Raija ze śnieżnej krainy. Wolność w okowach. Tom 6 - Bente Pedersen - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Raija ze śnieżnej krainy. Wolność w okowach. Tom 6 ebook i audiobook

Bente Pedersen

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mikkal nareszcie odzyskuje swobodę, nic go już nie wiąże z chorą żoną. Wciąż tęskni za Raiją, która tymczasem zostaje zwolniona przez Reijo z małżeńskiej przysięgi. Choć Mikkal i Raija wciąż się kochają, czują, że wolność, którą im darowano, ma w sobie domieszkę goryczy. Nieoczekiwane spotkanie otworzy nowy etap w ich życiu. Czy zdecydują się połączyć swoje losy?

„Wolność w okowach” to szósty tom sagi „Raija ze śnieżnej krainy” opowiadającej o potężnym uczuciu, które pokonuje przeciwności losu. Akcja rozgrywa się w urzekającej surowym pięknem północnej Skandynawii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 15 min

Lektor: Monika Piasecka
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Fri­he­tens len­ker

Prze­kład z ję­zyka nor­we­skiego: Grze­gorz Skom­mer

Co­py­ri­ght © Bente Pe­der­sen, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Elż­bieta Skrzyń­ska

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8076-137-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Pierw­sza noc no­wego roku stała pod zna­kiem mrozu. Zo­rza po­larna po­kryła niebo ję­zy­kami lo­do­wa­tych ogni, jak wy­trawny ma­larz sta­ran­nie wy­mie­szała chłodne pa­stele na swo­jej pa­le­cie.

Po­łu­dniowy ho­ry­zont ła­mała wy­raźna li­nia si­nych wierz­choł­ków gór, groź­nie wzno­szą­cych się ku roz­tań­czo­nemu skle­pie­niu nieba.

Mik­kai po­zo­stał obo­jętny na piękno kra­jo­brazu. Do­strze­gał je, lecz nic nie czuł. Nie wie­dział, że tej nocy roz­po­czął się nowy rok. Rok 1729.

Pa­no­wało prze­ni­kliwe zimno. Na pół­nocy bli­skość mo­rza spra­wia, że w noce jak ta prze­siąk­nięte solą po­wie­trze wy­peł­nia się mnó­stwem mroź­nych igie­łek.

Mik­kal dawno już prze­stał zwa­żać na chłód. Sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami przed wy­ga­słym pa­le­ni­skiem. Po­dmu­chy wia­tru wpa­da­jące przez uchy­lone drzwi chaty zdła­wiły żar wieki temu.

Wiecz­ność nie zna­czyła wiele dla Mik­kala. Wiecz­ność to czas. Mik­ka­lowi nie bra­ko­wało czasu. Prze­stał od­czu­wać co­kol­wiek, prze­stał my­śleć, zo­bo­jęt­niał na cały świat.

Na­wet nie miał od­wagi umrzeć jak praw­dziwy męż­czy­zna, ale i to nie ra­niło jego dumy. Ból nie ist­niał. Nie ist­niała ra­dość.

W głębi du­szy był mar­twy.

Mar­twy jak to drobne ciałko, które de­li­kat­nie zło­żył w ko­ły­sce.

Tej nocy zo­stał oj­cem. Dziecko, któ­rego nie pra­gnął, uro­dziło się z krzy­kiem i roz­war­tymi oczę­tami wpa­try­wało się w mroźną ciem­ność. Było po­marsz­czone i brzyd­kie, z kępką kru­czo­czar­nych wil­got­nych wło­sów na główce. Kiedy Ra­vna zło­żyła Mik­ka­lowi nie­mowlę w ra­miona, po­czuł na­gły przy­pływ czu­ło­ści. Matka chłop­czyka na­wet nie chciała go do­tknąć.

Sigga o mały włos nie przy­pła­ciła po­rodu ży­ciem. Cały dzień wiła się w bó­lach, a w ulot­nych chwi­lach ulgi dy­szała taką wście­kło­ścią, że piana wy­stę­po­wała jej na wargi.

Mik­kal trzy­mał się od żony z da­leka. Ich wza­jemne przy­wią­za­nie wy­pa­liło się już dawno. Te­raz po­tra­fili się tylko ra­nić. Męż­czy­zna zda­wał so­bie sprawę, że to jego wina, ale nie mógł zdo­być się na współ­czu­cie. Cier­pie­nie Siggi go nie do­ty­czyło. Ro­dziła wpraw­dzie jego dziecko, tego był pe­wien, ale nie po­częli go z mi­ło­ści. Mik­kal naj­chęt­niej wy­rzu­ciłby z pa­mięci tam­ten wie­czór.

Ra­vna nie kryła zło­ści, kiedy przy­szła po niego.

– Nie mu­sisz tak jaw­nie oka­zy­wać, że mię­dzy wami źle się dzieje – po­wie­działa z nie­zwy­kłą jak na nią su­ro­wo­ścią. Wpraw­dzie nie da­rzyła Siggi wielką es­tymą, ale tym ra­zem wzięła stronę sy­no­wej. Zmie­rzyła Mik­kala ostrym spoj­rze­niem. – Sigga od­cho­dzi od zmy­słów. Nie wiem, czy zdoła uro­dzić. Nie wiem, czy prze­żyje.

Męż­czy­zna miał ciętą od­po­wiedź na końcu ję­zyka, ale zdu­sił ją w so­bie i ru­szył za matką. We­szli do chaty, w któ­rej le­żała Sigga. Ja­kaś obca ko­bieta omio­tła go wzro­kiem. Męż­czyźni nie mieli zwy­kle przy­stępu do ro­dzą­cej, ale tym ra­zem ko­bieta nie ośmie­liła się sprze­ci­wić woli Ra­vny. Matka Mik­kala nie była wy­soka, ale od­zna­czała się sil­nym cha­rak­te­rem.

Mik­kal stał się świad­kiem na­ro­dzin syna, nie od­ry­wał wzroku od sze­roko roz­war­tych oczu żony. Sigga za­cho­wała ja­sność umy­słu przez kilka chwil po przyj­ściu dziecka na świat.

– Po­częty z nie­na­wi­ści – zdo­łała wy­krztu­sić. – Niech umrze prze­klęty.

Dzie­cię prze­żyło kilka mi­nut w ra­mio­nach ojca.

W jedną noc Mik­kal do­świad­czył na­ro­dzin i śmierci po­tomka.

Sam nie po­tra­fił umrzeć. Pra­gnął śmierci, sie­dział z no­żem przy­ci­śnię­tym do pul­su­ją­cej tęt­nicy, ale nie wy­krze­sał z sie­bie dość od­wagi, by na­ci­snąć ostrze.

Ubrał chłop­czyka i po­ło­żył w ko­ły­sce. W tej ko­ły­sce sam kie­dyś sy­piał, spała w niej jego sio­stra La­ila, któ­rej nie dane było do­ro­snąć. Le­żał w niej Ailo, naj­star­sze dziecko Mik­kala i Siggi.

Te­raz w ko­ły­sce spo­cznie młod­szy sy­nek.

Skuta lo­dem zie­mia nie po­zwa­lała na po­chó­wek, a do wio­sny zo­stało kilka mie­sięcy. Mik­kal nie chciał grze­bać nie­mow­lę­cia w śniegu z obawy, że pad­nie pa­stwą dzi­kich zwie­rząt.

Miał za­miar wcią­gnąć ko­ły­skę na naj­wyż­sze drzewo w oko­licy, by ża­den dra­pież­nik nie na­ru­szył drob­nego sztyw­nego ciałka, i osło­nić je przed dzio­bami pta­ków. Wio­sną po­chowa je w ziemi.

Mik­kal wie­dział, że nie­ła­two o ta­kie drzewo na pół­nocy, ale za­mie­rzał je zna­leźć, choćby mu­siał wę­dro­wać całą zimę. Nie miał in­nego celu w ży­ciu.

Na nic wię­cej nie li­czył. Ni­czego wię­cej nie pra­gnął.

Długą mroźną noc Mik­kal wpa­try­wał się w ni­cość i ani na chwilę nie po­wę­dro­wał my­ślami do tej, która wy­peł­niała każdą cząstkę jego do­ro­słego ży­cia.

Przez całą noc nie po­my­ślał o Ra­iji.

Po raz pierw­szy czuł w so­bie mi­łość i czu­łość do ko­goś in­nego niż Ra­ija.

Po­ko­chał swoje dziecko w krót­kiej chwili jego ży­cia.

Ni­kogo wię­cej nie po­zwo­lono mu ko­chać. Zo­ba­czyli go o po­ranku. Niebo po­kryło się czer­wie­nią, kiedy Mik­kal ru­szał w drogę. Nikt nie sły­szał, jak za­przęga re­ni­fera, nikt nie wie­dział, do­kąd zmie­rza. Ale do­my­ślali się, wi­dzieli za­wi­niątko na sa­niach.

Ra­vna nie skry­wała nie­po­koju. Ni­gdy do­tąd nie wi­działa go ta­kim jak tej nocy, choć czułe oczy matki śle­dziły roz­wój syna od dzie­cięc­twa po wiek mę­ski.

Ozię­błość Mik­kala ra­niła mat­czyne serce. W tej strasz­nej chwili los Siggi bu­dził w niej li­tość i współ­czu­cie, zaś Mik­kal bez słowa opu­ścił żonę, gdy dzie­cię wy­zio­nęło du­cha. Z bez­wład­nym cia­łem synka w ra­mio­nach od­wró­cił się do Siggi ple­cami.

Ra­vna do­strze­gła spoj­rze­nie, które Sigga mu po­słała. Wie­działa też, że gorz­kie słowa, które sy­nowa rzu­ciła za wy­cho­dzą­cym, były szczere. I tkwiło w nich zia­renko prawdy, a to bo­lało Ra­vnę naj­bar­dziej.

Mik­kal nie po­ja­wił się już tej nocy. Nie obe­szłoby go, gdyby Sigga umarła. Na­wet o nią nie za­py­tał. Ra­vna nie po­zna­wała tego chłopca, któ­rego ko­chała nad ży­cie i wy­cho­wała jak umiała naj­le­piej. Tkwiły w nim po­kłady do­bra, te­raz skryte głę­boko. Z całą ja­skra­wo­ścią uka­zały się przy­wary syna, które ją draż­niły.

Ra­vna nie wie­działa, czy do­ro­sły Mik­kal wart jest jej mi­ło­ści. Stan Siggi się po­gor­szył. Ma­ja­czyła, zlana po­tem jak w go­rączce, szczę­kała zę­bami. Śmiała się i pła­kała na prze­mian, do­pro­wa­dza­jąc się na skraj wy­czer­pa­nia. Czte­rech par rąk nie star­czało, by uspo­koić tar­gane kon­wul­sjami ciało.

Serce Ra­vny krwa­wiło.

Mik­kal za­mie­nił się w małą kropkę na tle wzno­szą­cego się dum­nie ska­li­stego zbo­cza. Był rów­nie zimny jak śnieg pod jego sto­pami. I zbyt do­ro­sły, by do­stać burę od matki.

Ra­vna wes­tchnęła. Ailo nie może się do­wie­dzieć o ni­czym. Chło­piec nie po­wi­nien cier­pieć tylko dla­tego, że ro­dzice utra­cili wza­jemną mi­łość. W końcu jest babką, zaj­mie się wnu­kiem.

Przez trzy dni Mik­kal nie oszczę­dzał ani sie­bie, ani zwie­rzę­cia. Parł w głąb lądu po­przez mo­rze kop­nego śniegu. Przez trzy dni nie my­ślał o ni­czym in­nym, na­wet w rzad­kich chwi­lach nie­spo­koj­nego snu sta­wał mu przed oczyma ten sam ob­raz. Mu­siał zna­leźć miej­sce na wieczny spo­czy­nek dla syna.

Kiedy zdo­łał to uczy­nić, roz­bił na­miot, roz­pa­lił ogni­sko i roz­pła­kał się. Miej­sce było ustronne, le­żało z dala od szla­ków na let­nie pa­stwi­ska, ale Mik­kal nie wąt­pił, że po­trafi po­now­nie je od­na­leźć. Za­pa­mię­tał każdy szcze­gół oko­licy, naj­drob­niej­sze wznie­sie­nie pod bez­kre­sną po­krywą śniegu.

Wy­brał brzozę przy­giętą pod na­po­rem wschod­nich i pół­noc­nych wia­trów. Stała nie­opo­dal rzad­kiego za­gaj­nika, który wy­cią­gał czarne, na­gie palce ku niebu, jakby mu urą­gał.

Gruby pień świad­czył o tym, że brzoza prze­żyła wię­cej zim niż Mik­kal. Po­chy­liła się, ale nie dała się zła­mać.

Do­sko­nale nada­wała się do tego, do czego ją wy­brał.

Mróz utrwa­lił nie­winny wy­raz twa­rzy dziecka. Z przy­mknię­tymi po­wie­kami wy­glą­dało, jakby spało.

– Zo­sta­wię cię tu­taj, Matti – po­wie­dział chra­pli­wie Mik­kal. Trzy­mał ko­ły­skę w ra­mio­nach, czu­łym wzro­kiem piesz­cząc twa­rzyczkę chłopca, którą on tylko miał za­pa­mię­tać. – Spo­czniesz tu­taj, bli­sko nieba. – Po­czuł, jak żal chwyta go za gar­dło. Zmru­żył oczy, w po­dmu­chach ką­sa­ją­cego wia­tru łzy nie­omal go ośle­piły. – Wrócę wio­sną. Wio­sną po­cho­wam cię w ziemi. Do tego czasu bę­dziesz pod opieką gwiazd, mój Matti.

