Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paul, John, Ringo i George – czterech chłopców z Liverpoolu, którzy zawojowali świat jak nikt wcześniej. Jak do tego doszło? Dlaczego udało się to właśnie im? Jak Beatlesi zmienili świat? I jak ogromna sława, której doświadczyli jako pierwsi, zmieniła ich samych? Craig Brown zabiera czytelników w zaskakującą podróż, snując skrzącą się dowcipem i anegdotami panoramiczną w rozmachu opowieść o ulubionym zespole kilku już pokoleń słuchaczy. Co jeszcze zostało do powiedzenia o Fantastycznej Czwórce? Więcej, niż jesteście w stanie sobie wyobrazić… W siedmiu latach, kiedy grali razem, Beatlesi zamknęli całą epokę – to także jej historia.
Czytanie książki Browna, okrzykniętej przez brytyjskich krytyków arcydziełem i udaną próbą stworzenia nowego sposobu pisania biografii, przypomina słuchanie najlepszych piosenek Paula McCartneya i Johna Lennona: jest w niej radość i smutek, miłość i nienawiść, śmierć i życie – i wszystko pomiędzy.
Proszę pomyśleć, co byśmy stracili, gdybyśmy nigdy nie słyszeli Beatlesów.
Królowa Elżbieta II
Choć wydawać się może, że o Fantastycznej Czwórce powiedziano już wszystko, Craig Brown maluje zupełnie nowy obraz ich pokolenia, stosując sprytny zabieg dekonstrukcji klasycznej biografii. Są tu esej i ogłoszenie prasowe, przedruk z gazety codziennej i historie o barwnych, ale i tragicznych postaciach z życia Paula, Johna, George’a i Ringo. O Beatlesach przeczytałam dziesiątki książek – z nich wszystkich
to ta jest najbliższa prawdy o czasie, do którego idealizowania mamy dziś wyjątkową słabość.
Maja Chitro, ELLE
W tej książce jest wszystko, co najważniejsze i najciekawsze według najbardziej aktualnego stanu beatleologicznej wiedzy. Craig Brown pisze porywająco, a historia Beatlesów, najpiękniejsza w XX-wiecznej muzyce popularnej, wciąż zasługuje na uwagę wszystkich pokoleń.
Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, adresat pocztówki od Johna Lennona
W genialny sposób pomysłowa, na wskroś oryginalna (co przy tym temacie nie jest łatwe), całkowicie wciągająca, zabawna, smutna i poruszająca. Smakołyk.
„Sunday Times Magazine”
Najbardziej zajmująca książka o Fantastycznej Czwórce, jaką kiedykolwiek napisano.
„Spectator”
Porywające studium kulturowego i społecznego tumultu wywołanego przez jeden zespół.
„Wall Street Journal”
Błyskotliwa mikstura z patosu, błahostek, komedii, głębokiej sympatii i angielskiego wyczucia absurdu.
BBC Radio 4, „Saturday Review”
Niezwykła, pięknie opowiedziana historia o czterech młodzieńcach, którzy ukształtowali współczesny świat.
„Daily Mail”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 817
Rok wydania: 2023
Dla Frances, Silasa, Tallulah i Toma
Za sto lat! Spojrzymy na nowo
Nowym umysłem, sposobem, z nową głową
Z nowymi głupcami, nowymi mędrcami
Z nowymi smutkami i nagrodami
W tym nowym stuleciu, to wiem
Nas już nie będzie, ciebie i mnie
Zostanie po nas szczypta prochu lub dwie
Ten nowy wiek, może i daleki od doskonałości
Pokaże, w co nie wątpię, w swej przenikliwości
Że wzbić się potrafi ponad nasze ułomności
Z 1967 Thomasa Hardy’ego (poematu z 1867 roku)
Ależ niezwykłe dla świata było to pięćdziesięciolecie... Proszę pomyśleć, ile byśmy stracili, gdybyśmy nigdy nie usłyszeli Beatlesów.
Z przemówienia królowej Elżbiety II z listopada 1997 roku, wygłoszonego podczas obchodów pięćdziesiątej rocznicy jej ślubu
1
Raz.
Dwa.
Trzy.
Cztery.
Brian Epstein i jego asystent Alistair Taylor – obaj ubrani w schludne czarne garnitury, pod krawatami – schodzą po osiemnastu stromych schodach do dusznej sutereny przy Mathew Street, „czarnej jak głęboki grób, zawilgoconej, zatęchłej i śmierdzącej”, jak wspominał ją Brian. Wolałby tu nie przychodzić. Obaj chętniej poszliby do filharmonii, ale zwyciężyła ciekawość.
Na scenę niespiesznym krokiem wchodzi czterech młodych muzyków. Brian rozpoznaje ich, bo przychodzą do sklepu muzycznego jego rodziny, który prowadzi: są z tych, którzy w nim przesiadują, przesłuchują najnowsze płyty i rozmawiają z dziewczynami, chociaż w ogóle nie mają zamiaru nic kupować.
Pomiędzy piosenkami trzech chuliganów z gitarami zaczyna się wydzierać i przeklinać, odwracają się plecami do publiczności, udają, że się biją. Taylor widzi, jak oczy zachwyconego Briana otwierają się coraz szerzej. On sam przechodzi najbardziej szokujące doświadczenie swojego życia – „jakby cię ktoś bił” – i jest prawie pewien, że Brian czuje to samo.
– OKROPNI są – mówi Taylor po występie.
– Zgadza się – potwierdza Brian. – Ale jednocześnie uważam, że są niesamowici. Chodźmy się przywitać.
To George jako pierwszy z Beatlesów zauważa, że podchodzi do nich facet ze sklepu muzycznego.
– No proszę, witamy – mówi. – Co sprowadza tutaj pana Epsteina?
2
Inne zespoły miały frontmana – ulubieniec został wybrany zawczasu. Przecież nikt nie wskazałby Hanka Marvina zamiast Cliffa Richarda lub Mike’a Smitha zamiast Dave’a Clarka.
W przypadku Beatlesów jednak można było wytypować własnego ulubieńca, a decyzja wiele mówiła o tym, kto dokonywał wyboru. Według Carolyn See, ich amerykańskiej fanki, „Paul był dla dziewcząt, które preferowały piękno androgyniczne; John był dla tych, które ceniły intelekt i dowcip; George miał w sobie coś, co później okazało się duchową głębią; a Ringo był patronem partaczy jak świat długi i szeroki”.
Linda Grant, dwunastolatka z Liverpoolu, wybrała Ringo, chociaż sama nie rozumiała dlaczego. „W szkole była jedna cnotka, która lubiła Paula” – wspomina”. „George wydawał się nieco nijaki, a John niedostępny, deprymujący”.
Ringo był dla tych mało ambitnych. Wybór jego jako faworyta zdradzał podejście nieco bardziej pragmatyczne: wiadomo, że pozostali już zajęci, ale wciąż można mieć jakieś szanse z perkusistą. „Kiedy ktoś mnie pytał, który był mój ulubiony, zawsze odpowiadałam: »Lubię Ringo«” – wspominała pisarka Fran Lebowitz, która dorastała w New Jersey. „Podobała mi się jego osobowość. Wciąż mi się podoba. Oczywiście to nie on był najpopularniejszy wśród dziewcząt z mojej szkoły, one zdecydowanie wolały Paula McCartneya. On był tym uroczym Beatlesem. Prawdopodobnie więc wybór Ringo Starra brał się z przekory”.
Gdy Beatlesi grali przed nią podczas jej trasy na początku 1963 roku, Helen Shapiro miała dopiero szesnaście lat, ale już była gwiazdą. Ona także miała swojego ulubionego: „John był żonaty, ale nikt o tym wtedy nie wiedział, więc jak tysiące dziewcząt kochałam się w nim... George był najbardziej poważny. Czasami mówił, co zrobi, kiedy będzie bogaty, próbował wypytywać mnie o finanse. Nie umiałam mu pomóc. Nie interesowałam się pieniędzmi. Paul był ich rzecznikiem, a Ringo tym nieśmiałym”.
Pattie Boyd poznała Beatlesów, kiedy wybrano ją, by zagrała uczennicę w A Hard Day’s Night[1]. „Na pierwszy rzut oka John wydawał się bardziej cyniczny i arogancki niż pozostali, a Ringo najbardziej serdeczny. Paul był uroczy, a George, z aksamitnymi, brązowymi oczami i ciemnymi, orzechowymi włosami, był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego spotkałam”.
Inaczej niż miliony fanek, Pattie miała możliwość pójść ze swoim wyborem o krok dalej. Została jego żoną.
Był Beatles pasujący do każdego gustu. Fanki wyrażały siebie, przedkładając jednego ponad resztę. Każdy z nich uosabiał inny żywioł: John był ogniem, Paul wodą, George powietrzem, a Ringo – ziemią. Nawet ich przyjaciele lubili odmalowywać ich grubą kreską, obdzielając ich kontrastującymi cechami jak z dowcipów o Angliku, Walijczyku, Irlandczyku i Szkocie. Carolyn See zaobserwowała, jak w A Hard Day’s Night każdy odgrywał przypisaną mu osobowość: ujmujący Paul, bystry John, troskliwy George i gapowaty Ringo.
Aktor Victor Spinetti pewnego razu opowiedział anegdotę z okresu, kiedy kręcili Help! w Salzburgu. Spinetti złapał grypę i musiał leżeć w łóżku: „Beatlesi przyszli do mojego pokoju w odwiedziny. Pierwszy był George Harrison. Zapukał, wszedł i powiedział: »Przyszedłem przetrzepać ci poduszki«. Przetrzepał je i poszedł. Następny wszedł John Lennon. Chodził po pokoju w tę i we w tę i wrzeszczał: »Seig heil, Schweinhund! Przybyli doktorzy. Zaraz przyjdą, by na tobie eksperymentować. Sieg heil! Heil Hitler«. I on w końcu sobie poszedł. Następny był Ringo. Usiadł przy moim łóżku, wziął do ręki hotelowe menu i zaczął czytać na głos, jak dziecku: »Raz były sobie trzy misie. Mama miś, tata miś i mały miś«. Paul uchylił tylko drzwi i zapytał: »To zaraźliwe?«. »Tak« – odparłem. Zamknął drzwi i już go nie zobaczyłem”. Paul był pragmatyczny, jak zawsze. Wiedział, że jeśli on albo któryś z pozostałych złapałby grypę, nie mogliby kręcić.
