mym sta­nie jak te, które mi­jał.

– Ile?

Re­ijo wzru­szył ra­mio­nami.

– Sześć? Dzie­sięć? Tak, koło dzie­się­ciu. Nie li­czy­łem od po­czątku.

Mik­kal wes­tchnął i od­wró­cił się od mar­twego zwie­rzę­cia. Wy­da­wało się, że nie zwraca uwagi na roje krą­żą­cych wo­kół niego owa­dów.

Mik­kal, syn Pehra, miał bruzdy na twa­rzy i oczy, w któ­rych dawno nie go­ścił uśmiech. Skoń­czył dwa­dzie­ścia sześć lat, a już głę­bo­kie zmarszczki bie­gły od ką­ci­ków jego ust. Był zmę­czony, zo­bo­jęt­niały i bez bla­sku w oczach.

Re­ijo za­uwa­żył to i za­sta­na­wiał się, czy sam Mik­kal zda­wał so­bie z tego sprawę.

Jak długo ko­chał Ra­iję, nie mo­gąc jej do­stać? Od kiedy był chłop­cem?

– Stra­ci­li­śmy wię­cej, niż mo­żemy zli­czyć – rzu­cił Mik­kal zmę­czo­nym gło­sem. Jego spoj­rze­nie błą­dziło da­leko.

– Nie wi­dzia­łeś nic in­nego? – spy­tał Aslak. Wy­da­wał się o dzie­sięć lat młod­szy od Mik­kala, choć w rze­czy­wi­sto­ści były mię­dzy nimi dwa lata róż­nicy.

Re­ijo po­trzą­snął głową i spy­tał:

– Wie­cie, co to może być?

– Nie­stety, tak – od­parł Aslak. – To niedź­wiedź mor­derca.

Re­ijo prze­łknął ślinę. Na­wet nie pró­bo­wał mó­wić, ja­kie to wspa­niałe uczu­cie być ra­zem z nimi.

Do­piero po pew­nym cza­sie do nich do­tarło, że nie wie­dzą, dla­czego wła­ści­wie tu przy­był.

– Czy coś się stało… z nią? – Mik­kal za­wa­hał się, lecz nie był w sta­nie wy­mó­wić imie­nia uko­cha­nej w obec­no­ści Re­ijo. – Czy to coś złego? Jest chora?

Re­ijo po­trzą­snął głową. Za­śmiał się ner­wowo. Czuł, że gdy po­wie, że od niej od­szedł, że ją po­rzu­cił, do­tknie Mik­kala. Tego, który stra­cił przez nią swoją mło­dość.

– Wszystko było do­brze, gdy ją wi­dzia­łem ostat­nio – od­po­wie­dział wresz­cie. Do­koń­czył z tru­dem: – Ze­szłej je­sieni.

– Ra­ija jest sama? – spy­tał Mik­kal z nie­do­wie­rza­niem.

Re­ijo przez chwilę nie był pe­wien, czy La­poń­czyk nie rzuci mu się do gar­dła. Ski­nął głową.

– To nie­moż­liwe! – wy­krzyk­nął Mik­kal. – To prze­cież nie­moż­liwe! Czło­wieku, je­steś prze­cież jej mę­żem!

– Po­pro­siła, że­bym od­szedł – od­parł Re­ijo. – Dała mi wol­ność. Wła­ści­wie pe­wien ro­dzaj wol­no­ści.

– Ale na­dal je­steś jej mę­żem?

Re­ijo mu­siał przy­znać, że tak jest.

– To nie jest wol­ność. – Mik­kal ze­rwał się na nogi, za­po­mi­na­jąc o re­ni­fe­rach i niedź­wie­dziu. – To na­wet nie jest ro­dzaj wol­no­ści.

Od­wró­cił się do Re­ijo. Długo pa­trzył na niego, a Re­ijo nie czuł się naj­le­piej pod jego mio­do­wo­żół­tym spoj­rze­niem.

– Na­wet Ra­ija nie na­zwa­łaby tego wol­no­ścią. Moja wol­ność jej nie wy­star­czyła, mimo że była drogo oku­piona. W tę twoją na pewno też nie wie­rzy!

Za­ci­snął pię­ści, od­wró­cił się gwał­tow­nie i od­szedł. Re­ijo ode­tchnął.

– Mik­kal ostat­nio za dużo roz­my­śla – wy­ja­śnił oględ­nie Aslak, nie chcąc zbyt wiele po­wie­dzieć o przy­ja­cielu. Mar­twił się o niego. Wy­raz twa­rzy Re­ijo po­wie­dział mu, że on też. – Spo­tkał Ra­iję na targu w ze­szłym roku… – Aslak za­milkł i zer­k­nął na to­wa­rzy­sza. Nie wie­dział, ile może po­wie­dzieć, żeby nie zdra­dzić za wiele. W końcu ten Fin był jej mę­żem.

– Wiem o tym – mruk­nął Re­ijo w roz­tar­gnie­niu. – Ra­ija i ja nie mamy przed sobą ta­jem­nic.

– My­ślę, że za­ła­mała go wia­do­mość, że wzię­li­ście ślub.

– Jak tam Sigga?

Re­ijo nie chciał roz­trzą­sać sprawy swego mał­żeń­stwa. Nie z Asla­kiem. Oczy­wi­ście, był on po­rząd­nym czło­wie­kiem, ale nie znali się jed­nak za do­brze. Re­ijo nie umiał ujaw­niać swych uczuć przed ca­łym świa­tem.

– Bez zmian – od­po­wie­dział Aslak. Jego twarz za­mknęła się. Te­raz on od­su­nął się od ob­cego. Sigga była jego sio­strą. Ko­chał ją, lecz czuł, że do końca ży­cia bę­dzie ona dla ro­dziny cię­ża­rem.

Re­ijo wes­tchnął.

Mik­kal tym­cza­sem znik­nął już za wzgó­rzem. Re­ijo do­my­ślił się, że tam jest ich obo­zo­wi­sko, gdyż do­strzegł uno­szące się smużki dymu.

Mik­kal też był zwią­zany.

Wo­bec swo­ich był wolny, lecz Ra­iji to nie wy­star­czało. Na pewno i jego wol­ność na­zwa­łaby zgryź­li­wie „ro­dza­jem wol­no­ści”.

– Nie będę py­tał, dla­czego tu je­steś – ode­zwał się Aslak, gdy po­dą­żyli śla­dem Mik­kala. – Ale za­łożę się o moją czapkę, że to ma zwią­zek z Ra­iją. Nie będę się do­py­ty­wał, żeby nie zo­stać bez czapki. Już mnie nie zdziwi nic, co łą­czy się z tą ko­bietą.

Re­ijo uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

Mógłby za­sko­czyć Aslaka, mó­wiąc mu prawdę, ale dał spo­kój. To z Mik­ka­lem miał roz­ma­wiać.

– Wiesz, że Mik­kal mnie kie­dyś po­bił, gdy jako za­ko­chany szcze­niak chcia­łem ją po­ca­ło­wać? – Aslak za­śmiał się gło­śno. – My­ślę, że mógł mnie wtedy za­bić. Była jesz­cze nie­do­ro­słą dziew­czynką, a już stwa­rzała pro­blemy.

– Gdzie znajdę Mik­kala?

Aslak wska­zał na jedną z jurt.

– Nie jest jed­nak pewne, że go tam znaj­dziesz. Jest… hu­mo­rza­sty. No i… – za­wa­hał się, ale po­sta­no­wił mó­wić da­lej: – Mik­kal nie mieszka sam. Ma ko­bietę. Ona zaj­muje się Ailo, jego sy­nem. Ko­cha Mik­kala. Miesz­kają w jed­nym na­mio­cie, ale czy coś jesz­cze dzielą, tego nie wiem.

– Ro­zu­miem.

Aslak spoj­rzał na Re­ijo.

– Nie wiem, czy na­prawdę ro­zu­miesz – rzekł po­woli. – Ty też je­steś ślepy, gdy cho­dzi o Ra­iję.

– Lu­bisz ją? Tę ko­bietę Mik­kala?

Aslak za­ci­snął usta.

– Po­wiedzmy, że nie ży­czę jej losu mo­jej sio­stry.

Re­ijo zna­lazł Mik­kala w jego jur­cie. Był tam też jego syn, w wieku Mai, jak pa­mię­tał, i ko­bieta.

Mimo że Aslak przy­go­to­wał go na to, z tru­dem udało mu się ukryć zdzi­wie­nie.

Wy­da­wało mu się oczy­wi­ste, że ko­bieta Mik­kala musi być ładna. Ten, kto nosi w sercu Ra­iję, nie może żyć z kimś tak się od niej róż­nią­cym.

– Nie ro­zu­miem, dla­czego tu przy­by­łeś – rzu­cił Mik­kal – ale mo­żesz zo­stać, jak długo chcesz. To jest Inga – ski­nął głową w kie­runku ko­biety. – On ma na imię Re­ijo – po­wie­dział, nie pa­trząc na nią. – Mąż Ra­iji – do­dał wy­ja­śnia­jąco.

Re­ijo za­uwa­żył, jak dźwięk tego imie­nia spra­wił, że Inga aż skur­czyła się w so­bie.

– Więc ma­cie ze sobą coś wspól­nego – mruk­nęła.

Re­ijo nie był w sta­nie oce­nić spoj­rze­nia, ja­kie mu po­słała. Po­czuł się jed­nak nie­swojo.

– Jak było w Ber­gen? – spy­tał Mik­kal lek­kim to­nem, wy­cią­ga­jąc się na skó­rach po­kry­wa­ją­cych zie­mię.

Re­ijo nie od­po­wie­dział. Nie od razu. Usiadł. Ścią­gnął ple­cak. Nie od­mó­wił za­pro­sze­niu Ingi na po­si­łek. Po­chło­nął to, co do­stał. Było cie­płe i do­da­wało sił, to było naj­waż­niej­sze. – Przy­by­wam z po­wodu Ber­gen – po­wie­dział po za­spo­ko­je­niu pierw­szego głodu.

Inga usia­dła w dru­gim końcu na­miotu. Nie za­no­siło się na to, żeby miała wyjść.

Ailo po­drep­tał na dwór, ale ani Mik­kal, ani Inga nie prze­jęli się tym zbyt­nio. Re­ijo po­czuł tę­sk­notę ciężko za­le­ga­jącą na piersi. Chło­piec przy­po­mniał mu o Mai. Byli do sie­bie nie­zwy­kle po­dobni. To prze­cież nic dziw­nego. Ailo i Maja mieli wspól­nego ojca. Uro­dzili się tego sa­mego lata i u obojga rysy twa­rzy ojca były bar­dzo wy­raźne. Re­ijo za­tę­sk­nił za Mają. Ona ni­gdy nie na­zwała Mik­kala tatą. Re­ijo za­wsze był jej ide­ałem. A on ko­chał tę dziew­czynkę tak, jakby była jego wła­sną córką.

Re­ijo zro­zu­miał, że musi za­ak­cep­to­wać obec­ność Ingi, gdyż Mik­kal nie dał jej żad­nego znaku do wyj­ścia.

– Ber­gen mnie zła­mało, Mik­kal. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, że to może się stać, ale Ra­ija prze­stała być dla mnie naj­waż­niej­sza.

– I mnie to mó­wisz? – spy­tał Mik­kal zdu­szo­nym gło­sem.

Re­ijo zro­zu­miał, że się po­spie­szył.

– To nie­ważne – rzu­cił szybko. – Mogę zo­stać tu ja­kiś czas, prawda?

Mik­kal ski­nął głową.

– Po­trze­bu­jemy każ­dej pary rąk. Zwłasz­cza te­raz, gdy gra­suje ten niedź­wiedź. Mamy ko­pać z Asla­kiem pu­łapkę. Pa­mię­tam, że kie­dyś by­łeś nie­zły w ko­pa­niu do­łów…

– Po­mogę wam!