Imię znał od po­czątku. Kiedy wziął w ra­miona nowo na­ro­dzone dzie­cię, nie wa­hał się ani chwili. Jego syn miał na imię Matti.

Do­piero te­raz, zo­sta­wia­jąc mar­twe ciało syna na pust­ko­wiu, Mik­kal zro­zu­miał, skąd brała się ta pew­ność. W te dni pełne bólu jakby o niej za­po­mniał, ale ona za­wsze przy nim była. W jego pa­mięci nie mo­gła umrzeć.

Imię Matti no­sił młod­szy brat Ra­iji.

Mik­kal sta­rał się od­su­nąć tę myśl. Ra­ija zna­czyła cier­pie­nie, a on dość już cier­piał.

Za­ci­snął zęby i wdra­pał się na brzozę. Był silny, więc wspi­naczka nie spra­wiła mu żad­nych trud­no­ści, lecz ni­gdy do­tąd nie czuł ta­kiego cię­żaru na du­szy. Zgra­bia­łymi pal­cami owią­zał rze­mie­nie wo­kół ga­łęzi. Matti bę­dzie bez­pieczny, nie pad­nie łu­pem dzi­kich zwie­rząt. Dla Mik­kala chłop­czyk nie cał­kiem umarł. Nie wie­dział, ja­kimi przy­mio­tami na­tura miała ob­da­rzyć jego dziecko, ale wy­obraź­nia pod­su­wała mu cu­downe ob­razy syna. Nikt nie za­stąpi mu tego chłopca, któ­rego utra­cił.

Spę­dził pod drze­wem resztę dnia. Kiedy za­padł zmierzch, zwi­nął na­miot, za­przągł re­ni­fera do sań i ru­szył w kie­runku obozu nad mo­rzem. W gło­wie miał pustkę.

Na skraju brze­ziny Mik­kal zo­sta­wił cząstkę sie­bie. Na wła­sny uży­tek na­zy­wał to cząstką wła­snej du­szy.

Obóz przy­wi­tał go mil­cze­niem. Nikt nie za­py­tał o po­wód nie­obec­no­ści. Do­my­ślali się i tak­tow­nie oka­zy­wali sza­cu­nek ża­ło­bie Mik­kala.

Na Ra­vnę zrzu­cili obo­wią­zek zda­nia sy­nowi re­la­cji z wy­da­rzeń. To ona mu­siała opo­wie­dzieć Mik­ka­lowi o oba­wach, które czuli, i smutku, który ich na­peł­nił, kiedy złe prze­czu­cia stały się rze­czy­wi­sto­ścią. Mik­kal nie zdzi­wił się, uj­rzaw­szy Ailo u babki.

Sigga była osła­biona, prze­żyła prze­cież cięż­kie chwile. Pew­nie jesz­cze nie wró­ciła do sił, skoro Ra­vna za­jęła się wnu­kiem. Sigga ni­gdy nie była twarda, po­my­ślał z nutą go­ry­czy, nie po­tra­fi­łaby wieść ta­kiego ży­cia jak Ra­ija. Nie umiała sta­wić czoło prze­ciw­no­ściom losu.

– Za­wsze ucie­kasz, kiedy naj­bliżsi cię po­trze­bują. – Rawna ko­chała swe je­dyne dziecko, ale nie była ślepa na jego sła­bo­ści.

– Ucie­kam? – roz­gnie­wał się Mik­kal. Zdą­żył zrzu­cić sztywne od lodu fu­tra i wła­śnie prze­cią­gał przez głowę miękki skó­rzany ka­ftan. Mię­śnie na ob­na­żo­nych ra­mio­nach za­ci­snęły się w sta­lowe sploty.– Ucie­kam? – po­wtó­rzył zdu­miony i ob­cią­gnął ka­ftan. Prze­cze­sał włosy pal­cami, nie pa­trząc na matkę. Może jed­nak gnę­biły go wy­rzuty su­mie­nia? – Mu­sia­łem zna­leźć miej­sce spo­czynku dla zmar­łego syna. To na­zy­wasz ucieczką, matko?

Ra­vna ob­rzu­ciła go dłu­gim spoj­rze­niem.

Kiedy w ką­ci­kach oczu syna po­ja­wiły się zmarszczki? Wciąż był młody, ale rysy twa­rzy nie mó­wiły prawdy o wieku Mik­kala. W po­ciem­nia­łych oczach, mio­do­wej barwy jak oczy kruka, kryły się łzy, które ni­gdy nie po­pły­nęły, żal bo­wiem był zbyt wielki na płacz. Ra­vna znała prawdę o lo­sie syna. Wie­działa, dla­czego ob­li­cze wy­krzy­wia mu gry­mas bólu. ży­cie na­uczyło ją jed­nak, że nie na­leży du­sić zgry­zoty w sercu.

– To była ucieczka, Mik­kal – od­rze­kła spo­koj­nie. – Mów, co chcesz. Sigga nie za­słu­żyła na to. Nie za­wsze była dla cie­bie spra­wie­dliwa, ale nie za­słu­żyła na ta­kie trak­to­wa­nie.

– Sigga? – W gło­sie Mik­kala po­brzmie­wało iro­niczne nie­do­wie­rza­nie.

– Po­trze­bo­wała cię.

Ton jego głosu nie zmie­nił się.

– Ona? Od dawna mnie nie po­trze­bo­wała.

– Tak wła­śnie są­dzisz – Ra­vna po­ki­wała głową. – Nie roz­ma­wia­li­ście ze sobą? Nie pró­bo­wa­li­ście się zro­zu­mieć? Tak praw­dzi­wie? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, cią­gnęła: – Cały czas szu­ka­łeś w niej wad, a ona sta­rała się być szczę­śliwa, pod­da­jąc się twej woli. Aż do chwili kiedy zro­zu­miała, że stara się na próżno. Ni­gdy jej nie pra­gną­łeś. W wa­szym związku nie było cie­pła. żadne z was nie od­wa­żyło się wznie­cić żaru w sercu.

– Więc dla­czego uwa­żasz, że te­raz to moż­liwe? – spy­tał wzgar­dli­wie. – Mam wra­że­nie, że twoje ka­za­nie za­koń­czy się mo­ra­łem.

Ra­vna po­now­nie po­ki­wała głową. Z jej oczu wy­zie­rał bez­gra­niczny smu­tek.

Przez uła­mek se­kundy w Mik­kalu zbu­dziła się na­dzieja, po­czuł go­rący dreszcz na ple­cach. Może Sigga umarła? Dla­czego matka mówi o niej w ten spo­sób? Czemu lu­dzie po­wi­tali go ta­kimi dziw­nymi spoj­rze­niami?

W na­stęp­nej se­kun­dzie po­ża­ło­wał tej my­śli. Była zła. Nie wolno cie­szyć się z czy­jejś śmierci. Tyle tylko, że od­ruch na­dziei był praw­dziw­szy niż żal.

– Nie mo­że­cie już na­pra­wić krzywd, które so­bie wy­rzą­dzi­li­ście – po­wie­działa Ra­vna z ocią­ga­niem.

Wa­hała się, rzu­cała ukrad­kowe spoj­rze­nia na po­grą­żo­nego we śnie Ailo. To, co za­mie­rzała po­wie­dzieć, nie było prze­zna­czone dla jego uszu. – Sigga prze­stała być sobą.

Mik­kal ode­tchnął. Z prze­ra­że­niem uświa­do­mił so­bie, że ży­czył żo­nie śmierci.

– Co masz na my­śli? – spy­tał nie­swoim gło­sem.

– Jest… zwich­nięta…

Mik­kal wciąż nie ro­zu­miał:

– Zwich­nięta? Co to, u dia­bła, zna­czy?

Ra­vna na­brała po­wie­trza i raz jesz­cze spoj­rzaw­szy na śpiące dziecko, do­dała z na­głą pa­sją:

– Zwich­nięta. Obłą­kana. Po­stra­dała zmy­sły, Mik­kal.

Męż­czy­zna bez­gło­śnie po­wtó­rzył słowa matki, jakby jej nie do­wie­rzał.

– Do dia­bła! Wy­ra­żaj się ja­śniej, matko!

Ra­vna nie skar­ciła go za tak nie­sto­sowne słowa.

– Za­częła ma­ja­czyć po po­ro­dzie…

– Bre­dziła, ro­dząc – prze­rwał jej Mik­kal. – Sigga ma bujną fan­ta­zję. Na swój spo­sób za­wsze była po­my­lona.

Ra­vna udała, że go nie sły­szy.

– Po twoim wy­jeź­dzie przez trzy dni nie mo­gła dojść do sie­bie, le­dwo trzy­mała się na no­gach. Na­stęp­nej nocy do­glą­da­jąca jej ko­bieta za­snęła. Sigga wy­szła z na­miotu boso, pra­wie naga, zlana po­tem.

Ra­vna mu­siała za­czerp­nąć tchu.

– Przy­pa­dek spra­wił, że ją do­strze­gli­śmy i za­pro­wa­dzi­li­śmy do na­miotu. Mo­gła umrzeć, Mik­kal. Szu­kała dziecka. Mó­wiła, że Ra­ija ukra­dła jej dziecko…

– Prze­cież wi­działa jego mar­twe ciało! – jęk­nął bez­sil­nie Mik­kal. – Była przy śmierci chłopca. Prze­klęła go.

– Nie o to dziecko cho­dzi – tłu­ma­czyła ła­god­nie Ra­vna. – Ona my­ślała, że Ra­ija za­brała jej Ailo.

Mik­kal za­mknął oczy i po­ło­żył się na der­kach roz­po­star­tych na pod­ło­dze.

– Coś jesz­cze? – spy­tał. – Musi być jesz­cze coś, skoro na­zwa­łaś ją obłą­kaną.

Było.

Sigga nie za­pa­dała w sen. Sze­roko roz­war­tymi oczyma wpa­try­wała się w świat, któ­rego nikt poza nią nie wi­dział. W tym świe­cie prze­ży­wała po­nure kosz­mary. Nie opo­wia­dała o nich, ale z roz­mów, ja­kie pro­wa­dziła z wi­dzia­dłami, można się było do­my­ślać naj­gor­szego.

Lęk naj­więk­szy i naj­więk­sza nie­na­wiść wią­zały się z Ra­iją. Sigga tar­go­wała się ze złymi mo­cami, by od­dały Ra­iję śmierci. Bła­gała je, by wró­ciły jej syna.

– Nie po­ka­za­li­ście jej Ailo?

– Nie po­znała go. Po­wie­działa, że to nie jej syn. że sprzy­jamy tam­tej.

– Wiel­kie nieba!

Mik­kal spu­ścił wzrok. Nie chciał, by matka wi­działa jego łzy.

– Jest nie­obli­czalna – cią­gnęła Ra­vna. – Je­śli zo­sta­wić ją bez nad­zoru, wy­myka się na po­szu­ki­wa­nia dziecka. Nie dba o ubiór, nie dba o sie­bie. Karmi się nie­na­wi­ścią… Ukra­dła nóż Aslaka, żeby za­bić Ra­iję wła­snymi rę­koma, skoro nikt inny nie chce tego zro­bić…

Mik­kal po­tra­fił wy­obra­zić so­bie, co by się stało, gdyby Sigga spo­tkała ja­kąś ko­bietę po­dobną do Ra­iji.

– Nie po­wstrzy­mał­bym jej – przy­znał zdu­szo­nym gło­sem. – Nie znam słów, które by ją prze­ko­nały. Dawno stra­ciła do mnie za­ufa­nie. Mógł­bym jej pil­no­wać, ale nie po­wstrzy­mał­bym jej przed ni­czym.

Ra­vna mil­czała. Mik­kal sam mu­siał do­ko­nać ob­ra­chunku z su­mie­niem.

– Nie po­wstrzy­mał­bym – po­wtó­rzył. – A te­raz cóż mi po­zo­staje? Sigga nie­na­wi­dzi Ra­iji, nic na to nie po­ra­dzę. Jest za­zdro­sna o ma­rze­nia.

– Ra­ija ni­gdy nie była dla cie­bie wy­łącz­nie ma­rze­niem – stwier­dziła rze­czowo Ra­vna. – Nie okła­muj sam sie­bie. Za­zdrość Siggi jest uza­sad­niona.

– Gdzie jest te­raz? – Mik­kal szybko zmie­nił te­mat roz­mowy.

– Prze­nie­śli jej na­miot bli­żej jurty Pa­vvy. Ro­dzina się nią zaj­muje, na­wet na chwilę nie wolno spu­ścić jej z oczu. Ailo jest u mnie. Po­wie­dzia­łam mu, że matka za­cho­ro­wała. Nie po­wi­nien uj­rzeć jej w ta­kim sta­nie…

Mik­kal też nie chciał, ale po­czu­cie obo­wiązku ka­zało mu ru­szyć do na­miotu Pa­vvy. Smuga dymu nad jurtą świad­czyła, że czu­wano.

Aslak, szwa­gier Mik­kala, sie­dział u sio­stry. Rzeź­bił w ko­ści re­ni­fera. Na wi­dok Mik­kala udał zdu­mie­nie.