Pracując z Brianem Epsteinem, Alistair Taylor widział, jak odmiennie Beatlesi podchodzili do swoich zarobków: „Co miesiąc Brian dawał chłopcom w białych kopertach dokładnie i przejrzyście przygotowane sprawozdania finansowe. Reagowali bardzo różnie. John od razu je miął i wsadzał do kieszeni. George czasami rzucał okiem. Ringo z pewnością nic z tego nie rozumiał i nie marnował czasu na starania. Paul otwierał je z namaszczeniem, potem siedział nad nimi godzinami gdzieś w kącie”.
Im byli starsi, tym wyraźniejsze stawały się różnice ich charakterów, jakby z czasem okrzepły. Poproszony o sugestie, które sławne postaci należałoby umieścić na okładce albumu Sgt. Pepper, George podsunął kilku hinduskich guru; Paul wybrał sporą grupę artystów, od Stockhausena po Freda Astaire’a; pomysły Johna były bardziej makabryczne i dziwaczne: Markiz de Sade, Edgar Allan Poe, Jezus, Hitler; a Ringo po prostu powiedział, że zgodzi się na to, czego będzie chciała reszta.
Życie zespołu kręciło się wokół kontrastowych osobowości Paula i Johna. Realizator nagrań Geoff Emerick obserwował, jak razem pracują: „Różnili się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Paul był staranny i uporządkowany, zawsze miał przy sobie notatnik, w którym metodycznie, ładnym charakterem pisma zapisywał słowa piosenek i akordy. John przeciwnie, jakby żył w chaosie: wciąż szukał skrawków papieru, na których naprędce bazgrał jakieś pomysły. Paulowi komunikacja przychodziła łatwo, urodził się z tym; John nie umiał mówić o swoich pomysłach. Paul był dyplomatą, John – agitatorem. Paul wysławiał się łagodnie, niemal zawsze był grzeczny; John potrafił być głośny i dosyć grubiański. Paul był skłonny długo pracować, by dobrze coś zagrać; Johnowi brakowało cierpliwości, zawsze szybko zaczynał coś nowego. Paul zazwyczaj dokładnie wiedział, czego chce, i często obrażał się za krytykę, John zaś miał grubszą skórę i był otwarty na to, by posłuchać, co inni mają do powiedzenia”.
John był ostry, wymagający i złośliwy; Paul pojednawczy, ujmujący, zgodny. Niektórzy jednak pod przykrywką uroku Paula widzieli coś świadczącego o determinacji, być może nawet o egoizmie. Tony Barrow, rzecznik prasowy Beatlesów, miał poczucie, że to John najczęściej kłócił się z Epsteinem: „Ale to Paul pozwalał, by John brał na siebie ciężar, kiedy dochodziło do sporu z Brianem. Paul wkraczał później i w końcu go przekonywał. John czasami doprowadzał Briana do płaczu, za to Paul, który w większym stopniu był dyplomatą, wykorzystywał dyskretną perswazję, by postawić na swoim. John więcej szczekał, niż gryzł. Zachowywał się tak, by ukryć niskie poczucie własnej wartości... Paul ciągle wszystkim coś obiecywał, jakieś bilety, prezenty, a spełnianie tych przyrzeczeń zostawiał ludziom takim jak ja. Chciał uchodzić za dobrodzieja, chociaż dużo mówił, a mało robił. Był czarusiem, ulubieńcem PR-owców, mistrzem tworzenia wizerunku. Jest i był czystym showmanem, od czubków palców aż do szpiku kości. On karmi się uwielbieniem publiczności”.
Paul był ładniutki, uporządkowany, dziarski, ugodowy, pełen energii i melodii, przymilny, optymistyczny, towarzyski, wesoły, sentymentalny, troskliwy. John był chudy i kościsty, niedbały, ckliwy, trudny, leniwy, pełen sprzeczności, drażliwy, gorzki, pesymistyczny, samolubny, ponury, chłodny, brutalny. Paul myślał o sobie, że jest sympatyczny. John wierzył, że jest kimś, kogo nie da się kochać.
Pewnego razu Paul próbował wytłumaczyć, co ich ukształtowało: „Przez swoje wychowanie i burzliwe życie rodzinne John musiał być twardy, bystry, zawsze gotowy się maskować, odpyskiwać, zawsze musiał mieć pod ręką kąśliwy dowcip. Tymczasem ja dorastałem w wygodzie, w licznej rodzinie, otoczony ludźmi, jak to na północy: »Może herbatki, skarbie?«. Moja powierzchowność stała się gładka. Uspokajać ludzi, rozmawiać z nimi, być miłym, jak jest miło, to jest miło... Nikt nie jest w stanie mnie zranić. A z Johnem... Jego ojciec odszedł, więc ciągle ktoś rzucał: »Gdzie masz ojca, gówniarzu?«. Jego matka miała mężczyznę, co wtedy nazywało się »życiem w grzechu«, więc za to też mu się dostawało, i to poniżej pasa. John musiał się często bronić, przed atakami z wielu stron, i to ukształtowało jego osobowość; był bardzo skrytą osobą... Sporo ciągnęło się za nim już od dzieciństwa”.
Niezwykła siła muzyki Beatlesów, jej magia i piękno, bierze się właśnie z przemieszania tych przeciwstawnych cech. Inne zespoły były hałaśliwe lub refleksyjne, odważne lub tradycyjne, patetyczne lub wesołe i swojskie, seksowne lub agresywne. Ale kiedy słucha się albumu Beatlesów, ma się poczucie, że zaklęto w nim wszystko, czym jest życie. Jak ujął to John, kiedy wspólnie komponowali, Paul „dawał od siebie lekkość, optymizm, podczas gdy ja zawsze szedłem w smutek, łamałem harmonię, zapewniałem bluesowy pazur”. To właśnie to przeciąganie liny sprawia, że ich muzyka jest tak bardzo ekspresywna, w jednej i tej samej chwili uniwersalna i jednostkowa.
Już jako nastolatkowie podchodzili do pisania piosenek z poczuciem celu. Paul zrywał się ze szkoły, a John dołączał do niego w domu McCartneyów przy Forthlin Road. Paul otwierał szkolny zeszyt, taki z niebieskimi liniami na białych kartkach, zapisywał na nowej stronie „Kolejna oryginalna kompozycja Lennona/McCartneya” – i tak zaczynali tworzyć następną piosenkę. Wspominając ten czas, Paul z trudem próbował przypomnieć sobie bezowocne popołudnie: „Nigdy nie mieliśmy bezowocnej sesji... Przez te wszystkie lata ani razu nie skończyliśmy, mówiąc: »Chrzanić to, nic nie napiszemy«”.
Czasami wkład każdego z nich do piosenki był tak charakterystyczny, że odnosi się wrażenie, jakby odtwarzali swoje karykatury. Paul proponuje „Damy sobie radę”, a John od razu to podważa: „Życie jest bardzo krótkie”. Paul śpiewa „Jest coraz lepiej”, a John wciska się z „Gorzej być nie może”. W A Day in the Life to Johna, kompulsywnego czytelnika gazet, bawi historia faceta, który rozwalił sobie łeb w samochodzie, a wesoły Paul budzi się, wstaje z łóżka i czesze włosy grzebieniem.
Wiele z ich piosenek ma wesołe melodie, ale ponure słowa – lub mroczną muzykę i wesołe teksty. Słowa Help!, Run for Your Life, Misery i Maxwell’s Silver Hammer opowiadają o depresji i psychozie, ale ich tłem są beztroskie dźwięki. Solowym piosenkom Beatlesów, pozbawionym zażartej rywalizacji współzawodniczących partnerów, często brakuje tej przeciwwagi. John popada w użalanie się nad sobą, a Paula ponosi fantazja[2].
Wraz z upływem czasu ich współpraca straciła na intensywności, coraz więcej piosenek komponowali oddzielnie, ale wciąż napędzało ich poczucie współzawodnictwa; pragnęli nawzajem swojego uznania. „To było idealne połączenie” – napisał krytyk Ian MacDonald. „Śmiali się z tych samych rzeczy, tak samo szybko myśleli, szanowali swoje umiejętności i wiedzieli, że ich niewypowiedziane pragnienie, by przebić i zaskoczyć drugiego, jest kluczowe, jeśli ich muzyka ma dalej mieć w sobie tyle życia”.
3
Koniec listopada 1940
Mary Mohin ma trzydzieści lat i wciąż jest panną. Jej matka zmarła w 1919 roku, rodząc piąte dziecko, które także nie przeżyło. Być może z powodu tej tragedii Mary z całego serca pragnęła zostać akuszerką. Udało jej się to z nawiązką: jest nie tylko położną, ale też siostrą oddziałową.
Jim McCartney ma trzydzieści osiem lat i jest kawalerem. Był piątym dzieckiem swojej matki, ale tylko troje przeżyło do trzeciego roku życia. Rzucił szkołę tuż przed czternastymi urodzinami i znalazł dobrą pracę w firmie bawełniarskiej. Teraz sam handluje bawełną – i nieźle zarabia. Jednak jego prawdziwą pasją jest gra na trąbce w jego sześcioosobowym zespole. Nazywają się Jim Mac’s Band. Grają najnowsze kawałki do tańca, ulubiony Jima to I’ll Build a Stairway to Paradise.
Darowano mu wojsko, bo był głuchy na jedno ucho. Teraz jest przypisany do jednostki strażackiej w Fazakerley, dzielnicy Liverpoolu. Niemieckie bomby spadają na miasto od sierpnia; tylko Londyn ucierpiał bardziej[3]. A jednak liverpoolskie poczucie humoru pozwala mieszkańcom przez to przejść. W Arnold Grove w domu rodziny Harrisonów wyleciały okna, a odłamki pocięły ich skórzaną kanapę, którą oszczędzali na specjalne okazje. „Gdybym wiedziała, że tak to się skończy, pewnie siedzielibyśmy na niej częściej” – powiedziała pani Harrison.
Mary pomieszkuje u siostry Jima, Gin. Mary i Jim znają się całkiem dobrze, i to już od kilku lat, chociaż do tej pory nie poczuli do siebie mięty.