Roz­mowa prze­szła na co­dzienne te­maty.

Bez­pieczne.

Po chwili już się ra­zem śmiali.

Re­ijo wy­da­wało się, że śni, i cały czas za­da­wał so­bie py­ta­nie, kiedy się obu­dzi. I co go wtedy spo­tka…

To Inga, ta brzydka ko­bieta, z którą Mik­kal dzie­lił na­miot, obu­dziła go.

Po­cze­kała, aż Mik­kal wyj­dzie na po­szu­ki­wa­nie syna. Jej ja­sny wzrok po­chwy­cił Re­ijo moc­niej niż ja­ka­kol­wiek pu­łapka.

Grubo cio­sana twarz ko­biety stała się tak bez­bronna, że aż… ładna.

Re­ijo mu­siał to przy­znać. Tak na­prawdę była brzydka, ale coś po­cho­dzą­cego z jej wnę­trza jakby za­cie­rało jej nieco to­porne rysy twa­rzy. To nie­wy­tłu­ma­czalne „coś” od­cią­gało uwagę od jej wy­glądu.

– Więc jesz­cze i ty ko­chasz Ra­iję? – rzu­ciła sar­ka­stycz­nie. – Jesz­cze je­den, któ­remu pło­mienne uczu­cie do niej znisz­czyło ży­cie? Po­wiedz mi, co w niej jest ta­kiego poza urodą?

– Tego nie wiem – od­rzekł Re­ijo szcze­rze. – Jest po pro­stu… wy­jąt­kowa.

– Dla­czego tu przy­by­łeś? Prze­cież wiesz, co jest po­mię­dzy nimi?

Wzrok Ingi prze­szy­wał go na wskroś, aż go to spe­szyło.

– Są­dzisz, że osza­la­łem? – za­śmiał się ner­wowo.

Nie przy­łą­czyła się do niego.

– Coś w tym ro­dzaju. Na twoim miej­scu trzy­ma­ła­bym się z dala od Mik­kala.

– Mik­kal i ja je­ste­śmy przy­ja­ciółmi – wy­ja­śnił. – Już od dawna. Sprawa Ra­iji tego nie zmie­niła. Ona rzadko roz­dziela przy­ja­ciół. Jej pierw­szy mąż był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

– Męż­czyźni są dziwni. – Inga prze­wró­ciła oczami. – Ja… – po­wie­działa, wska­zu­jąc na sie­bie – przyj­mo­wa­łam to wszystko dziel­nie, do­póki jej nie zo­ba­czy­łam. Do­póki nie zo­ba­czy­łam ich ra­zem. My­śla­łam, że będę w sta­nie z nią wal­czyć, że ist­nieje szansa na­wet dla ta­kiej jak ja. Ale zro­zu­mia­łam, że to nie leży w ludz­kiej mocy. Ona jest na to zbyt do­sko­nała. Dla­tego za­do­wa­lam się reszt­kami.

Inga wzru­szyła ra­mio­nami.

– To jest przy­kre. Wręcz upo­ka­rza­jące, ale nikt przy zdro­wych zmy­słach nie po­wie, że moż­liwe jest mie­rzyć się z nią. Chyba że to bę­dzie śle­piec.

Re­ijo wziął głę­boki od­dech. Po­lu­bił ją. Jego ja­sno­zie­lone spoj­rze­nie przy­trzy­mało jej bla­do­nie­bie­skie.

– Przy­je­cha­łem tu, aby po­roz­ma­wiać z Mik­ka­lem. Mu­szę wie­dzieć, jak on żyje, ko­cha­jąc ko­goś, kogo nie może do­stać, i to od tak dawna. Ja te­raz czuję to samo.

Za­mru­gała oczami, zdez­o­rien­to­wana.

– Prze­cież je­steś jej mę­żem…

– To nie jest Ra­ija. Oczy­wi­ście, je­stem mę­żem Ra­iji, ale jej nie ko­cham. Ko­cham inną, nie ją. Po­trze­buję jego rady. – No tak, na śle­pego nie wy­glą­dasz – za­śmiała się Inga wy­mu­sze­nie. żart nie­zbyt się jej udał, ale stwo­rzył po­mię­dzy nimi po­czu­cie wspól­noty.

Za­kieł­ko­wała przy­jaźń.

Nie mó­wili już wię­cej, ale oboje po­czuli, że coś się mię­dzy nimi zmie­niło. Już nie byli so­bie obcy.

Rozdział 2

Co­dzien­ność była wy­peł­niona dźwię­kami. To ich brak obu­dził nie­po­kój Ingi i Re­ijo.

Ci­sza na ze­wnątrz była przej­mu­jąca. Taka, jak bywa przed bu­rzą.

Re­ijo nie chciał uwie­rzyć w złe prze­czu­cia, lecz na­gle roz­legł się prze­ni­kliwy krzyk.

Mik­kal po­znał, co to strach, gdy do­strzegł swego synka sto­ją­cego kilka kro­ków od wzno­szą­cego się nad nim czar­no­brą­zo­wego ko­losa.

Ailo od­szedł od obo­zo­wi­ska. Bez spe­cjal­nego po­wodu od­da­lił się od bez­piecz­nego miej­sca i ru­szył na otwartą prze­strzeń w kie­runku nie­wiel­kiego pa­górka po­ro­śnię­tego brzo­zo­wym za­gaj­ni­kiem, który za­wsze go po­cią­gał z po­wodu swej nie­do­stęp­no­ści. Przy­zwy­cza­jony do obec­no­ści zwie­rząt wo­kół, nie prze­stra­szył się, gdy w po­bli­skiej kę­pie drzew coś za­sze­le­ściło.

Cie­kaw­ski czte­ro­la­tek pod­szedł bli­żej. Ja­sne oczy wpa­try­wały się z na­tę­że­niem w zie­loną gę­stwinę, ale nie zdo­łały do­strzec żad­nego re­ni­fera. Bo to prze­cież mu­siał być ja­kiś zbłą­kany re­ni­fer!

Tata opo­wia­dał prze­cież, że tu nie ma wielu li­sów, bo jest za mało my­szy i in­nych zwie­rząt, które je lis.

Ailo to ro­zu­miał.

To mu­siał być re­ni­fer. Może go zła­pie i od­pro­wa­dzi do obo­zo­wi­ska?

Szkoda, że jesz­cze nie umie rzu­cać ar­ka­nem. Pró­bo­wał już wiele razy, ale za­wsze mu się plą­tało i nie mógł nim krę­cić tak wspa­niale jak tata albo wu­jek Aslak czy wu­jek An­ders.

Ailo był już w dro­dze do za­gaj­nika, gdy na­gle za­stygł w pół ru­chu. Tuż przed nim jak skała wy­rósł niedź­wiedź. Z gar­dła zwie­rzę­cia do­bie­gał groźny po­mruk. Gdy niedź­wiedź sta­nął na tyl­nych ła­pach, Ailo wy­da­wało się, że sięga aż do nieba.

Chło­piec otwo­rzył usta. Na­brał po­wie­trza, ale nie od­wa­żył się na wy­dech.

Krzyk utkwił mu w gar­dle. Wy­da­wało mu się, że to tylko zły sen, wcią­ga­jący go co­raz głę­biej jak ba­gno.

Ailo zro­bił krok do tyłu.

Żadna siła nie zmu­si­łaby go do ode­rwa­nia wzroku od niedź­wie­dzia. Wi­dział go po raz pierw­szy w ży­ciu, ale sły­szał o nim tyle opo­wie­ści, że nie miał wąt­pli­wo­ści, kogo wi­dzi.

Zwierz z za­ska­ku­jącą ła­two­ścią utrzy­my­wał w po­zy­cji pio­no­wej wiel­kie, nie­fo­remne ciel­sko. Przed­nie łapy miał unie­sione w górę jak do ude­rze­nia. Pysk roz­warł się do ryku.

Ailo pa­trzył bez­rad­nie na żółte zęby po­twora. Były ostre. Jego mocne pa­zury na pewno ro­ze­rwą go na strzępy.

Gdyby tylko tata tu był!

Tata jest naj­sil­niej­szy na ca­łym świe­cie i na pewno za­bije tego głu­piego niedź­wie­dzia!

Ailo zro­bił jesz­cze je­den krok w tył…

Po­mruk ścią­gnął Mik­kala we wła­ści­wym kie­runku. Stał wła­śnie przy na­mio­cie Pa­vvy i za­sta­na­wiał się, czy chło­piec może być u dziadka. Cza­sami tam cha­dzał, choć sta­rali się trzy­mać go z dala od Siggi.

Nikt nie był pe­wien, jak ona za­re­aguje na wi­dok syna. W końcu sam Ailo tam po­szedł i obyło się bez ka­ta­strofy.

Sigga po pro­stu wcale nie za­re­ago­wała. Świat Ailo po­więk­szył się.

Ale te­raz nikt go tam nie wi­dział.

Gdy do uszu Mik­kala do­szedł po­mruk, wszel­kie roz­sądne my­śli jakby wy­wiało mu z głowy.

Na­wet nie czuł swo­ich nóg, gdy rzu­cił się w tamtą stronę. Wie­dział, że to jest ten niedź­wiedź mor­derca, który gra­so­wał wśród jego re­ni­fe­rów.

A te­raz za­gra­żał Ailo. Jego syn­kowi!

Nie sły­szał, że Pawa, An­ders i Aslak po­bie­gli za nim. Nie po­czuł, jak straszna ci­sza za­pa­dła nad obo­zo­wi­skiem.

Ist­niał dla niego tylko ten wi­dok: jego mały Ailo i ogromny niedź­wiedź tak bli­sko, że chło­piec mógłby go do­tknąć.

Dłoń wy­łu­skała nóż z po­chwy. Mik­ka­lowi za­schło w gar­dle, ale, za­cho­wu­jąc zimną krew, skra­dał się w ich kie­runku.

Jego ro­dzony syn i dzi­kie zwie­rzę.

Przez myśl mu nie prze­szło, że on także nie sta­nowi god­nego prze­ciw­nika dla niedź­wie­dzia.

Ailo był jego dziec­kiem.

Mik­kal re­ago­wał in­stynk­tow­nie.

Po­cie­szyło go nieco, że mały miał na tyle roz­sądku, żeby pró­bo­wać się ra­to­wać.

Na szczę­ście nie za­czął ucie­kać. By­łoby to bez­ce­lowe. Niedź­wiedź, z po­zoru ciężki i po­wolny, sta­wał się za­dzi­wia­jąco szybki w ataku.

Ailo wpa­try­wał się prze­ra­żony w zwie­rzę i co­fał się ma­łymi krocz­kami.

Wszystko we­wnątrz Mik­kala krzy­czało ze stra­chu. Czyżby to było to dziecko, dla któ­rego nie miał wy­star­cza­jąco dużo uczuć?

Ten chło­piec, któ­rego nie­mal nie uzna­wał za syna? Ailo musi żyć! On, oj­ciec, musi mu zdą­żyć po­wie­dzieć, że go ko­cha. Ailo musi żyć, musi do­ro­snąć i stać się lep­szym czło­wie­kiem niż on sam.

W gło­wie miał tylko jedną myśl: Ailo musi żyć. Musi…

Mik­kal chciał po­wie­dzieć coś, co by mo­gło uspo­koić chłopca, ale się nie od­wa­żył. Bał się spro­wo­ko­wać atak zwie­rzę­cia.

Se­kundy cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Bo­le­sną nie­skoń­czo­ność.

Mik­kal nie wie­dział na­wet, czy od­dy­cha. Czas stał w miej­scu. Pot spły­wał mu po rzę­sach. Szczy­pały go oczy, lecz nie od­wa­żył się na­wet mru­gnąć. Na­wet na chwilę nie mógł prze­stać na nich pa­trzeć.