– To ty? – wy­krzyk­nął, kie­ru­jąc nań spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu.

Mik­kal do­strzegł w nich iro­nię. Bez słowa przy­cup­nął koło Siggi. Le­żała twa­rzą do ściany na­miotu. Ktoś nie­zdar­nie za­plótł jej włosy i wi­dok nie­zgrab­nego war­ko­cza na wą­skich ple­cach na­peł­nił Mik­kala wzru­sze­niem. Prze­łknął ślinę i do­tknął na­giego ra­mie­nia żony. Ostroż­nie wy­mó­wił jej imię. Sigga, która do­pro­wa­dzała go do osta­tecz­no­ści ką­śli­wymi do­cin­kami, wy­glą­dała w tej chwili tak bez­bron­nie.

Po­czuw­szy jego do­tyk, Sigga rap­tow­nie usia­dła.

Drżąc na ca­łym ciele, wbiła w Mik­kala szkli­sty wzrok, ale zda­wała się go w ogóle nie do­strze­gać. Przy­ci­snęła skó­rzaną derkę do piersi, jakby chciała się osło­nić przed nie­wi­dzial­nymi na­past­ni­kami.

– Moje dziecko? – pi­snęła gło­sem ma­łej dziew­czynki. Kie­dyś, całą wiecz­ność temu, nią była. – Zna­leź­li­ście moje dziecko? Czy ona nie żyje?

Męż­czyźni nie od­zy­wali się.

– Czy nikt nie może jej za­bić? – cią­gnęła ża­ło­śnie. – Ma moje dziecko. Ukra­dła moje dziecko… – Głos Siggi roz­pły­nął się w ję­kli­wym za­wo­dze­niu, ale nie uro­niła ani jed­nej łzy.

Ni­gdy do­tąd Mik­kal nie czuł się rów­nie bez­rad­nie. Cóż miał po­cząć? Co mógł zro­bić? Na­wet nie zna­lazł w so­bie dość od­wagi, by jej po­now­nie do­tknąć.

Aslak od­su­nął go na bok ła­god­nie, choć zde­cy­do­wa­nie i ob­jął drżące ra­miona sio­stry. Za­czął prze­ma­wiać do niej spo­koj­nym gło­sem jak do dziecka, uży­wa­jąc słów, które nie nio­sły żad­nego zna­cze­nia, lecz da­wały uko­je­nie.

Kiedy uci­chła, Aslak po­dał jej kilka ły­żek zupy z drew­nia­nej mi­ski. Sigga prze­łknęła po­słusz­nie, choć gry­mas na jej twa­rzy świad­czył o tym, że płyn nie na­leży do naj­smacz­niej­szych. Po­tem Aslak po­ło­żył ją na po­sła­niu i przy­krył fu­trami.

– Mik­stura two­jej matki – wy­ja­śnił, kiedy wy­co­fali się w drugi ko­niec jurty. – To ją uspo­kaja. Nie za­sy­pia wpraw­dzie, ale cich­nie.

Mik­ka­lowi za­schło w ustach. ży­czył jej śmierci i Sigga na swój spo­sób umarła. Tylko, że nie tak to so­bie wy­obra­żał. Tak było dużo go­rzej.

Śmierć ozna­cza ko­niec. Sza­leń­stwo to od­ro­cze­nie, prze­krę­ce­nie klingi noża tkwią­cego w ra­nie.

– To może trwać wieki całe, ro­zu­miesz? – Głos Aslaka tchnął spo­ko­jem. Zdą­żył już przy­zwy­czaić się do tej per­spek­tywy.

Mik­kal ski­nął głową, choć wciąż jesz­cze nie otrzą­snął się z szoku. Ro­zu­miał. Sigga mo­gła tkwić w sta­nie otę­pie­nia przez wiele lat.

Ta myśl zmro­ziła mu serce.

Co bę­dzie ze mną? prze­mknęło mu przez głowę. Je­stem młody. Mam spę­dzić resztę dni z ży­wym tru­pem?

– Chcemy, że­byś za­opie­ko­wał się Ailo – cią­gnął Aslak. – Już o tym roz­ma­wia­li­śmy, An­ders, oj­ciec i ja.

Tak bę­dzie naj­le­piej.

Mik­kal spoj­rzał na to­wa­rzy­sza z nie­do­wie­rza­niem. Aslak był młod­szy od niego o dwa lata, ale wy­dał mu się roz­sąd­niej­szy i bar­dziej do­świad­czony. Zresztą nie po raz pierw­szy.

W wą­skich oczach Aslaka po­ja­wił się dziwny blask.

– Nie mu­sisz uda­wać, nie mu­sisz kła­mać. Wasz zwią­zek umarł, za­nim zdą­żył się na­ro­dzić. W ta­kim sta­nie bę­dzie ci kulą u nogi.

– Jest matką Ailo – wy­chry­piał Mik­kal. – I mimo wszystko moją żoną…

Aslak ro­ze­śmiał się po­nuro.

– Nie okła­muj sam sie­bie. Za późno na wy­rzuty su­mie­nia, Mik­kal. Ty też po­no­sisz winę za to, co się stało, oboje zgo­to­wa­li­ście so­bie ten los. Ale żal do cie­bie nic nie zmieni. Zaj­miemy się nią, jest jedną z nas. Zwal­niamy cię z obo­wiązku, uwal­niamy cię od niej. Dla cie­bie umarła, od tej chwili prze­staje być twoją żoną. Za­opie­kuj się Ailo, wię­cej nie żą­damy. Je­steś wolny.

Mik­kal otwo­rzył usta, ale nie wy­dał z sie­bie ani jed­nego dźwięku.

Aslak był po­ważny.

– Tak bę­dzie – rzekł z na­ci­skiem. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym. Sigga już cię nie po­trze­buje, za­opie­ku­jemy się nią. Je­śli kie­dyś wróci do zdro­wia… – Wzru­szył ra­mio­nami, da­jąc Mik­ka­lowi do zro­zu­mie­nia, że w to wątpi, ale zo­sta­wia mu uchy­loną furtkę.

– Zga­dzam się. – Mik­kal nie po­znał wła­snego głosu. Wię­cej nie za­pa­mię­tał z tego, co mó­wił Aslak. Ock­nął się do­piero po wyj­ściu z na­miotu.

Jak pi­jany włó­czył się po oko­licy, nie wie­rząc w to, co się stało.

Zdjęto mu z ra­mion cię­żar. Był wolny.

Nie zwią­zany z Siggą. Wolny.

Więc dla­czego czuł się jak wię­zień? Dla­czego czuł się tak podle?

Wolny.

Alta.

Tę­sk­nota chwy­ciła go za serce. Niebo wi­działo jego roz­pacz i pra­gnie­nie.

Ra­ija nie miesz­kała już w Al­cie. Ru­szyła na wy­brzeże, nie wie­dzieć do­kąd. Nie znaj­dzie jej, nie po­wie o wol­no­ści.

Zdjęto mu okowy, ale wciąż czuł ich cię­żar. Był wolny, ale nie za­pła­cił jesz­cze swo­jej ceny.

Mik­kal ru­szył do na­miotu. Musi za­jąć się Ailo. Uczyni to nie­chęt­nie, ale to wła­śnie sta­nowi część ceny. Dwa słowa ko­ła­tały mu się w gło­wie. Dwa słowa, które od­da­wały jego obecne po­ło­że­nie.

Okowy wol­no­ści.

Roz­dział 2

Przy­go­to­wy­wali się do wio­sny, kiedy przy­była. Ko­bieta z za­chodu. Mik­kal wpa­try­wał się z na­pię­ciem w punkt na ho­ry­zon­cie. Uta­jona tę­sk­nota wy­buch­nęła ze zdwo­joną siłą.

Ra­ija.

Roz­są­dek pod­po­wia­dał mu, że to nie ona. Z ta­kiej od­le­gło­ści nie po­tra­fił na­wet stwier­dzić, czy to ko­bieta, czy męż­czy­zna. Po­czuł ner­wowy ucisk w żo­łądku, spo­tniały mu dło­nie. Co chwila od­wra­cał wzrok ku czar­nej kropce, która ro­sła, zbli­ża­jąc się ku nim przez stop­niały śnieg.

Jedna myśl ko­ła­tała mu w gło­wie. Jedno imię.

Ra­ija.

– To ko­bieta! – krzyk­nął Aslak, który dłu­żej już nie po­tra­fił skry­wać cie­ka­wo­ści.

Po­stać zbli­żyła się na tyle, że do­strze­gli dłu­gie ja­sne loki wy­sta­jące spod czapki.

– Skąd tu, do dia­ska, wzięła się ko­bieta? – cią­gnął Aslak, prze­krzy­wia­jąc z za­dzi­wie­niem głowę.

– Przy­szła – od­rzekł rze­czowo Mik­kal. Na­dzieja przy­pra­wiła go o szyb­sze bi­cie serca, ale te­raz puls z wolna wra­cał do normy. Mimo nie­na­tu­ral­nej su­cho­ści w gar­dle sta­rał się nadać gło­sowi zwy­kłe brzmie­nie.

W pierw­szej chwili, kiedy sta­nęła w mo­rzu świa­tła za­cho­dzą­cego słońca, nie do­strzegł barwy jej wło­sów. Wi­dział je­dy­nie dłu­gie ko­smyki po­wie­wa­jące na wie­trze.

Na­dzieja za­mie­niła się w pew­ność.

I za­raz stop­niała jak wio­senny śnieg. To nie była ona, tylko wy­twór fan­ta­zji. Nie mo­gła bar­dziej róż­nić się od Ra­iji. Mik­kal wró­cił do rów­no­wagi.

Ko­bieta nie była drob­nej bu­dowy, choć nie­wąt­pli­wie zi­mowe odzie­nie nie­na­tu­ral­nie ją po­gru­biało. Jakby to okre­ślił Aslak, ka­wał baby. Miała ja­sne włosy roz­dzie­lone nad środ­kiem sze­ro­kiego czoła, białe, nie­mal nie­wi­doczne brwi, ru­chliwe oczy, nie­bie­skie jak niebo w chłodny wio­senny dzień. Sze­ro­kie usta i pulchne po­liczki. Wy­soka jak na ko­bietę, wyż­sza od Mik­kala.

Nie była ładna, ale miała w so­bie coś; obaj od razu to do­strze­gli. Nie bu­dziła w nich uczuć opie­kuń­czych, nie była jak de­li­katny kwiat, który trzeba chro­nić przed przy­mroz­kami. Dość po­spo­lita w po­rów­na­niu z więk­szo­ścią ko­biet, brzydka na­wet, je­śli rów­nać ją z Ra­iją, co Mik­kal uczy­nił zu­peł­nie nie­świa­do­mie. A jed­nak po­ru­szyła w nim ja­kąś czułą strunę, kiedy za­trzy­mała się przed nimi i z im­pe­tem zrzu­ciła chle­bak z kory brzo­zo­wej wprost pod nogi Mik­kala.

– Na­resz­cie wi­dzę lu­dzi! – po­wie­działa z ulgą. Głos miała rów­nie mocny jak ciało.

Zdjęła rę­ka­wicę i kan­cia­stą dło­nią o krót­kich pal­cach prze­tarła spo­cone czoło.

– My­śla­łam, że już nie spo­tkam ży­wej du­szy – cią­gnęła, przy­pa­tru­jąc się obu męż­czy­znom kry­tycz­nie.

– Skąd idziesz? Za­błą­dzi­łaś?

W spoj­rze­niu, które po­słała Asla­kowi, kryła się mą­drość. I zdzi­wie­nie jego na­iw­no­ścią.

– Nie ta­kam znów głu­pia, by za­błą­dzić. A może tak wy­glą­dam? O, nie, mój chłop­cze, nie za­błą­dzi­łam. Mój mąż mnie prze­gnał. Po­szedł po pro­stu w swoją stronę, wprzód ob­ja­śniw­szy, co mi zrobi, je­śli po­dążę jego śla­dem. Wy­bra­łam więc prze­ciwny kie­ru­nek, li­cząc, że w końcu ko­goś na­po­tkam. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – I się nie prze­li­czy­łam.

– Wy­gnał cię? – spy­tał po­dejrz­li­wie Mik­kal.

– Zna­lazł mnie z in­nym męż­czy­zną – rzu­ciła swo­bod­nie. – W dość nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji. Skłon­ność do wy­ba­cza­nia jest mu obca, więc prze­pę­dził swą małą żonkę…

Na dźwięk słowa „mała” Mik­kal uniósł ką­ciki ust. W jego oczach mu­siał po­ja­wić się wy­raz dez­apro­baty, ko­bieta bo­wiem po­spie­szyła z wy­ja­śnie­niami.

– Nie ża­łuję tego, co zro­bi­łam. Mój mąż to stary wieprz. Tylko on sam wie, z iloma spał. No, ale w końcu to męż­czy­zna… – Na­brała tchu. – Poza tym jest star­szy ode mnie o dwa­dzie­ścia lat, więc nie pła­czę, że się go po­zby­łam. Mam na imię Inga.

Męż­czyźni przed­sta­wili się, ale ża­den z nich nie po­świę­cił przy­byszce wię­cej uwagi. Uznali, że wkrótce ru­szy swoją drogą, a nie zwy­kli byli mie­szać się do cu­dzego ży­cia.