(a)
Dzisiaj wieczorem niemieckie bombowce znów lecą nad miastem. Kiedy rozbrzmiewają syreny, Gin i Mary odwiedzają mamę Jima w domu przy Scargreen Avenue. Muszą zostać. Bomby spadają, a Jim i Mary siedzą i rozmawiają. Kiedy nalot się kończy, czują, że są sobie przeznaczeni. Po krótkich zaręczynach, 15 kwietnia 1941 roku, biorą ślub; już rok później Mary rodzi ich pierwsze dziecko, syna. Na chrzcie dają mu imiona James Paul.
(b)
Wieczór jest spokojny. Syreny zawyją dopiero jutro, kiedy Gin i Mary zostaną w domu. A więc Jim i Mary nie porozmawiają od serca – i każde pójdzie w swoją stronę. James Paul McCartney nigdy się nie urodzi.
4
Mieliśmy zebrać się na przedmieściach Liverpoolu, w Speke Hall, budynku prezentowanym przez National Trust[4] jako „rzadki przykład rezydencji z czasów Tudorów z drewnianą konstrukcją, umiejscowionej w nietypowym otoczeniu nad rzeką Mersey”. Przewodnik nadmienia też, że posiadłość „była świadkiem burzliwej historii przez ponad czterysta lat”.
Dotarłem przed czasem, więc pokręciłem się po „kompleksie gościa” (budynku, nie przypadłości). Patrzyłem na kubki, szaliki, kostki mydła i książki o Tudorach. „Jesteś molem książkowym? Przejrzyj nasz wybór książek dla dzieci i dorosłych, może znajdziesz następną znakomitą lekturę!”
Niedługo później posłusznie niczym owce poszliśmy do minibusa za wesołym kierowcą imieniem Joe, który zapytał, skąd jesteśmy. Troje z nas było z Hiszpanii, dwoje z Włoch, czworo z Australii, para z Austrii, czworo z Anglii. Kilka osób z biletami jeszcze nie dotarło, więc czekaliśmy. W oddali pojawiły się dwie młode kobiety, które biegły w stronę busa, panicznie machając rękami.
– Nastraszymy je – powiedział Joe, przekręcając kluczyk w stacyjce i ruszając.
Zaczęły machać jeszcze bardziej panicznie.
– A teraz zamieńmy te łzy w śmiech. – I Joe zatrzymał pojazd, by mogły wysiąść.
Kiedy wyjeżdżaliśmy spod Speke Hall, Joe wcisnął guzik i z głośników popłynęło donośne Love Me Do.
– Co za szmira? – zawołał siedzący z tyłu Australijczyk.
– No, to już widzę, kto wraca na piechotę! – odkrzyknął Joe. – Jak wyjdzie z busa, to bierzemy go na kopy!
Było bardzo wesoło.
Prędko zajechaliśmy na Forthlin Road, przed jeden z niepozornych ciągów domów, który większość przedstawicieli National Trust prędzej by zignorowała, niż się przy nim zatrzymała.
National Trust kupiło dom przy Forthlin Road 20 w 1995 roku, idąc za sugestią ówczesnego dyrektora generalnego BBC, liverpoolczyka Johna Birta[5], który zauważył, że nieruchomość została wystawiona na sprzedaż. Siedem lat później przejęto także rodzinny dom Johna Lennona, Mendips, przy Menlove Avenue, który wcześniej nabyła Yoko Ono. W oświadczeniu wydanym w tamtym czasie napisała: „Kiedy dowiedziałam się, że Mendips jest na sprzedaż, obawiałam się, że wpadnie w złe ręce i będzie eksploatowane komercyjnie. Dlatego zdecydowałam się kupić ten dom i przekazać go National Trust, by uczynili go miejscem, które ludzie będą mogli odwiedzić i zobaczyć. Jestem zachwycona, że National Trust zgodziło się nim zająć”.
Nie wszyscy przyjęli tę decyzję z aprobatą. Tim Knox, wtedy główny kurator w National Trust[6], oświadczył, że był „wściekły”. Uważał, że standardowe kryteria akceptowania nieruchomości – których architektura powinna mieć walory artystyczne – zostały porzucone na rzecz tandetnego populizmu. „To chwyty pod publiczkę, a nie poważne pozyskania” – powiedział, dodając pół żartem, pół serio: „Teraz musimy przejąć cztery posiadłości, żeby Ringo nie czuł się pominięty”.
Knox znalazł sprzymierzeńców. „Architektonicznie dom nie jest ani mniej, ani bardziej interesujący niż każdy inny bliźniak z elewacją z tynku kamyczkowego ulokowany na jakimkolwiek innym przedmieściu zamieszkałym przez klasę średnią” – komentował krytyk designu Stephen Bayley[7]. „Jego specjalna wartość bierze się poczucia zapośredniczonego, mistycznego obcowania z geniuszem. Problem, który mieli historycy z National Trust, polegał na tym, że skoro dom został praktycznie ogołocony, to w zasadzie nie stwarza możliwości tego mistycznego obcowania z należącym do geniusza telewizorem, sprzętami kuchennymi lub jakimkolwiek innym artefaktem umożliwiającym wgląd w źródło inspiracji, z którego wypłynął ten strumień niezwykłych słów i muzyki. Dlatego zaczęli to wszystko fałszować”.
„National Trust (...) lubi szczycić się swoim dostępem do eksperckiej wiedzy” – pisał dalej Bayley. „Pracują tam najważniejsi historycy architektury. To oni nakupowali rzeczy, za pomocą których chcieli odtworzyć wystrój domu Lennona. Ale kiedy eksperci skupiają się na fajansie, robią jakiś magical mistery tour po obskurnych handlarzach antyków, to ich ekspercka wiedza nie prezentuje się poważnie. Linoleum staje się przedmiotem rozważań niczym relief Donatella. Znajdą nóżki do telewizora, ale nie sam telewizor... Kiedy już wjedziemy na długą i krętą drogę fałszerstwa, to dokąd nią zajedziemy[8]? Oto odpowiedź: do świata ludowej pamięci i legend”.
Krytyka nie zraża rekonstruktorów z National Trust. „Wyobraź sobie, że wchodzisz przez tylne drzwi do kuchni, gdzie ciocia Johna Lennona, Mimi, parzyła mu herbatę” – napisano w pełnym zachwytu tekście przedstawiającym Mendips. Dom jawi się w nim jako świątynia, miejsce pielgrzymek. „Dołącz do zajmującego opowieściami przewodnika i wyruszcie razem w podróż w czasie... Pokój Johna jest bardzo nastrojowym miejscem, można w nim oddać się rozmyślaniom nad tą niezwykłą osobą...”
Pielgrzymi do Mendips muszą szanować zasady i reguły bardziej restrykcyjne niż te, które obowiązują w kaplicy Sykstyńskiej: „Robienie jakichkolwiek fotografii w Mendips lub kopiowanie materiału audio jest surowo wzbronione. Przy wejściu goście zostaną poproszeni o przekazanie w depozyt wszelkich toreb, aparatów, kamer i innego sprzętu nagrywającego”.
Z pewnością kwestią czasu jest, aż ktoś z wiernych będzie świadkiem cudu w Mendips – ślepy zobaczy, sparaliżowany wstanie i pójdzie, jakaś dziewczynka ujrzy w wizji Julię, matkę Johna – co przywiedzie na Menlove Avenue jeszcze więcej pielgrzymów, którzy staną grzecznie w kolejce do miejsca, w którym Julia zginęła.
Kiedy z naszego minibusa wysypywali się pasażerowie, jeszcze więcej turystów wysiadało z autokaru z napisem „Magical Mistery Tour”. Za nim stała taksówka, z której wychodziło czterech Niemców. Na podjeździe przy Forthlin Road 20 ubrani w koszulki z Beatlesami i pozujący do selfie goście z całego świata rozmnażali się jak przez pączkowanie. Metalowa płyta pamiątkowa przed wejściem ogłasza: „Oto dom rodziny McCartneyów: Jima, Mary, Paula i Mike’a. Udostępniony przez National Trust”.
Byłem coraz bliżej przodu kolejki. Zarezerwowałem miejsce już dawno i zapłaciłem 31 funtów (pakiet z książkami-przewodnikami) za oficjalne oprowadzenie po domach obu Beatlesów, a teraz martwiłem się, że ludzie z nieoficjalnych wycieczek wepchną się do domu Paula przede mną. Na szczęście kierowca Joe czuwał i pilnował swojej garstki wybrańców. Nasza grupka uprzywilejowanych weszła z poczuciem wyższości do ogródka przed Forthlin Road 20, a przed resztą brama się zamknęła, co dało nam wiele satysfakcji.
Nasza przewodniczka z National Trust miała na imię Sylvia. Rocznie oprowadza po domu Paula dwanaście tysięcy osób, po dwadzieścia w grupie, cztery razy dziennie. Jej głos przywodził na myśl Hiacyntę Bucket z Co ludzie powiedzą?. Stała w ogródku i witała nas przy Forthlin Road 20. Jak nam powiedziała, Paul mieszkał tu przez osiem lat.
– To były bardzo ważne lata. Często porannym gościem bywał tu George Harrison. Przychodził z gitarą.
Rozległ się szmer. Obietnica mistycznego spotkania, o której mówił Stephen Bayley, zaczęła się ziszczać:
– Kiedy zaczął się tu pojawiać John Lennon, obierał skrót przez pole golfowe i przyjeżdżał na rowerze, bo przez pole golfowe zajmowało mu to mniej niż dziesięć minut. – Sylvia wskazała ręką. A tu John i Paul siadali i pisali piosenki. Kiedy Paul wyprowadził się stąd pod koniec sześćdziesiątego trzeciego, Beatlesi mieli piosenki na listach przebojów, występowali już w telewizji. Wciąż jednak wracał, wciąż miał tu swoje łóżko. Paul przeprowadził się do Londynu jako ostatni. Więc kiedy McCartneyowie... przepraszam, czy pan nagrywa?
Zamarłem. Skrycie nagrywałem Sylvię telefonem, ale okazało się, że mówiła do jednego z Australijczyków, którzy stali bliżej. Zapewnił ją, że nie nagrywa.
– Nie? – spytała podejrzliwie. – Przepraszam, po prostu tego nie lubię – wymruczała, a potem z trudem próbowała odnaleźć wątek. – Yyy, McCartneyowie, no więc, yyy, kiedy McCartneyowie się tu sprowadzili, yyy, to wszystko były mieszkania komunalne, więc McCartneyowie nie byli właścicielami tego domu, to były mieszkania komunalne, wszyscy płacili czynsz.