Może aku­rat w tym mo­men­cie niedź­wiedź zde­cy­do­wałby się na atak.

Cho­dziło o ży­cie jego syna.

Zbli­żał się do chłopca rów­nie po­woli, jak Ailo od­da­lał się od zwie­rzę­cia.

Mu­szę wejść po­mię­dzy nich, my­ślał go­rącz­kowo.

To było roz­wią­za­nie: wejść po­mię­dzy Ailo a niedź­wie­dzia mor­dercę.

Ailo bę­dzie wtedy bez­pieczny. Nie za­sta­no­wił się nad tym, że taki ma­newr na­razi jego sa­mego na utratę ży­cia. Jego je­dyną my­ślą było ura­to­wa­nie syna. I to, że nie ma zbyt wiele czasu. Gdy zwie­rzę czuje się za­gro­żone, ata­kuje. Z ja­kie­goś po­wodu zwy­kły niedź­wiedź staje się mor­dercą. Nie­czę­sto się to zda­rza. Więk­szość trzyma się z dala od lu­dzi, ży­wiąc się ro­śli­nami.

Rzadko ja­kiś osob­nik się z tego wy­ła­muje. Czuje chęć na mięso. I ata­kuje zwie­rzęta. W osta­tecz­no­ści – lu­dzi.

Mik­kal wszystko to wie­dział. Nie po­my­ślał jed­nak, że może stra­cić ży­cie, bro­niąc syna.

Zwie­rzę ob­na­żyło zęby. Z pew­no­ścią miało wiele re­ni­fe­rów na su­mie­niu, kto wie, może i lu­dzi.

Ką­tem oka Mik­kal do­strzegł, że był już pra­wie obok Ailo. Jesz­cze parę kro­ków… Jesz­cze tylko parę kro­ków… Ostroż­nie wy­cią­gnął rękę w kie­runku syna. Chciał go uspo­koić… Jesz­cze tylko kilka kro­ków… Ailo się po­tknął.

Głos, który tkwił mu gdzieś w gar­dle, wresz­cie się uwol­nił.

Prze­ni­kliwy krzyk chłopca roz­darł ci­szę:

– Tato! Tato! Po­móż mi! Ra­tuj!

Zwie­rzę ru­szyło do przodu. Jego małe, bli­sko osa­dzone oczy za­lśniły zło­wrogo.

Ailo krzy­czał.

Mik­kal usły­szał swój wła­sny krzyk. Ści­snął moc­niej rę­ko­jeść noża.

Wie­dział, że te­raz musi za­re­ago­wać. Nie zdą­żył.

Ja­kaś po­stać rap­tow­nie po­ja­wiła się zni­kąd i za­sło­niła chłopca wła­snym cia­łem.

Gło­sem ła­mią­cym się ze wście­kło­ści Sigga prze­kli­nała niedź­wie­dzia ta­kimi sło­wami, ja­kich Mik­kal ni­gdy jesz­cze nie sły­szał z jej ust.

Mik­kal za­uwa­żył, że czy­jeś ręce wy­cią­gnęły się w stronę chłopca, po­de­rwały go z ziemi i prze­nio­sły w bez­pieczne miej­sce.

On sam zła­pał dłoń Siggi, ale wy­szarp­nęła mu ją z ochry­płym śmie­chem.

Se­kundę póź­niej niedź­wiedź był już przy niej. Jedna łapa śmi­gnęła i tra­fiła w twarz Siggi.

Wy­krzy­ki­wała prze­kleń­stwa, do­póki jej gar­dło nie zo­stało prze­gry­zione.

Mik­kal za­chwiał się.

Nóż w za­ci­śnię­tej dłoni na­gle wy­dał mu się ni­czym wo­bec siły tego ko­losa. Palce ze­sztyw­niały, a dłoń jakby zwię­dła.

Upu­ścił nóż.

Mla­ska­nie i chrzęst miaż­dżo­nych ko­ści tuż obok przy­pra­wiły go o mdło­ści. Chwiał się, jakby miał ze­mdleć.

– Mik­kal, ucie­kaj! Już nic nie po­mo­żesz! Mik­kal!

Wo­ła­nie do­bie­gało z od­dali, jakby go nie do­ty­czyło.

Słowa brzę­czały tylko wo­kół jego głowy ra­zem z tymi obrzy­dli­wymi dźwię­kami, zle­wa­jąc się w jedno z tym, co działo się koło niego. Nie chciał na to pa­trzeć.

Gdy za­mknął oczy, nie wi­dział na­wet, do­kąd idzie. Po­tknął się.

Pod­niósł się i wy­cią­gnął przed sie­bie ręce jak śle­piec.

– On idzie pro­sto na niedź­wie­dzia. Czy nikt mu nie po­może? Nikt się nie od­waży?

Znał ten głos, choć nie mógł go roz­po­znać.

– Tato! Tato! Uwa­żaj, tato!

To było zdu­szone przez łzy wo­ła­nie Ailo. Ktoś krzyk­nął roz­pacz­li­wie:

– Weź­cie stąd chłopca! Weź­cie go stąd! Nie może tego oglą­dać!

– Mik­kal! Na mi­łość bo­ską, ucie­kaj!

– Niedź­wiedź! Mik­kal, uwa­żaj!

Za­gar­niał gar­ściami trawę. Biegł na czwo­ra­kach, od­da­la­jąc się od kosz­mar­nych od­gło­sów, aż po­czuł smak krwi w ustach.

Na­gły pło­mień ogar­nął mu nogę. Mik­kal czoł­gał się da­lej, ale mu­siał do­tknąć źró­dła bólu. Było cie­płe.

Szu­miało mu w uszach. Na­wo­ły­wa­nia zlały się w jedno. Po­czuł czy­jeś ręce na ra­mio­nach. Sły­szał płacz. Ode­rwane słowa.

Ktoś go cią­gnął za sobą. Już nie sły­szał zwie­rzę­cia.

Oczy nie chciały się otwo­rzyć. Wy­da­wało mu się, że wi­dzi pło­mie­nie, ale nie był pe­wien.

Wszystko zlało się w czer­wieni, aż wresz­cie ogar­nęła go mi­ło­sierna ciem­ność.

– Rana wy­gląda brzydko. Bę­dzie mógł cho­dzić? – mu­siał spy­tać Re­ijo.

Ra­vna nie pod­nio­sła głowy. Ob­myła ranę na no­dze syna, a te­raz za­kła­dała opa­tru­nek, przy­ło­żyw­szy wcze­śniej okład z ziół.

– Nie wiem – od­rze­kła w końcu.

Jed­nak wie­działa. Tylko słowa nie chciały jej przejść przez gar­dło. To był jej syn. £zy ni­gdy nie przy­cho­dziły jej ła­two. Te­raz też nie pła­kała.

Miał ze­rwane ścię­gno.

Niedź­wie­dzia łapa wy­rzą­dziła więk­szą szkodę, niż są­dzili ogar­nięci ulgą, gdy od­cią­gnęli go od żąd­nego krwi po­twora.

Ra­vna po­tra­fiła za­trzy­mać krwo­tok. Po­tra­fiła spra­wić, że rana go­iła się bez brzyd­kiej bli­zny. Jed­nak na roz­szar­pane ścię­gno nie mo­gła nic po­ra­dzić.

Zwie­siw­szy głowę, z wpół­przy­mknię­tymi po­wie­kami, Ra­vna wi­działa Mik­kala bie­ga­ją­cego jako dziecko po tun­drze, śmie­ją­cego się i ba­wią­cego. Ze­wsząd nad­pły­nęły wspo­mnie­nia żwa­wego chłopca wbi­ja­ją­cego serce matki w dumę.

Mik­kal już nie bę­dzie bie­gał. Nie tak, jak kie­dyś. Ale bę­dzie żył.

Ra­vna splo­tła dło­nie i zmó­wiła pro­stą mo­dli­twę. Mik­kal żył.

I Ailo żył.

Mo­gło być o wiele go­rzej.

Sigga po­świę­ciła za nich swoje ży­cie.

Dziecko, które od­su­nęła od sie­bie, gdy cie­nie ukra­dły jej zdrowe zmy­sły, zaj­mo­wało na tyle ważne miej­sce w głębi jej du­szy, że po­świę­ciła wszystko, aby je ra­to­wać. Sigga rzu­ciła się po­mię­dzy niedź­wie­dzia a Ailo. Ścią­gnęła na sie­bie uwagę zwie­rzę­cia, dzięki czemu ura­to­wała także ży­cie Mik­kala.

Re­ijo i Aslak zdą­żyli zła­pać malca, za­nim Mik­kal ru­szył w stronę ko­losa.

Re­ijo rzu­cił pło­nącą ga­łąź, aby od­stra­szyć zwie­rzę. Inni po­szli za jego przy­kła­dem. Go­re­jące ga­łę­zie fru­wały w po­wie­trzu. Nie­które zdo­łały przy­pa­lić fu­tro niedź­wie­dzia. Wresz­cie rzu­cił się do ucieczki. Długo po­tem ga­sili trawy.

Pa­vva i jego sy­no­wie za­nie­śli Siggę do na­miotu. To, co jesz­cze nie­dawno było Siggą. ży­cie jej nie było wła­ści­wie ży­ciem po tym, jak do­znała po­mie­sza­nia zmy­słów, ale nie ta­kiego końca ży­czyła jej Ra­vna.

Inga za­jęła się chłop­cem. Krzy­czał bez prze­rwy. Wy­rzu­cał z sie­bie nie­zro­zu­miałe słowa – i krzy­czał.

Wi­dział, jak matka zo­stała roz­szar­pana, a oj­ciec pra­wie po­zba­wiony nogi.

Wszy­scy jakby za­sty­gli, nikt nie za­brał w porę ma­łego. Dzięki niech będą Re­ijo! Ten chło­pak za­wsze był roz­sądny! Ra­vnie on wciąż wy­da­wał się chłop­cem, mimo że dawno skoń­czył dwa­dzie­ścia lat i ło­wił ryby już nie­je­den se­zon.

Do­brze, że tu jest. Inga nie udźwi­gnę­łaby tego wszyst­kiego sama.

Bar­dzo chciała do­wie­dzieć się cze­goś o Ra­iji, ale nie śmiała py­tać.

Re­ijo i Ra­vna sie­dzieli przy Mik­kalu przez całą noc. Nie­duża, si­wie­jąca ko­bieta i ru­dawy męż­czy­zna o do­brym spoj­rze­niu. Inga też chciała być z nimi, ale Re­ijo nie­mal wy­pchnął ją do na­miotu Ra­vny.

Ailo nie po­wi­nien sły­szeć ojca ma­ja­czą­cego w go­rączce. Dla Ingi też tak bę­dzie le­piej.

Oboje to po­my­śleli, lecz żadne z nich jej nic nie po­wie­działo.

– Po­win­naś iść spać, Ra­vna – rzekł Re­ijo ci­cho po fiń­sku. Nie po nor­we­sku; Ra­vna ro­zu­miała ten ję­zyk, ale nie lu­biła go uży­wać.

– Po­win­nam… – uśmiech­nęła się smutno. – Gdy już bę­dziesz miał dzieci, zro­zu­miesz, że wtedy nie my­śli się już tyle o so­bie. Mik­kal jest na­dal moim dziec­kiem. Je­dy­nym. Jesz­cze kie­dyś się wy­śpię, Re­ijo.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział jej z me­lan­cho­lij­nym uśmie­chem. – Maja jest córką Mik­kala, ale ko­cham ją tak, jakby była moja. Chyba ni­gdy nie będę miał dziecka, które by­łoby bar­dziej moje niż ona.

Opo­wie­dział babce Mai o złym czło­wieku, który upro­wa­dził małą, o tym, jak sam ry­zy­ko­wał ży­cie, aby ją ura­to­wać.

I wy­ja­śnił też, dla­czego tu przy­był. Dla­czego czuł aż taką po­trzebę po­roz­ma­wia­nia z Mik­ka­lem.

Pa­trzył w ro­zu­mie­jące wszystko oczy Ra­vny i na­gle po­jął, dla­czego Ra­ija tak ko­chała tę ko­bietę. Ona była mą­dra. I miała naj­go­ręt­sze i naj­więk­sze serce ze wszyst­kich lu­dzi, któ­rych znał.

– W tej sy­tu­acji – stwier­dziła – my­ślę, że po­wi­nie­neś prze­mil­czeć pewne sprawy. Nie­któ­rych rze­czy Mik­kal nie po­wi­nien wie­dzieć. Po­trze­buje spo­koju. Przede wszyst­kim musi za­po­mnieć o tym, co wy­da­rzyło się wczo­raj. Na pewno bę­dzie się ob­wi­niał. Po­wie, że to jego wina, że Sigga nie żyje. Musi się naj­pierw z tym upo­rać.

Ra­vna spoj­rze­niem po­gła­dziła twarz syna. Le­żał spo­koj­nie i ci­cho po­mię­dzy skó­rami. Wy­da­wał się szary pod opa­le­ni­zną. Dziw­nie było wi­dzieć go tak bez ży­cia. Re­ijo przy­zwy­cza­jony był do Mik­kala za­wsze peł­nego ener­gii.

– Wiesz, Re­ijo, że nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo ko­cham Ra­iję, wiem, że przy­nosi nie­szczę­ście. Ona tego nie chce, ale to jest nie­unik­nione. Nie­ważne, co zrobi, za­wsze będą z tego kło­poty. A ja ży­czę Mik­ka­lowi spo­koju. On nie po­trze­buje burz­li­wej na­mięt­no­ści, tylko spo­koju.

Re­ijo oparł czoło o dło­nie. Łok­cie wsparł o ko­lana.

– Chcesz po­wie­dzieć – za­czął po­woli – że nie chcia­ła­byś wi­dzieć Mik­kala ra­zem z Ra­iją?

– Je­steś mą­drym chłop­cem.

– Lu­bisz Ingę, prawda?

Ra­vna uśmiech­nęła się.

– Chyba tak. – I do­dała z po­wagą: – Ona ma do­kład­nie to, czego Mik­kal po­trze­buje, ale on jest zbyt ślepy, żeby to do­strzec. Dla niego naj­waż­niej­sze są ma­rze­nia. Nikt poza Ra­iją dla niego nie ist­nieje. Nie­bez­piecz­nie jest żyć ma­rze­niami, prawda, Re­ijo?

Wzru­szył bez­rad­nie ra­mio­nami.

– Nie wiem, Ra­vno, na­prawdę nie wiem. Za­czą­łem wie­rzyć, że po­zo­stały mi już tylko ma­rze­nia.

Po­trzą­snęła głową, pełna mą­dro­ści i ży­cio­wego do­świad­cze­nia.

– Rze­czy­wi­stość jest za­wsze lep­sza od ma­rzeń. Ży­cie za­wsze lep­sze od śmierci. Ży­jący ob­da­rzają więk­szym szczę­ściem niż mar­twi. Wy­obraź­nia jest ku­szą­cym, lecz jakże nie­bez­piecz­nym to­wa­rzy­szem…

– Chcesz po­wie­dzieć, że po­wi­nie­nem odejść, za­nim doj­dzie do sie­bie?

– A chcesz tego?

Re­ijo po­krę­cił głową prze­cząco. Mik­kal był jego przy­ja­cie­lem. Nie odej­dzie te­raz, gdy mógłby mu po­móc.

– A więc zo­stań – rze­kła Ra­vna spo­koj­nie – ale nie mów mu wię­cej niż to, o co spyta. Nic ta­kiego, co może mu za­szko­dzić…

Re­ijo obie­cał.

Nie była to obiet­nica trudna do do­trzy­ma­nia.

Ciem­ność nie była ab­so­lutna. Po­ru­szała się. Nad­cho­dziła i zni­kała wraz z bó­lem. Pełna była sza­rych od­cieni, z lek­kim to­nem czer­wieni.

Mik­kal krzy­czał. Udo pa­liło go ży­wym ogniem. Z ciem­no­ści wy­ła­niały się po­sta­cie.

Wi­dział Siggę. Była mło­dziutka, uśmie­chała się za­że­no­wana. Spu­ściła oczy, za­ru­mie­niona – i za­ko­chana.

Gdy pod­nio­sła wzrok, zo­ba­czył w nim tylko pustkę i sza­leń­stwo. I od­wagę, tak jak wtedy, gdy rzu­ciła się po­mię­dzy Ailo a niedź­wie­dzia. Mik­kal usły­szał jej krzyk…

Sam też krzy­czał.

Po­czuł coś chłod­nego na czole. Sły­szał głosy, które do­cho­dziły zni­kąd.

Pró­bo­wał pod­nieść po­wieki, ale były zbyt cięż­kie. Cie­nie i wcią­ga­jąca w swoją głę­bię ciem­ność za­sło­niły wszystko. Znów stał się ich czę­ścią.

Od­na­lazł go zgar­biony, krzy­wo­nogi męż­czy­zna. Wpa­try­wał się w niego ba­daw­czo. Mik­kal po­czuł bez­gra­niczny smu­tek. Wła­sny? Tego dru­giego? Wie­dział, że za­wiódł ojca. Słowa, które chciał do niego skie­ro­wać, za­marły mu na ustach. W gar­dle miał su­cho. Ję­zyk mar­twy.

– Ni­gdy nie sta­łeś się męż­czy­zną, Mik­kal – rzekł z po­gardą ten, który był jego oj­cem. – Za­wio­dłeś mnie bar­dziej niż kto­kol­wiek. A wszystko przez tę prze­klętą dziewkę Erk­kiego Ala­talo!

Splu­nął. Na Mik­kala. Męż­czy­zna po­czuł obrzy­dze­nie, gdy gę­sta ślina spły­wała mu po po­liczku.

Po­czuł też smu­tek, bo chciał, żeby oj­ciec był z niego dumny. Ni­gdy się tak nie stało.

Coś było nie tak. Oj­ciec nie mógł na niego pluć, bo nie żył. Mik­kal chciał to po­wie­dzieć.

– Ty nie ży­jesz – usi­ło­wał za­pro­te­sto­wać. – Nie może cię tu być. Nie mo­żesz do mnie mó­wić. Ty nie ży­jesz, oj­cze, nie ży­jesz!

Jed­nak po­stać ojca prze­sła­niała mu wszystko jak ni­gdy za ży­cia. Mik­kal szybko prze­rósł nie­wy­so­kiego Pehra.

– Ona jest twoim prze­kleń­stwem, chłop­cze – mó­wił da­lej umarły. – To ona prze­szka­dza ci do­ro­snąć. Tak długo, jak o niej my­ślisz, nie sta­niesz się męż­czy­zną!

Ni­komu nie wolno mó­wić tak o Ra­iji! Nie do niego!

– Ja się tym nie przej­muję! – roz­legł się ła­godny głos, piesz­cząc jego ucho ni­czym wie­trzyk.

Oj­ciec wró­cił do cieni.

Uj­rzał ją, dum­nie wy­pro­sto­waną, o sil­nym, pło­ną­cym spoj­rze­niu.

– Sama daję so­bie radę, Mik­kal. Nikt nie musi nad­sta­wiać pię­ści, aby mnie chro­nić. Na­wet ty.

Chciał wziąć ją w ra­miona, po­czuć ją znów przy so­bie. Wie­dzieć, że ist­nieje dla niego. Ona jed­nak wy­su­nęła przed sie­bie ręce jak tar­czę.

– Tylko tak, nie bli­żej.

Nic nie zdo­ła­łoby zła­mać jej uporu.

– Te­raz jest ina­czej – wy­szep­tał za­chryp­nięty. Usta miał spę­kane. Bo­lały go, ale mu­siał jej to po­wie­dzieć. To było naj­waż­niej­sze ze wszyst­kiego. Je­dyne, co się li­czyło. – Jest już ina­czej, Ra­ija. Ni­gdy jesz­cze tak nie było, mój Mały Kruku. Kie­dyś by­łem zwią­zany. Te­raz je­stem wolny. Wolny!

Jej oczy były ni­czym czarne stud­nie bez dna. Mik­kal wie­dział, że można w nich za­to­nąć. Tak, jak on.

Wresz­cie prze­rwała ci­szę.

Wie­dział, co po­wie, za­nim jesz­cze za­częła.

Jej twarz zni­kła w mroku. Ból stał się nie do wy­trzy­ma­nia.

– Ty je­steś wolny, Mik­kal. Ale ja nie…

Ciało Mik­kala zwi­nęło się z bólu pod no­żami, które je cięły.

Po­gryzł wargi do krwi. Wy­dał z sie­bie tylko jęk… Ra­vna wy­ci­snęła szmatkę zmo­czoną w lo­do­wa­tej wo­dzie i po­ło­żyła ją na czole syna.

Spły­wał po­tem. Wal­czył z tym, co sza­lało w jego ciele.

Ra­vna i Re­ijo wie­dzieli, że nie była to tylko rana na no­dze.

– Mój biedny chło­piec – wy­szep­tała Ra­vna.

Nie sły­szał jej. Jego wargi po­ru­szały się bez­gło­śnie, ale do­my­śliła się, ja­kie imię wy­po­wia­dał.

Re­ijo też to wie­dział.

Oboje sły­szeli jego ma­ja­cze­nia, i oboje ro­zu­mieli. Na­wet te­raz ona była z nim.

Ra­ija. Za­wsze Ra­ija…

Re­ijo po­czuł na­gle falę nie­na­wi­ści skie­ro­waną w jej stronę.

Ja­kim pra­wem za­truła tak ży­cie Mik­kala? Czym so­bie za­słu­żyła na taką mi­łość?

– On nic na to nie może po­ra­dzić – ode­zwała się Ra­vna ci­cho.

Do­brze zro­zu­miała mil­cze­nie Re­ijo.

– Chcia­ła­bym, żeby można było coś z tym zro­bić, ale on nic na to nie po­ra­dzi. Nie wiem, czy kie­dyś sta­nie się wolny…

Użyła tego sa­mego słowa, które Mik­kal wy­rzu­cił spo­mię­dzy spę­ka­nych warg.

Re­ijo ob­jął głowę dłońmi. Wplą­tał palce w ja­sne włosy.

– Nie są­dzę, żeby mógł, Ra­vno! – wy­krztu­sił. – To już trwa zbyt długo.

Spoj­rzał na nią. Twarz za­sty­gła mu w ma­skę. Każdy mię­sień drżał z na­pię­cia.

– Je­żeli Mik­kal wy­zdro­wieje, a, na Boga, mam na­dzieję, że tak, wszystko na­pra­wię. On ma ra­cję: jest wolny. To ona jest zwią­zana. Ze mną. Zwrócę jej wol­ność! We­zmę całą winę na sie­bie, żeby nie mu­siała się wsty­dzić. Oni na­leżą do sie­bie, Ra­vno.

Stara otarła łzę. To brzmiało tak pro­sto. Czy to na­prawdę po­może?

– Mó­wisz, że jej już nie ko­chasz, Re­ijo… – Po­trzą­snęła głową. – Ja uwa­żam, że na­dal ją ko­chasz…

Re­ijo nie spoj­rzał na ko­bietę. Nie chciał się nad tym za­sta­na­wiać. Pod­jął de­cy­zję. Tak się musi stać. Zwróci Ra­iji wol­ność. Bę­dzie wolna – dla Mik­kala.

– Mik­kal jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem – po­wie­dział głu­cho.

Rozdział 3

Re­ijo od razu po­czuł się le­piej, gdy pod­jął to po­sta­no­wie­nie. Mu­siało tkwić w głębi jego świa­do­mo­ści, od kiedy od­szedł od Ra­iji.

Ten czas, który spę­dził w sa­mot­no­ści, był ni­czym in­nym jak tylko próbą, czy bę­dzie mógł żyć bez niej. Sam.

Mógł.

Może ro­zu­miał to już wtedy? To było te­raz bez zna­cze­nia.

Nie chciał jej zra­nić. To było ta­kie trudne: świa­do­mość, że bę­dzie do­brze dla niego, ale że ją zo­stawi z ni­czym. Te­raz odda jej przy­sługę.

Mik­kal był wolny.

Re­ijo za­pra­gnął ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem. Mu­siał wyjść na ze­wnątrz. Zer­k­nął na Ra­vnę. Wie­dział, że ona bę­dzie czu­wać da­lej. Była zmę­czona, ale na pewno nie za­śnie. Na­wet gdyby Re­ijo tam sie­dział, nie od­po­czę­łaby.

– Za­wo­łaj mnie, gdy­bym był po­trzebny… – po­wie­dział ci­cho.

Po­ki­wała głową. Zro­zu­miała. Re­ijo za­sta­no­wił się, czy coś zdo­ła­łoby ją za­sko­czyć. On jej ni­gdy nie wi­dział zdzi­wio­nej.

Noc była cie­pła. Le­niwe chmury prze­su­wały się sen­nie po nie­bie, jakby le­dwo do­ty­ka­jąc ja­sno­nie­bie­skiego skle­pie­nia. Pro­mie­nie słońca za­częły do­się­gać już czub­ków drzew na wscho­dzie, do­ry­so­wu­jąc im zie­loną au­re­olę. Roz­ja­śniało się.

Stał tak i pa­trzył wprost we wscho­dzące słońce. Blask ośle­pił go, ko­lo­rowe plamki za­tań­czyły mu przed oczami. Do­bre uspra­wie­dli­wie­nie dla pła­czu.

Re­ijo pa­trzył pro­sto w słońce i pła­kał.

– To­bie też było duszno w na­mio­cie? – Aslak chciał, aby jego słowa za­brzmiały we­soło, ale mu się nie udało.

Re­ijo prze­łknął ślinę. Na­wet nie usi­ło­wał ukryć łez. Wy­tarł oczy wierz­chem dłoni i pró­bo­wał coś od­po­wie­dzieć.

– To wszystko nie ma sensu – wy­krztu­sił w końcu. Wargi miał spuch­nięte.

Aslak po­ki­wał głową. Po­cią­gnął go za sobą w kie­runku ogni­ska pło­ną­cego przy jego na­mio­cie.

Roz­pa­lono wiele ognisk tej nocy. Po­mię­dzy na­mio­tami, na obrze­żach obozu. Ogień za­pew­niał po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Inga chce przy nim czu­wać.

Re­ijo wes­tchnął z dez­apro­batą.

– Nie po­winna?

Oczy Aslaka były za­dzi­wia­jąco po­dobne do oczu Ra­vny: ro­zu­miały wię­cej, niż mó­wiły usta.

– Nie, nie po­winna. Przy­naj­mniej za­nim on nie doj­dzie do sie­bie.

– Jak mam jej to po­wie­dzieć?

Re­ijo czuł się rów­nie bez­silny jak Aslak.

– Ona do­brze wie, że nie po­winna. I do­brze wie, dla­czego. Głu­pia to ona nie jest…

– Wiem. Ale tak cho­ler­nie trudno spoj­rzeć w te jej oczy i po­twier­dzić, że wszystko naj­gor­sze, co tylko so­bie wy­obraża, jest prawdą…

Aslak sie­dział przy ogni­sku. Znaj­do­wał po­cie­sze­nie, pa­trząc w ogień. Zbli­żył dło­nie, jakby chcąc je ogrzać, aż pło­mie­nie omal nie za­częły ich do­ty­kać nie­bez­piecz­nymi po­ca­łun­kami.

– Je­stem wście­kły – rzu­cił. Czuło się, że ukry­wał całe po­kłady tłu­mio­nych uczuć.

– Na Mik­kala? Na Ra­iję? Nic na to nie mogą po­ra­dzić… Aslak po­trzą­snął prze­cząco głową, uśmie­cha­jąc się krzywo.

– Nie mó­wię o tym…

Po­chy­lił głowę. Głos stał się zdu­szony, a słowa trudne do od­róż­nie­nia.

– Sigga. Mik­kal… to wszystko. Czuję się bez­silny, Re­ijo. My­ślę o tym bez prze­rwy. Cią­gle to wi­dzę. Mam cią­gle przed oczami te strasz­liwe sceny. I za każ­dym ra­zem stoję jak spa­ra­li­żo­wany. Do­kład­nie tak, jak wtedy. Czy mo­głem coś zro­bić? Mo­głem zro­bić coś ina­czej, żeby to się nie wy­da­rzyło? Moż­liwe, że Sigga pra­gnęła śmierci, jej ży­cie nie było naj­wspa­nial­sze. Ale żeby umrzeć w ten spo­sób…

Trudno było na to od­po­wie­dzieć. Aslak mu­siał wy­rzu­cić z sie­bie to, co wy­peł­niało mu głowę. Plą­ta­nina my­śli. Chaos.

Jego mocno zbu­do­wane ciało było na­pięte. Mię­śnie pod spodniami i mięk­kim, skó­rza­nym ka­fta­nem drżały. Czarna, sztywna grzywka opa­dała mu na oczy. Re­ijo nie był w sta­nie do­strzec, czy tam­ten pła­kał, ale był w sta­nie to usły­szeć.

– Można osza­leć, czu­jąc się tak bez­sil­nym…

– Nie­wiele jest do zro­bie­nia – mruk­nął Re­ijo. – Te­raz – do­dał nie­zręcz­nie.

Usta miał su­che. Bał się cze­goś. Nie mógł na­wet zwil­żyć ust.

– Dla Siggi nic, to prawda… – po­wie­dział Aslak po­nuro. Ko­chał swoją sio­strę. – A jed­nak mu­szę coś zro­bić – rzu­cił w de­spe­ra­cji. Jego twarz wy­ra­żała to samo. żar w oczach aż prze­stra­szył Re­ijo. Było w nich wszystko: strach, złość, zde­cy­do­wa­nie… – Mu­szę coś zro­bić, Re­ijo. To dla mnie ważne. Ważne dla Ailo, dla nas wszyst­kich. Ten niedź­wiedź za­bija na­sze zwie­rzęta.

Za­śmiał się bez­gło­śnie.

– Jak to na­prawdę nie­wiele zna­czy… Wszystko to, co nam się wy­daje, że po­sia­damy, bez czego po­dobno nie mo­żemy się obejść… Jak to mało w po­rów­na­niu do lu­dzi, któ­rzy cię ota­czają. O któ­rych my­ślisz, że ich obec­ność jest oczy­wi­sta…

Aslak chciał mu prze­ka­zać coś waż­nego, Re­ijo to wy­czu­wał. Był jed­nak zbyt zmę­czony, żeby móc się do­my­ślić. – Po­wi­nie­nem pew­nie za­cze­kać na Mik­kala. Ale nie mogę. Nie dam rady, Re­ijo. To mnie zje od środka. Mam całą masę ro­boty, ale nie wiem, czy będę w sta­nie się nią za­jąć, je­śli tego nie zro­bię. Nikt z nas nie bę­dzie mógł za­cho­wy­wać się nor­mal­nie.

Aslak wy­krzy­wił usta.

– Za­biję tego niedź­wie­dzia.

Re­ijo po­my­ślał, że źle usły­szał. Ale nie my­lił się.

Zie­lone oczy Aslaka spoj­rzały na Re­ijo.

– Zro­bię to – po­wie­dział spo­koj­nie. Lo­do­wato spo­koj­nie. – Za­biję tego niedź­wie­dzia. Okażę mu tyle samo li­to­ści, ile on oka­zał mo­jej sio­strze.

– To nie­bez­pieczne. – Re­ijo po­czuł nie­przy­jemne mro­wie­nie w krzyżu. – Boże, Aslak, wiesz prze­cież, jak to jest nie­bez­pieczne! Wszy­scy to wi­dzie­li­śmy! Po dro­dze znaj­do­wa­łem pełno za­bi­tych re­ni­fe­rów. Roz­szar­pa­nych na strzępy. To nie­bez­pieczne iść za tym niedź­wie­dziem.

– Wiem. Prze­my­śla­łem to do­kład­nie. Wiem, na co się po­ry­wam. Ale mu­szę to zro­bić. Zro­bił­byś to samo, gdyby to była twoja sio­stra. Ja mia­łem tylko jedną sio­strę, Re­ijo. Wo­lał­bym pójść z Mik­ka­lem. – Aslak wes­tchnął. – Ale kto wie, jak długo jesz­cze bę­dzie le­żał… Nie mogę na niego cze­kać.

Re­ijo chciał po­wie­dzieć, że Mik­kal pew­nie nie bę­dzie w sta­nie iść na po­lo­wa­nie na niedź­wie­dzia, na­wet gdy wy­zdro­wieje, ale po­wstrzy­mał się. Nie trzeba roz­gła­szać złych wie­ści przed cza­sem.

– Pójdę z tobą. – Re­ijo usły­szał swój wła­sny głos. – Po­mogę ci za­bić tego niedź­wie­dzia.

Aslak nie zmie­nił wy­razu twa­rzy. Trwałby przy swoim po­sta­no­wie­niu na­wet, gdyby Re­ijo nie za­ofia­ro­wał po­mocy. Mu­siał się z tym zmie­rzyć.

– Pój­dziemy, gdy Sigga… gdy ją po­cho­wamy.

Re­ijo ski­nął głową. Był rów­nie blady jak Aslak. Ból tkwił w nim tak samo głę­boko.

Wszystko od­było się po ci­chu. Zło­żyli ją na wieczny spo­czy­nek bez więk­szych ce­re­mo­nii. Sigga, która przez całe ży­cie sta­rała się być do­strze­gana i ko­chana, miała po­grzeb rów­nie ci­chy jak ona sama we wcze­snej mło­do­ści.

Było w tym jakby gorz­kie szy­der­stwo.

Aslak my­ślał o tym, gdy ra­zem z bra­tem sy­pali ubogą zie­mię tun­dry na szczątki sio­stry. Mocno, aż do bólu za­ci­skał zęby, mimo to nie mógł po­wstrzy­mać pła­czu i zdra­dziec­kie łzy spły­wały mu z oczu.

Oj­ciec stał koło nich, zgar­biony. Opu­ścił ra­miona. Wy­glą­dał sta­rzej niż kie­dy­kol­wiek. Coś w nim umarło ra­zem z tą córką, którą tak bar­dzo ko­chał. Pa­vva na­wet nie czuł smutku. Wy­peł­niała go tylko pustka.

Wi­dział, jak jego naj­star­szy syn wal­czy ze łzami, i za­zdro­ścił mu tego. On nie był w sta­nie opła­kać Siggi.

Oczy swę­działy, były su­che i za­czer­wie­nione z bez­sen­no­ści.

Nie miał łez. Nie czuł żalu.

Ona była jego dziec­kiem. Jego córką.

Nie był w sta­nie uczcić jej pa­mięci ni­czym in­nym, jak tylko pustką.

An­ders ko­pał tak in­ten­syw­nie, że twarz spły­wała mu

po­tem, który mie­szał się ze łzami. Nie chciał po­ka­zać, że pła­cze. To nie przy­stoi męż­czyź­nie. Mu­siał być silny. Jego czarna grzywka już się zle­piła. Ra­miona go bo­lały. Po­cho­wali Siggę w głę­bo­kim dole. Nic nie bę­dzie w sta­nie jej od­ko­pać. Spo­cznie w po­koju.

Sigga nie od­na­la­zła spo­koju za ży­cia. Choć było już za późno, czuli, że za­słu­guje na niego po śmierci. Je­dy­nymi obec­nymi spoza ro­dziny byli Re­ijo i Inga. Stali w od­le­gło­ści kilku kro­ków od Pa­vvy, mil­cząc, z nie­ru­cho­mymi twa­rzami. Oczy Ingi prze­sła­niała zsu­nięta na czoło chu­sta, Re­ijo spla­tał ner­wowo dło­nie. Przy­szedł bez czapki i nie miał na czym za­ci­skać rąk. Ni­gdy nie lu­bił żony Mik­kala. Na­wet jej nie sza­no­wał. Te­raz, gdy stał przy gro­bie Siggi, było mu jej żal. Miała stać się czę­ścią tun­dry. Może wła­śnie tego by chciała?

Nikt w tym ma­łym zgro­ma­dze­niu nie znał jej na tyle do­brze, żeby móc to stwier­dzić na pewno.

Aslak i An­ders uło­żyli z po­wro­tem na miej­sce mech i wrzosy. Do­brze okryli ten piasz­czy­sty skra­wek ziemi i miej­sce po­chówku stało się nie­wi­doczne. Czuli, że tak wła­śnie po­winno być. An­ders chciał ja­koś ozna­czyć jej grób, ale oj­ciec i Aslak za­pro­te­sto­wali sta­now­czo.

Re­ijo chciał po­móc. Ręce go świerz­biały, by wziąć się do ro­boty.

Ale był obcy. Nie na­le­żał do nich. Wresz­cie Aslak uznał, że praca zo­stała za­koń­czona. Pod­niósł się, rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie na pro­sto­kąt świeżo przy­kryty dar­nią i po­pa­trzył na Re­ijo. Obaj byli zde­cy­do­wani.

– Nad­szedł czas – po­wie­dział Aslak. – Za­czy­namy.

Nie było trudno na­tra­fić na ślady niedź­wie­dzia. Re­ijo i Aslak szli szla­kiem śmierci. Wy­da­wało się, że zwie­rzę osza­lało w swej żą­dzy krwi.

Mik­kal i Pa­vva stra­cili wiele re­ni­fe­rów. Re­ijo za­prze­stał już li­cze­nia ich roz­szar­pa­nych ciał. Wie­dział jed­nak, że Aslak wie to do­kład­nie.

Jego twarz była nie­prze­nik­niona, ale Re­ijo czuł, że jego to­wa­rzysz jest rów­nie po­ru­szony i prze­stra­szony jak on sam. Za­le­d­wie jed­nym z re­ni­fe­rów po­ży­wił się za­bójca. Reszta stała się po­kar­mem dla li­sów, kru­ków i in­nych zwie­rząt.

Niedź­wiedź tylko mor­do­wał, wbi­jał zęby w świeże mięso i chłep­tał cie­płą, pul­su­jącą krew. Po­tem tra­cił za­in­te­re­so­wa­nie i po­rzu­cał zdo­bycz.

Tylko mor­do­wał.

Szli pie­chotą. Mieli ze sobą je­dy­nie naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. ża­den z nich nie za­mie­rzał po­wra­cać do obozu, za­nim nie za­biją niedź­wie­dzia.

Tun­dra była piękna. Zwierz zbo­czył jed­nak z otwar­tych, prze­wia­nych wia­trem prze­strzeni.

Zna­leźli od­ci­ski jego łap pro­wa­dzące do za­gaj­ni­ków i ku ni­skim wznie­sie­niom na skraju pła­sko­wyżu.

In­stynkt za­pro­wa­dził go tam, gdzie było trud­niej go zna­leźć. W kie­runku pa­gór­ków, ni­skich skał i ukry­cia, które dwaj męż­czyźni mu­sieli od­na­leźć.

Co­raz cię­żej było od­naj­dy­wać ślady, gdyż za­gaj­nik prze­szedł w gę­sty las li­ścia­sty. Zbo­cza po­kry­wały krzaki ja­gód i pa­pro­cie. Ich wiel­kie li­ście za­sła­niały tropy niedź­wie­dzia po­zo­sta­wiane na mięk­kim pod­łożu. Aslak mu­siał od­gar­niać li­ście i ga­łązki, aby coś zo­ba­czyć.

Zaj­mo­wało im to te­raz wię­cej czasu. Wiele razy my­lili kie­ru­nek. Nie mo­gli już iść we­dług śla­dów re­ni­fe­rów. Te zwie­rzęta wo­lały trzy­mać się otwar­tych prze­strzeni. Ich ulu­bione po­ży­wie­nie nie ro­sło w le­sie.

Re­ijo wie­dział, że musi po­le­gać na by­strym wzroku i do­świad­cze­niu Aslaka. Sam nie do­strze­gał nic poza tym, co było oczy­wi­ste, a uwa­żał się za do­świad­czo­nego w ob­co­wa­niu z przy­rodą.

Mu­siał po­chy­lić czoła przed zdol­no­ścią Aslaka czy­ta­nia z księgi na­tury. Ten chło­pak le­piej niż kto­kol­wiek inny ro­zu­miał przy­rodę, wśród któ­rej i z któ­rej żyli. Umiał do­strzec i oce­nić naj­mniej­szy na­po­tkany ślad. Było to nie­zbędne do ży­cia na tym pół­noc­nym pust­ko­wiu.

Aslak kop­nął nogą w zie­mię na zbo­czu. Uka­zały się od­chody. Re­ijo ni­gdy by ich nie do­strzegł, chyba że by w nie wszedł.

– Jest gdzieś w po­bliżu – stwier­dził sta­now­czo Aslak zmie­nio­nym gło­sem.

Re­ijo przy­ła­pał się na trwoż­nym spoj­rze­niu przez ra­mię. Nie wia­domo prze­cież, gdzie prze­bywa krwio­żer­cze zwie­rzę.

– Może nas te­raz ob­ser­wuje…

Aslak nie od­po­wie­dział. Prze­szu­ki­wał wzro­kiem oto­cze­nie. Rano po­cho­wał swoją sio­strę. Te­raz cały był zim­nym sku­pie­niem.

Re­ijo nie poj­mo­wał, skąd to­wa­rzysz czer­pał siły.

Aslak czub­kiem buta po­grze­bał w od­cho­dach. Jesz­cze nie wy­schły.

– Chyba masz ra­cję – Aslak zni­żył głos. – On jest w po­bliżu. Był tu­taj może przed po­łu­dniem.

Re­ijo prze­łknął ślinę. Gar­dło stało się dziw­nie su­che i cia­sne.

– Wy­daje się, że nasz przy­ja­ciel czę­sto tędy prze­cho­dzi…

Aslak przy­klęk­nął i roz­gar­nął li­ście pa­proci.

Re­ijo od­su­nął na­trętną myśl, że dziki zwierz może ich te­raz wi­dzieć, i po­chy­lił się nad zie­mią. Za­uwa­żył to samo, co Aslak.

Nie były to ślady po­zo­sta­wione tu i ów­dzie. Był to szlak.

– Czy inne zwie­rzęta mogą tędy cho­dzić? – za­sta­no­wił się Re­ijo.

Aslak spoj­rzał na niego.

– Cho­dził­byś tro­pem niedź­wie­dzia, gdy­byś był zwie­rzę­ciem?

Re­ijo przy­znał mu ra­cję. Aslak na­brał po­wie­trza.

– Mie­li­śmy szczę­ście, że na to tra­fi­li­śmy – rzu­cił zimno. – Nie mo­gło być le­piej.

– Tu­taj? – spy­tał Re­ijo. Nie mógł nic na to po­ra­dzić, ale źle się czuł w tym zie­lo­nym pół­mroku. Las był dla niego za gę­sty. Mo­gło się w nim ukry­wać wszystko…

– Tu­taj – po­twier­dził Aslak i za­czął od­gar­niać ga­łązki le­żące na ziemi.

Re­ijo po­szedł za jego przy­kła­dem. Mieli to ro­bić ra­zem. Prze­cież obie­cał, a słowa do­trzy­my­wał.

Im szyb­ciej będą pra­co­wać, tym le­piej.

Zbli­żał się wie­czór. Noc. Jak inne dra­pież­niki niedź­wiedź zwykł wy­cho­dzić nocą. Niebo po­zo­sta­nie rów­nie ja­sne jak w dzień, jed­nak w le­sie bę­dzie cień.

Obaj wi­dzieli tego niedź­wie­dzia. Był ol­brzymi.

Jama mu­siała być tak głę­boka, żeby się nie mógł wy­do­stać.

Po­zo­stała im tylko ta resztka wie­czoru.

Pra­co­wali z za­cię­ciem, gdyż obaj mieli po­wody do ze­msty. Aslak my­ślał o sio­strze, a Re­ijo o zma­sa­kro­wa­nej no­dze Mik­kala.

I obaj się bali.

Strach sku­tecz­nie po­ga­niał.

Nie by­liby w sta­nie się obro­nić, gdyby niedź­wiedź za­sko­czył ich, sto­ją­cych po ra­miona w dole, który stałby się dla nich gro­bem…

Nie mieli wy­boru – mu­sieli zdą­żyć.

Na­tura, bę­dąca świad­kiem wy­siłku obu męż­czyzn, jakby wstrzy­mała od­dech.

ży­cie, które po­winno pul­so­wać wo­kół nich, za­marło.

Wiele par czuj­nych oczu ob­ser­wo­wało lu­dzi za­kłó­ca­ją­cych spo­kój lasu.

Więk­sze i mniej­sze stwo­rze­nia wy­bie­rały inną drogę.

Re­ijo i Aslak także wstrzy­my­wali od­dech, pra­cu­jąc w ja­mie.

Mo­gli po­le­gać tylko na swoim słu­chu. Na zdol­no­ści oceny do­cie­ra­ją­cych do nich dźwię­ków, na in­nych nie­wi­docz­nych straż­ni­kach, któ­rych za­cho­wa­nie mo­głoby ich ostrzec.

By­łoby naj­bez­piecz­niej, gdyby je­den z nich po­głę­biał dół, a drugi prze­rzu­cał wy­ko­paną zie­mię da­lej.

Nie mieli jed­nak na to czasu.

Aslak spoj­rzał w górę. Gdyby uniósł rękę, mógłby do­tknąć dło­nią kra­wę­dzi jamy.

– Wy­daje się wy­soko. Ale niedź­wiedź był ol­brzymi. Nie mo­żemy ry­zy­ko­wać, że jama bę­dzie za płytka. Albo taka, z któ­rej sami nie wyj­dziemy – do­dał z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Albo że ten po­twór nas za­sko­czy. – Re­ijo znów się po­chy­lił nad dnem cia­snego dołu. – Jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy, Aslak.

Zma­gali się z po­tem i zie­mią sy­piącą się w oczy. Na dło­niach mieli pę­che­rze, w ustach słony smak krwi. Plecy ich bo­lały, ko­lana za­częły drżeć.

Pra­co­wali w ci­szy wy­da­ją­cej się wiecz­no­ścią. Obaj wal­czyli z nie­ustanną chę­cią zer­ka­nia w górę. Nie po­winni tra­cić na to czasu. Le­piej było się po­wstrzy­mać, póki nie uznają, że już dość.

– Wy­star­czy?

Re­ijo osza­co­wał wzro­kiem kwa­dra­tową prze­strzeń po­nad nimi. Wy­da­wała się bar­dzo cia­sna.

– Le­piej spy­taj, czy mamy szansę się wy­do­stać…

Aslak ski­nął głową.

– Tak, tyle po­winno wy­star­czyć. Masz ra­cję, Re­ijo.

Mu­simy po­my­śleć o ra­to­wa­niu wła­snej skóry.

– Ty pierw­szy.

Re­ijo ukuc­nął, oparł­szy ręce o ścianę dołu. Aslak ostroż­nie sta­nął mu na ra­mio­nach.

Obaj opie­rali się rę­koma o ścianę, gdy Re­ijo ostroż­nie pro­sto­wał ko­lana, sta­jąc.

Aslak nie mógł po­ma­gać mu ina­czej, niż sta­ra­jąc się za­cho­wać rów­no­wagę. Obaj wie­dzieli, że byli już zbyt zmę­czeni na ewen­tu­alne po­wtó­rze­nie tej próby.

Nogi Re­ijo drżały. Za­ci­snął zęby i wspiął się na palce.

– Mam brzeg – usły­szał z góry. Za­raz po­tem cię­żar na jego ra­mio­nach nieco się zmniej­szył.

Aslak zła­pał za ko­rze­nie brzozy i wcią­gnął się na po­wierzch­nię. Ulga, jaką po­czuł, usu­nęła ob­ręcz bólu ści­ska­jącą jego głowę w cza­sie ko­pa­nia dołu.

Szybko za­wią­zał ar­kan wo­kół naj­bliż­szego moc­nego drzewa i rzu­cił jego ko­niec Re­ijo.

– Da­lej, ko­lego! Chyba nie chcesz zo­stać tam jako przy­nęta?

Re­ijo szybko wy­do­stał się z dołu. Bez zbęd­nych słów za­brali się do spla­ta­nia kraty z cien­kich ga­łęzi, która miała za­sło­nić otwór. Po­ło­żyli ją na miej­scu i za­ma­sko­wali wrzo­sem, pa­pro­ciami i mchem. Efekt był za­do­wa­la­jący.

– Po­win­ni­śmy mieć przy­nętę – rzu­cił Aslak. – Może ja­kąś par­dwę czy za­jąca…

– Tego niedź­wie­dzia nie sku­szą ta­kie dro­bia­zgi – od­parł Re­ijo. – A krata nie wy­trzyma cię­żaru re­ni­fera. Zro­bi­li­śmy, co w na­szej mocy, Aslak. Sam wiesz, że on prze­cho­dził tędy wiele razy. By­łoby dziwne, gdyby aku­rat te­raz miał zmie­nić trasę. Mu­simy wie­rzyć, że bę­dzie się trzy­mał swo­ich zwy­cza­jów.

– Albo bę­dziemy mu­sieli wy­my­ślić coś in­nego – wes­tchnął Aslak.

Re­ijo po­ki­wał głową, zmę­czony. Je­dyne, o czym te­raz ma­rzył, to od­po­czy­nek i sen…

– Chodźmy z tego prze­klę­tego lasu. – Aslaka cią­gnęło na otwartą prze­strzeń. – Wi­dzia­łem nie­da­leko skały, mo­żemy się tam schro­nić na noc.

Re­ijo nie sprze­ci­wiał się. Gę­ste, cięż­kie ko­rony drzew także jemu dzia­łały na nerwy.

Skały oka­zały się ide­al­nym schro­nie­niem na noc. Były wy­so­kie i two­rzyły ro­dzaj kręgu o tak cia­snym wej­ściu, że męż­czyźni mu­sieli mocno wcią­gnąć brzu­chy, aby się mię­dzy nimi prze­ci­snąć. Nie prze­do­stałby się tędy ża­den do­ro­sły niedź­wiedź. Na skały trudno by­łoby się wspiąć, zwłasz­cza że wie­czo­rem stały się śli­skie od wil­goci. Da­wały osłonę od wia­tru i opar­cie dla obo­la­łych ple­ców męż­czyzn.

Re­ijo roz­pa­lił małe ogni­sko. Roz­ło­żyli skóry re­ni­fe­rów.

Sta­rali się wziąć ze sobą jak naj­mniej rze­czy, ale bez skór nie mo­gli się obyć. Ogrze­wały, za­trzy­my­wały wil­goć, były ra­tun­kiem w zimne noce.

– Już my­śla­łem, że się nam nie uda – wy­znał Aslak. Sie­dział na jed­nej skó­rze, a przy­krył się drugą. Jego oczy roz­ja­śniły się nieco po opusz­cze­niu lasu. Re­ijo uśmiech­nął się lekko, żu­jąc twardy ka­wa­łek mięsa. Do­tąd nie mieli czasu na je­dze­nie, więc pierw­sze kęsy su­szo­nego mięsa re­ni­fera sma­ko­wały mu jak jesz­cze ni­gdy.

– Cały czas są­dzi­łem, że ten prze­klęty niedź­wiedź za­raz na­dej­dzie – zgo­dził się z nim Re­ijo.

Te­raz już nie mu­sieli ukry­wać, że się bali.

Roz­ma­wiali o nie­istot­nych spra­wach. Je­dli. Sta­rali się od­go­nić od sie­bie nie­przy­jemne my­śli.

Pod­trzy­my­wali ogień. Pół­nocna noc, mimo że ja­sna, nie była cie­pła.

Roz­cią­gnęli skóry na ziemi.

Re­ijo czuł, jak ko­szula przy­kleja mu się do ple­ców. Bar­dzo się spo­cił w cza­sie ro­boty, a te­raz mo­kre ubra­nie tylko jesz­cze ozię­biało ciało. Za­zdro­ścił Asla­kowi jego skó­rza­nego ka­ftana, który utrzy­my­wał ciało su­che i cie­płe.

Nie­ważne, nie mógł się nad sobą uża­lać. Nie wziął ubra­nia na zmianę, i już.

Le­żał pod skórą re­ni­fera, pod­kur­czyw­szy ko­lana pod brodę. Tak było cie­plej, ale zmę­czone mię­śnie nie mo­gły od­po­cząć.

Obo­lały i zmar­z­nięty, długo ma­rzył o śnie. Był kom­plet­nie wy­czer­pany. Nie byłby w sta­nie ru­szyć pal­cem, na­wet gdyby cho­dziło o jego ży­cie.

Po­trze­bo­wał od­po­czynku, ale nie mógł za­snąć.

Na dru­gim po­sła­niu także nie było spo­koju. Aslak prze­cią­gnął się i uniósł na łok­ciu.

– Też nie mogę za­snąć – po­wie­dział ci­cho. – Naj­bar­dziej to bym chciał tam wró­cić.

– Chyba nie je­steś tak głupi – sprze­ci­wił się Re­ijo. – Po­trze­bu­jesz od­po­czynku. Je­żeli on nie wpad­nie do tej pu­łapki, bę­dziemy mu­sieli ko­pać na­stępną.

– Nie mów ta­kich rze­czy – stęk­nął Aslak, za­kry­wa­jąc dło­nią oczy.

– Po­win­ni­śmy mieć po­rządną broń – my­ślał gło­śno Re­ijo. Pa­mię­tał, jak ku­piec w osa­dzie wy­na­jął lu­dzi, któ­rzy mieli strze­lać do Ro­sjan, han­dlu­ją­cych nie­le­gal­nie z miesz­kań­cami. – Po­win­ni­śmy mieć strzelbę. Wtedy mo­gli­by­śmy iść na niedź­wie­dzia.

Aslak nie miał za­ufa­nia do tych no­wo­cze­snych wy­my­słów.

– Tacy jak my ni­gdy nie będą po­sia­dać broni – stwier­dził. – Broń jest dla bo­ga­tych. I może tak jest le­piej…

Re­ijo nie od­po­wie­dział. Miał na ten te­mat wła­sne zda­nie. My­ślał o in­nych spra­wach niż po­lo­wa­nie.

Na świe­cie było tyle nie­spra­wie­dli­wo­ści. Sprawa broni, którą mieli urzęd­nicy czy bo­gaci, to tylko jedna strona pro­blemu. Re­ijo z tru­dem przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że ist­nieją róż­nice po­mię­dzy ludźmi. Nie lu­bił przed ni­kim giąć karku.

Ale nie było to miej­sce ani pora na roz­wa­ża­nie tego ro­dzaju kwe­stii.

– Mu­simy spró­bo­wać za­snąć, Aslak. Nie wia­domo, co bę­dzie ju­tro. Może bę­dziemy mu­sieli znów szu­kać śla­dów.

Aslak tylko mruk­nął coś w od­po­wie­dzi.

– Pierw­szy, kto się obu­dzi, bu­dzi dru­giego – do­dał jesz­cze Re­ijo, sta­ra­jąc się zna­leźć wy­godną po­zy­cję i jed­no­cze­śnie nie stra­cić zdo­by­tego cie­pła.

Nie było to ła­twe za­da­nie, ale udało mu się w końcu za­snąć.

Zmę­cze­nie jest naj­lep­szą po­duszką.

Za­błą­kany pro­mień słońca obu­dził Re­ijo, ła­sko­cząc go w za­ro­śnięty po­li­czek.

Prze­cią­gnął się le­ni­wie i stwier­dził, że jest cie­pło. Ko­szula na­dal przy­le­gała mu do ciała, ale nie zmarzł, mimo że skóra re­ni­fera zsu­nęła się z niego.

Ota­czały go dźwięki. Owady brzę­czały na różne tony, do­cho­dził świer­got pta­ków.

Re­ijo zmu­sił się do otwar­cia po­wiek. Głowę miał ciężką i obo­lałą. Ra­mion i nóg nie­mal nie dało się roz­pro­sto­wać.

Po­cząt­kowo nie ro­zu­miał, gdzie jest. Nie wie­dział, co to za szare ko­losy wi­dzi nad sobą.

Na­gle przy­po­mniał so­bie wszystko. Ze­sztyw­niałe mię­śnie przy­po­mniały mu o pu­łapce, którą z ta­kim tru­dem wy­ko­pali z Asla­kiem.

Aslak? Re­ijo usiadł i ro­zej­rzał się wo­koło.

Ka­mienny krąg. Wy­pa­lone resztki ogni­ska. Skóry re­ni­fera, w któ­rych spał Aslak, po­rząd­nie zwi­nięte i oparte o ka­mie­nie. A gdzie Aslak?

– A niech go szlag…!

Re­ijo ze­rwał się na nogi i skrzy­wił się, gdy mię­śnie nie na­dą­żyły za tem­pem, które usi­ło­wał im na­rzu­cić.

Szybko wcią­gnął swe­ter, a nóż wsu­nął za pas.

Po­wi­nien się był do­my­ślić, że Aslak bę­dzie się ba­wił w bo­ha­tera. że ten niedź­wiedź go opę­tał.

Oskar­ża­jąc się i prze­kli­na­jąc to­wa­rzy­sza, że nie­po­trzeb­nie na­raża się na nie­bez­pie­czeń­stwo, biegł w kie­runku lasu.

Nie my­ślał o tym, żeby być ci­cho. Nie przy­szło mu do głowy, że za­cho­wuje się rów­nie nie­roz­sąd­nie jak Aslak.

Zna­lazł go przy pu­łapce.

Brat Siggi pro­mie­niał ni­czym księ­życ w pełni. Za­jęty był stru­ga­niem dzid z brzó­zek.

Po­wód był oczy­wi­sty. Jama ziała czer­nią. Re­ijo sły­szał do­cho­dzące stam­tąd groźne po­mruki.

Wstrzy­mał od­dech i pod­szedł ostroż­nie. Nie mógł od­wa­żyć się zer­k­nąć w dół.

– Udało nam się, Re­ijo! Udało się! – Aslak uśmiech­nął się zwy­cię­sko. Jego spoj­rze­nie skie­ro­wane na schwy­tane zwie­rzę było zimne jak mroźna noc. – To był wła­ściwy trop.

Re­ijo bez­wied­nie cof­nął się, gdy niedź­wiedź pod­niósł się na tylne nogi i za­ło­mo­tał przed­nimi w ściany jamy. Nic jed­nak nie osią­gnął poza tym, że jesz­cze wię­cej ziemi po­sy­pało się na niego, wzma­ga­jąc jego wście­kłość i strach.

Był schwy­tany.

Aslak pew­nie po­sy­łał swe dzidy w dół. Re­ijo nie mógł na to pa­trzeć.

Dźwięki wy­da­wane przez niedź­wie­dzia świad­czyły o tym, że męż­czy­zna nie chy­bił ani razu.

Re­ijo wie­dział, jaki szlak krwi i śmierci zwie­rzę po­zo­sta­wiło za sobą, mimo to nie mógł mu nie współ­czuć. Jego serce było za­wsze po stro­nie cier­pią­cych.

Aslak ci­snął ostat­nią dzidę, zwie­rzę wy­dało ostat­nie stęk­nię­cie i zde­chło.

Ci­szę od­czu­wało się niby zimną ścianę, mimo że przy­roda znów ożyła. Ptaki śpie­wały, my­szy prze­my­kały po­mię­dzy wrzo­sami, owady brzę­czały.

Aslak otarł czoło wierz­chem dłoni.

– Zde­chła – stwier­dził. – Ta prze­klęta be­stia zde­chła.

Za­czął wrzu­cać do dołu ga­łę­zie i su­chy mech. Re­ijo nie ro­zu­miał, dla­czego, do­póki Aslak nie ukląkł przy kra­wę­dzi i nie za­brał się do roz­pa­la­nia ognia.

– Co, u dia­bła, chcesz zro­bić?

Aslak pra­co­wał da­lej. Od­po­wie­dział spo­koj­nym gło­sem:

– Spa­lić go, oczy­wi­ście.

– Nie mo­żesz go spa­lić! Nie tu­taj. Las się może za­jąć.

– Ściany jamy na to nie po­zwolą.

Asla­kowi udało się skrze­sać kilka iskier. Za­pa­lił su­che ga­łązki, od­cze­kał chwilę i rzu­cił je do dołu.

– Nic nie bę­dzie ja­dło niedź­wie­dzia, który za­bił moją sio­strę – po­wie­dział twardo. – Nikt nie użyje jego skóry.

Ogień skwier­czał. Aslak do­rzu­cał ga­łęzi.

Pło­mie­nie się­gały brzegu jamy, męż­czyźni za­dep­ty­wali się­ga­jące poza nią ła­kome ję­zyki.

Przy brzegu zro­biło się tak go­rąco, że trudno było ustać.

Re­ijo cof­nął się, ale Aslak zo­stał.

Na­wet wtedy, gdy w po­wie­trze ude­rzył smród pło­ną­cego fu­tra i skóry, Aslak stał i pa­trzył pro­sto w ogień.

Mi­nęła nie­mal po­łowa dnia, za­nim z niedź­wie­dzia mor­dercy zo­stały tylko zwę­glone resztki.

Wtedy Aslak uznał, że to wy­star­czy, i za­częli za­ko­py­wać dół.

Na­wet go za­ma­sko­wał.

Nie chciał, żeby po za­bójcy po­zo­stał ja­ki­kol­wiek ślad.

Wra­cali w dużo lep­szych hu­mo­rach. Ła­two im się roz­ma­wiało. Mieli czas na oglą­da­nie kwia­tów, ja­strzę­bia krą­żą­cego na nie­bie, zwie­rząt prze­mie­rza­ją­cych tun­drę. Za­trzy­mali się przy po­toku i uga­sili pra­gnie­nie lo­do­watą wodą.

Chwilę od­po­częli. Re­ijo za­uwa­żył kilka sza­ro­brą­zo­wych kul na zbo­czu po dru­giej stro­nie. Zła­pał Aslaka za ra­mię.

– Młode niedź­wie­dzia?

Aslak wpa­trzył się w dal i ski­nął głową. Szybko ze­rwali się na nogi.

– Nie warto cze­kać, aż za­in­te­re­suje się nami niedź­wie­dzica – rzu­cił Aslak, idąc szyb­kimi kro­kami. – Naj­wy­raź­niej jest tu ich wię­cej w oko­licy.

– Ale my za­ła­twi­li­śmy naj­gor­szego.

Po­zwo­lili so­bie znów na na­pa­wa­nie się trium­fem, mimo że wspo­mnie­nia nie były przy­jemne.

Na An­dersa na­tra­fili do­bry ka­wa­łek przed obo­zem.

Chło­pak był zdy­szany i pod­nie­cony.

– No, je­ste­ście wresz­cie. Za­czy­na­li­śmy się o was nie­po­koić. Zgło­si­łem się na ochot­nika, żeby pójść w wa­szym kie­runku – skrzy­wił się. – Nikt inny nie mógł iść. Zresztą le­dwo mi na to po­zwo­lili. Bali się, że stracą i mnie. Za­czy­na­li­śmy my­śleć, że ten niedź­wiedź już was ma!

– Tu się my­lisz, An­ders. – Aslak ob­jął brata za ra­miona i po­trzą­snął nim. – Jest od­wrot­nie. Niedź­wiedź nas nie zła­pał. To my zła­pa­li­śmy jego.

– Co?

Aslak za­śmiał się.

– Nie wie­dzia­łem, że masz słaby słuch, An­ders. Za­bi­li­śmy go. Zła­pa­li­śmy go w pu­łapkę. Spa­li­li­śmy ścierwo. Nie po­zo­stał z niego na­wet skra­wek mięsa.

– Kiedy? – spy­tał po­bla­dły An­ders.

– Zła­pał się w nocy – oznaj­mił Aslak dum­nie. – Cały dzień go pa­li­li­śmy.

An­ders przy­mknął oczy, od­wró­cił się od nich i po­wie­dział z tru­dem:

– Dziś po po­łu­dniu niedź­wiedź za­bił na­sze cztery re­ni­fery.

Aslak i Re­ijo po­pa­trzyli na sie­bie. Przed oczyma sta­nęły im ba­wiące się niedź­wiadki.

– Na Boga! – jęk­nął Re­ijo zre­zy­gno­wany. – Zła­pa­li­śmy nie tego niedź­wie­dzia. Za­bi­li­śmy niedź­wie­dzicę!

Rozdział 4

Aslak chciał wy­ru­szyć od razu. Przy­siągł prze­cież, że za­bije niedź­wie­dzia mor­dercę. Mó­wił, że jest to wi­nien pa­mięci Siggi.

To Pa­vva prze­ko­nał go, aby zo­stał.

– Nie ro­bisz tego dla Siggi – po­wie­dział spo­koj­nie do syna. – Ro­bisz to dla sie­bie. Przy­znaj sam. Sigga nie żyje. Już jej nie po­mo­żesz. Za to my po­trze­bu­jemy pracy two­ich rąk. Je­steś nam bar­dziej po­trzebny tu­taj niż włó­czący się po tun­drze za niedź­wie­dziem, któ­rego może ni­gdy nie spo­tkasz. Jest zresztą bar­dziej praw­do­po­dobne, że on przyj­dzie tu, gdzie są zwie­rzęta i lu­dzie…

Pa­vva nie wy­ra­ził tego wprost, ale dał Asla­kowi do zro­zu­mie­nia, że jego obo­wiąz­kiem jest po­zo­sta­nie w obo­zie.

– Mik­kal na­dal leży – do­dał Pa­vva zmar­twiony. – Ra­vna mówi, że jej zioła nie po­ma­gają.

Aslak pod­dał się. Po­sta­no­wił zo­stać, choć nie wy­ja­wił, na jak długo. Nie do­dał też, że za­mie­rza na­dal tro­pić tego niedź­wie­dzia, choćby miał na to po­świę­cić całe ży­cie.

Po­przy­siągł so­bie, że musi go zo­ba­czyć mar­twym.

– Jak się ma Inga? – spy­tał, zmie­nia­jąc te­mat.

– Do­brze – od­rzekł Pa­vva. – Czuwa przy Mik­kalu na zmianę z Ra­vną. – Po­trzą­snął głową i uśmiech­nął się lekko. – Ten chło­pak miał za­wsze dziwne po­wo­dze­nie u ko­biet. Ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, dla­czego. Prze­cież nie ma w nim nic szcze­gól­nego.

– Ko­biety są wi­dać in­nego zda­nia, oj­cze. – Wzru­szył ra­mio­nami Aslak.

Re­ijo prze­brał się w czy­ste ubra­nie i po­szedł do na­miotu Mik­kala.

Przy cho­rym była Inga.

Re­ijo był nie­mal pe­wien, że Mik­kal do­szedł już do sie­bie. Wie­dział, że z nogą ni­gdy nie bę­dzie tak, jak kie­dyś, ale ocze­ki­wał, że Mik­kal już go sam przy­wita.

– Jak z nim? – spy­tał bez­wied­nie ści­szo­nym gło­sem. Skar­cił się za to w my­śli. Brzmiało to tak, jakby Mik­kal już nie żył.

– Go­rącz­kuje – od­po­wie­działa Inga, zmę­czona i zre­zy­gno­wana. Miała pod­krą­żone i za­czer­wie­nione oczy. Re­ijo nie wie­dział, czy od pła­czu, czy od czu­wa­nia. Za­pewne od tego i od tego. – Go­rączka wcale nie spada. On spływa po­tem. Na­gle mar­z­nie, aż szczęka zę­bami. Chwilę póź­niej od­rzuca przy­kry­cie i mówi, że go pa­rzy…

– Czy od­zy­ski­wał przy­tom­ność?

Inga po­krę­ciła prze­cząco głową. Jej błę­kitne oczy po­smut­niały.

– On śpi. Śni mu się coś, ma­ja­czy. Nie po­znaje Ra­vny. Mnie to już zu­peł­nie nie.

Spu­ściła głowę.

– Mówi tylko do Ra­iji – cią­gnęła bez­barw­nym gło­sem. – Pro­wa­dzi z nią ja­kieś roz­mowy. Woła ją. Krzy­czy na nas, że jej tu nie spro­wa­dzamy…

Re­ijo wes­tchnął. Inga nie za­słu­gi­wała na ta­kie trak­to­wa­nie, ale Mik­kala nie można było za to wi­nić. Jego umysł prze­by­wał gdzie in­dziej, tylko ciało po­zo­sta­wało tu z nimi.

– Co z udem?

Inga z tru­dem prze­łknęła ślinę. £zy sta­nęły jej w oczach i nie mo­gła wy­krztu­sić ani słowa.

– Co z jego raną, Inga?

– Sam zo­bacz!

Wstała i pu­ściła go na swoje miej­sce. Od­wró­ciła się. Ra­miona jej drżały, ale z ca­łej siły sta­rała się po­wstrzy­mać szloch.

Mik­kal spał. Nie za głę­boko, ale spał. Od­dech miał ury­wany. Przez mię­śnie prze­bie­gały skur­cze. Po­wieki i noz­drza po­ru­szały się cały czas. Re­ijo nie wi­dział kro­pli potu na jego czole, ale skóra była wil­gotna i go­rąca.

Nie był to sen da­jący od­po­czy­nek.

Re­ijo od­chy­lił przy­kry­cie. Gdy ranny nie za­re­ago­wał, ostroż­nie roz­wią­zał ban­daże.

Pod spodem le­żała papka z ziół. Wy­tarł ją ka­wał­kiem płótna.

Płacz Ingi był ci­chy, ale przej­mu­jący. Nie mo­gła się zmu­sić, aby nie pa­trzeć. Było tak samo źle jak za po­przed­nim ra­zem.

Re­ijo z tru­dem prze­łknął ślinę.

Mu­siał za­ci­snąć zęby, aby nie zwy­mio­to­wać. Zro­zu­miał Ingę.

Zro­zu­miał też, skąd brał się ten dziwny za­pach, który ude­rzył go w nos, gdy wcho­dził do na­miotu.