Źle ją oce­nili. Inga po­sta­no­wiła zo­stać z nimi na dłu­żej. Roz­mowa z Ra­vną utwier­dziła ją w tej de­cy­zji.

Mik­kal nie był za­do­wo­lony. Inga obu­dziła w nim ja­kiś nie­po­kój. Bał się, że to nie­przy­jemne uczu­cie bę­dzie mu to­wa­rzy­szyć, je­śli ko­bieta za­do­mowi się u nich na do­bre.

– Nie mo­żemy jej za­brać – rzekł sta­now­czo do matki, kiedy zo­stali sami.

– Dla­czego? – Ra­vna spoj­rzała ostro na syna. – Przyda się para rąk do pracy. Z Siggi nie ma już żad­nego po­żytku, a Inga spra­wia wra­że­nie pra­co­wi­tej. Z miej­sca ją po­lu­bi­łam. Może za­miesz­kać ze mną, czę­sto do­skwiera mi sa­mot­ność.

Mik­kal wes­tchnął.

– A więc hi­sto­ria się po­wta­rza? Spra­wi­łaś so­bie nową córkę? Tym ra­zem w nic mnie nie mie­szaj. Nie omo­tasz mnie pa­ję­czyną swo­ich ma­rzeń, nie zro­bisz z Ingi sy­no­wej! Nic jej do nas. Nie po­trzeba nam roz­wią­złych ko­biet.

Ra­vna mil­czała długo.

– Nie spo­dzie­wa­łam się usły­szeć z two­ich ust słów o przy­zwo­ito­ści – wy­ce­dziła oskar­ży­ciel­sko.

Przez na­stępne dni Mik­kal uni­kał Ingi, wma­wia­jąc so­bie, że nie kryje się w tym nic nie­na­tu­ral­nego. Dla­czego miałby prze­sta­wać z ko­bietą, któ­rej nie lubi? Iry­to­wała go nie­po­mier­nie, w każ­dym jej ge­ście i czy­nie do­strze­gał coś wy­zy­wa­ją­cego. Jej siła i pew­ność sie­bie przy­po­mi­nały Mik­ka­lowi, że Ra­ija od­zna­cza się tymi sa­mymi przy­mio­tami cha­rak­teru, a to po­rów­na­nie wy­da­wało mu się nie na miej­scu. Ta brzydka, nie­zdarna istota mia­łaby ry­wa­li­zo­wać ze zwiewną, drobną Ra­iją, która spra­wiała, iż słowo „ko­bieta” sta­wało się nie­mal święte?

Poza tym za­jęła się Ailo, prze­jęła rolę matki, choć jej o to nie pro­sił. I do­brze się z niej wy­wią­zy­wała, nie mógł jej nic za­rzu­cić. Jak na roz­wią­złą ko­bietę, była za­dzi­wia­jąco obo­wiąz­kowa.

Sigga nie chciała wi­dzieć syna, a zresztą Mik­kal bał się zo­sta­wiać chłopca w to­wa­rzy­stwie matki. Była co­raz bar­dziej zwich­nięta. Zwich­nięta – przy­zwy­czaił się tak wła­śnie okre­ślać jej stan. Nie­na­wiść do Siggi zdą­żyła się w nim wy­pa­lić na tyle, że słowo „obłą­kana” spra­wiało mu ból.

Te­raz, kiedy zdo­łał się uwol­nić od żony i zrzu­cić z sie­bie od­po­wie­dzial­ność za jej po­stępki, za­czął do­strze­gać do­bre strony ich związku. Gdyby Sigga była taka jak daw­niej…

Nie da­rzy­liby się wielką mi­ło­ścią, ale mo­gliby ja­koś uło­żyć so­bie ży­cie. Te­raz na to za późno.

Ailo czuł się bar­dzo zwią­zany z matką, Sigga ko­chała go za­bor­czo. Ra­vna ni­gdy nie zdo­była za­ufa­nia chłopca, Mik­kal zaś prze­stał się sta­rać, prze­żyw­szy pierw­sze roz­cza­ro­wa­nie. Nie za­mie­rzał bła­gać wła­snego syna o co­kol­wiek.

Inga za­stą­piła mu matkę, zdo­łała wśli­zgnąć się do za­ka­mar­ków du­szy Ailo, do któ­rych nikt inny nie miał do­stępu.

Mik­kal nie chciał się przy­znać, że go to za­dzi­wia i przy­pra­wia o za­wiść. Ła­two było da­rzyć Ingę an­ty­pa­tią. Ła­twiej za każ­dym ra­zem, gdy osią­gała coś, co le­żało poza za­się­giem jego moż­li­wo­ści.

Za­częli wę­drówkę na let­nie pa­stwi­ska, ha­ru­jąc od świtu do zmroku. Mik­kal nie na­rze­kał, praca mę­czyła ciało i du­szę, prze­pę­dzała na­trętne my­śli. Nie była tylko le­kar­stwem na ma­rze­nia senne.

Zmu­szał się do czu­wa­nia. Gnali stado na wschód, ku zna­nej ziemi, z którą wią­zały go gorz­kie i słod­kie wspo­mnie­nia. Kiedy pew­nej nocy płachta na­miotu od­chy­liła się, po­my­ślał, że to Aslak przy­szedł do­trzy­mać mu to­wa­rzy­stwa.

To była Inga.

Mik­kal zdu­miał się tak mocno, że za­po­mniał ję­zyka w gę­bie. Nie zdo­był się na­wet na słowa po­wi­ta­nia.

Inga usia­dła, nie py­ta­jąc o po­zwo­le­nie. Bez cie­nia lęku zaj­rzała Mik­ka­lowi w oczy.

– Nie lu­bisz mnie?

Choć Inga nadała sło­wom ton py­ta­nia, wcale nie spo­dzie­wała się od­po­wie­dzi.

– Nie za bar­dzo – od­rzekł Mik­kal tylko po to, by ją zi­ry­to­wać.

– Je­steś szczery. Ce­nię szcze­rość u męż­czyzn.

Mik­kal lek­ce­wa­żąco wzru­szył ra­mio­nami. Na­wet na nią nie spoj­rzał.

– Nie ob­cho­dzi mnie, ja­kich męż­czyzn lu­bisz, a ja­kich nie.

Ku jego ro­sną­cemu roz­draż­nie­niu, Inga ro­ze­śmiała się. Nie wy­glą­dała na zbitą z tropu.

– Może po­winno cię to ob­cho­dzić – stwier­dziła, po­waż­nie­jąc. Jej wzrok zdra­dzał, co kryje się za tą dwu­znacz­no­ścią.

– Nie po­trze­buję ko­biety – zbył ją bru­tal­nie. Wzdry­gnął się na myśl, że miałby jej do­tknąć. – Zwłasz­cza ta­kiej, która od­daje się pierw­szemu lep­szemu – do­dał ja­do­wi­cie. Spra­wiło mu sa­tys­fak­cję, że mógł ją zra­nić.

Inga nie wpa­dła w złość. Nie wstała, nie rzu­ciła się na niego z pię­ściami.

Nie była Ra­iją.

– Je­ste­śmy do sie­bie bar­dziej po­dobni, niż ci się zdaje, Mik­kalu Per­se­nie – po­wie­działa. Roz­myśl­nie użyła znie­na­wi­dzo­nej przez niego nor­we­skiej wer­sji na­zwi­ska. Chciała go po­ni­żyć. – Mamy ze sobą wiele wspól­nego – cią­gnęła ła­god­nie. – Słu­cham plo­tek. Nie je­steś bez winy, że Siggę spo­tkał taki los. Nie tylko ja sy­pia­łam w cu­dzym łóżku.

Mik­kal bez­sil­nie za­ci­snął pie­ści. Z tru­dem po­wstrzy­mał się, by jej nie ude­rzyć.

– To co in­nego – syk­nął przez za­ci­śnięte zęby. – To nie to samo co… łaj­da­cze­nie się!

Inga pod­nio­sła się po­woli i ob­rzu­ciła go prze­cią­głym spoj­rze­niem. Mik­kal zniósł je z tru­dem. Czy ta prze­klęta ko­bieta za­mie­rzała tu zo­stać? Miał siłą wy­rzu­cić ją z na­miotu?

– Nie masz prawa tak mó­wić – po­wie­działa po chwili, która Mik­ka­lowi wy­dała się wiecz­no­ścią. – Nie masz prawa mnie osą­dzać. Da­jesz się zwo­dzić po­zo­rom.

Wy­szła. Wy­pro­sto­wana jak struna.

Mik­kal po­czuł nie­smak w ustach. Nie poj­mo­wał ko­biet.

Wtedy zna­le­zie­nie od­po­wied­niego miej­sca za­jęło Mik­ka­lowi trzy dni. Te­raz do­piero po czte­rech do­tarł do roz­ga­łę­zie­nia szlaku. Stado opóź­niało marsz.

I tym ra­zem odłą­czył się bez słowa. Nie przej­mo­wał się ta­kimi bła­host­kami, a oni go ro­zu­mieli. Po­trze­bo­wali jego sil­nych rąk, spraw­nego i pra­co­wi­tego ciała, ale ro­zu­mieli, że musi ich opu­ścić. Nie czy­nili mu wy­rzu­tów, tylko po­dzie­lili się do­dat­ko­wymi obo­wiąz­kami.

Je­dy­nie Inga za­da­wała py­ta­nia. Zwró­ciła się do An­dersa, młod­szego brata Siggi. Aslaka po­mi­nęła. Aslak go­tów był bro­nić Mik­kala we wszyst­kim, co ten przed­się­wziął, zaś An­ders za­wsze miał wła­sne zda­nie. Tym ra­zem na­wet An­ders sta­nął w obro­nie Mik­kala i Inga w końcu zro­zu­miała dla­czego. Opóź­niał marsz, może o cały dzień, ale nie mógł po­stą­pić ina­czej.

Za­padł zmrok, we wschod­nim Fin­n­marku wstała sza­rawa wio­senna noc. Po­wie­trze było wil­gotne, wciąż miało po­smak zimy. Woda w ka­łu­żach ści­nała się lo­dem, a za­spy śnieżne ucze­pione po­ro­śnię­tego wrzo­sem wzgó­rza zda­wały się lek­ce­wa­żyć na­dej­ście no­wej pory roku.

Noc prze­szła w mroźny blady po­ra­nek.

Ra­vna pod­sy­ciła ogień na pa­le­ni­sku. Jej po­marsz­czona twarz wy­ra­żała za­nie­po­ko­je­nie. Rzu­cała wo­kół ner­wowe spoj­rze­nia, pod­bie­gała co chwila do wyj­ścia, zry­wała się na każdy dźwięk.

Nie ode­zwała się jed­nak, nie po­wie­działa ani jed­nego złego słowa o synu.

Inga bar­dzo ją po­lu­biła, przy­szło jej to zresztą bez trudu. Ra­vna pro­mie­nio­wała mat­czy­nym cie­płem, któ­rym zjed­ny­wała so­bie lu­dzi. Nie spo­sób było nie da­rzyć jej sym­pa­tią.

Nie­po­kój Ra­vny na­pa­wał Ingę tro­ską. Mik­kal miał po­wód, by ich opu­ścić, ale nie po­wi­nien oka­zy­wać lek­ce­wa­że­nia współ­to­wa­rzy­szom. ży­wych sta­wiać trzeba przed umar­łymi. Matka ko­chała go, a on przy­spa­rzał jej si­wych wło­sów.

– Pójdę go po­szu­kać – rzu­ciła im­pul­syw­nie Inga.

Ra­vna sprze­ci­wiła się.

– Nie mu­sisz tego ro­bić przez wzgląd na mnie – po­wie­działa. – Nie lę­kam się o niego. Da so­bie radę. Jest do­ro­sły, sam od­po­wiada za swoje po­stępki.

Ra­vna miała wiele ar­gu­men­tów, ale Inga już pod­jęła de­cy­zję. Ła­god­nie po­trzą­snęła głową.

– Pójdę – uśmiech­nęła się kwa­śno i za­częła się ubie­rać. – Dasz so­bie radę z Ailo. Mik­kal jest gdzieś w po­bliżu, pew­nie kie­ruje się już do nas. Wrócę, je­śli się na niego nie na­tknę. Nie bę­dzie­cie mu­sieli mnie szu­kać.

Mniej wię­cej znała kie­ru­nek, po­mógł jej in­stynkt. Po paru go­dzi­nach tra­fiła na skraj za­gaj­nika, nad któ­rym uno­siła się smużka dymu.

Mik­kal sie­dział nie­ru­chomo przy ogni­sku. Ni­gdy jesz­cze Inga nie wi­działa czło­wieka po­grą­żo­nego w tak głę­bo­kiej apa­tii.

Wy­ru­szyła z obozu, ki­piąc gnie­wem, lecz te­raz nie mo­gła czy­nić mu wy­rzu­tów. Nie mo­gła do­bi­jać le­żą­cego.

Po­sza­rzał na twa­rzy, łzy zo­sta­wiły wy­raźne ślady na kan­cia­stych po­licz­kach. Miał za­czer­wie­nione oczy. Nie usi­ło­wał tego ukryć, tak jak uczy­niłby każdy inny męż­czy­zna na jego miej­scu.

Uniósł głowę i spoj­rzał na nią za­mglo­nym wzro­kiem. Złość Ingi stop­niała w jed­nej chwili. Za­pra­gnęła przy­tu­lić go i ukoić, ale nie uczy­niła tego. Upa­dła przed nim na ko­lana. Za nic w świe­cie nie zdo­by­łaby się na to, by ob­jąć go ra­mio­nami.