Sylvia nie wiedziała, że nadal nagrywałem, przebiegle trzymałem telefon tak, żeby nie przykuwać jej uwagi. Czułem ekscytację, jakbym podbierał coś ze sklepu tuż pod nosem ochroniarza.
– Widzicie państwo, co się działo przez te wszystkie lata – kontynuowała Sylvia. – Ludzie kupowali te domy, wymieniali drzwi i okna. Kiedy National Trust kupiło tę nieruchomość dwadzieścia dwa lata temu, z przodu były już nowe okna, ale ktoś zauważył, że dom naprzeciwko wciąż ma oryginalne szyby, więc się dogadali, tamci dostali nowe, a my stare, które założyliśmy w oknach. Teraz to wygląda dokładnie tak, jak kiedy Paul mieszkał tu z rodziną.
Spojrzeliśmy posłusznie na okna, zachwycając się, że wyglądają teraz, jak wyglądały dawniej, zanim wyglądały inaczej. Mój telefon wciąż nagrywał i coraz bardziej się niepokoiłem, że Sylvia zauważy i mnie nakryje.
– No dobrze, jeśli chcecie zdjęcie przed domem, to dajcie mi swoje aparaty i telefony. Przesuńcie się na skraj okna, żebym mogła wszystkich objąć, ściśnijcie się trochę.
Grupki gości stały z uśmiechem przed starymi drzwiami do domu Paula, tyle że nie tymi prawdziwymi.
– To już wszyscy? Już?
Sylvia ostrzegła nas, że nie wolno robić zdjęć w domu ani w ogródku z tyłu.
– Jest ku temu szczególny powód. Zobaczycie państwo, że w środku mamy zdjęcia zrobione przez Mike’a McCartneya, młodszego brata Paula, które zastrzegł. Wspaniale, że je tu mamy, państwu też się spodobają, ale jeśli goście będą mieli je na swoich fotografiach, to on je zabierze.
Przeszliśmy do ogrodu za domem. Notatka od National Trust sugeruje „5 rzeczy do zobaczenia przy Forthlin Road 20”, a jedną z pozycji opisano jako „Tylna rynna”: „Po śmierci mamy Paula jego ojciec wymagał, by chłopcy byli w domu na kolację, a jeśli się spóźniali – zamykał drzwi od wewnątrz. Kiedy to robił, Paul i Mike biegli za dom, wspinali się po rynnie i wchodzili przez okno w łazience, które na takie okazje zawsze zostawiali otwarte”. Sylvia powtórzyła tę anegdotę niemal co do słowa, a my wpatrywaliśmy się w rynnę – albo, gwoli ścisłości, w replikę rynny.
– Gdy wejdziecie państwo do środka, proszę oddać mi swoje torby i aparaty. A jeśli macie telefony, to proszę je wyłączyć i oddać, żebyśmy wiedzieli, że nie macie ich w kieszeni.
Po tych słowach wprowadziła nas do domu. Wszyscy ustawili się w kolejce, żeby oddać jej telefony i aparaty, jakbyśmy przekraczali granicę wyjątkowo niespokojnego kraju. Zamknęła je w szafce pod schodami. Nie posłuchałem, wciąż miałem mój telefon w kieszeni, czego prędko pożałowałem. Przez resztę wizyty byłem przerażony, że zaraz ktoś do mnie zadzwoni, dzwonek zadziała niczym alarm, a ja zostanę zdemaskowany i napiętnowany.
Wcisnęliśmy się do salonu, udekorowanego trzema różnymi tapetami – „McCartneyowie kupowali materiał z końcówek rolek”. Żadna nie była oryginalna. Brązowy fotel, masywny telewizor z lat pięćdziesiątych i stojący w kącie stół też nie były prawdziwe, ani dywany.
– McCartneyowie nazywali ten pokój frontową bawialnią. National Trust odtworzyło go za pomocą zdjęć i wspomnień członków rodziny – powiedziała Sylvia. W odpowiedzi na pytanie odparła, że nie, fortepian nie był oryginalny. – Paul wciąż jest właścicielem domu jego ojca, mieszka w nim, kiedy przyjeżdża do Liverpoolu. To tam stoi oryginalny fortepian McCartneyów. Jim często grał The Entertainer. Znacie państwo ten utwór Scotta Joplina? Jeśli pomyśli się o Scotcie Joplinie i When I’m 64, to naprawdę widać wpływ... Tata Jim był dobrym muzykiem, samoukiem. Paul poszedł w jego ślady. Po kilku lekcjach powiedział: „Będę jak mój tata, sam się nauczę”... To tutaj skomponował World Without Love, tutaj napisał pierwsze wersje Michelle. I Love Me Do, siedzieli dokładnie tu i pisali... Paul napisał tu I’ll Follow the Sun. – Wskazała na wiszącą na ścianie fotografię Johna i Paula. – Na tym zdjęciu kończą pracę nad I Saw Her Standing There... Inną piosenką, którą tu napisali, było Please Please Me.
Co jakiś czas Sylvia próbowała stworzyć intymny nastrój, zaczynając zdania od słów: „Paul powiedział mi...”. Na przykład: „Paul powiedział mi: »Przeżyliśmy kilka smutnych lat, ale przez większość czasu byliśmy naprawdę szczęśliwi«”. Lub: „Tu mieli jadalnię. Paul powiedział mi: »Po śmierci mamy już tu nie jedliśmy«”. I jeszcze: „Paul powiedział mi: »Wiele osób myśli, że Let It Be jest o Maryi, ale to piosenka o mojej mamie, to ona zawsze mówiła: niech tak będzie«”.
Spotykałem się z tymi anegdotami setki razy[9], ale Sylvia widocznie miała wielką satysfakcję z mówienia, że usłyszała je bezpośrednio od Paula; i pewnie w kolejnych latach to my z satysfakcją będziemy mówić, że usłyszeliśmy je od kogoś, kto usłyszał je od Paula.
Podreptaliśmy do kuchni.
– Płytki kamienne nie zostały wymienione. Wszyscy czterej Beatlesi stali na tych płytkach, chociaż Ringo tylko dwa razy, bo doszedł później – powiedziała Sylvia. Spojrzeliśmy na święte płytki pod naszymi stopami. – Ludzie z National Trust odnaleźli oryginalny biały zlew w ogrodzie, zarośnięty, i przywrócili go na prawowite miejsce.
Z podziwem zwróciliśmy oczy na zlew, wyobrażając sobie Paula, jak w pocie czoła zmywa naczynia.
Z oryginalnych elementów wystroju kuchni zostały tylko zlew i płytki, ale eksperci z National Trust dla reszty znaleźli stosowne zamienniki: dla opakowania płatków mydlanych marki Lux, margaryny Stork, puszki na herbatę i na biszkopty, radia i suszarki do prania. Zdjęcia tych wszystkich przedmiotów – domowego odpowiednika tribute bandu – można nabyć na stronie internetowej National Trust: fotografie adaptera z lat pięćdziesiątych, odkurzacza, chlebaka, szczypiec do prania, patelni, czajnika, spinaczy do bielizny, wałka do ciasta. Wszystko zostało starannie skatalogowane, jak eksponaty z londyńskiego Tower. Zdjęcie drewnianej łyżki (1960–1962, 260 mm, materiał: drewno) opisano tak: „Historyczne przedmioty/Przygotowanie posiłków i napoju. Skrót: Drewniana łyżka, przechowywana w misce na szafce”. Można także kupić zdjęcie zaparzacza do herbaty lub wycieraczki pod drzwi, patelni lub wieszaka, albo „Emaliowanego wiadra z czarną obręczą i uchwytem z drewnianym wykończeniem, data nieznana”. Ale perłą kolekcji jest z pewnością „Kosz na śmieci: metalowy, 1940–1960. Skrót: Metalowy kosz na śmieci z oddzielną przykrywką (zapasowa przykrywka w szopie na węgiel)”. Wyobraźcie sobie, że jesteście starym, obitym koszem na śmieci, circa 1940–1960. Ależ to duma być kluczowym eksponatem w mieniu National Trust, odwiedzanym w roku przez dwanaście tysięcy osób, podziwianym za to, że wygląda dokładnie jak kosz, do którego swoje śmieci wrzucali McCartneyowie!
Kiedy staliśmy ściśnięci na parterze, tak bardzo się bałem, że zaraz zadzwoni mi telefon, że ukradkiem wyłączyłem go i zacząłem notować.
– Linoleum na podłogach jest dokładnie takie jak dawniej – mówiła Sylvia. – Udało nam się je odnaleźć, a ta szafka, do której wsadziłam torby, to tam Paul wieszał swoją marynarkę i czasami skórzane spodnie. Przepraszam, pan notuje. Dlaczego pan notuje? – Dopiero po chwili zorientowałem się, że mówi do mnie. – Dla kogo to?
– Dla mnie – odparłem.
– Tylko sprawdzam, czy nie jest pan dziennikarzem.
– Jestem. Piszę książkę.
– Nie podoba mi się, że pan notuje.
– Dlaczego?
– Chodzi o to, że wiele z tego powiedział mi Mike, to prywatne informacje.
– Ale powtarza je pani dwunastu tysiącom osób rocznie. To chyba nie jest aż tak prywatne.
– Przepraszam, nie czuję się z tym dobrze. Przedstawiał się pan? Jak się pan nazywa?
Był parny, sierpniowy dzień, a my kłóciliśmy się w bawialni McCartneyów. Wreszcie zawarliśmy coś na kształt układu, że nie napiszę nic, co Sylvia uzna za coś szczególnie prywatnego, ale mimo to wciąż rzucała w moim kierunku podejrzliwe spojrzenia. Wyczułem, że moi współzwiedzający odsuwają się ode mnie, jakbym zepsuł powietrze.
W końcu pozwolono nam wejść na piętro. Sylvia poprowadziła nas do sypialni Paula. Na łóżku leżała gitara, nastrojona jak dla mańkuta. Oczywiście, nie była to jego gitara. Na łóżku rozrzucono jeszcze kilka płyt, a także notatnik i wydanie „New Musical Express”.
– Zebraliśmy różne rzeczy, które miał w pokoju, na przykład książki o ptakach. Paul z zapałem obserwował ptaki. To wyjątkowo prywatne – dodała, spoglądając na mnie wilkiem – ale Paul powiedział mi, że z przyjemnością patrzył na teren, który należał do szkoły policyjnej. Lubił obserwować konie.