– Zna­la­złeś to, czego szu­ka­łeś?

Mik­kala nie zdzi­wiła mięk­kość głosu Ingi. Tak jak nie zdzi­wiło go jej przyj­ście.

– Zna­la­złem – od­rzekł za­chryp­nię­tym gło­sem – i nie zna­la­złem. – Ru­chem głowy wska­zał za sie­bie.

Inga pod­nio­sła się.

Zo­ba­czyła ko­ły­skę, przy­krytą roz­szar­paną na strzępy skórą, i przez uła­mek se­kundy to, co skry­wało się pod nią. Po­tem za­ci­snęła po­wieki i od­wró­ciła się gwał­tow­nie. żo­łą­dek pod­szedł jej do gar­dła, ale nie zwy­mio­to­wała. Mu­siała się opa­no­wać. Dla Mik­kala.

Usia­dła przy nim ty­łem do ko­ły­ski.

W py­ta­niu bez­wied­nie użyła wła­ści­wego słowa na zna­le­zi­sko Mik­kala.

To.

– Los drwi ze mnie – po­wie­dział po dłuż­szym mil­cze­niu. – Po­ko­cha­łem to zmarłe dziecko bar­dziej, niż ko­cham ży­ją­cego syna. Za­da­łem so­bie wiele trudu, by zna­leźć mu bez­pieczne schro­nie­nie na zimę. Tak bar­dzo pra­gną­łem zło­żyć go w ziemi.

Od­wró­cił wzrok ku wzgó­rzu, które wy­raź­nie ry­so­wało się na tle od­le­głego ho­ry­zontu, sta­no­wiąc naj­wyż­szy punkt w oko­licy. Z tej od­le­gło­ści bez trudu do­strze­gli nie­ru­chomą syl­wetkę dum­nego ptaka wpi­saną w ja­sny pro­sto­kąt po­ran­nego nieba.

– Orły! – jęk­nął bez­sil­nie Mik­kal. – Stał się pa­dliną dla or­łów! – Ro­ze­śmiał się gorzko, a serce Ingi krwa­wiło.

Po­trze­bo­wał po­cie­chy, ale Inga nie mo­gła go do­tknąć. Chciała, ale wciąż sły­szała jego po­gar­dliwe słowa. Nie da mu oka­zji do twier­dze­nia, że skłonna jest od­dać się pierw­szemu lep­szemu…

Po­zo­sta­wały słowa. Zwil­żyła wargi, szu­ka­jąc wła­ści­wych okre­śleń. Nie było to ła­twe.

Wi­dok ko­ły­ski obu­dził w niej od­czu­cia po­dobne do tych, które tar­gały Mik­ka­lem. Nie chciała jed­nak po­więk­szać jego cier­pie­nia.

– Nie stał się pa­dliną – za­częła i na­po­tkała spoj­rze­nie mio­do­wych oczu, które wzgardą wi­tały próby uko­je­nia smutku.

– Nie? – Głos Mik­kala był rów­nie od­py­cha­jący jak spoj­rze­nie. Cze­piał się żalu i bólu, po­grą­żał w ża­ło­bie. – Je­śli nie pa­dliną, to czym, do dia­bła?

Inga od­wró­ciła wzrok. Nie po­tra­fiła zmie­rzyć się z jego nie­na­wi­ścią.

– Nie po­żył długo – cią­gnęła nie­zdar­nie. – W ziemi stałby się ży­ciem, na swój spo­sób, za­mie­nił w proch i żył w in­nej po­staci. Te­raz stał się po­żywką dla in­nego ist­nie­nia… To żadna róż­nica. – Bez­sil­nie roz­ło­żyła ra­miona. – Rów­nie pięk­nie jest da­wać ży­cie pod nie­bem jak w ziemi.

Po­rów­na­nie nie przy­nio­sło Mik­ka­lowi ulgi.

– Żadna róż­nica? Moje dziecko miało spo­cząć w gro­bie, Ingo. Nie poj­mu­jesz? W gro­bie, wbij to so­bie do głowy! Nie wio­złem go tu, by na­kar­mić orły. Po­żywką dla in­nego ist­nie­nia… – Spoj­rzał na nią jak na obłą­kaną. Inga sku­liła się pod jego wzro­kiem. Na­wet wtedy, kiedy mąż przy­ła­pał ją w ra­mio­nach in­nego, nie czuła się rów­nie wzgar­dzona.

Pra­gnęła go po­cie­szyć, a je­dy­nie po­gar­szała sy­tu­ację!

Przez uła­mek se­kundy są­dziła, że Mik­kal ją ude­rzy. Tym­cza­sem wy­raz za­cię­to­ści na jego twa­rzy rap­tow­nie ustą­pił. Ten bez­radny, bez­bronny męż­czy­zna nie za­mie­rzał z niej drwić. Po­grą­żony w roz­pa­czy po­trze­bo­wał bli­sko­ści dru­giego czło­wieka, a poza nią nie miał ni­kogo.

Ob­jął ją sil­nymi ra­mio­nami i wtu­liw­szy twarz w za­głę­bie­nie na jej szyi, roz­pła­kał się.

Trząsł się, jakby zdjęty prze­raź­li­wym zim­nem. Szloch tłu­miony skó­rza­nym ka­fta­nem Ingi świad­czył o tym, że Mik­kal do­szedł do kresu wy­trzy­ma­ło­ści.

– Wszystko sprzy­się­gło się prze­ciw mnie – wy­szep­tał bez­sil­nie.

Inga za­drżała, po­czuw­szy jego cie­pły od­dech na skó­rze.

– Tracę wszystko, co mo­głoby nadać sens memu ży­ciu. Los bez ustanku przy­gina mi kark… Nie mam już sił. Boję się, co może przy­nieść na­stępny dzień…

Inga nie­zdar­nie gła­dziła Mik­kala po wło­sach, czar­nych i sztyw­nych, nie­sfor­nie opa­da­ją­cych na czoło. Wzru­sze­nie ści­snęło jej gar­dło. Wielu męż­czyzn trzy­mało ją w ra­mio­nach, wielu od­po­czy­wało na jej ko­la­nach. Ni­gdy do­tąd jed­nak nie do­świad­czyła bli­sko­ści dru­giego czło­wieka w taki spo­sób. Zro­zu­miała, jak ubo­gie ży­cie wio­dła, nie znaj­du­jąc w lu­dziach tego, co naj­waż­niej­sze.

Szu­kała od­po­wied­nich słów. Prze­czu­wała bar­dziej, niż wie­działa, że pu­sty fra­zes nie przy­nie­sie Mik­ka­lowi po­cie­chy. Nie po­trze­bo­wał współ­czu­cia. Róż­nił się od wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych znała.

Był inny.

– Nie mo­żesz cof­nąć czasu – za­częła nie­skład­nie, bo­jąc się, że na­po­tka ten sam od­py­cha­jący wzrok i usły­szy te same wzgar­dliwe słowa jak po­przed­nim ra­zem, gdy usi­ło­wała sta­nąć po jego stro­nie. – Co się stało, już się nie od­sta­nie. Masz jed­nak moc zmie­nia­nia przy­szło­ści, Mik­kal…

Po raz pierw­szy gło­śno wy­po­wie­działa jego imię. Z ja­kie­goś po­wodu nie po­tra­fiła do­tąd zmu­sić warg, by wy­mó­wiły te dźwięki, któ­rych sło­dycz czuła na ję­zyku.

Mik­kal…

– Nie pod­da­waj się! – szep­nęła. – Nie masz prawa się pod­da­wać! – Czuła na so­bie cię­żar jego mu­sku­lar­nego ciała. Przy­szła jej do głowy myśl, ab­sur­dalna w tych oko­licz­no­ściach, że nie gu­stuje w oty­łych męż­czy­znach. Mik­kal był świet­nie zbu­do­wany. – Je­steś zbyt do­bry, by się pod­da­wać! – cią­gnęła, na­wet nie wie­dząc, czy Mik­kal słu­cha.

Miała wra­że­nie, że mówi do sa­mej sie­bie. Może jemu to wy­star­czało, może pra­gnął je­dy­nie czy­jejś bli­sko­ści i słów wy­po­wia­da­nych wła­ści­wym to­nem. Inga ra­do­wała się, że to jej przy­pa­dła ta rola, choć też bo­lała myśl, że Mik­kal nie do­strzegłby żad­nej róż­nicy, gdyby na jej miej­scu był ktoś inny.

Nic dla niego nie zna­czę, po­my­ślała i po­czuła bo­le­sny, ostrze­gaw­czy skurcz w piersi. Była do­ro­sła, wie­działa, co się święci. Może odejść, po­winna odejść. Tylko wtedy zdoła unik­nąć bólu. Zda­wała so­bie jed­nak sprawę, że nie ru­szy się z miej­sca.

Bę­dzie trzy­mać się tej grupki lu­dzi ze wszyst­kich sił.

Póki bę­dzie z nimi, póty czuć bę­dzie bli­skość Mik­kala. Czeka ją cier­pie­nie, ale jest na tyle doj­rzała, by je przy­jąć.

Już do­ko­nała wy­boru.

Do tej chwili tę­sk­niła całe ży­cie.

Inga wy­po­wie­działa mnó­stwo słów, słów, któ­rych żadne z nich póź­niej nie pa­mię­tało. Ona, bo było ich tak wiele. On, bo słowa zlały się w rzekę nio­sącą uko­je­nie, a prze­cież nie spo­sób wy­róż­nić w rzece po­je­dyn­czych kro­pli.

Wy­raz za­wzię­to­ści po­zo­stał na jego twa­rzy, kiedy uwol­nił się z jej ra­mion. Bez jed­nego słowa, bez po­dzię­ko­wa­nia. Mik­kal nie przy­zna­wał się do swo­ich sła­bo­ści, zwłasz­cza wo­bec ko­biet. Wo­bec niej. Pal­cami od­rzu­cił grzywkę, lecz ta nie­sfor­nie opa­dła mu po­now­nie na oczy.

– Po­mo­żesz mi ko­pać?

Inga ski­nęła głową.

Dla­czego cała drżała w bez­na­dziej­nym ocze­ki­wa­niu? Nie chciała szu­kać u niego oznak apro­baty, ale mi­mo­wol­nie to czy­niła, bo­le­śnie się roz­cza­ro­wu­jąc. Mik­kal nie ze­gnie się tak ła­two jak trawa na wie­trze. Mi­nie sporo czasu, za­nim w tych nie­zwy­kłych mio­do­wych oczach za­tli się pło­myk.

Pra­co­wali, nie od­zy­wa­jąc się do sie­bie, jakby ob­fi­tość słów wy­po­wie­dzia­nych przez Ingę ska­zy­wała ich na mil­cze­nie.

Zie­mia była wil­gotna, po­prze­ci­nana siatką ko­rzeni. Ryli w niej rę­koma, Mik­kal po­ma­gał so­bie no­żem.

Inga po­ra­niła dło­nie, ale nie czuła bólu. Ro­biła to dla niego. Wszystko poza nim stra­ciło zna­cze­nie. Wy­star­czyło kilka chwil, by stał się cen­tral­nym punk­tem jej świata.

Za­mknęła oczy, kiedy wsta­wiał ko­ły­skę do dołu. Wy­kop się­gał mu do pasa. Po­winni go tro­chę po­głę­bić, ale war­stwa zmar­z­nię­tej ziemi sta­wiła sku­teczny opór po­ha­ra­ta­nym ko­niusz­kom pal­ców.

Za­sy­pa­nie grobu nie sta­no­wiło wy­zwa­nia dla ciała, tylko dla du­cha.

Wy­raz twa­rzy Mik­kala nie­omal przy­wiódł Ingę do pła­czu, z naj­wyż­szym tru­dem po­wstrzy­mała się od łez. Coś jej mó­wiło, że męż­czy­zna nie chciał wi­dzieć łez. Jej łez.

Więc nikt nie za­pła­kał nad nie­wielką mo­giłą. Mik­kal za­cho­wał ka­mienną twarz, za­ci­snął zęby, aż zbie­lały mu ką­ciki ust i za­drżały noz­drza.

Po­ciem­nia­łym wzro­kiem wpa­try­wał się w skra­wek bru­nat­nej ziemi wy­cięty w ze­szło­rocz­nej przy­wię­dłej tra­wie. Na­gle od­wró­cił się ty­łem do niej i wy­ce­dził:

– Idziemy. Nie mamy tu nic wię­cej do ro­boty. To tylko pu­sta rów­nina.

W obo­zie pa­no­wał roz­gar­diasz. Pa­ko­wano do­by­tek, by ru­szyć w dal­szą drogę ku let­nim pa­stwi­skom. Mik­kal za­trzy­mał Ingę, za­nim do­łą­czyli do reszty.

Ani jed­nym ge­stem nie zdra­dził, ja­kie my­śli kłę­bią mu się w gło­wie. Jego spoj­rze­nie było nie­od­gad­nione.

– Czy twoja pro­po­zy­cja po­zo­staje w mocy? – za­py­tał nie­mal obo­jęt­nie.

Żadne z nich nie miało wąt­pli­wo­ści, o co mu cho­dzi.

Nie od­ry­wał od niej wzroku. Inga znała roz­sądną od­po­wiedź.

– Tak – od­rze­kła nie­roz­sąd­nie.

Mik­kal pu­ścił ją.

– Do­brze. Wie­czo­rem prze­pro­wa­dzisz się z Ailo do mo­jego na­miotu. Ni­komu się nie mu­simy tłu­ma­czyć. Z Siggą nic mnie nie wiąże.

Od­szedł. Dla niego sprawa zo­stała roz­strzy­gnięta. Inga nie ru­szyła się z miej­sca.

Z Siggą nic go nie wiąże. To prawda.

Lecz Inga sły­szała plotki. Wie­działa, że inne imię po­łoży się cie­niem mię­dzy nimi. Za żadne skarby świata nie za­py­ta­łaby, czy coś go wiąże z Ra­iją. I czy kie­dy­kol­wiek prze­sta­nie wią­zać.

Być może cze­kał ją los Siggi.

Inga za­ci­snęła zęby i po­dą­żyła za Mik­ka­lem. Była bez­silna, przy Mik­kalu tra­ciła całą wolę.

Ru­szy z nim na wschód. Zo­sta­nie przy nim, jak długo bę­dzie tego chciał. Nic poza tym nie miało zna­cze­nia.

Roz­dział 3

Dął wiatr od mo­rza i niósł krzyki mew, sła­wiące wio­snę. Da­leką pół­noc za­miesz­ki­wało nie­wiele pta­ków śpie­wa­ją­cych, ale mewy wy­na­gra­dzały ich brak nie­ustan­nym wrza­skiem.

Ra­ija za­ci­snęła zęby. Mi­nęło już sporo czasu, ale wciąż pa­mię­tała wio­snę nad Za­toką Bot­nicką, szcze­biot pta­ków, szum po­tęż­nych świer­ków, ko­lo­rowy dy­wan łąk, który wy­glą­dał tak, jakby tę­cza ukryła się po­śród świe­żych źdźbeł trawy.

Ock­nęła się z za­my­śle­nia. Po co się drę­czyć, tu­taj wio­sna nie za­wita. Przy­naj­mniej nie ta, którą Ra­ija znała. Tu lato zja­wiało się na­gle po fa­lach mrozu, jak nie­pro­szony gość sta­wało znie­nacka u progu.

Koń­czył się kwie­cień, a zima ani my­ślała ustą­pić. Była już wpraw­dzie nie­zbyt do­tkliwa, ale wciąż da­wała się we znaki ko­muś, kto zwykł miesz­kać w ła­god­niej­szym kli­ma­cie. Ra­ija za­kła­dała kilka warstw odzieży pod ka­ftan i opa­tu­lała dzieci, które jak ku­leczki wy­sy­py­wały się z domu, by za­żyć za­bawy na świe­żym po­wie­trzu.

Za­drżała mi­mo­wol­nie i ode­rwała wzrok od ubo­giego kra­jo­brazu. Wi­dok, który roz­ta­czał się przed nią, był rów­nie przy­gnę­bia­jący jak kli­mat i po­goda. Gdyby tylko mo­gła się od niego uwol­nić!

Wszystko wy­da­wało się ta­kie pro­ste. Skoro Hol­mertz, po­przedni wła­ści­ciel sklepu, da­wał so­bie radę, cóż stało na prze­szko­dzie, by i jej los sprzy­jał? By i dla niej sen stał się rze­czy­wi­sto­ścią. Wmó­wiła so­bie, że po­trafi pro­wa­dzić sklep.

Są­dziła, że od­waga i ener­gia wy­star­czą, ale sro­dze się roz­cza­ro­wała. Z wolna za­czy­nała ro­zu­mieć, że po­rwała się z mo­tyką na słońce.

A prze­cież prze­ko­ny­wała Re­ijo, że so­bie po­ra­dzi. Wciąż dźwię­czał jej w uszach pewny sie­bie ton, któ­rym oznaj­miła mu, że sama zaj­mie się pro­wa­dze­niem sklepu.

W głębi du­cha spo­dzie­wała się, że ją wes­prze. Do tej pory Re­ijo za­wsze stał u jej boku.

Tym ra­zem po­trak­to­wał jej słowa z nie­zwy­kłą po­wagą. Zo­sta­wił han­del w jej rę­kach, na każ­dym kroku da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie za­mie­rza brać ani odro­biny od­po­wie­dzial­no­ści na swoje barki. Za­wsze pra­gnął spo­koj­nego ży­cia, nie chciał się wy­wyż­szać nad in­nych. To był jej po­mysł, niech więc sama wy­pła­cze się z kło­po­tów.

A kło­poty spo­ty­kały Ra­iję ze wszyst­kich stron. Mu­siała zmie­rzyć się z ty­sią­cem nie pi­sa­nych praw, o któ­rych na­wet nie miała po­ję­cia, sto­jąc z dru­giej strony lady.

Tyle od niej ocze­ki­wano.

I tyle było ról, któ­rych nie chciała grać.

Pa­skarki, na przy­kład. Wy­zy­ski­waczki, pod­bi­ja­ją­cej ceny to­wa­rów. Ni­komu nie od­mówi chleba, nie bę­dzie po­dobna do kup­ców, któ­rych wspo­mi­nała z za­pra­wioną go­ry­czą nie­chę­cią. Tych, któ­rzy okra­dali bie­da­ków. Ra­ija też za­znała biedy i głodu.

O, nie, taka nie bę­dzie.

Ra­ija po­pa­dła w prze­ciwną skraj­ność.

Wo­lała na­zy­wać ją do­bro­cią, mi­ło­ścią bliź­niego. Nie spo­dzie­wała się po­dzię­ko­wań, do­brze wie­działa, jak trudno oka­zy­wać wdzięcz­ność ko­muś, kto ma wię­cej.

Ocze­ki­wała so­li­dar­no­ści.

Tym­cza­sem lu­dzie w osa­dzie na­śmie­wali się z Ra­iji. Za ple­cami dziew­czyny na­igra­wali się z jej na­iw­no­ści. Ko­rzy­stali z niej, nie szczę­dząc no­wej wła­ści­cielce sklepu drwin i zło­śli­wo­ści.

Liczby w księ­gach nie mó­wiły nic o ma­łost­ko­wo­ści klien­tów, za to wiele o braku ku­piec­kiej żyłki.

Na­zwi­ska dłuż­ni­ków po­wta­rzały się na wielu stro­nach. Ra­ija nie po­tra­fiła ścią­gnąć na­leż­no­ści. Znała wszyst­kie ro­dziny w osa­dzie i do­brze wie­działa, kto cierpi nie­do­sta­tek. Kiedy więc zja­wiali się po naj­nie­zbęd­niej­sze to­wary, nie py­tała o za­płatę. Na mocy nie­pi­sa­nej umowy sta­ran­nie od­no­to­wy­wała ro­snącą sumę długu.

W głębi du­szy miała jed­nak po­czu­cie, że nie zaj­muje się han­dlem, tylko do­bro­czyn­no­ścią, za którą nie może spo­dzie­wać się za­płaty.

Na­ra­stało w niej przy­gnę­bie­nie. Prze­cież do­staw­com mu­siała się opła­cać brzę­czącą mo­netą.

Liczby prze­ma­wiały ja­snym ję­zy­kiem. Ra­ija wie­działa, że nie oszuka rze­czy­wi­sto­ści. Chcąc za­cho­wać sklep, musi ścią­gnąć długi. Nie za­mie­rzała się pod­da­wać, jej praca na­gle na­brała szcze­gól­nego zna­cze­nia. Lu­dzie ga­dali, że han­del nie jest za­ję­ciem dla ko­biet, że to wbrew na­tu­rze, że re­zul­tat ła­two prze­wi­dzieć. Ra­ija chciała im po­ka­zać, jak bar­dzo się mylą. Re­ijo też był przy­gnę­biony. Cze­kał, aż dzieci po­łożą się spać, upew­niał się, że za­snęły. Do­piero wtedy ten zwy­kle opa­no­wany męż­czy­zna da­wał upust znie­cier­pli­wie­niu. Wi­dział, że Ra­ija nie jest taka jak daw­niej.

Od sa­mego po­czątku Ra­ija da­wała mu do zro­zu­mie­nia, by trzy­mał się z dala od sklepu, na­wet nie po­ka­zała mu ksiąg. Re­ijo są­dził, że żo­nie wy­star­czy hartu i zde­cy­do­wa­nia, by utrzy­mać po­rzą­dek w ra­chun­kach. Po­ja­wiły się jed­nak nie­po­ko­jące oznaki świad­czące o tym, że Ra­ija nie pa­nuje nad ku­piec­kimi obo­wiąz­kami.

Re­ijo ob­je­chał całą oko­licę w po­szu­ki­wa­niu za­łogi na rejs do Ber­gen.

Było daw­nym i do­brym zwy­cza­jem, że oko­liczni ry­bacy zle­cali kup­cowi fracht ryb na po­łu­dnie. Za­zwy­czaj zle­ce­nio­dawcy sami sta­no­wili za­łogę ku­piec­kich ło­dzi, cza­sami po­ma­gali je­dy­nie w jej do­bo­rze. Utarło się rów­nież, że frach­tu­jący in­for­mo­wali kupca o wiel­ko­ści ła­dunku na długo przed ter­mi­nem wy­pły­nię­cia. Co naj­mniej dwa, trzy mie­siące, twier­dził Nils.

Kiedy Ra­ija prze­jęła sklep, wielu ry­ba­ków za­po­mniało o sta­rych oby­cza­jach.

Wpraw­dzie Re­ijo zaj­mo­wał się ło­dziami han­dlo­wymi, ale to w jego żo­nie lu­dzie wi­dzieli ich wła­ści­cielkę. Szy­pra.

Sły­szano o ko­bie­tach w tym fa­chu, ni­gdy jed­nak tak mło­dych. Były to zwy­kle wdowy po wy­traw­nych ma­ry­na­rzach i to jesz­cze ucho­dziło. Od­da­wały one ko­mendę na po­kła­dzie lu­dziom, któ­rzy do­ra­stali chło­stani wia­trem i stru­gami sło­nej wody. ża­den Kwen, le­dwo wła­da­jący ich ję­zy­kiem, nie mógł ma­rzyć o za­szczy­cie po­pro­wa­dze­nia statku z trans­por­tem ryb do ku­piec­kiego mia­sta na po­łu­dniu.

Szy­pra się nie zmie­niało. Naj­starsi lu­dzie w osa­dzie nie pa­mię­tali, by coś po­dob­nego stało się za ich dni. Nikt by się nie ośmie­lił. Inny szy­per mógłby po­sta­wić twarde wa­runki.

Ra­ija była miękka, więc ry­bacy zwie­trzyli swą szansę.

Re­ijo współ­czuł jej. Wie­dział le­piej niż inni, że Ra­ija się za­mar­twiała. Miała pod­krą­żone oczy i zmi­zer­niała na twa­rzy. Nie pa­mię­tał, by kie­dy­kol­wiek była taka chuda.

– Jak ci idzie w skle­pie? – spy­tał, uda­jąc obo­jęt­ność.

Re­ak­cja Ra­iji po­twier­dziła przy­pusz­cze­nia Re­ijo, że jest jej ciężko. Może na­wet go­rzej, niż są­dził.

– Dla­czego py­tasz? – burk­nęła. Jej oczy nic nie wy­ra­żały, jakby opu­ściła na nie za­słonę, którą od­gra­dzała się od ze­wnętrz­nego świata. – Wszak to mój sklep, czyż nie? – Schy­liła głowę z obawy, że jed­nak ją przej­rzy. – Za­wsze to pod­kre­śla­łeś. – Na­brała po­wie­trza i do­dała: – Do­brze idzie.

Mó­wie­nie nie­prawdy przy­cho­dziło Ra­iji z rów­nym tru­dem jak pro­wa­dze­nie in­te­re­sów.

Re­ijo miał ochotę wstać, pod­ło­żyć rękę pod hardy pod­bró­dek Ra­iji i zmu­sić ją, by spoj­rzała mu w oczy.

Nie uczy­nił tego.

Nie ru­szył się z miej­sca.

To przy­szło późną wio­sną. Sta­nął po­mię­dzy nimi nie­wi­dzialny mur. Wspo­mnie­nie wspól­nie spę­dzo­nych lat prze­stało łą­czyć. Mał­żeń­stwo było jak cho­roba, która to­czyła ich du­sze i nisz­czyła przy­jaźń.

– Po­lowa lu­dzi z osady, któ­rzy zwy­kli po­sy­łać ryby na po­łu­dnie, wy­co­fała się.

Ra­ija unio­sła głowę i wy­su­nęła brodę w przód. Za­wsze tak ro­biła, kiedy go­to­wała się do obrony.

– Co to ma wspól­nego z moim skle­pem? Cóż ja mogę po­ra­dzić na to, że nie po­tra­fisz za­dbać o fracht i za­łogę? Chcesz mnie ob­cią­żać za wła­sną nie­udol­ność?

Re­ijo za­mknął oczy. Roz­są­dek pod­po­wia­dał mu, że Ra­ija gło­śno my­śli. Pró­buje uspra­wie­dli­wiać swoje sła­bo­ści.

Nie po­czuł się le­piej. Oskar­że­nia dziew­czyny bo­lały.

Kiedy uchy­lił po­wieki i zo­ba­czył za­ciętą twarz Ra­iji, stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą.