Dopiero później, kiedy przeglądałem kolorowy przewodnik National Trust po Forthlin Road 20, natknąłem się na fragment wstępu Paula: „Z domu widać szkołę policyjną. Mogliśmy siedzieć na dachu naszej szopy i oglądać coroczny pokaz za darmo”.
5
6 lipca 1957 roku szkolny kolega Paula, Ivan Vaughan, wpadł na pomysł, żeby poszli na kościelną uroczystość w Woolton. Miała tam występować grupa skifflowa, w której grało dwóch jego znajomych.
Paul i Ivan patrzyli na procesję wychodzącą z kościoła – szła orkiestra dęta, za nią harcerki i harcerze oraz rząd udekorowanych platform, a wszystkiemu przewodziła zwyczajowo wybierana Królowa Róż i jej dworzanie. Na szarym końcu pojawiło się jedyne ustępstwo na rzecz nowoczesności – nastoletni zespół skifflowy, The Quarrymen, grający na pace ciężarówki.
Kiedy skończyli okrążenie, The Quarrymen zeskoczyli z pojazdu i rozstawili się na polu tuż za cmentarzem. Ivan i Paul zapłacili trzy pensy, żeby ich posłuchać. Zespół zaczął od Come Go With Me Del-Vikings. Paul patrzył zafascynowany, nie tylko akordami, które grał John, ale też jego zdolnością do wymyślania słów na poczekaniu – już wtedy nie chciało mu się uczyć tekstu. Używając tej metody improwizacji, John poradził sobie z Maggie May, Putting on the Style i Be-Bop-a-Lula.
Między występami John zachodził do namiotu harcerzy – wiedział, że jego gitara będzie tam bezpieczna. W tym samym czasie tłum oglądał pokaz psów policyjnych, a dzieciaki stały w kolejce po balony.
Paul i Ivan podeszli do harcerzy. Paul widywał Johna w autobusie, ale nigdy z nim nie rozmawiał. Niedawno skończył piętnaście lat, a John za kilka miesięcy miał skończyć siedemnaście. Już wtedy robił deprymujące wrażenie: „Nie patrzyłem na niego, żeby mnie przypadkiem nie pobił”. Paul czaił się nieśmiało. Grupa przeniosła się do sali kościelnej, gdzie mieli później zagrać jeszcze jeden występ. Po pewnym czasie Paul czuł się na tyle pewnie, by zapytać Johna, czy może zagrać na jego gitarze.
Uzbrojony w instrument, zrobił się odważniejszy. Najpierw zapytał, czy może ją przestroić, a potem zagrał kilka piosenek, między innymi Twenty Flight Rock i Be-Bop-a-Lula. „To było niesamowite” – wspominał inny Quarrymen, Eric Griffiths. „Był bardzo pewny siebie, dał występ. Był w tym całkowicie naturalny”.
Rozkręcony na dobre Paul podszedł do fortepianu i zagrał kilka piosenek Little Richarda. Little Richard był obsesją Johna – gdy usłyszał, jak ten śpiewa Long Tally Sally, poczuł, że „to było tak świetne, że nie [mógł] wydusić z siebie słowa”. A teraz, rok później, stał przed nim dzieciak, który umiał wrzasnąć jak jego idol: „ŁuuuuUUUUUUUUUUU!”.
„Myślałem sobie: Jest tak samo dobry jak ja, albo i lepszy” – wspominał John tamten moment. „Co będzie, jeśli go przyjmę? Przyszło mi do głowy, że jeśli pozwolę mu dołączyć do zespołu, będę musiał trzymać go w ryzach. Ale dobry był, więc warto było go mieć u siebie. Poza tym przypominał Elvisa”.
Inny członek zespołu zapamiętał, że Paul i John krążyli wokół siebie „jak koty”. Po pewnym czasie Paul i Ivan poszli do domu. The Quarrymen mieli do zagrania jeszcze kilka piosenek.
Później John zapytał swojego najlepszego przyjaciela, Pete’a Shottona, który grał na tarce do prania, co myśli o Paulu. Pete powiedział, że mu się spodobał.
– No to może by do nas dołączył, co ty na to?
– Dla mnie w porządku.
Gdy dwa tygodnie później Paul jechał na rowerze, zauważył Pete’a idącego poboczem. Zatrzymał się, żeby pogadać.
– A, jeszcze jedno – powiedział Pete. – Rozmawiałem z Johnem, no i... pomyśleliśmy, że może chciałbyś dołączyć do zespołu.
Według relacji Pete’a Paul przez dłuższą chwilę udawał, że się dogłębnie zastanawia.
– No dobra – odparł, wzruszając ramionami, i popedałował do domu.
Każdy opowiada inną wersję pierwszego spotkania Johna i Paula. Nie ma dwóch takich samych relacji. Jedni mówią, że spotkali się w namiocie, inni – że w sali; jedni są pewni, że była z nimi ciocia Mimi, drudzy są tak samo silnie przekonani, że jej nie było; wśród tych, którzy ją tam umiejscawiają, są ci, według których koncert jej się podobał, inni pamiętają, że cały przecmokała. W 1967 roku Pete Shotton powiedział pierwszemu biografowi Beatlesów, Hunterowi Daviesowi, że nie pamięta, by Paul zrobił na kimkolwiek duże wrażenie: „Wydawał się jakiś nieśmiały”. Ale szesnaście lat później, kiedy pisał autobiografię, pamiętał to już inaczej: „John od razu był pod wrażeniem tego, co usłyszał i zobaczył”.
6
Wsiedliśmy do busika National Trust i ruszyliśmy do Mendips, domu, w którym John Lennon mieszkał z ciocią Mimi. Kustoszem Mendips jest Colin, który, jak się okazało, jest mężem Sylvii. Dawniej pracował jako nauczyciel angielskiego i historii, a potem przeszedł na emeryturę i przeniósł się do Derbyshire. W 2003 roku odpowiedział jednak na ogłoszenie w sprawie pracy w charakterze przewodnika po Mendips – i już tam został.
Kiedy byłem w drodze między jednym domem a drugim, obawiałem się, że Sylvia zadzwoni do Colina i uprzedzi go o nadciągającym problemie, ale wydawał się nieprzejęty, kiedy witał nas we frontowym ogródku przed Mendips:
– Wita państwa także Yoko Ono Lennon. To Yoko kupiła ten dom w 2002 roku i od razu przekazała go w darowiźnie National Trust... Mam nadzieję, że spodoba się państwu to spojrzenie na okres życia Johna, który go ukształtował.
Wskazał na niebieską tabliczkę na elewacji domu:
John Lennon
1940–1980
Muzyk i autor piosenek
mieszkał tu w latach
1945–1963
– Być może zauważyli państwo, że nie ma takiej niebieskiej tabliczki na domu Paula. To dlatego, że dają taką dopiero dwadzieścia lat po śmierci.
Przywołajcie oczami wyobraźni dom Paula – ciągnął. – Ten wybudowano w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku, Paula dwadzieścia lat później. Był na wynajem, nie był własnościowy, to się nazywało „mieszkanie komunalne”, żeby w nim mieszkać, trzeba było pochodzić z klasy robotniczej. Za to dom Johna był ulokowany w jednej z najbardziej pożądanych okolic. Mieszkali tu prawnicy, lekarze, bankierzy. John to Beatles z klasy średniej. Nasi historycy odkryli, że pierwszym właścicielem domu był pan Harrap, bankier, i uważamy, że to jego rodzina wymyśliła nazwę Mendips. To oryginalne okna, nigdy ich nie doszczelniano drugą szybą. W trzydziestym ósmym roku dom kupili George i Mary Smithowie; John, jej siostrzeniec, zamieszkał z nimi w czterdziestym piątym roku. Był jedynym dzieckiem pod ich opieką. Mary Smith, zwana przez wszystkich ciocią Mimi, była znana z chłodnego spojrzenia, jakim obdarowywała ludzi mieszkających na osiedlu. Nazywała ich „plebsem”, bo żyli w lokalach komunalnych. Tak samo robiła moja mama, a to dlatego, że Mimi była snobką, tak samo jak moja mama! Obie były SNOBKAMI!
The National Trust Photolibrary / Alamy Stock Photo
Zaskoczyła mnie nuta gniewu, którą nasycił słowo „snobki”. Rzadko słyszy się coś takiego od przewodników z National Trust, kiedy suną władczo przez architektoniczne zabytki Anglii. Na ogół to goście w tweedzie, wręcz uosabiający wymogi snobizmu. Tak naprawdę to wielu z nich mogłoby uznać ciocię Mimi za wzór do naśladowania.
Colin poinformował nas, że ciocia Mimi nie lubiła brudzić przedpokoju, więc instruowała gości, by wchodzili od tyłu. Podobno w Liverpoolu mają nawet powiedzenie: „Wejdź od tyłu, oszczędź dywan”.
– Paul powiedział mi coś takiego: „Przyszedłem z gitarą zarzuconą na plecy i zapomniałem, że John powiedział: »Paul, nie wchodź od przodu. I dla was też przeznaczone jest wejście dla domokrążców«”...
Po tych słowach Colin poprowadził nas do rozległego ogrodu za domem. Kiedy przez niego szliśmy, odwróciłem się i ich zobaczyłem – Beatlesi, w swoich eleganckich garniturach, na oko z 1964 roku, wychylali się przez bramę, pokazywali mnie palcami i uśmiechali się.
Author
Przyjrzałem się: to nie byli prawdziwi Beatlesi, ale sobowtóry, prawdopodobnie jeden z tych zespołów, co to wyglądają-prawie-jak, które przybyły do Liverpoolu na odbywający się w tamtym tygodniu International Beatle Week Festival.
Colin wprowadził nas przez tylne drzwi do kuchni. Mimi odnowiła ją w latach sześćdziesiątych, montując lśniący, laminowany żółty blat i podwójny zlew. Później wyremontowali ją kolejni właściciele, ale uparcie cofający zegar pracownicy National Trust przeczesali kraj w poszukiwaniu sprzętów kuchennych, które mogłyby znajdować się dawniej w domu cioci Mimi: znaleźli duży słój piklowanej cebuli, puszki z proszkiem do pieczenia i skondensowanym mlekiem, chlebak z napisem „PIECZYWO”, drewnianą deskę do krojenia, herbatę PG Tips, detergent Rinzo, mydło Olive Garden i jeszcze...
– Czy pan notuje?
Podniosłem głowę. Colin przerwał opowieść i wskazał na mnie palcem.
– Czy pan notuje? Bo wiele z tego, co mówię, to informacje prywatne.
Znowu poczułem się, jakby złapano mnie na kradzieży w sklepie, i od razu przyjąłem postawę defensywną. Jakim cudem mogą to być informacje prywatne, skoro dzieli się nimi z dwunastoma tysiącami gości rocznie? Odparł, że napisał już jedną książkę o Beatlesach i teraz zbiera materiał do kolejnej. Widocznie chciał zastrzec niektóre z tych rzeczy dla siebie, ale do tej pory nie powiedział nic, czego nie czytałbym już niezliczoną ilość razy.
– No to może – powiedziałem, próbując przybrać pojednawczy ton – pan mi powie, jeśli nie będzie pan chciał, żebym o czymś wspomniał, i ja tego nie zapiszę.
To wszystko nie było w porządku. W końcu przecież zapłaciłem 31 funtów (pakiet z książkami-przewodnikami), żeby objechać domy Paula i Johna, i w żadnym momencie nie powiedziano mi, że nie będę mógł notować. W przeszłości robiłem notatki podczas wycieczek po zamku Windsorów, Cliveden House i Petworth House – i wszyscy przewodnicy odnosili się do mnie przychylnie.
Zdążyłem się już naprawdę zdenerwować. Ściśnięci w małej kuchni zwiedzający zaczęli patrzeć na podłogę, zawstydzeni. To było niedorzeczne, grzmiałem, całkowity absurd: byliśmy w miejscu publicznym, na wycieczce, pod auspicjami National Trust, zapłaciłem, nie było takich obostrzeń w żadnej innej znanej mi posiadłości National Trust – i tak dalej. Colin odpłacił mi się, pytając, czy wystąpiłem z podaniem do biura o zgodę na notowanie, a jeśli nie, to dlaczego, bo to, co on tu mówi, to prywatne informacje, etc., etc. Nasza kłótnia zataczała koło i stawała się męcząca, więc niektórzy zaczęli odchodzić w stronę innego pokoju, zmuszając Colina, by przerwał i przywołał ich z powrotem.
– Czy mogą państwo pozostać w tym pokoju, aż powiem, że możecie iść?! – krzyknął.
W końcu nie miał wyboru – musiał kontynuować wycieczkę. Przekornie ustawiłem się z tyłu grupy i bezczelnie notowałem, ale byłem tak zdenerwowany, że wychodziły mi bazgroły. Tymczasem Colin poprzedzał nawet najbardziej błahe obserwacje sformułowaniami takimi jak: „Mówię to tylko państwu” lub: „Niech to zostanie między nami a bramą”.
Powiedział nam, że ciocia Mimi przyjęła lokatorów, bo potrzebowała pieniędzy (zeszłoroczny śnieg!), by opłacić szkołę Johna.
– Biorąc pod uwagę, że sama przyjęła współlokatorów, jest w tym ironia, że nazywała innych plebsem – dodał złośliwie.
Jeszcze raz nazwał ją snobką. Biedna ciocia Mimi! Zastanawiałem się, jak mogłaby się czuć w 1959 roku, gdyby wiedziała, że za sześćdziesiąt lat dwanaście tysięcy osób rocznie będzie płaciło dwadzieścia pięć funtów od łebka (pakiet bez książek-przewodników), by szwendać się po jej kuchni i słuchać o tym, jaką była snobką.
Poczułem ulgę, kiedy Colin nagle oświadczył, że na górę możemy iść sami. Nareszcie wolny od jego świdrującego spojrzenia, wściubiłem głowę do ubikacji na piętrze. Czy to była deska, na której kiedyś siedział sam John, a może jej replika? Wszedłem do jego sypialni. Nad łóżkiem wisiały trzy okładki magazynów, na każdej Brigitte Bardot w kuszącej pozie.
W okresie, kiedy otwarto Mendips dla zwiedzających, obejrzałem film dokumentalny o udziale Yoko Ono w tym przedsięwzięciu. Sprawiała wrażenie osoby władczej, jasno mówiła, jak chce, żeby wszystko wyglądało, nic nie mogło powstrzymać jej przed postawieniem na swoim. W jednej scenie oprotestowała nawet kolor narzuty na łóżku Johna: „Na pewno nie była różowa. I wiecie co? Pamiętam, że mówił mi, że była zielona”.
Pomyślałem wtedy, że to jedna z najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy, jakie w życiu słyszałem. Ale ludzie z National Trust, próbując z całych sił udobruchać Yoko, solennie zapewniali, że tak, oczywiście, dopilnują, żeby kapa została wymieniona. Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy zobaczyłem, że narzuta była tak różowa, jak to tylko możliwe. Bardzo chciałem to powiedzieć Colinowi, żeby zobaczył, że ja też wiem to i owo, ale bałem się, że każe mnie aresztować. Zamiast tego dokładnie przeczytałem oprawiony w postawioną na łóżku ramkę list od Yoko. Napisała w nim, że John „zawsze opowiadał o Liverpoolu” i że za każdym razem, kiedy byli w mieście i jechali Menlove Avenue, wskazywał dom i mówił: „Yoko, patrz, patrz. To tu!”.
Dalej pisała, że cała muzyka Johna i jego „przesłanie pokoju... zaczęło się od marzeń, które snuł w tym pokoiku w Mendips”. Opisała Johna jako „cichego, introwertycznego wrażliwca, który wciąż marzył”, „niepoprawnego idealistę, który ziścił marzenia – swoje własne i te, które snuł dla świata”.
Na koniec napisała, że nawet dzisiaj, kiedy wchodzi do tego pokoju, ma „gęsią skórkę” i żywi nadzieję, że dzięki wizycie wycieczkowicze z National Trust również „zrealizują swoje pragnienia”.
Każdego roku coraz więcej gwiazd popu przestaje być symbolem buntu i staje się częścią historycznego dziedzictwa. W Bloomsbury mieszkałem w budynku, na którym przymocowano tablicę z napisem:
MIESZKAŁ TU
ROBERT NESTA
MARLEY
1945–1981
PIOSENKARZ, TEKŚCIARZ
IKONA RASTAFARIANIZMU
1972
W Londynie można zobaczyć tabliczki upamiętniające między innymi Jimiego Hendrixa, Tommy’ego Steela, Dire Straits, Pink Floydów, The Small Faces, Dona Ardena, Spandau Ballet i Bee Geesów.
Miejsca związane z gwiazdami rocka lubi odwiedzać Bob Dylan. Kiedy w 2009 roku przyjechał do Mendips, ktoś usłyszał, jak mówi: „Kuchnia jak u mojej mamy”. David Kinney, autor książki The Dylanogists (Dylanolodzy), pisze, że Dylan odwiedził też rodzinny dom Neila Younge’a w Winnipeg, a także Sun Studios w Memphis, gdzie zadał sobie trud, by przyklęknąć i ucałować podłogę w pomieszczeniu, w którym Elvis Presley po raz pierwszy zaśpiewał That’s All Right. Podobno kiedy Dylan opuszczał studio, pewien mężczyzna pobiegł za nim i powiedział mu, jak bardzo go kocha. „No cóż, synu, wszyscy mamy swoich idoli” – miał odpowiedzieć artysta.
Miasto Dylana, Hibbing w Minnesocie, oferuje wycieczki do jego rodzinnej synagogi, szkoły i domu oraz hotelu, w którym wyprawiono jego bar micwę. Tematyczny bar dla fanów Dylana pod nazwą Zimmy’s ma w menu hamburgera Hard Rain, pizzę Slow Train oraz polędwicę Simple Twist[10].
7
Johna i Paula połączyło coś głębszego niż muzyka – ich matki zmarły, gdy byli w wieku dojrzewania. Paul miał wtedy czternaście lat, a John siedemnaście.
Paul był już półsierotą, gdy poznał Johna, ale matka Johna jeszcze żyła: „Jego mama mieszkała niedaleko mnie. Ja straciłem swoją, ale to jedno. Jeśli nastoletni chłopiec nie mieszka ze swoją mamą – to bardzo smutne. Coś strasznego. Pamiętam, że źle to znosił”.
Paul wspominał, że John czuł „ukłucie smutku” w związku z tym, że byli z Julią rozdzieleni: „Była piękną kobietą, miała długie, rude włosy. Lubiła się bawić i do tego była umuzykalniona; nauczyła go akordów na bandżo, a każda kobieta, która grała wtedy na bandżo, była kimś wyjątkowym, artystką... Obaj z Johnem kochaliśmy się w jego mamie. Jej śmierć całkowicie nim wstrząsnęła”.
To stworzyło między nimi więź. Zmawiali się, jak zakpić ze swojej żałoby, jak zrobić z niej broń: „Czasami, gdy ktoś zapytał: »Czy przyjdzie twoja matka?«, odpowiadaliśmy smutnym głosem: »Zmarła...«. Naprawdę, robiliśmy tak Bogu ducha winnym ludziom. Patrzyliśmy na siebie i rozumieliśmy się bez słów”.
Połączyło ich też coś jeszcze bardziej osobliwego. W 1997 roku Paul powiedział swojemu przyjacielowi i biografowi Barry’emu Milesowi: „Każdej nocy przechodziła obok drzwi do naszego pokoju w bieliźnie. Widziałem ją taką tylko wtedy i zdarzało się, że bywałem seksualnie pobudzony. To było wszystko, nic nigdy się nie stało, ale nawet byłem z tego dumny. No proszę, myślałem. Nie każda matka potrafi podniecać”.
Pewnego popołudnia John zaszedł do sypialni matki. Julia drzemała, miała na sobie czarny sweter z angory, włożony na ciemnozielonożółtą bluzkę w cętki. Zapamiętał to dokładnie. Położył się na łóżku obok niej i przez przypadek dotknął jej piersi. Odtwarzał ten moment w pamięci przez resztę życia: „Zastanawiałem się, czy nie powinienem zrobić czegoś więcej. Była to dziwna chwila, jakbym zajarał się, jak to mówią, babką z niższych sfer, która mieszkała po drugiej stronie ulicy. Zawsze myślałem, że powinienem wtedy posunąć się dalej. Najwyraźniej pozwoliłaby mi na to”.