– Wszystko wiąże się z tym prze­klę­tym skle­pem. Pro­wa­dzisz go tak nie­udol­nie, że lu­dzie za­czy­nają ba­wić się z nami w kotka i myszkę. Wie­dzą, że nic się nie sta­nie, je­śli od­da­dzą ryby in­nemu kup­cowi. Nikt na tym nie straci, nikt poza tobą i mną. Nie opo­wia­daj mi więc ba­jek o tym, że sprze­daż idzie do­brze. Wiem, jak idzie, Ra­iju. Źle!

Ra­ija nie od­po­wie­działa. Re­ijo się nie my­lił, jak za­wsze. Wszystko przez ten sklep. Tyle że on pal­cem w bu­cie nie kiw­nął, by jej po­móc. A te­raz ją oskarża o nie­udol­ność. Sam nie ma­jąc bla­dego po­ję­cia o han­dlu!

To wła­śnie po­wie­działa.

Jedno słowo go­niło dru­gie. Ra­ija od­zna­czała się ogni­stym tem­pe­ra­men­tem. Kiedy krew wrzała jej w ży­łach, nie umiała się po­wścią­gnąć. Re­ijo zwy­kle nie tra­cił pa­no­wa­nia nad sobą, ale do­pro­wa­dzony do osta­tecz­no­ści, po­tra­fił eks­plo­do­wać jak beczka z pro­chem. To była ich pierw­sza praw­dziwa kłót­nia. Dali upust go­ry­czy, którą du­sili w so­bie. Od dawna nie roz­ma­wiali, nie o spra­wach po­waż­nych.

– Za­wsze chcia­łaś wszystko ro­bić sama. Ni­gdy nie po­zwa­la­łaś, bym za­opie­ko­wał się tobą, uparta i dumna dziew­czyno. Sta­łem u twego boku, a ty uwa­ża­łaś to za rzecz oczy­wi­stą. Inni, któ­rzy ci po­ma­gali, do­cze­kali się choć słów po­dzię­ko­wa­nia. Za­wsze wie­dzia­łaś, że je­stem go­tów trwać przy to­bie, Ra­iju. Po­peł­ni­łem błąd…

Re­ijo mó­wił ci­chym, ale do­bit­nym gło­sem. Ra­ija nie wąt­piła, że te słowa płyną z głębi skrzyw­dzo­nego serca. Bo­lały, tym moc­niej, że i tym ra­zem miał ra­cję.

W jego wzroku Ra­ija do­strze­gała sta­now­czość, znała ją tak do­brze. Nie zna­la­zła ar­gu­men­tów, któ­rymi mo­głaby go zra­nić, by wyjść zwy­cię­sko ze słow­nej utarczki. Ra­ija nie po­tra­fi­łaby tak się za­cho­wać. Nie wo­bec Re­ijo.

– Nie będę wtrą­cać się w to, jak pro­wa­dzisz sklep – cią­gnął – so­len­nie to so­bie przy­rze­kłem. Niech ten in­te­res pie­kło po­chło­nie, skoro taka jest twoja wola. Zajmę się ku­piec­kimi ło­dziami, ale cu­dów nie zdzia­łam. Ru­szam na po­łu­dnie z ta­kim ła­dun­kiem, jaki zdo­łam ze­brać, i z ludźmi, któ­rzy ze­chcą mi to­wa­rzy­szyć. Po­da­tek od frachtu jest wy­soki, więc może skórka nie warta wy­prawki… – Re­ijo za­wie­sił głos i wzru­szył ra­mio­nami. – Ale to dla mnie szansa, by wy­rwać się stąd i zo­ba­czyć świat. Kto wie, czy nie je­dyna szansa…

Ra­ija uczy­niła coś, co nie le­żało w jej na­tu­rze. Zgięła kark. Naj­bo­le­śniej ra­niły słowa, któ­rych nie do­po­wie­dział.

Nie mógł jed­nak wy­raź­niej dać Ra­iji do zro­zu­mie­nia, że je­śli nie zmieni po­dej­ścia do lu­dzi, stracą wszystko.

– Dam so­bie radę – od­rze­kła po­jed­naw­czo. Re­ijo spo­dzie­wał się ko­lej­nego wy­bu­chu zło­ści, Ra­ija nie zwy­kła ustę­po­wać bez walki. Po­tul­ność dziew­czyny cał­ko­wi­cie go roz­bro­iła.

– Chcesz, że­bym so­bie po­szedł? – spy­tał.

– Do­kąd?

– Choćby do Nilsa – skrzy­wił się. – Skoro mnie nie po­trze­bu­jesz…

Ra­ija miała ochotę po­gła­skać go po ja­snej czu­pry­nie i po­wie­dzieć, że wy­gląda jak mały skrzyw­dzony chło­piec. Na jego twa­rzy ma­lo­wało się po­czu­cie winy, ale w zie­lo­nych oczach bły­skała iskierka na­dziei.

Nie uczy­niła tego.

– Czemu chcesz się wy­pro­wa­dzać? – zdzi­wiła się. – Prze­cież to nasz dom. Wy­trzy­mamy pod jed­nym da­chem, na­wet je­śli róż­nimy się w po­glą­dach.

Nie przy­znała mu ra­cji, nie od­wo­łała ani jed­nego z gorz­kich słów, które rzu­ciła mu w twarz.

Od­wró­ciła się i dum­nie wy­pro­sto­wana ru­szyła do al­kowy. Zro­zu­miał, że tej nocy nie uśnie w jej ra­mio­nach.

Re­ijo miał ma­rze­nia i ocze­ki­wa­nia. Nie wszyst­kie wią­zały się z Ra­iją.

Te dwie jed­no­masz­towe to­porne ło­dzie to­wa­rowe,

któ­rych do­glą­dał całą zimę, uka­zały mu przy­szłość w no­wym świe­tle.

Ber­gen, mia­sto, które do­tąd znał je­dy­nie z na­zwy, stało się dlań re­al­nym ce­lem. Re­ijo wy­glą­dał wio­sny i chwili, kiedy skie­ruje ło­dzie na po­łu­dnie, tam gdzie otwie­rał się przed nim wielki świat. Te ło­dzie były klu­czem do nie­zna­nego.

Ma­rze­nia mogą się jed­nak nie speł­nić, je­śli jest się na ba­kier z tra­dy­cją.

Z frach­tem do Ber­gen wią­zała się nie­zli­czo­ność oby­cza­jów. Szy­per był naj­waż­niej­szą i naj­po­tęż­niej­szą fi­gurą w tych nie­wiel­kich spo­łecz­no­ściach za­miesz­ku­ją­cych wy­brzeże pół­noc­nej Nor­we­gii. Zda­rzało się, że ta funk­cja przy­pa­dała ko­bie­cie, ale rzadko, tylko z ra­cji dzie­dzi­cze­nia ma­jątku po zmar­łym mężu. Za­zwy­czaj każda osada ry­backa, a w nie­któ­rych wy­pad­kach pa­ra­fia, frach­to­wała wła­sną to­wa­rową łódź. Nie ist­niały do­ku­menty, które re­gu­lo­wa­łyby za­sady najmu, jed­nakże lu­dzie świę­cie prze­strze­gali nie­pi­sa­nych praw.

Ani Ra­ija, ani Re­ijo nie mieli o nich po­ję­cia, a miesz­kańcy osady nie­chęt­nie wi­dzieli ob­cych w roli przy­wód­ców. Nie mieli ochoty słu­chać tych przy­by­szów z nie­zna­nego kraju.

Mimo to Re­ijo zdo­był ła­du­nek i za­łogę. Szy­pro­wie z są­sied­nich osad od­mó­wili miesz­kań­com wio­ski po­mocy. Po­łowy były ob­fite i mieli pełne ła­dow­nie.

Nie­mal wszy­scy miej­scowi ry­bacy zwró­cili się więc do mło­dego Kwena, wy­raź­nie jed­nak da­jąc mu do zro­zu­mie­nia, że nie do­rósł do roli szy­pra. Za­da­wali mnó­stwo py­tań i nie do­wie­rzali Re­ijo, kiedy ten tłu­ma­czył, że od ma­łego brał udział w mor­skich wy­pra­wach. Po­łowy na fior­dach nie bu­dziły tu sza­cunku, nie uzna­wano ich za praw­dziwy ry­backi fach. Tu nad mo­rzem dzieci po­tra­fiły wio­sło­wać, za­nim na­uczyły się mó­wić. Uwa­żano, że lu­dziom znad fior­dów brak nie­zbęd­nej twar­do­ści.

Re­ijo na­po­my­kał o dłu­gach w skle­pie Ra­iji, gdzie tylko mógł. Sta­rał się da­wać lu­dziom do zro­zu­mie­nia, że nie jest rów­nie wiel­ko­duszny jak żona i ma za­miar prze­jąć część jej obo­wiąz­ków.

Ko­niec koń­ców zgro­ma­dził je­de­na­stu człon­ków za­łogi, tylu ilu zna­la­zło się w wio­sce. Czte­rech z nich ru­szało po raz pierw­szy w rejs na po­łu­dnie. Tak jak Re­ijo brali w po­dróż ma­rze­nia. Po­byt w Ber­gen za­mie­niał mło­dzień­ców w męż­czyzn.

Tar­cia mię­dzy ry­ba­kami opóź­niły wy­prawę. Przy­jęło się, że osady naj­da­lej wy­su­nięte na pół­noc pod­no­siły ża­gle w po­cząt­kach maja. Tym­cza­sem oni zdo­łali za­le­d­wie po­sta­wić ciężką i to­porną łódź na wo­dzie.

To był wielki dzień. Wo­kół kłę­bił się tłum do­ro­słych i dzieci, kto żyw spie­szył z po­mocą.

To było praw­dziwe święto, więc jak to w święto przy­go­to­wano ob­fi­tość je­dze­nia i na­pitku.

Ra­ija po­pa­dła w nie­ła­skę u miej­sco­wych, od­ma­wia­jąc sprze­daży go­rzałki. Trzy­mała ją na skła­dzie, ale nie od­stę­po­wała od swo­ich za­sad.

Pod jej nie­obec­ność Re­ijo opróż­nił ma­ga­zyn, nie chciał zra­żać ry­ba­ków do sie­bie. Niech Ra­ija my­śli, co chce, wszak stać go na to, by po­sta­wić chłop­com po szkla­nicy. Tak po­stę­puje praw­dziwy szy­per. Miał spę­dzić kilka dłu­gich mie­sięcy w jed­nej du­żej ło­dzi z tymi je­de­na­stoma męż­czy­znami i po­trze­bo­wał ich za­ufa­nia.

Ra­ija szybko wy­kryła kra­dzież. Zdrowy roz­są­dek pod­po­wia­dał jej, że taka ilość go­rzałki, jaką wy­pito na po­kła­dzie, nie mo­gła po­cho­dzić z za­pa­sów miesz­kań­ców osady. Poza tym ostat­nio Re­ijo za­cho­wy­wał się nad­zwy­czaj dziw­nie.

Kiedy mąż wró­cił do domu nad ra­nem, Ra­ija cze­kała na niego.

Wcze­śniej była na brzegu, by po­sma­ko­wać go­rącz­ko­wej at­mos­fery to­wa­rzy­szą­cej wy­pra­wie. Re­ijo po­pró­bo­wał cze­goś wię­cej. Nie dość że ogra­bił skład, to jesz­cze ob­fi­cie ura­czył się swoją zdo­by­czą.

Nie spo­dzie­wał się bu­rzy. Było mu lekko na du­szy. Łódź stała na wo­dzie, pię­ciu lu­dzi spało na po­kła­dzie. Nie wie­dział do­kład­nie, gdzie po­dzie­wali się po­zo­stali, ale miał ich so­lenną obiet­nicę, że zja­wią się po nie­dzieli. Wtedy za­mie­rzali opły­nąć ry­ba­ków, ze­brać ła­du­nek i za­mó­wie­nia na to­wary z wiel­kiego mia­sta na po­łu­dniu.

Chwie­jąc się na no­gach, ci­cho za­mknął drzwi za sobą. Kiedy się ob­ró­cił, zo­ba­czył Ra­iję. Sie­działa przy pa­le­ni­sku, ręce skrzy­żo­wała na piersi.

– Nie mu­sia­łaś na mnie cze­kać – za­żar­to­wał. Pod­sko­czył ku niej, chwy­cił ją w ta­lii i za­krę­cił do­koła w ra­do­snym plą­sie. – Pły­niemy, dziew­czyno – ro­ze­śmiał się ci­cho.

Ra­ija za­parła się dłońmi o męża i od­wró­ciła twarz na bok. Wy­krzy­wiła się, kiedy owio­nął ją pi­jacki od­dech Re­ijo. Wcale nie była taka de­li­katna, ale tym ra­zem uwa­żała, że ma po­wody do iry­ta­cji. Nie uj­dzie mu to na su­cho!

– Tak, pły­nie­cie – wy­ce­dziła. – Ożło­pa­li­ście się tak, że po­trzeba cudu, by­ście od­bili od brzegu…

Re­ijo pu­ścił ją i od­wró­cił się ple­cami.

– Wy­star­czy ci byle pre­tekst, by wsz­cząć kłót­nię.

Ra­ija nie ru­szyła się z miej­sca.

– To, że cała wio­ska upija się moją go­rzałką, trudno na­zwać byle pre­tek­stem.