Znajomi Johna wspominają Julię jako osobę pełną życia, lubiącą flirtować. Kiedy ją poznał, Pete Shotton usłyszał „pisk i dziewczęcy śmiech szczupłej, atrakcyjnej kobiety wchodzącej tanecznym krokiem przez próg z parą fig owiniętych wokół głowy”. John go przedstawił. „O, ty jesteś Pete? John tyle mi o tobie opowiadał” – powiedziała. Pete wyciągnął dłoń, ale ją ominęła: „Zaczęła głaskać mnie po nodze. »Ojej, ale masz piękne, szczupłe uda«, zachichotała”.
Dwadzieścia cztery lata później, w 1979 roku, w swoim apartamencie w Dakota Building, John nagrał kasetę magnetofonową. Na początku nagrania oznajmił: „Oto taśma numer jeden historii życia Johna Winstona Ono Lennona”. Po przejściu przez różne tematy – dom jego dziadków przy Newcastle Road, wydany na Gwiazdkę album Boba Dylana Long Train Coming („żałosny... po prostu wstyd”), jego dziecięcą miłość do dźwięku dud z corocznych występów Edinburgh Military Tatoo – jeszcze raz powrócił do wspomnienia tamtego popołudnia, kiedy położył się w łóżku matki i dotknął jej piersi.
Piosenka Julia z Białego albumu[11] Beatlesów brzmi bardziej jak miłosna ballada niż elegia. Jej słowa pełne są tęsknoty za kimś nieosiągalnym:
Julia, sleeping sand, silent cloud, touch me
So I sing a song of love – Julia...
Julio, śpiący piasku, niema chmuro, dotknij mnie
Śpiewam pieśń o miłości – Julia...
8
Czterdziestojednoletni Bobby Dykins, szemrany chłopak Julii – „kelnerzyna z nerwowym kaszlem i przerzedzającymi się, pociągniętymi margaryną włosami”, jak mówił o nim John – stracił prawo jazdy i pracę. Jechał po alkoholu Menlove Avenue, a jego chaotyczne prowadzenie przykuło uwagę policjanta, który nakazał mu, by się zatrzymał. Ale Dykins dalej jechał, skręcił w lewo, wjeżdżając do parku, kiedy powinien był skręcić w prawo. Gdy nakazano mu wysiąść z samochodu, upadł i trzeba było go podnosić. Policjant powiedział mu, że jest aresztowany. Potem zanotował jego odpowiedź: „Ty pieprzony durniu, nie możesz mnie aresztować. Jestem z prasy!”.
Dykins spędził noc w celi, nazajutrz rano stanął przed sądem, po czym zwolniono go za kaucją. Dwa tygodnie później, 1 lipca 1958 roku, odebrano mu prawo jazdy na rok i zasądzono grzywnę w wysokości dwudziestu pięciu funtów – to w przybliżeniu wypłata za trzy tygodnie pracy – plus pokrycie szkód.
Dykins zadecydował, że sytuacja wymaga cięć w domowym budżecie. Skupił się na wydatkach związanych z siedemnastoletnim Johnem. Powiedział, że nie mogą już dłużej ponosić kosztów jego niezaspokojonego apetytu. Będzie musiał zamieszkać z siostrą Julii, Mimi. We wtorek 15 lipca Julia wpadła na Menlove Avenue, by powiedzieć Mimi o nowych ustaleniach.
Po rozmowie z Mimi, o 21.45, Julia ruszyła do domu. Czasami szła przez pole golfowe, ale tym razem zdecydowała się pojechać autobusem numer 4, który za kilka minut powinien przyjechać na przystanek położony kilkaset metrów dalej, po przeciwnej stronie ulicy.
Kiedy wychodziła, pojawił się znajomy Johna, Nigel Walley, ale Mimi powiedziała mu, że Johna nie ma w domu. „O, Nigel, zjawiłeś się w porę, by odprowadzić mnie na autobus” – powiedziała Julia. Poszli razem na Vale Road, gdzie się z nią pożegnał i ruszył z powrotem. Kiedy Julia przechodziła przez ulicę, Nigel usłyszał „samochód wpadający w poślizg i uderzenie”. „Odwróciłem się i zobaczyłem jej frunące ciało” – wspominał. Podbiegł do niej. „Nie było dużo krwi, ale musiała odnieść poważne obrażenia wewnętrzne. Myślę, że zginęła od razu. Wciąż widzę jej rude włosy falujące na wietrze, zasłaniające jej twarz”.
Wpływ śmierci matki na Johna był natychmiastowy. „Widziałem, jak bardzo to przeżył” – powiedział kilka dekad później Nigel. „Czuł się osamotniony. Zmienił się. Stał się jeszcze bardziej grubiański, jego poczucie humoru zrobiło się nawet dziwniejsze”. Na kilka miesięcy przestał się odzywać do Nigela. „W głębi duszy obwiniał mnie o jej śmierć. Pewnie myślał: Gdyby Nige nie odprowadził jej na przystanek lub gdyby czymś ją zajął na pięć minut, nie doszłoby do tego”.
9
Jest czerwiec 1957 roku. Paul jest bystrym uczniem; nauczyciele zachęcili go, by podszedł do dwóch egzaminów na koniec liceum rok wcześniej. Zdawał hiszpański i łacinę.
Jego ojciec, Jim, wciąż powtarza mu, że nie da się jednocześnie odrabiać pracy domowej i oglądać telewizji. Paul upiera się, że to nie robi mu różnicy. Dobre oceny, które dostaje w Liverpool Institute, zdają się dowodzić jego racji. Ale tak naprawdę jego myśli dryfują w innym kierunku. Wciąż by tylko przesiadywał ze swoim kolegą Ianem Jamesem i słuchał płyt. Obaj ciągle łażą po sklepach muzycznych i grają na gitarach. Nie myślą o nauce.
Wyniki egzaminów przychodzą pod koniec sierpnia.
a)
Zdał hiszpański, ale oblał łacinę. To znaczy, że nie podskoczy o klasę wyżej, jak planował. Zamiast tego musi zostać w tyle, razem z chłopcami młodszymi o rok. Jim jest zły. Myśli, że Paul oblał łacinę specjalnie, bo nie chce iść na studia. Paul też jest zdenerwowany. Kiedy wraca do szkoły we wrześniu, nie chce być w klasie z młodszymi.
Paul jest teraz w tym samym roczniku, co chłopiec, którego rozpoznaje z autobusu – on też pali. Kiedy był rok wyżej, nigdy z nim nie rozmawiał. Ale teraz są na równi, to ich do siebie zbliża. Chłopak nazywa się George Harrison.
Obserwując wszystko z pułapu wyższej klasy, przyjaciel Paula Ian James jest zaskoczony ich rodzącą się przyjaźnią. Według niego Paul i George bardzo się różnią: „George zawsze wydawał się bardziej humorzasty, posępny, podczas gdy Paul był wesoły – gdyby chciał, mógłby być komikiem, tak dobrze opowiadał historie. George nie był taki, ani trochę. Dziwiłem się, że się przyjaźnili”.
Paulowi imponuje, jak dobrze George gra na gitarze. Przedstawia go Johnowi Lennonowi, który ma siedemnaście lat, już skończył szkołę, więc nie chce, żeby ktoś widział, że zadaje się z czternastolatkiem. Irytuje go, kiedy Mały George, jak na niego mówią, łazi za nim jak „jakiś cholerny dzieciak, wszędzie go było pełno”.
A jednak pewnego dnia, kiedy John jedzie tym samym dwupiętrowcem, Paul wykorzystuje okazję, by pozyskać George’a dla ich nowego zespołu. Paul mówi George’owi, żeby zagrał Raunchy. „No dawaj, George, pokaż mu!” Mały George wyciąga gitarę z futerału i zaczyna grać. John jest pod wrażeniem. „On wchodzi, ty wchodzisz, super gracie!” Przesłuchanie skończone.
b)
Zdał zarówno hiszpański, jak i łacinę. To oznacza, że podskakuje o rok i ląduje w klasie ze swoim najlepszym przyjacielem Ianem Jamesem. Czasami spotyka na szkolnym korytarzu George’a Harrisona, ale Mały George jest rocznik niżej, a poza tym i tak nie łączy ich zbyt wiele. George i Paul wpadają na siebie w autobusie, ale nie ma powodu, by Paul przedstawił go Johnowi – więc tego nie robi.
10
21 maja 1956 roku Leo Valentin, Francuz znany jako „człowiek ptak”, opisywany na afiszach jako „najodważniejszy człowiek na świecie”, siedział w kucki na pokładzie samolotu przelatującego nad lotniskiem Speke na obrzeżach Liverpoolu. Autor książki Je suis un homme-oiseau (Jestem człowiekiem ptakiem) szykował się do skoku ze skrzydłami zrobionymi z balsy i aluminium. To miał być ostatni numer, po którym chciał przejść na emeryturę. Dwieście funtów, które miał dostać od organizatorów Liverpool Air Show, miało pomóc mu sfinansować marzenie – zakup kina gdzieś na prowincji we Francji. „Widzieć kogoś, kto rzuca się w przestrzeń – pisał kiedyś – to obserwować czyn szaleńca. Chcemy się odwrócić, ale jesteśmy zafascynowani, patrząc na człowieka, który igra ze śmiercią”.
Na lotnisku zgromadzonych jest około stu tysięcy gapiów. Trzynastoletni George Harrison i Paul McCartney, który niedługo skończy lat czternaście, przyjechali na rowerach.
Chłopcy widzieli, jak Valentin wyskoczył z ogona samolotu, a jedno z jego skrzydeł uderzyło o właz samolotu. „Patrzyliśmy, jak leci, i powiedzieliśmy: »O-o... coś nie poszło«” – wspominał Paul.
Valentin kręcił koziołki, stracił kontrolę. Pierwszy spadochron zawiódł, zapasowy zaplątał się wokół niego jak całun. Przez to tłum w dole jeszcze łatwiej mógł dostrzec spadającą postać. „Myśleliśmy sobie: »Za chwilę otworzy się spadochron«, ale tak się nie stało. Powiedzieliśmy: »On chyba tego nie przeżyje«. I nie przeżył”. Valentin runął na pole kukurydzy, „z rękami rozpostartymi jak ptak” – opisywał jeden ze świadków.
W 1964 roku John Lennon poradził rzecznikowi Beatlesów, Derekowi Taylorowi, żeby nie jadł na lotnisku Speke kanapek z serem. Kiedyś tam pracował, pakował je, i czasami do nich pluł.
Wiosną 2002 roku lotnisko nazwano imieniem Johna Lennona. Jest on dzisiaj jedną z niewielu postaci, które zostały patronami portu lotniczego – obok Johna F. Kennedy’ego, Leonarda da Vinci i Josefa Straussa. Nad halą odlotów góruje jego dwumetrowy pomnik, a na wysepce przed wejściem stoi duża żółta łódź podwodna. Motto lotniska wzięto z jego piosenki Imagine: Above Us Only Sky, Nad nami tylko niebo.
11
Przyjęcie:
Huskisson Street 22, Liverpool
8 maja 1960
Całonocne imprezy stały się tak bardzo popularne wśród studentów sztuk pięknych w Liverpoolu, że po gościach oczekuje się nie tylko, że przyniosą butelkę, ale też jajko – na śniadanie.
John i jego kolega z Beatlesów Stu Sutcliffe zostali zaproszeni przez ich wykładowcę z uczelni, Austina Daviesa, na całonocną imprezę do domu przy Huskisson Street 22[12] – Stu od czasu do czasu zajmuje się dzieckiem Austina i jego żony Beryl, aktorki. John przychodzi ze swoją dziewczyną, Cynthią, a do tego są z nimi Paul i George, obaj siedemnastoletni. Ich zespół nazywa się teraz The Silver Beats, ale wszystko wciąż jest w fazie koncepcyjnej.
Na przyjęcie przyszedł osobliwy zestaw gości. W pokoju na piętrze muzycy z Królewskiej Filharmonii w Liverpoolu, wciąż w strojach galowych, prosto z koncertu Czajkowskiego, rozmawiają sobie z Fritzem Spieglem, ich pierwszym flecistą. Kondygnację niżej studenci z akademii sztuk pięknych męczą płytę z ostatnim singlem Raya Charlesa, What I’d Say.
George nie może się nasłuchać tego kawałka. Stoi jak wryty, wychyla szklanki z winem i piwem, powoli wychodzi ze swojej skorupy. W pewnym momencie zauważa Spiegla, który właśnie schodzi z góry. Krzyczy do niego: „Hey, Geraldo – a masz Elvisa?”.
Paul zaczyna lubić te imprezy. Od początku rozumiał potrzebę utrzymywania właściwego wizerunku, a teraz coraz częściej chodził w czarnym golfie i zachowywał się tajemniczo, niczym Jacques Brel. „Próbowałem być enigmatyczny, żeby dziewczyny myślały: A co to za interesujący Francuz stoi tam w kącie?”. Czasami przynosił gitarę, przygrywał jakieś francuskie kawałki, podśpiewywał rhubarbe, rhubarbe. Skomponował piosenkę, żeby wszyscy mogli sobie pośpiewać, ale na razie ma w niej tylko jedno słowo po francusku, i to imię – Michelle[13]. Nie może znaleźć rymu.
Przyjęcie trwa aż do południa nazajutrz. Później Beryl szacowała, że goście bawili się trzy dni i trzy noce. W połowie pierwszej nocy John i jego zespół dają się ponieść atmosferze i zaczynają głośno śpiewać. Według Beryl zrobili straszny rwetes: „Grali prawie dwie noce. Powiedziałam, że to jakiś obrzydliwy hałas. Musiałam zabrać stamtąd dzieci”. Odprowadziła je do znajomych, sama też tam została. Wróciła następnego dnia rano, żeby wziąć ubrania, ale jej sypialnia była zamknięta. Któryś z gości powiedział, że w środku jest jej mąż z koleżanką. „Tamtej nocy się rozeszliśmy. Rozwód był polubowny. Już nigdy później nie spotkałam Beatlesów”. Mimo to Beryl nie ma pretensji do zespołu. Wręcz przeciwnie. Czterdzieści osiem lat później nagradzana pisarka Beryl Bainbridge opowiada o latach swojej młodości z rozrzewnieniem. Na bezludną wyspę zabrałaby Eleanor Rigby[14].
12
Malcom Muggeridge – znany już dziennikarz i redaktor, a teraz szybko wyrabiający sobie renomę jako prezenter telewizyjny – przyleciał z Londynu do Hamburga 7 czerwca 1961 roku. Dwa miesiące wcześniej dał wyraz niesmaku, jaki czuł w związku z medium, z którym niedługo będzie nieodłącznie kojarzony:
Jak zawsze bardzo przeżywam swój widok w telewizorze... Zdecydowałem, że już więcej nie wystąpię. Jest coś podrzędnego, taniego, obrzydliwego w telewizji jako takiej: to pryzmat, przez który prześlizgują się słowa, energia ulega rozproszeniu, zafałszowaniu. Jest przeciwnie, niż na ogół się wierzy – widać w niej nie poszukiwaczy prawdy i szczerości, a raczej tylko kłamstwo i obłudę.
Po wizycie w redakcji „Sterna” Muggeridge wyszedł na miasto. Z charakterystyczną dla siebie radością zaobserwował, że jest „osobliwie pozbawione życia; Niemcy o kamiennych twarzach kręcą się w tę i z powrotem, naganiacze w mundurkach oferują nagość, trzy Murzynki i moc innych atrakcji, na przykład kobiety zapaśniczki. Można odnieść wrażenie, że w ten ciepły wtorkowy wieczór chętnych jest niewielu”.
Spontanicznie zaszedł do klubu Top Ten na ulicy Reeperbahn, „rockandrollowego przybytku dla młodzieży”. Grał jakiś zespół: „dzieci bez wieku, płci niezidentyfikowanej, w ciasnych portkach, tylko skaczą, zapach potu przywodzi na myśl zwierzęta”. Okazało się, że to Anglicy, z Liverpoolu: „Długowłosi, z dziwnymi, dziewczęcymi twarzami; biją w swoje instrumenty, emitując do mikrofonów dźwięki bez życia”.
Kiedy schodzili ze sceny, rozpoznali Muggeridge’a z telewizji i zaczęli z nim rozmawiać. Jeden z nich zapytał, czy to prawda, że jest komunistą. Nie, odparł; on był w opozycji. „Chłopak kiwał głową ze zrozumieniem – opowiadał Muggeridge – jakby sam był w opozycji. »Zarabiasz na tym?« – zapytał młodzieniec. Odparłem, że tak. On też zarabiał. Miał nadzieję, że zabierze do Liverpoolu dwieście funtów”.
domena publiczna
Rozeszli się w dobrych stosunkach. „To była rozmowa w pewien sposób wzruszająca – pisał Muggeridge w swoim dzienniku – ich twarze wyglądały niczym renesansowe rzeźby świętych lub Maryi Dziewicy”.
13
Pocztówki z Hamburga
I
16 sierpnia 1960
George ma tylko siedemnaście lat, kiedy wsiada do kremowozielonej furgonetki marki Austin należącej do pulchnego menedżera zespołu, Walijczyka Allana Williamsa. W ręku trzyma puszkę z rożkami upieczonymi przez mamę. Zanim odjeżdżają, pani Harrison bierze Williamsa na stronę. „Proszę się nim opiekować” – prosi go.
Żaden z Beatlesów nie był jeszcze za granicą. Jimem McCartneyem targają wątpliwości, ale czuje, że nie może stać Paulowi na drodze. Kontrakt, który właśnie podpisali, daje im 210 marek tygodniowo, czyli 17 funtów i 10 szylingów. Średnia tygodniówka w Anglii wynosi 14 funtów. „Dają mu tyle pieniędzy, ile ja zarabiam w tydzień. No i jak mam mu powiedzieć, żeby nie jechał?” – myśli sobie ojciec Paula.
II
W furgonetce zebrała się prawdziwa menażeria. George siedzi z tyłu, razem z resztą Beatlesów. Za kółkiem jest Allan Williams, obok jego żona z Chin Beryl i jej brat Barry. Wśród pasażerów są jeszcze partner biznesowy Williamsa, Lord Woodbine, nazywany tak z powodu jego oddania marce papierosów Woodbine, a także George Sterner, prawa ręka Niemca Bruna Koschmidera, właściciela klubu, z którym chłopcy podpisali kontrakt.
III
To dopiero początek długiej podróży. Pięć godzin czekają w Newhaven, a w Hoek van Holland jeszcze cztery. Williams upiera się, że Beatlesi nie potrzebują wiz ani pozwoleń, bo są studentami. Robią sobie krótką przerwę w Amsterdamie. John wykorzystuje okazję, żeby zwędzić dwie błyskotki, kilka strun do gitary, parę chustek do nosa i harmonijkę. Jako menedżer Williams nakazuje mu, żeby wszystko oddał, ale John odmawia.
IV
Kiedy jadą przez Niemcy, śpiewają – Rock Around the Clock, Maggie May – ale kiedy dojeżdżają na Reeperbahn, od razu tracą rezon, oszałamiają ich neony i otwarte drzwi, przez które widać rozbierające się kobiety. Prędko jednak odzyskują energię. „Oto przybyli! Gulasze z Liverpudla!” – krzyczą na cały głos.
V
Od Reeperbahn odchodzi ulica Grosse Freiheit. Kiedy docierają na miejsce, akurat włączają się światła w klubach ze striptizem, a na ulicę wychodzą prostytutki. Wciąż za kierownicą, Allan Williams obserwuje, jak na ulicach „roi się od motłochu i tałatajstwa – narkomanów, alfonsów, naganiaczy dla barów ze striptizem i tanich spelun, gangsterów, grajków, transwestytów, zwyczajnych gejów, starych oblechów, młodych oblechów i kobiet szukających uciech z innymi kobietami”.
VI
Mimo to Hamburg wydaje się wymarzonym miejscem dla zespołu, którego osiągnięcia w ojczyźnie podpadały raczej pod kategorię żałosnych. Jesienią nie udało im się zakwalifikować do udziału w konkursie talentów TV Star Search; w pierwszym kwartale tego roku nie zagrali ani jednego koncertu; w maju nie powiodło im się na castingu na grupę akompaniującą Billy’emu Fury’emu. A więc tu nie jest najgorzej. Mieszkańcy Hamburga są znudzeni wątłymi poczynaniami ich własnych zespołów. Williams mówi, że Niemcy zamieniają rock and rolla w marsza żałobnego – a brytyjskie zespoły, które grały w Hamburgu, takie jak Dave Lee and The Staggerlees z Kent, The Shades Five z Kidderminster lub The Billions z Worcestershire, zostawały tu i nie chciały wracać. Niemcy kochali je wszystkie, bez różnicy, czy były dobre, słabe, czy nijakie.
VII