– Trzeba było ją wy­lać – rzekł i ze zdzi­wie­niem spoj­rzał na żonę przez wą­skie szparki oczu. – Nie ro­zu­miem, dla­czego tego nie zro­bi­łaś. Z two­imi po­glą­dami?

Taka myśl ni­gdy nie po­stała w gło­wie Ra­iji, ale nie za­mie­rzała się do tego przy­zna­wać.

– Po­win­naś się cie­szyć – cią­gnął Re­ijo. – Te nie­do­rostki ty­go­dniami nie mó­wiły o ni­czym in­nym, tylko o tym, jak wkraść się do sklepu. Mo­gliby wy­nieść znacz­nie wię­cej, nie tylko al­ko­hol.

– Może za­tem po­win­nam ci po­dzię­ko­wać? – spy­tała ja­do­wi­cie.

Re­ijo roz­ło­żył ra­miona i ro­ze­śmiał się. Li­czył na jej po­czu­cie hu­moru.

– Spró­buj…

W od­po­wie­dzi Ra­ija ob­da­rzyła go lo­do­wa­tym spoj­rze­niem. Za­mia­ta­jąc suk­nią, po­de­szła do stołu i pod­nio­sła ja­kiś przed­miot.

Re­ijo prze­łknął gło­śno ślinę, kiedy zo­ba­czył, co Ra­ija trzyma w dłoni. A więc wy­kryła coś jesz­cze poza bra­kiem go­rzałki. Usiadł, wy­rzu­ca­jąc so­bie wła­sną głu­potę.

– A to… – Pod­su­nęła mu pod nos bran­so­letę. – Co to jest?

– Gdzie to zna­la­złaś?

Re­ijo znał od­po­wiedź, ale chciał zy­skać na cza­sie.

– Do­brze wiesz, Re­ijo – od­rze­kła po­dej­rza­nie słod­kim gło­sem. – W two­jej skrzyni. Tam, gdzie to scho­wa­łeś.

Re­ijo ski­nął głową.

Na­stępne py­ta­nie go za­sko­czyło.

– Czy mógł­byś ła­ska­wie zdra­dzić mi, kogo za­mie­rza­łeś ob­da­ro­wać tym świe­ci­deł­kiem? Dla­czego ukry­wa­łeś je przede mną? Ni­gdy nie mie­li­śmy przed sobą ta­jem­nic, Re­ijo… – za­koń­czyła zja­dli­wie.

Z pew­no­ścią do­strze­gła jego zdu­mie­nie, ale nie dała nic po so­bie po­znać. A Re­ijo nie mógł otrzą­snąć się z szoku. Czyżby sły­szał w gło­sie Ra­iji ton za­zdro­ści? Nie od­wa­żył się za­py­tać, zresztą z pew­no­ścią nie przy­zna­łaby się do tego.

Nie po­tra­fił jed­nak ukryć, że spo­dzie­wał się in­nego py­ta­nia.

– A my­ślisz, że kogo? – za­py­tał w na­dziei, że ją przej­rzy.

Ra­ija usia­dła i Re­ijo uczy­nił to samo. Dziew­czyna wsparła łok­cie o blat stołu, jej palce ba­wiły się bursz­ty­nową bran­so­letą. Gładź ka­mie­nia lśniła pięk­nym bla­skiem, a jego ko­lor pro­wa­dził my­śli nie­bez­piecz­nym to­rem.

Oczy Re­ijo spo­glą­dały na nią za­gad­kowo, tro­chę kpiąco.

Ra­ija na­brała po­wie­trza i oświad­czyła:

– Za­war­li­śmy umowę, a jej fun­da­men­tem jest szcze­rość, cał­ko­wita szcze­rość. Mie­li­śmy zwró­cić so­bie wol­ność, je­śli któ­reś z nas znaj­dzie praw­dziwą mi­łość. Nie mu­sisz ni­czego ukry­wać.

Silna, cie­pła ręka spo­częła na dło­niach Ra­iji.

– Czy je­steś tylko roz­cza­ro­wana? Że nie zdo­by­łem się na otwar­tość?

Wstrzy­mał od­dech, cze­ka­jąc na od­po­wiedź żony. Ra­ija wal­czyła ze sobą. Wpa­try­wała się w ich sple­cione ręce. Tak luźno sple­cione…

Co po­czuła na wi­dok bran­so­lety? żą­da­jąc szcze­ro­ści, nie po­winna skry­wać wła­snych uczuć…

A jed­nak bała się, że naj­gor­sze prze­czu­cia znajdą po­twier­dze­nie, że do­wie się, dla­czego Re­ijo od­mó­wił jej wspar­cia. Na­brała tej pew­no­ści, kiedy za­ci­snęła palce na bły­skotce. Re­ijo nie na­le­żał już do niej du­szą i cia­łem. Zna­lazł so­bie inną.

Go­dziny wlo­kły się nie­zno­śnie. Nocna hu­lanka męża dała Ra­iji pre­tekst, by cze­kać na niego. Sie­dzieć przy stole ze wzro­kiem wbi­tym w bran­so­letę i za­sta­na­wiać się.

Czuła coś wię­cej poza roz­cza­ro­wa­niem. Czuła, jak prze­paść otwiera się pod sto­pami na myśl o tym, że Re­ijo nie bę­dzie dłu­żej jej skałą i opoką.

Że może go utra­cić.

Ta pew­ność była jak ból, który ści­snął jej żo­łą­dek, a po­tem roz­niósł się po ca­łym ciele.

Re­ijo chciał wie­dzieć, czy jest za­zdro­sna. Tak wła­śnie wy­gląda za­zdrość?

Nie była go­towa, by przy­znać się do sła­bo­ści.

– Nie wiem, na­prawdę nie wiem – od­rze­kła. To było naj­bliż­sze prawdy.

Re­ijo ści­snął dłoń żony. Zdaw­kowa od­po­wiedź spra­wiła mu ra­dość. A więc wciąż coś dla niej zna­czył.

– Bran­so­leta na­leży do cie­bie, Ra­iju – wy­znał, dła­wiony wzru­sze­niem, i cią­gnął, nie da­jąc jej dojść do słowa: – Mia­łaś ją do­stać ze­szłej je­sieni. Po­stą­pi­łem nie­mą­drze, ukry­wa­jąc ją.

– Ukry­wa­jąc?

Ski­nął głową.

– Nie jest ode mnie. Wciąż nie ro­zu­miesz? Nie ist­nieje żadna ko­bieta, którą pra­gnął­bym przy­ozdo­bić. Nikt ci nie za­graża i ni­gdy nie za­gra­żał taki już mój los. Nie masz po­wo­dów do za­zdro­ści, to ja ra­czej po­wi­nie­nem czuć się podle. Do­sta­jesz cenne po­darki od in­nych męż­czyzn…

Ra­ija spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem. Re­iio po­bladł.

O co mu cho­dzi?

Nie mu­siała na­wet py­tać.

– Bran­so­leta jest twoja. Alek­siej ku­pił ją dla cie­bie i pro­sił, bym ją to­bie prze­ka­zał. Na pa­miątkę…

Ra­ija za­ru­mie­niła się. Alek­siej… Ro­sja­nin, któ­rym opie­ko­wali się w ze­szłym roku. Mło­dzie­niec tak nie­bez­piecz­nie po­dobny do niej z cha­rak­teru. I tak uro­dziwy, że mu ule­gła…

– By­łem za­zdro­sny – przy­znał Re­ijo. – Za­zdrość mnie za­śle­piła. Mik­kal dał ci broszkę. Bo­lało mnie kiedy ją no­si­łaś. Wiem, co was łą­czy, i choć uwa­żam Mik­kala za przy­ja­ciela, za­zdrosz­czę mu tego czego ni­gdy mieć nie będę. Na­wet te­raz na­le­żysz bar­dziej do niego niż do mnie… – Za­czerp­nął tchu i cią­gnął: – A po­tem inny męż­czy­zna za­pra­gnął wrę­czyć ci kosz­towny pre­zent. Wi­dzia­łem wa­sze spoj­rze­nia, wi­dzia­łem też, jak się ca­ło­wa­li­ście. Mo­żesz mó­wić, że to nic nie zna­czy, ale ja ro­zu­muję ina­czej. Po­ca­łu­nek łą­czy lu­dzi, któ­rzy da­rzą się uczu­ciem. W po­ca­łunku mieszka mi­łość, Ra­iju… Tak, za­zdrość mną owład­nęła i po­sta­no­wi­łem ukryć bran­so­letę. Po­stą­pi­łem głu­pio.

Mó­wił szcze­rze, Ra­ija nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści. Tylko raz ją okła­mał, kiedy za­wiózł jej dziecko do Mik­kala. Całą wiecz­ność temu, gdy żyła w zło­tej klatce jako ob­lu­bie­nica wójta.

Odło­żyła bran­so­letę na stół. Ozdoba była piękna, ale w jed­nej chwili stra­ciła swój ma­giczny urok. Ra­ija zaj­rzała bo­wiem w zie­loną głę­bię oczu Re­ijo i zo­ba­czyła w nich ból. Alek­siej na­le­żał do in­nego świata. Uro­dzili się po dwóch stro­nach gra­nicy i wszystko ich dzie­liło: ję­zyk, prze­szłość, do­świad­cze­nia, od­le­głość.

Byli ule­pieni z jed­nej gliny, ale żyli w od­mien­nej rze­czy­wi­sto­ści. Alek­siej po­wi­nien po­zo­stać wspo­mnie­niem. W ułamku se­kundy Ra­ija uj­rzała jego ak­sa­mit­nie brą­zowe oczy i usły­szała miękki głos, lecz za­raz otrzą­snęła się z tych my­śli.

W ży­ciu co­dzien­nym nie było miej­sca na ma­rze­nia, ani o prze­szło­ści, ani o przy­szło­ści. W co­dzien­no­ści Ra­iji li­czył się czas te­raź­niej­szy.

Naj­wyż­sza pora do­ro­snąć.

Re­ijo był te­raź­niej­szo­ścią. Re­ijo był rze­czy­wi­sto­ścią.

– Nic nie szko­dzi – szep­nęła miękko i lekko za­wsty­dzona mu­snęła dło­nią po­li­czek męża. Dawno nie oka­zy­wała mu czu­ło­ści.

Za­kło­po­tany męż­czy­zna za­mru­gał po­wie­kami. Spo­dzie­wał się ra­czej wy­bu­chu zło­ści, tym­cza­sem Ra­ija przy­tu­liła go do sie­bie, na­wet nie sta­ra­jąc się ukryć łez.

– Nic nie szko­dzi – po­wtó­rzyła z ustami przy jego po­liczku. – Wi­dać mu­simy się cza­sem czu­bić – do­dała gło­sem drżą­cym od pła­czu.

Re­ijo wstrzy­mał od­dech i ob­jął żonę po raz pierw­szy od paru ty­go­dni. Na­resz­cie mógł dać upust uczu­ciom, które du­sił w so­bie.

– Wi­dać mu­simy – uśmiech­nął się, w jed­nej chwili za­po­mi­na­jąc o bólu, któ­rego do­świad­czał przez mi­nione dni. – Ni­gdy jed­nak nie za­brak­nie cie­pła w na­szym związku, Ra­iju. I za­wsze bę­dzie w nim miej­sce na wy­ba­cza­nie.

Spo­glą­dali długo na sie­bie z od­da­niem, które dane jest tylko praw­dzi­wym przy­ja­cio­łom. Z głę­bo­kim pra­gnie­niem na­pra­wie­nia krzywd.

– Wy­jeż­dżasz na długo – zmar­twiła się. Jej my­śli po­bie­gły do tego mia­sta, któ­rego chyba ni­gdy nie po­zna.

– Czyż­byś mi za­zdro­ściła? – spy­tał roz­ba­wiony. – A może bę­dziesz tę­sk­nić za mną?

– Będę tę­sk­nić. – Ra­ija zwi­chrzyła mu czu­prynę. – Mu­szę ob­ciąć ci włosy. Nie mo­żesz w wiel­kim świe­cie wy­glą­dać jak bar­ba­rzyńca.

– Nie bo­isz się? – ro­ze­śmiał się. – Kto wie, co zro­bią damy w Ber­gen na wi­dok tak uro­dzi­wego mło­dzieńca.

– Za­ro­zu­mia­lec! – prych­nęła. – Nie­któ­rzy męż­czyźni mają do­prawdy wy­so­kie mnie­ma­nie o so­bie. Wresz­cie za­cho­wy­wała się jak daw­niej. Pro­mie­nio­wała ra­do­ścią, tu­liła się doń miękko i ule­gle.

– Tu­taj spę­dzimy noc? – spy­tał z bły­skiem w oku. – Czy bę­dziemy prze­ba­czać so­bie w nie­skoń­czo­ność na środku kuchni?

Śmiech Ra­iji świad­czył, że my­ślała o tym sa­mym. Drzwi do al­kowy były uchy­lone.

– Bę­dziesz tak da­leko – mruk­nęła, kiedy za­mknęli je za sobą.

– Ale nie od cie­bie – szep­nął, wtu­la­jąc usta w za­głę­bie­nie na jej szyi. – Pa­mię­taj, Ra­iju, nie od cie­bie. Ni­gdy nie będę da­leko od cie­bie.

Re­ijo nie mógł wie­dzieć, że za kilka ty­go­dni przy­po­mni so­bie te słowa. Te­raz i tu­taj li­czyła się tylko ona. Nikt inny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki