Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W grudniu 2000 roku Real Madryt został uznany przez FIFA za najlepszy klub XX wieku. To, co najciekawsze, miało jednak dopiero nadejść. Florentino Pérez stworzył projekt, który rozpalił umysły milionów kibiców na całym świecie i wyniósł Los Blancos na zupełnie nowy poziom: finansowy i sportowy.
W tej książce Leszek Orłowski przygląda się narodzinom, rozwojowi i triumfowi idei Galácticos. Przybliża zakulisowe gierki prezydentów, charakteryzuje kolejnych trenerów i ocenia piłkarzy. Zarówno galaktycznych, którzy razem 11 razy zdobyli Złotą Piłkę, jak i tych, którzy okazali się rozczarowaniem lub zupełnie niespodziewanie zostali filarami zespołu.
Analizując sezon po sezonie zmiany zachodzące w klubie, autor poszukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego Królewscy potrafili radzić sobie znakomicie w niektórych sezonach, a w innych kompletnie zawodzili. Analizując ruchy Péreza dziennikarz tłumaczy też, jak to się stało, że Real stał się finansowym potentatem i globalną marką mającą swoich wyznawców w każdym zakątku świata.
Wszystko to składa się na fascynującą opowieść o szalonej erze Galácticos, obfitującej w spektakularne transfery, wielkie triumfy, ale też bolesne porażki. Cokolwiek jednak by się na Santiago Bernabéu działo, jedno pozostaje niezmienne: Real zawsze wraca tam, gdzie jego miejsce:
NA SZCZYT FUTBOLOWEGO ŚWIATA
O tym także jest ta książka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 651
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jakim okresem dla Królewskich z Madrytu są lata 2000–2017? Cóż, pewnie ilu ludzi, tyle opinii, mogę więc mówić tylko za siebie, bo przecież każdy kibic inaczej ocenia tego czy innego piłkarza, trenera albo prezesa. Na wstępie trzeba przyznać – i myślę, że zgodzi się z tym większość fanów Realu – że pod względem sportowym był to okres bardzo nierówny. Zaczęło się jak w bajce: zwycięstwa w Lidze Mistrzów przeplatane były mistrzostwami kraju, a Real prowadzony przez del Bosque zachwycał swoją grą, także neutralnych kibiców. Później jednak nastąpiło pogrążanie się w „galaktycznym” chaosie. Jak dosadnie wyraził się były piłkarz Realu Steve McManaman, zespół przypominał objazdowy cyrk, a nie profesjonalną drużynę piłkarską. Następnie doszło do swoistego katharsis – były nim prezesura Ramóna Calderóna i sportowa odbudowa, połączona rezygnacją z galaktycznych i zwieńczona zwycięską ligową kampanią drużyny prowadzonej przez Fabio Capello. Radość nie trwała długo – przyszedł kryzys instytucjonalny, a główny rywal, Barcelona, stał się silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Pierwszą z tych przeszkód przezwyciężono z chwilą powrotu Florentino Péreza, lecz by pokonać drugą, nie wystarczyło wydanie latem 2009 roku ćwierci miliarda euro. Skutek przyniosło dopiero sięgnięcie po José Mourinho i pójście na wojnę totalną, choć tej, mam wrażenie, tak do końca nie wygrał nikt, a po trochę przegrali wszyscy, którzy wzięli w niej udział. Ostatnim etapem na drodze, którą pokonał Real w ciągu minionych 17 lat, był upragniony dublet w sezonie 2016/17.
Jeśli jednak mielibyśmy znaleźć coś, co pozwoliłoby w jednym zdaniu scharakteryzować ten okres, to przede wszystkim należy wspomnieć o olbrzymiej transformacji biznesowej. Real Madryt, zadłużony klub stojący w obliczu spektakularnego bankructwa, dzięki Florentino Pérezowi zmienił się w sprawnie zarządzane, efektywnie działające przedsiębiorstwo. Dziś jest gotowy jak nigdy na wyzwania, jakie niesie piłkarska rywalizacja, wymagająca przeznaczania na transfery czy wynagrodzenia coraz większych kwot. Przy tym zachowano unikatowy w sportowym świecie format działania. Klub nadal funkcjonuje jako stowarzyszenie, będące „własnością” jego kibiców, nie zaś giełdowego inwestora, rosyjskiego oligarchy czy arabskiego szejka. Ostatecznie być może mało kto by na to zwracał uwagę, gdyby nie sukcesy – wszak w sporcie zwycięstwa bronią się same. I pod tym względem nikt obecnie nie może niczego zarzucić el Presidente. Sukcesy ostatnich sezonów, zwłaszcza imponujące trzy triumfy w Lidze Mistrzów w cztery lata, robią kolosalne wrażenie. Zinédine Zidane wydaje się idealnym trenerem, kadra jest zbilansowana, a dyrekcja dokonuje świetnych transferów. Takiego optymizmu, jaki teraz panuje wśród kibiców odnośnie do przyszłości, nie było od lat. Jeśli obecnie realizowany w Madrycie projekt sportowy dalej będzie przynosić efekty, to oprócz tego, że zapewni powody do zadowolenia fanom, będzie stanowić wzór do naśladowania przez wszystkie kluby na całym świecie. Spełni się zatem coś, co dla mnie jest kluczowe dla zrozumienia fenomenu tego klubu. W przypadku Realu nie chodzi bowiem tylko o to, by wygrywać, ale również o to, by zachwycać, wyznaczać trendy w każdym aspekcie działalności, by być przykładem, na który jedni patrzą z podziwem, któremu inni zazdroszczą, ale który każdy chce naśladować. I w chwili obecnej Real Madryt jest tego bardzo bliski.
Łukasz Gąsiorek
Águila Blanca
11 grudnia 2000 roku Real Madryt został ogłoszony przez FIFA najlepszym klubem XX wieku. Otrzymał 42,4 procent głosów w plebiscycie, podczas gdy drugi Manchester United – zaledwie 9,7. Takie rozstrzygnięcie spotkało się z powszechnym aplauzem piłkarskich ekspertów i kibiców, bo nikt obiektywnie patrzący na futbol nie mógłby przedstawić argumentów przeciw werdyktowi. Prymatu Los Merengues w pierwszym pełnym stuleciu istnienia futbolu po prostu nie dało się zanegować.
Ta data, choć będziemy się cofać i dalej, jest prawdziwym początkiem opowieści zawartej w niniejszej książce. Końcem zaś – ostatni mecz Los Blancos w rozgrywkach 2016/17.
Wówczas, w 2000 roku, opromienieni blaskiem stuletniej sławy szefowie Realu od razu rozpoczęli starania, by z miejsca wypracować klubowi przewagę nad konkurentami w rywalizacji o miano najlepszego zespołu XXI wieku. Szefowie, a raczej szef: ambitny prezydent Florentino Pérez, który niedawno objął władzę przy Concha Espina 1 i chciał na starcie nowego milenium uporządkować klubowe finanse, pchnąć Real na zupełnie nową drogę rozwoju, znokautować rywali, a przy okazji ubić wiele wspaniałych interesów. Takie były cele jego mocarstwowej polityki. Jednak po mocnym uderzeniu – zdobyciu Pucharu Mistrzów w 2002 roku – nieoczekiwanie przyszły lata chude.
W dodatku tuż pod bokiem wyrósł poważny konkurent w rywalizacji o miano najlepszego zespołu Europy – groźniejszy niż przeciwnicy z Anglii, Niemiec czy Włoch. W 2005 roku zaczęła się złota dekada Barcelony. Mijały lata, Barça zdobywała kolejne trofea krajowe i Puchary Mistrzów, Real zaś na ogół oglądał jej plecy w Primera División i jak od szklanej ściany odbijał się od ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Narastała trauma, kompleks względem Barcelony. Niepostrzeżenie gigant stał się pośmiewiskiem; Los Galácticos, jak trafnie nazwano gwiazdozbiór zgromadzony przez wielkiego Flo, przekształcili się w Los Paragalácticos. Wydawane na gwiazdy kwoty były odwrotnie proporcjonalne do sukcesów osiąganych przez zespół.
Ale oto, kiedy postawiono na Los Blancos krzyżyk, kiedy upragnionej décimy – 10. triumfu w Lidze Mistrzów – nie zdobył nawet charyzmatyczny portugalski trener José Mourinho, nagle, w 2014 roku, znów okazali się oni najlepsi w Europie, w 2016 powtórzyli sukces, a w 2017 jako pierwszy zespół w historii obronili trofeum. W zaledwie trzy lata zostało tylko wspomnienie po totalnej dominacji Barcelony w obecnym wieku: Barça miała na koncie cztery triumfy w Champions League, Real – tyle samo. Oto klub z Madrytu znów wspiął się na szczyt, a Barcelona pogrążyła się w kryzysie.
Tematem tej książki są wzloty i upadki najlepszego klubu XX wieku w stuleciu następnym. Niektóre porażki Realu wymykają się logice; niektóre zwycięstwa, jak choćby to z 2016 roku w finale Ligi Mistrzów w Mediolanie, również. Tej logiki w dziejach sportowych zmagań Realu będziemy – czasami nadaremno – poszukiwać na kartach niniejszego opracowania, będziemy drążyć przyczyny niepowodzeń i sukcesów. Podążymy za Florentino Pérezem i innymi prezydentami, którzy zastępowali go w latach 2006–2009, za kolejnymi trenerami, za boiskowymi asami i blotkami. Zastanowimy się, co im wszystkim pomagało, a co przeszkadzało w zdobywaniu laurów dla wielkiej, ogólnoświatowej rodziny madridistas (od razu uprzedźmy pewne fakty: przeszkadzała im na ogół Barcelona…).
Tytuł roboczy tej książki brzmiał Real w erze Ronaldo. Celowo był niejednoznaczny. W analizowanych latach w Realu grało bowiem – a jeden gra nadal – dwóch Ronaldów: Brazylijczyk Ronaldo Nazário i Portugalczyk Cristiano Ronaldo. Zbieżność imion połączyła się ze zbieżnością ról obu tych piłkarzy w klubie. Pozyskanie w 2002 roku Ronaldo Nazário było zwieńczeniem polityki Florentino Péreza w jego pierwszej kadencji prezydenta, skupionej na sprowadzeniu na Santiago Bernabéu największych gwiazd światowego futbolu. Choć wcześniej prezydent kupił Luísa Figo i Zinédine’a Zidane’a, to właśnie transfer Brazylijczyka symbolizuje tę epokę. Zawodnik dołączył przecież do zespołu w glorii niekwestionowanego króla futbolu, zaraz po tym, jak został najlepszym strzelcem finałów mistrzostw świata i poprowadził Brazylię do złota mundialu w Korei i Japonii. Co potem się z nim działo, to już inna sprawa. Ronaldo drugi to z kolei okręt flagowy wznowionego projektu Péreza, następnej wersji Los Galácticos, i postać o niespotykanym znaczeniu. Podczas pracy nad tą książką nieraz łapałem się na tym, że pisząc o Mourinho, Ancelottim, Pérezie, Bale’u, Casillasie, Zidanie i pozostałych, w istocie rzeczy piszę o Ronaldo – gigancie, który wszystkich przysłaniał swoim cieniem.
Dzieje Realu w XXI wieku są mocno naznaczone obecnością tych dwóch zawodników: można powiedzieć, że z ery jednego Ronaldo klub, po krótkim bezkrólewiu, przeszedł w erę drugiego. Niniejsza książka nie miała być jednak – i nie jest – biografią któregokolwiek z nich. Takich, w obu przypadkach, powstało kilka. Zajmiemy się oboma piłkarzami – jako symbolami opisywanej epoki: tytułowej królewskiej ery Los Galácticos – tylko trochę szerzej niż innymi.
Oczywiście w białych koszulkach wystąpiło wiele innych emblematycznych postaci. Raúl, Casillas, Zidane (także zresztą jako trener) – każdy z nich mógłby użyczyć swego imienia tytułowi niniejszej książki. Jednak dwaj pierwsi już nie grają w zespole Los Blancos, nie mieli udziału w ostatnich triumfach w Lidze Mistrzów. Francuza zaś przez ładnych parę lat w klubie nie było.
Innym pomysłem na tytuł tej książki – zważywszy, że uparłem się na słowo „era” – byłby Real w erze Péreza. Ale nie: nie chciałem się koncentrować właśnie na nim. Real w ostatnich 17 latach to nie tylko on. Dlatego, choć cień wielkiego Flo będzie się unosił niemal nad każdą stroną niniejszego opracowania, najważniejsi będą piłkarze i trenerzy. Pérez przy pomocy kilku zaufanych współpracowników budował klub i zespół, a jego idee, koncepcje, trafne decyzje oraz błędy w bardzo konkretny sposób przekładały się na wyniki, jednak sam na boisko nie wychodził. Poza tym nie będziemy się szczegółowo zagłębiać w zagadnienia związane najpierw z restrukturyzacją klubu i uzdrowieniem jego finansów, a potem marketingiem uprawianym przez prezydenta i jego ludzi.
Bardzo dużo piszę o kolejnych trenerach Realu, ich roli w sukcesach i porażkach zespołu. Nie podzielam poglądu przedstawionego przez Simona Kupera i Stefana Szymańskiego w ich książce Futbonomia (2017), jakoby wpływ trenerów na wyniki drużyny był marginalny czy mocno przeceniany. Sądzę zresztą, że przypadki Diego Simeone, Juliana Nagelsmanna, Luciena Favre’a oraz ich zespołów całkowicie tę tezę dyskredytują. Czytelników może zirytować pewien schemat przedstawiania losów kolejnych szkoleniowców prowadzących Real: każdy z nich najpierw okazywał się świetny, później powoli stawał się fatalny. Ale tak to właśnie jest w tym zawodzie: nikt – albo prawie nikt – kto dociera na szczyt, nie jest słaby, lecz każdy, nawet najlepszy, po pewnym czasie się zużywa wraz ze swoimi pomysłami taktycznymi i metodami zarządzania grupą. Trenerzy są jak pierwiastki – każdy ma swój okres połowicznego rozpadu. A najlepsi są ci, u których ten okres trwa najdłużej.
Ta książka powstała w podobny sposób co Barça. Złota dekada (2016). Jako komentator meczów Primera División, a potem także Ligi Mistrzów i Copa del Rey w stacji CANAL+ Sport, oraz odpowiedzialny za hiszpański futbol dziennikarz tygodnika „Piłka Nożna”, przez cały analizowany tu okres wnikliwie śledziłem wszystko, co hiszpańskie media pisały o Realu. Z przygotowań do spotkań i artykułów pozostały mi setki stron notatek. To, co z nich teraz wydobyłem, skonfrontowałem z obrazem zdarzeń i ich interpretacjami zawartymi w bogatej literaturze przedmiotu. Starałem się każdą sprawę drążyć aż do końca.
Oczywiście, inaczej niż przy książce o Barcelonie, tu nie traktowałem jednakowo doniesień wszystkich hiszpańskich dzienników sportowych. Czerpałem swobodnie, acz krytycznie, z madryckich „Marki” i „Asa”, a informacje zamieszczane przez z zasady wrogie Realowi katalońskie „Sport” i „El Mundo Deportivo” traktowałem co najwyżej jako wskazanie tropu do dalszych poszukiwań, w żadnym razie nie formułowałem jakichkolwiek tez wyłącznie na podstawie artykułów z którejś z tych gazet.
Niedawno ukazało się w Polsce dobrze udokumentowane dzieło amerykańskiego autora Stevena G. Mandisa Real Madryt. Strategia sukcesu (2017) dotyczące czasów, o których piszę. Siłą rzeczy musiałem zadać sobie pytanie, czy wobec tego jest potrzeba, bym kontynuował prace. Doszedłem do wniosku, że tak. O ile bowiem książka Mandisa, polegającego wyłącznie na dokumentach dostarczonych mu przez szefów klubu oraz ich słowach, jest prezentacją oficjalnej wersji wydarzeń absolutnego (we własnym mniemaniu) zwycięzcy wielkich zmagań sportowych i finansowych, o tyle moja – czymś w rodzaju reportażu z pola bitwy napisanego na podstawie setek minireportaży, nierzadko krytycznych wobec głównego bohatera, Realu Madryt. Będę wdzięczny wnikliwym Czytelnikom, którzy zechcą porównać przedstawienie poszczególnych zagadnień, na przykład historii sprzedaży miastu terenów klubowego ośrodka treningowego, w opracowaniu Mandisa i moim.
Piątek 12 września 2003 roku był w Madrycie pięknym dniem, jak niemal wszystkie o tej porze roku. Popołudniem liczni turyści przechadzali się pomiędzy najważniejszymi zabytkami stolicy Hiszpanii. Tych, którzy mijali niewielki, lecz uroczy kościół San Jerónimo leżący między muzeum Prado a parkiem Retiro, dziwiły tłum dziennikarzy z mikrofonami w dłoniach, gąszcz kamer rozstawionych na placu przed wejściem do świątyni i liczna grupa mieszkańców miasta z szalikami klubowymi Realu stojących za barierkami. W uliczkach obok rozlokowały się służące do nadawania transmisji live wozy wszystkich najważniejszych hiszpańskich stacji telewizyjnych. „Co tu się dzieje?”, pytali turyści miejscowych, którzy najwyraźniej czekali na coś bardzo ważnego. „Jak to, nie wiecie? Wielkie wydarzenie. Ślub córki Florentino Péreza!”, uświadamiano przybyszów. „Aaa, w takim razie trzeba poczekać…” Po kilkunastu minutach z kościoła dobiegł marsz Mendelssohna, a zaraz potem zaczęli wychodzić goście: Raúl, Zinédine Zidane, Roberto Carlos, wszyscy z małżonkami, i dalej, jeden po drugim, piłkarze najsłynniejszego klubu świata – Realu Madryt. Następnie pojawiła się młoda para. Gdy reporterzy rzucili się wykonywać swoją robotę, w drzwiach kościoła ukazał się szeroko uśmiechnięty, zadowolony z faktu, że zapewnił córce taki zestaw gości na ślubie, Florentino Pérez, prezydent klubu z Chamartín. Wyglądał jak król życia, szef wszystkich szefów, pan nad panami, człowiek absolutnie szczęśliwy… Bo też taki wówczas był. Ów ślub i początek sezonu 2003/04 stanowiły szczyt jego powodzenia w pierwszej kadencji prezydenta: dzień później obserwował z trybun stadionu imienia Santiago Bernabéu, jak jego zawodnicy, mimo że długo bawili się na weselu, rozbijają Real Valladolid 7:3.
Oczekiwanie na décimę – tak świeże w pamięci kibiców Los Blancos – można porównać chyba tylko do wyglądania séptimy, które zresztą trwało jeszcze dłużej, bo od 1966 do 1998 roku. W 1966 drużyna znana jako „Yé-yé” triumfowała w Pucharze Mistrzów Krajowych, poprzedniku Ligi Mistrzów, po raz szósty w dziejach klubu z Madrytu – i na tym skończył się okres dominacji zespołów z Półwyspu Iberyjskiego (a ściślej z Madrytu i Lizbony, czyli „faszystowskich stolic”, jak nazywają je Kuper i Szymański) w europejskim futbolu. Do głosu doszli Anglicy, Niemcy, Włosi. Real do finału dotarł dopiero w 1981 roku, ale drużyna Garcíów, bo jej członkami było pięciu zawodników o tym nazwisku – a także Vicente del Bosque – uległa Liverpoolowi w meczu strachu, jak nazwały go hiszpańskie media. Ta siódma wiktoria, wciąż tkwiąca za horyzontem, dostała nawet swą nazwę: La Esperada, czyli „Wyczekiwana”.
By nadeszła, musiały minąć aż 32 lata. 20 maja 1998 roku w Amsterdamie w finale zmagań Real pokonał Juventus 1:0, a złotego gola strzelił Predrag Mijatović. Po powrocie do Madrytu prezydent Lorenzo Sanz poszedł z trofeum na grób Santiago Bernabéu. Wątpliwe, by to legendarny prezydent doradził mu z zaświatów, iż trzeba jak najszybciej zwolnić trenera, który La Esperadę w końcu zdobył. Słaby wynik w lidze sprawił jednak, że prezydent podziękował Juppowi Heynckesowi. Następca, José Antonio Camacho, popracował na Santiago Bernabéu 23 dni, bo pokłócił się z członkami zarządu klubu, Guus Hiddink – 9 miesięcy, bo rozpuścił piłkarzy, pozwalając im na nocne życie. W lutym 1999 roku trenerem został John Toshack, który jednak przegiął w drugą stronę, naśmiewając się z zawodników, wyrzucając im wysokie zarobki i trzymając ich niezwykle krótko. Końcówka kadencji Walijczyka w Realu upłynęła pod znakiem jego konfliktów z piłkarzami. Najmocniej pokłócił się z Davorem Šukerem i bramkarzem Albano Bizzarrim. Argentyńczyk narzekał na słabą organizację gry defensywnej. Powiedział w końcu: „Za każdym razem, gdy piłka leci w moje pole karne, ze strachu zamykam oczy”. Na dodatek słabo spisywał się u Toshacka Nicolas Anelka, za którego Lorenzo Sanz zapłacił fortunę, więc teraz domagał się, by trener wydobył z tego niesfornego zawodnika jego potencjał. Walijczyk nie panował też nad konfliktami wewnętrznymi rozsadzającymi szatnię, których wyrazem stała się bójka Clarence’a Seedorfa z Ivánem Campo. Na domiar złego zaczął krytycznie mówić o kompetencjach szefów, a raz wypowiedzianych słów się nie wypierał, lecz je potwierdzał. Zdanie „Prędzej świnie przelecą nad stadionem Santiago Bernabéu, niż odwołam to, co powiedziałem” pozostało w pamięci kibiców do dziś. Atmosfera zgęstniała, a zmęczony sytuacją Walijczyk oświadczył w końcu, że jeśli władze klubu zapłacą mu, co trzeba, czyli odszkodowanie, odejdzie. 17 listopada 1999 roku Sanz podjął decyzję, że go zwalnia.
Pozbawienie pracy Heynckesa z pewnością jawiło się wówczas Sanzowi jako straszliwy błąd. Jeśli jednak musiało się zdarzyć, by za jakiś czas zatrudniony został Vicente del Bosque, to było dobrym ruchem.
Kadencję Sanza zwieńczyło zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów w Paryżu w 2000 roku, choć kiedy Fernando Hierro wznosił trofeum, ostatnią rzeczą, która mogła przyjść do głowy prezydentowi, było to, że za chwilę już go w klubie nie będzie. Triumf nad Valencią oznaczał jedno: że tymczasowy trener del Bosque pozostanie na stanowisku już jako pełnoprawny szef królewskiej brygady.
Ramón Mendoza to był ktoś. Pełnił funkcję prezydenta Realu w latach 1985–1995, kibice cenili go za charyzmę. W 1995 roku musiał jednak odejść ze stanowiska wskutek dotyczących skrywania długów oskarżeń pewnego człowieka. Ów człowiek został po latach kolejnym prezydentem klubu, więc jeszcze pojawi się na kartach tej opowieści. Wybrany w miejsce Mendozy Lorenzo Sanz nie dorastał mu do pięt pod prawie żadnym względem. Poza jednym – potrafił dwa razy wygrać Ligę Mistrzów, co poprzednikowi nie udało się ani razu.
Poza tym faktem ów pośrednik w handlu nieruchomościami, a także były skarbnik Realu, nie sprawiał dobrego wrażenia jako prezydent. Socios przeczuwali, że woda otaczająca zwłaszcza finansowe sprawy ich klubu jest cały czas bardzo mętna, że Sanz przeprowadza potajemnie wiele nie do końca legalnych operacji. Nie chciał nikomu udzielać informacji o tych sprawach, pokazywać bilansów, odpowiadać na pytania drążących temat socios. Styl jego rządów był zaprzeczeniem transparentności, której era właśnie się zaczynała. Dług zaś rósł, w 2000 roku wynosił w rzeczywistości 245 milionów euro, a prezydentowi brakowało koncepcji pozbycia się tego olbrzymiego obciążenia. Wyglądało to zresztą na zadanie niewykonalne, jako że roczne przychody nie przekraczały 118 milionów. Real szedł do przodu siłą inercji, ale raczej jasne było, że długo tak nie pociągnie, że przedsiębiorstwu potrzeba na stanowisku prezydenta wizjonera, a nie drobnego cwaniaczka. Tym bardziej że UEFA zapowiadała wprowadzenie dla klubów chcących grać w pucharach pewnych wymagań odnośnie do stanu kasy i prowadzenia księgowości. Innymi słowy: Sanz się spóźnił, bo czasy dla ludzi takich jak on już minęły.
Jego przypadek dowodzi, że kiedy wiatr historii wymiata osoby rodem z poprzednich epok, nie pomagają im nawet wielkie sukcesy. Dwa triumfy w Lidze Mistrzów powinny przecież zapewnić stanowisko prezydenta nie tylko na jedną kadencję, ale na trzy.
Lorenzo Sanz w 2000 roku, po zdobyciu przez zespół Pucharu Mistrzów, czuł się bardzo pewnie na stanowisku prezydenta Realu. Chciał je piastować jak najdłużej. Ponieważ nie był pewny, czy za rok, kiedy wygasał jego mandat, drużyna znów okaże się najlepsza w Europie, postanowił przyspieszyć wybory. Zwołał je więc na lipiec 2000 i… przegrał z Florentino Pérezem.
Jak sam Flo opowiadał w 2010 roku, chorobą o nazwie madridismo zaraził się od ojca, właściciela sklepu żelaznego. Od dziecka zabierany na mecze, stał się fanatycznym kibicem Los Blancos. Jako jedno z najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa traktuje powitanie na Barajas drużyny Realu wracającej po zdobyciu po raz szósty Pucharu Mistrzów Krajowych. Był tam, machał flagą, żebrał o autograf. Socio został w 1961 roku.
Ponad 30 lat później, w roku 1995, namówiony przez przyjaciół, zgłosił kandydaturę w wyborach prezydenta. Ale nie liczył na zwycięstwo, nie prowadził szczególnie intensywnej kampanii. Chciał zobaczyć, jakie otrzyma poparcie. Przegrał różnicą zaledwie 699 głosów, co musiało dać mu do myślenia.
Steven Mandis roztacza doprawdy uroczą wizję, jak to w 2000 roku Florentino pewnego wieczoru siadł w swym domu z papierami klubowymi, do których jako prominentny członek klubu miał wgląd, przejrzał je wnikliwie i doszedł do wniosku, że możliwości są dwie: albo Real przestanie być własnością socios i przejmie go jakiś bogacz, albo… on zostanie prezydentem klubu i uratuje go przed takim upadkiem. Istotnie, zagrożenie nie było wydumane, bo hiszpańskie prawo stanowiło, że niewypłacalne kluby sportowe, jeśli chcą zostać poddane postępowaniu naprawczemu, muszą najpierw przekształcić się w spółkę akcyjną (sociedad anónima deportiva, SAD).
Ale to nie tylko miłość do klubu z Santiago Bernabéu popchnęła go do decyzji, by ubiegać się o fotel prezydenta. Głównym motywem nie stały się nawet osobiste ambicje dorównania osiągnięciami poprzednikowi, którego imię nosi stadion Realu. Rzecz była o wiele bardziej złożona.
Pisanie o Florentino nie jest łatwe. W zasadzie każde zdanie na jego temat wymaga natychmiast 10 następnych komentarza, a każde zdanie komentarza krzyczy o kolejne glosy. I tak w nieskończoność. Żeby wyjaśnić, skąd Pérez się wziął oraz co i w jaki sposób osiągnął, należałoby prześwietlić całe życie polityczno-gospodarcze Hiszpanii w drugiej połowie XX wieku, na przełomie tysiącleci i później, aż po dzień dzisiejszy. W historii tego syna sklepikarza, który został inżynierem budującym drogi oraz, w 1983 roku, dzięki zastosowaniu metody przejęć, udziałowcem i prezydentem firmy budowlanej ACS (Actividades de Construcción y Servicios), wszystko się bowiem ze wszystkim wiąże, wszystko o wszystko zahacza. Taka uwzględniająca cały kontekst opowieść o fenomenie Florentino przekracza kompetencje autora, wymagałaby osobnej książki i niekoniecznie zainteresowałaby zagranicznego, czyli niehiszpańskiego, miłośnika futbolu. Niemniej wprowadzenie w świat Péreza jest niezbędne, by zrozumieć losy Realu w omawianym tu okresie.
Zrobił to w swojej kontrowersyjnej i wrogo przez bohatera przyjętej książce Florentino Pérez. Retrato en blanco y negro de un conseguidor („Florentino Pérez. Portret człowieka sukcesu w bieli i czerni”) znany hiszpański dziennikarz Juan Carlos Escudier Vila. Dla bezkrytycznych miłośników prezydenta Realu przeznaczona jest raczej autoryzowana, powstała na podstawie rozmów z nim, biografia Gaspara Rosety’ego. Dzieło Escudiera było tak naprawdę pierwszym głosem z zewnątrz na temat Florentino, gdyż wcześniej wiedziano o nim tylko to, co sam powiedział. A i dziś robi wszystko, by obowiązywała jedna wersja opowieści o jego karierze jako prezydenta klubu – taka, jaką przedstawili Rosety i Mandis. Tezy Escudiera trudno zweryfikować, bo – jak sam przyznał – rozmówcy wykorzystani do zdobywania informacji o życiu, karierze i manierach Péreza w zdecydowanej większości woleli pozostać anonimowi, gdyż temu człowiekowi nikt nie chce się narazić. Ale zapoznajmy się z nimi. Oto obraz, który wyłania się z tego dzieła, a także z wywiadów udzielonych przez autora książki po jej opublikowaniu.
Fakt, który najlepiej organizuje opowieść o Pérezie, jest następujący: w 2000 roku, gdy Flo obejmował stanowisko prezydenta Realu, jego majątek wynosił 180 milionów dolarów. W 2010 roku zaś – 1,8 miliarda. Przez 10 lat wzrósł 10-krotnie, został cudownie wręcz pomnożony. A przecież jako prezydent klubu Flo oczywiście żadnego wynagrodzenia nigdy nie pobierał.
Już legendarny prezydent Atlético Jesús Gil mówił, że loża prezydenta na stadionie Realu przypomina domek myśliwski Francisco Franco. Jeśli za rządów caudillo ktoś miał ambicje odgrywania ważnej roli w państwie, musiał brać udział w polowaniach, będących ulubioną rozrywką dyktatora, gdyż to podczas nich zapadały najważniejsze decyzje dotyczące Hiszpanii. Gil miał na myśli czasy prezydentury Ramóna Mendozy. Za jego kadencji też można było regularnie spotkać na stadionie Realu luminarzy hiszpańskiego życia politycznego i gospodarczego, którzy zresztą potem wstydzili się przychodzić do Sanza. Florentino Pérez doskonale o tym wiedział. Rozumiał też, że jeśli chce dołączyć do ścisłej czołówki hiszpańskiego biznesu, to musi wyjść poza dotychczasowe schematy działania ACS, bo w ówczesnym kształcie i koncepcie konsorcjum dotarło do ściany. Uznał, że nic tak nie pomoże firmie jak objęcie przezeń stanowiska prezydenta Realu Madryt. Postanowił więc w 2000 roku ponownie, ale tym razem na poważnie, wystartować w wyborach i upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: uratować klub przed zmianą statusu oraz zrobić dobrze swojej firmie i sobie. Nie zmienił zdania mimo sprzeciwów ze strony pozostałych udziałowców ACS, którzy grozili, że zdejmą go ze stanowiska szefa firmy, jeśli zaangażuje się w działalność klubową. Uważali, że Pérez nie będzie umiał podzielić czasu między dwa fotele prezydenta. Cóż za krótkowzroczność…
Decyzja o kandydowaniu w wyborach prezydenta w 2000 roku okazała się kluczowym momentem w jego życiu. Położył na szali cały swój majątek. Przepisy obligują wszystkich, którzy chcą objąć to stanowisko, do przedstawienia gwarancji na kwotę stanowiącą 15 procent klubowego budżetu. Była to wówczas równowartość 18 milionów euro. Jednak Flo zdawał sobie sprawę, że jeśli jego misja ma się zakończyć powodzeniem, to trzeba będzie zastawić znacznie więcej. Mandis wyliczył, że ostateczna kwota z osobistego majątku, którą Pérez zabezpieczył kredyty zaciągnięte przez klub na działalność, w tym na pierwsze transfery, wynosiła 147 milionów euro (oczywiście chodzi tu też o sumę w pesetach będącą równowartością dzisiejszej sumy w euro). Tyle straciłby, gdyby powinęła mu się noga. Czy założył hipotekę na dorobek całego swego życia powodowany tylko miłością do klubu?
Pérez zwyciężył, trafiając do serc socios obietnicą sprowadzenia pewnego wybitnego piłkarza. Rzucenie w kampanii wyborczej głośnego nazwiska zawsze było dobrą metodą, by objąć fotel prezydenta Realu. Najsłynniejszy przypadek przed Florentino i Luísem Figo, bo o niego oczywiście chodziło, miał miejsce w 1982 roku, kiedy Luis de Carlos, chcąc zapewnić sobie drugą kadencję, obwieścił, że jeśli wygra, trenerem zespołu zrobi Alfredo Di Stéfano. Socios to kupili, Ramón Mendoza i José María Diéguez musieli się pogodzić z porażką. Di Stéfano nieszczególnie nadawał się na to stanowisko, ale o tym przekonano się dopiero później. Z kolei Ramón Mendoza w 1985 roku świetnie zagrał kartą o nazwisku Bernd Schuster. W zasadzie od wielu lat każdy kandydat obierał podobną strategię i kogoś kibicom obiecywał; należało jednak wyczuć, kogo w danej chwili członkowie elektorzy pożądają najmocniej.
Pérez zaproponował w 2000 roku Luísa Figo z trzech powodów. Pierwszym było to, że Portugalczyk w owym czasie uchodził – słusznie zresztą – za najlepszego piłkarza na świecie, a Florentino w swych planach zakładał sprowadzanie właśnie takich. Po drugie – Portugalczyk grał w Barcelonie i cieszył się wielką miłością jej fanów. Kibiców Realu rajcowała sama myśl o tym, jak upokorzeni zostaną znienawidzeni Katalończycy, gdy zdradzi ich ukochany zawodnik, wybierając grę w Madrycie. Po trzecie wreszcie – Sanz wyjątkowo Figo nie lubił, zarzucił mu kiedyś publicznie, że jest bardziej aktorem niż piłkarzem. Było oczywiste, że jeśli czegoś z pewnością nigdy nie dokona, to właśnie sprowadzenia tego gracza. Tak więc sama obietnica ściągnięcia Portugalczyka była dla Péreza upieczeniem tym razem nie dwóch, ale trzech pieczeni na jednym ogniu (jak widać, Flo ma tendencję do wielotorowości). A przy tym wcale nie wydawało się to niewykonalne. Pérez był dobrze zorientowany, miał swoich ludzi także w Ciudad Condal. W FCB trwała kampania wyborcza, można było skorzystać z zamieszania i wykraść Figo, niezadowolonego z zarobków. Florentino zdecydował się na ruch, który później wielokrotnie przynosił mu powodzenie w transferowych bojach: nim zadzwonił do piłkarza, urobił jego agenta.
Socios najbardziej spodobała się deklaracja Péreza, że jeśli zostanie wybrany i nie sprowadzi Figo, zapłaci za nich wszystkich roczne składki. Tu akurat prywatną kasą Pérez nie ryzykował. Podpisał bowiem z Figo umowę, na mocy której zawodnik otrzymywał pewną sumę (3,3 miliona euro) za złożenie zobowiązania, że przejdzie do Realu, jeśli Florentino wygra wybory – bezzwrotną w wypadku porażki, ale nakładającą nań o wiele wyższą karę (30 milionów), gdyby odmówił przeprowadzki… Ponieważ Sanza socios nigdy nie lubili, wybrali Péreza jako mniejsze zło.
Florentino zwyciężył niewielką liczbą głosów. Otrzymał ich 16 469 (55 procent), a Lorenzo Sanz – 13 302 (45 procent). Ci, którzy udali się do urn, wybierali częściej Sanza, głosujący za pośrednictwem poczty – Péreza.
Co wielu zaskoczyło, Pérez naprawdę ściągnął Figo. Kibice zrozumieli wówczas, że 18 lipca 2000 roku wybrali na prezydenta naprawdę silnego gracza. Sceptycznie doń nastawiony pozostał natomiast Ramón Mendoza. Słynne są jego słowa wypowiedziane do Péreza: „Jesteś smutasem, czuć od ciebie spalenizną”. Może wyczuwał, że jego następcą został po Sanzu ktoś, kto futbol odsunie na drugi plan, dla kogo Real jest nie tylko celem, lecz także środkiem?
Zostawmy więc jeszcze na chwilę futbol i wróćmy do rozpoczętej opowieści o karierze Péreza. Loża honorowa na Santiago Bernabéu stała się w 2000 roku, jak określił to Escudier, kilometrem zerowym wielkich interesów w skali całego państwa, a Madrytu w szczególności. Pérez od pierwszego dnia w roli sternika klubu olbrzymią wagę przywiązywał do zestawu gości na meczach Realu. Osiągnął to, że bywali na nich i zasiadali ramię w ramię politycy ze wszystkich czołowych hiszpańskich partii, najważniejsze osoby w madryckim ratuszu, a także na co dzień rywalizujący ze sobą biznesmeni i kwiat hiszpańskiego dziennikarstwa – bo Pérez doskonale rozumiał, jak ważny jest jego wizerunek. Bywały spotkania, zauważa Escudier, gdy na trybunie odnajdywała się cała Rada Ministrów, a obok członkowie najsłynniejszych rodzin przemysłowców i bankierów: March, Albertos, Koplowitz, Falcó, Oreja… Jakże, swoją drogą, mali w takim towarzystwie musieli się czuć brylujący gdzie indziej agenci piłkarzy! Loża, w której rej wodził układny i uprzejmy wobec wszystkich Florentino, magnat na włościach, stała się platformą nieformalnych kontaktów między najważniejszymi i najbogatszymi osobami w mieście i państwie.
Hiszpania pozostaje krajem bardzo specyficznym, niespełniającym norm transparentności obowiązujących w dojrzałych demokracjach. Interesy, nazywając rzecz po imieniu, załatwia się po znajomości, dzięki czemuś, na co Hiszpanie mają ładne i niewymagające tłumaczenia słowo: amiguismo. Pérez postanowił się wzbogacić, a także zbudować potęgę klubu jako silnika swych biznesów, pasąc się na łączce nazywanej partnerstwem publiczno-prywatnym. Innymi słowy: chciał pozyskiwać dla swojej firmy kontrakty na inwestycje opłacane z kasy państwowej i miejskiej niekoniecznie w drodze otwartego i uczciwego przetargu. I był w tym świetny. Nie miał żadnych wrogów, z ręki jedli mu wszyscy, każdy był gotów przychylić mu nieba, gdyż za jego pośrednictwem, w jego loży, można było załatwić także to, czego się potrzebowało dla siebie. W krótkim czasie z petenta Pérez stał się wielkim rozgrywającym.
Najpierw obsypywał każdego pochlebstwami, potem namawiał do podjęcia określonej decyzji, następnie delikatnie naciskał, a gdy to nie pomagało, potrafił sprytnie zaszantażować. Dawał, lecz później domagał się rewanżu. Ludziom, którzy zrobili mu jakąkolwiek przysługę, potrafił okazać prawdziwie królewską wdzięczność, a ci (jak Emilio Butragueño), których psia lojalność wobec Cezara z Chamartín została udowodniona ponad wszelką wątpliwość, mieli i mają zabezpieczoną przyszłość. Z kolei jeśli ktoś go zawodził, to nie słyszał wprawdzie żadnego złego słowa, ale od tego momentu za każdym razem, gdy próbował się dostać do prezydenta, musiał się odbijać od jego „pani Basi”, czyli osobistej sekretarki – Conchity Tabuyo.
W 2013 roku Escudier powiedział o Pérezie: „Jest biznesmenem niezdolnym do przetrwania z dala od publicznych pieniędzy”. Istnym majstersztykiem było choćby sprzedanie miastu terenów położonego w centrum ośrodka treningowego Realu i, po przekwalifikowaniu, zbudowanie na nich czterech drapaczy chmur oddanych potem na główne siedziby czterem wielkim hiszpańskim koncernom. Real zarobił na tym 474 miliony. W owym czasie prezydentem Comunidad de Madrid był Alberto Ruiz-Gallardón (w latach 1995–2003; następnie od 2003 do 2011 roku pełnił funkcję prezydenta samego miasta) i to właśnie jego Pérez urobił jako pierwszego. Od niego w dużej mierze zależała zgoda na realizację projektu, który w istocie rzeczy sprowadzał się do przelania pieniędzy podatników na konto zadłużonego klubu sportowego. W jaki sposób deal przeszedł w radzie miasta, poparty przez wszystkie ugrupowania, opowiedziała Matilde Fernández z Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (Partido Socialista Obrero Español, PSOE). Jest to być może jedyna należąca do politycznej elity osoba, która nigdy nie dała się obłaskawić Pérezowi. Zawsze była wobec niego wrogo nastawiona, można ją nazwać jedyną porażką wielkiego Flo, jedyną zwierzyną, która mu się wymknęła. Bo – dla odmiany – inna jego przeciwniczka, Inés Sabanés z IU, najpierw zgłaszała sprawę do urzędu antykorupcyjnego, a potem zagłosowała za przyjęciem uchwał będących po myśli Péreza.
Oto wersja Matilde Fernández: „Kiedy wyraziłam sprzeciw wobec wydania Pérezowi pozwolenia na zbudowanie czterech wież, zaprosił mnie do siebie do gabinetu i powiedział, że jeśli będę się upierała przy swoim wecie, zmobilizuje przeciwko mojej partii wszystkich kibiców Realu. Zmroziło mnie to. Kilka dni później wezwał mnie Rubalcaba, wielki madridista i przyjaciel Florentino, i nakazał mi poparcie projektu”. Czy to nie jest szantaż w czystej postaci?
Alfredo Pérez Rubalcaba był sekretarzem generalnym PSOE, czyli przełożonym Fernández. Gościł na każdym meczu Realu, pozostawał w zasadzie do dyspozycji Péreza. W partii Zjednoczona Lewica (Izquierda Unida, IU) człowiekiem Flo był Ángel Pérez i to jego Escudier oskarżył już bez ogródek o przyjęcie łapówki od szefa Realu w zamian za zgodę na przekwalifikowanie terenów byłego ośrodka treningowego. A tak w ogóle to miastem rządziła wtedy Partia Ludowa (Partido Popular, PP), której przewodniczący, José María Aznar, był znanym wielbicielem Realu i gościem numer jeden Péreza. Flo sadzał go koło siebie, a obok na zdjęciach widać zawsze paplające małżonki obu dżentelmenów. Notabene, choć dla wydarzenia, do którego zmierzamy, jest to akurat nieistotne, Florentino przyjaźnił się także z Miguelem Rocą, długoletnim przewodniczącym katalońskiej partii nacjonalistycznej Konwergencja i Unia (Convergència i Unió, CiU).
Czy można się dziwić, że 25 października 2001 roku rada miasta przyjęła uchwałę o przekwalifikowaniu terenów Ciudad Deportiva Realu na tereny budowlane? Za głosowali członkowie PSOE i IU, PP wstrzymała się od głosu. Wkrótce uchwalono też zmiany w planie zabudowy miejskiej, które zezwoliły wznieść centrum handlowe przylegające do jednej z trybun Santiago Bernabéu.
Sprzedaż terenów ośrodka szkoleniowego była trampoliną, która pozwoliła Realowi odbić się od finansowego dna. Jednak gdyby środków okazało się za mało, Pérez miał w zanadrzu drugi, jeszcze bardziej szatański plan: mianowicie sprzedaż, także miastu, Estadio Santiago Bernabéu, leżącego przecież w znakomitym punkcie, przy Paseo de la Castellana. Wówczas, w 2003 roku, stadion ten uchodził za przestarzały i trzeba było coś z nim zrobić: albo poddać go gruntownemu remontowi, albo się pozbyć, wyburzyć i zbudować nowy obiekt w innym miejscu. Chyba nikogo nie zdziwi, że po przebudowie, na którą się ostatecznie zdecydowano, znacznie wzrosła liczba lóż i miejsc VIP-owskich. A w 2005 roku Real otworzył nowy ośrodek treningowy, Valdebebas, zbudowany pod miastem i mający powierzchnię 10-krotnie większą niż stary.
Hiszpania to kraj, w którym związki zawodowe są siłą naprawdę potężną, a ich szefowie mają wiele do powiedzenia w polityce. Z kim więc Florentino Pérez najczęściej biesiadował w luksusowych restauracjach w Villa y Corte? Ano z szefem największego hiszpańskiego syndykatu UGT – Cándido Méndezem. Podczas tych uczt Méndez doradzał Pérezowi, jak zwolnić każdego niepożądanego pracownika klubu, by związki nie były w stanie go obronić. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nikt wewnątrz klubu nigdy nie podniósł głosu przeciwko Flo? Tym bardziej że zarobki prezydent dawał wysokie – po wybuchu ostatniego wielkiego kryzysu przyznał swoim ludziom znaczne podwyżki. Dopiero zwolnieni, straciwszy nadzieję na odzyskanie posady, szli na wojnę z Pérezem, jak uczynił to choćby pełniący na początku jego kadencji funkcję dyrektora José Luis López Serrano. Powiedział on pewnego razu, że Florentino osobiście sporządza, a w każdym razie zatwierdza, listę obecności w loży prezydenta na każdym meczu Realu. Nie może w niej zabraknąć nikogo akurat dla prezydenta istotnego, ale też nie ma prawa się przedostać do tego centrum świata nikt przypadkowy.
Z książki Escudiera wyłania się obraz Hiszpanii rządzonej przez mafię jakby żywcem przeniesioną z Sycylii – mafię, którą tworzą politycy od lewej do prawej, biznesmeni i syndykaliści, Hiszpanie i Katalończycy: na pozór skonfliktowani, a w istocie współpracujący. Loża na Santiago Bernabéu jest zaś tej mafii matecznikiem, punktem zbornym, miejscem, gdzie wszyscy członkowie hiszpańskiej GTW (grupy trzymającej władzę) czują się jak u siebie, bo wielki moderator Florentino Pérez dba, by nikt nikomu nie skakał do oczu.
To przesadzony obraz? Kto nie chce, niech w opowieść Escudiera nie wierzy. Warto jednak o niej pamiętać, gdy będziemy się zajmować sprawami związanymi z futbolem. A już na pewno trzeba zdawać sobie sprawę, że dla Péreza zwycięstwa bądź porażki zespołu naprawdę nie zawsze są najważniejsze.
Pérez przez długi czas żył bardzo skromnie, nie afiszował się ze swoim bogactwem, może po to, by nie kłuło ono w oczy, wszak powstało z publicznych pieniędzy. A w Hiszpanii ludzi nie jest łatwo udobruchać. Wykrzykiwali kiedyś pod domem podejrzanego o machlojki polityka: Ahí está el que nos representa, tomando unas cervezas a nuestra costa („Tu jest ten, który nas reprezentuje, a teraz akurat popija piwko za nasze pieniądze”).
Jednak w końcu zrozumiał, że jeśli chce się cieszyć statusem magnata i być jak magnat traktowany, musi się uzbroić w odpowiednią rezydencję i zaopatrzyć w inne dodatki. W dojściu do takiego wniosku pomogła mu ukochana żona, María Ángeles Sandoval (Pitina), której należy tu poświęcić kilka słów. Przez 42 lata była jego wierną towarzyszką życia, urodziła mu troje dzieci: synów Eduardo (znanego jako Over) i Florentino (Chivo) oraz córkę Maríę Ángeles (Cuchi), i wyprowadziła je na ludzi. Flo zawdzięcza jej więcej, niż można sądzić. Nie była bowiem gospodynią domową, lecz prowadziła własne życie zawodowe i interesowała się sprawami męża. Pierwsi Los Galácticos to było tak naprawdę ich kolejne dziecko. Zidane, Figo i Ronaldo uważali Pitinę za przyjaciółkę i powierniczkę, ale też surową panią, gdyż łatwiej niż mężowi przychodziło jej karcić ową trzódkę, gdy na to zasłużyła. To także ona wybiła mu z głowy karierę polityczną, a przymierzał się do niej w barwach dwóch ugrupowań: laickiej Reformatorskiej Partii Demokratycznej (Partido Reformista Democrático, PRD) i Unii Demokratycznego Centrum (Unión de Centro Democrático, UCD). Przykład Joana Laporty dowodzi, że Pitina miała rację… Jej śmierć po sześcioletniej walce z nowotworem w maju 2012 roku pogrążyła w żałobie nie tylko Florentino, lecz również wszystkich pracowników klubu, którzy wiele potrafili wybaczyć pryncypałowi właśnie ze względu na jego małżonkę.
Tak więc za radą Pitiny w cichym zaułku w centrum Madrytu, jednak niedaleko Paseo de Castellana w sąsiedztwie swych biznesowych partnerów, familii Albertos, Florentino wybudował sobie pałac. Odtąd mógł bez wstydu podejmować swoich gości także na gruncie prywatnym.
Loża prezydenta na Santiago Bernabéu została nazwana w poprzednim rozdziale kilometrem zerowym wszystkich hiszpańskich interesów. Lecz jeśli była nim za Ramóna Mendozy, jeśli tak czy owak bywali tam wszyscy ważni ludzie w kraju, to dlaczego Florentino wymyślił Los Galácticos?
Oczywiście miał na celu wygranie z Realem wszystkich trofeów w Hiszpanii i Europie. Jednak zapewne był to cel uboczny. Pérez postanowił zbudować zespół, jakiego dawno w futbolu nie było, żeby stać się osobą znaną na całym świecie, nie tylko w Hiszpanii. Dopiero realizacja tak niezwykłego projektu mogła bowiem zwrócić na niego uwagę także światowego biznesu i pozahiszpańskiej polityki. José Luis López Serrano, były dyrektor Realu, w wywiadzie dla „Asa” powiedział kiedyś: „Florentino chodziło tak naprawdę o jedno – aby mieć przed sobą otwarte wszystkie drzwi na całym świecie. I szybko stał się człowiekiem znanym wszędzie. Wykorzystuje nazwę Realu Madryt, by dostać się do prezydenta każdego kraju świata, jeśli ma taką potrzebę, albo do prezesa każdej korporacji. Mówi: »Sprowadzę tu Real, żeby twoje dzieci i wnuki mogły zobaczyć na żywo najlepszych piłkarzy świata«, i dostaje w zamian to, co chce. Na przykład wielomilionowy kontrakt”. Nie ma przypadku w tym, że w 2013 roku, przybywszy do Kolumbii, spotkał się z prezydentem Juanem Manuelem Santosem, wręczył mu koszulkę z podpisami wszystkich gwiazd Realu i obiecał zorganizowanie tam meczu towarzyskiego swego klubu, a kilka miesięcy później ACS podpisała umowę na zbudowanie w tym kraju 49 kilometrów autostrady między Medellín a Bolombolo za 600 milionów euro. Nikt nie wypominał Pérezowi, że w 1997 roku hiszpańskie konsorcjum Comsa, z udziałem jego firmy, nie wywiązało się w Kolumbii z innego wielkiego kontraktu.
Tak to działa. W loży na Santiago Bernabéu zasiadali prezydenci innych państw (jeden z poprzedników Santosa, Andrés Pastrana, bywał tam chyba najczęściej) i ministrowie, a ambasadorowie są stałymi gośćmi. Nikt nie zliczy rekinów biznesu z całego świata, którzy się przez nią przewinęli. Każdy czuje się w obowiązku odpłacić gospodarzowi za gościnę i możliwość zobaczenia na żywo najlepszej drużyny świata. I jasne jest jedno: owo 10-krotne, a potem i dalsze, pomnożenie majątku Péreza nie byłoby możliwe bez jego biznesowej aktywności za granicą. Co zaś do ACS, to jest ona dzisiaj, jak podaje Mandis, największą na świecie firmą w branży inżynieryjno-budowlanej. Zatrudnia 210 tysięcy osób, a jej roczne przychody to 35 miliardów euro. Czym jest wobec niej Real – z rocznymi przychodami 675 milionów (za 2014 rok)?
Najwyższy czas, by wprowadzić na scenę kolejną postać. Otóż Florentino Pérez być może wcale nie wymyślił Los Galácticos. Być może to nie jego pomysłem było mianowanie Alfredo Di Stéfano honorowym prezydentem od razu po zwycięstwie w wyborach, co miało symbolizować, że klub będzie chciał nawiązać do czasów, gdy gwiazdą był legendarny La Saeta, a po boisku w białych koszulkach biegali także inni najlepsi piłkarze globu. Być może Pérez, otwierając projekt Los Galácticos, tylko zrealizował genialny pomysł kogoś zupełnie innego. Tym kimś jest José Ángel Sánchez Periáñez, urodzony w 1968 roku w Segowii, z wykształcenia filozof. Opuściwszy mury uczelni, zdecydował się na karierę w biznesie i po jakimś czasie został dyrektorem w największej hiszpańskiej sieci domów towarowych El Corte Inglés. Potem często zmieniał pracę, najwięcej nauczył się w firmie Sega produkującej gry wideo, a w końcu poznał Florentino i w 2000 roku razem z nim wkroczył do gabinetów Realu Madryt. Przez lata był dyrektorem marketingu, a później został dyrektorem generalnym.
Podczas spotkania w marcu 2017 roku w Warszawie zagadnąłem o Sáncheza znanego dziennikarza i autora książek o historii futbolu Jimmy’ego Burnsa, zadomowionego w klubie z Concha Espina. Potwierdził on jego istotną rolę. „Bez wątpliwości to Sánchez jest mózgiem projektu Los Galácticos. On nadzoruje jego realizację. On stworzył schemat działania, którego celem było podbicie świata. W swojej książce Piłkarska furia opowiadam bardzo znaczącą historię. Gdy Real kupił Beckhama, zapytałem Sáncheza, dlaczego klub tak o Anglika zabiegał, dlaczego postrzegał go jako tak ważną postać, czemu uznał, że koniecznie należy włączyć go do projektu. W gabinecie Sáncheza wisiała wielka mapa świata. W każdy kraj, czy nawet region, wbita była chorągiewka: biała, niebieska bądź czerwona. Biała oznaczała Real Madryt, niebieska – Barcelonę, a czerwona – Manchester United. Ameryka Południowa była biała i niebieska, lecz cała Ameryka Północna pozostawała upstrzona czerwonymi flagami, w Azji też dominował ten właśnie kolor, a Europa była trójkolorowa. Barça wyrobiła sobie image czegoś więcej niż klubu: wehikułu demokratycznych wartości, miała swoje wielkie gwiazdy nie do kupienia. Jej terytoria pozostawały nie do zdobycia, jej kibice – nie do zabrania. Natomiast, jak wyjaśnił mi Sánchez, można było spróbować odbić część fanów Manchesterowi i temu właśnie służył transfer Beckhama. Ale nie tylko Anglik został pozyskany w celu zwiększenia popularności Realu w świecie. Sánchez wymyślił – i była to trafna intuicja – że sprowadzenie Zinédine’a Zidane’a pozwoli powalczyć o rynek krajów muzułmańskich i frankofońskich. Pozyskanie Ronaldo Nazário było z kolei mocnym uderzeniem w Brazylię, bo choć w Realu zawsze grało sporo zawodników z tego kraju, to właśnie Ronaldo był tam wielkim idolem. Figo też zresztą był popularny nie tylko w Portugalii, ale również w całym świecie portugalskojęzycznym”.
Sánchez jawi się więc jako człowiek, który proponuje Pérezowi rozmaite ruchy, a następnie, po uzyskaniu akceptacji szefa, wdraża projekty w życie. Florentino, prowadząc rozległe interesy, nie zawsze może poświęcać czas na Real. W innych klubach od tego, by pilnować szczegółów, są dyrektorzy sportowi. Bardzo znaczący jest fakt, że w Realu pierwszym po Bogu był przez lata nie dyrektor sportowy, lecz dyrektor do spraw marketingu, czyli właśnie Sánchez. Stanowisko, które piastuje, wszędzie jest bardzo ważne, ale nigdzie człowiek je zajmujący nie miał tak wiele do powiedzenia jak w Realu – aż w końcu został awansowany na dyrektora generalnego. Zmieniają się w tym klubie w zasadzie wszyscy, poza Florentino i Sánchezem właśnie. „Prawa ręka prezydenta” to zbyt słabe określenie. Raczej należałoby powiedzieć, że jest szarą eminencją, szyją, która kręci głową. Znaczące, że gdy w 2006 roku Pérez podał się do dymisji, odszedł razem z nim cały zarząd z wyjątkiem Sáncheza, a Ramón Calderón nie pozbawił go posady.
Nazwisko José Ángela Sáncheza nie będzie się pojawiało w tej książce zbyt często. Niemniej należy pamiętać, że gdyby dokonać powiększenia dowolnego zdjęcia przedstawiającego osoby związane z Realem Madryt po roku 2000, tak jak zrobił to bohater filmu Antonioniego Powiększenie z fotografią całującej się w parku pary, prędzej czy później ukazałaby się w jakimś rogu, niczym rewolwer w filmie, twarz owego dżentelmena. Trzeba dodać, że w marcu 2016 roku doszło do pierwszego wielkiego konfliktu między Sánchezem i Pérezem. Nastawił ich przeciwko sobie inny człowiek, który dostał w ostatnich latach bezpośredni i stały dostęp do ucha prezydenta: Antonio García Ferreras. Wmówił on Pérezowi, że za serię kompromitacji Realu – nieudany transfer Davida de Gei, wystawienie nieuprawnionego Dienisa Czeryszewa w meczu z Cádizem, źle przeprowadzone transfery młodych zawodników z zagranicy, które zaowocowały surową karą od FIFA – odpowiada Sánchez. Panowie poszli na noże, dyrektor już w zasadzie zdecydował się odejść i poświęcić handlowi piłkarzami wespół z Jorge Mendesem, ale ostatecznie się dogadali i dalej razem ciągną ten wózek.
Sánchez przez lata wyszukiwał zawodników, prowadził z nimi tajne negocjacje, dogadywał się z agentami, ale gdy sprawa była trudna, do gry wkraczał prezydent. Pérez miał dar przekonywania wybranych przez siebie graczy, by przeszli do Realu. Filozofii nie skończył, więc potrafił wytłumaczyć delikwentowi zagadnienie tak, jak tłumaczy się chłopu na miedzy: „Jeśli ty jako ty za reklamę kremu do twarzy dostaniesz 200 tysięcy, to jako zawodnik Realu otrzymasz 2 miliony. My się postaramy dla ciebie o dobre kontrakty reklamowe, ty się z nami podzielisz i wszyscy będziemy zadowoleni”. To działało, choć nie na wszystkich. Pérez doznał na rynku transferowym kilku spektakularnych porażek dotyczących kolejnych Los Galácticos.
W 2004 roku nie zdołał sprowadzić Joaquína. Raúl zaprosił kolegę z reprezentacji do sauny, w której Pérez znalazł się niby przypadkiem, ale gotowy do natarcia. Zawodnik Betisu w zasadzie zgodził się na transfer, lecz sprawa upadła w trakcie negocjacji między klubami. W 2011 roku, po derbach na Santiago Bernabéu, Florentino dopadł pod prysznicem Sergio Agüero i jął go przekonywać, by przeszedł do Realu. I znów gracz przystał na propozycję, ale Atlético nie wyraziło zgody na transfer, sprzedało go do Manchesteru City. Rok później szef Los Blancos zagiął parol na Davida Silvę. Gdy ten przybył na Santiago Bernabéu razem z The Citizens, podszedł do niego i poprosił o wspólne zdjęcie dla siostrzeńców. Zszokowany Silva odstawił walizkę, a kiedy chciał ją z powrotem wziąć, Pérez polecił jednemu z pracowników, Augustínowi Herrerínowi, by zaniósł torbę piłkarza do szatni. „Augustín wziął twój bagaż – wyjaśnił – bo za rok będziesz z nami jako piłkarz Realu”. Florentino, gdy na czymś bądź na kimś mu zależało, czarował i nadskakiwał. Jednak Silvy też nie udało się sprowadzić.
Ale zapędziliśmy się do przodu, do ery Los Galácticos II, w której obowiązywały już inne zasady. Phil Ball w książce Real Madryt nazywa pierwszą kadencję Florentino „postmodernistyczną erą najemników”. Myślę, że Pérez aż się wzdrygnął, przeczytawszy to określenie. Na pewno nie chodziło mu o to, by ktoś kiedyś opisał w ten sposób jego pionierski pomysł zbudowania najlepszego zespołu na świecie. Pionierski? Może nie do końca, bo nawiązujący do tego, co w latach 50. przedsięwzięto w Realu Madryt, gromadząc w jednym zespole Alfredo Di Stéfano, Raymonda Kopę i Ferenca Puskása. Jednak na ogół zespół buduje się wokół gwiazdy, góra dwóch. Skonstruowanie drużyny składającej się w większości z asów futbolu to idea tyleż śmiała, co szalona: przecież wiadomo, że gra w piłkę nie polega tylko na jej kopaniu, ale także na bieganiu za nią, faulowaniu rywala i przeszkadzaniu mu w jego akcjach. A do świadczenia pracodawcy tych usług gwiazdy nie zawsze są skłonne.
Pérez aż tak dogłębnie nie znał się na futbolu. Doszedł do wniosku, że w Realu muszą grać najlepsi piłkarze świata, bo wtedy, siłą rzeczy, Real będzie najlepszy na świecie. Postanowił sprowadzić ich do Madrytu, dać im wszystko, czego zapragną, i czekać, aż roztkliwieni i przepełnieni wdzięcznością dla przybranego ojca zaczną zmiatać rywali z powierzchni ziemi. Zwykłe wygrywanie nie zaspokajało ambicji Péreza, jego Real miał zwyciężać piękniej i wyżej niż ktokolwiek w historii futbolu, miał być lepszy od owego Realu z czasów Santiago Bernabéu. Niestety prezydent za mocno zakochał się w kupionych futbolistach, bo zdawał się nie zauważać, że są to zwykli najemnicy, dla których liczą się tylko pieniądze.
Powinien wiedzieć, że czasy się zmieniły. Swym podejściem do zawodników usiłował naśladować najwybitniejszego z poprzedników, Santiago Bernabéu. Luis Molowny wspominał pewnego razu, że don Santiago, który sam nie miał potomstwa, jak własne dzieci traktował graczy Realu, interesując się ich życiem osobistym, rodzinnym, a także… nocnym. Trener musiał mu referować wszystko, co wie o piłkarzach. Teraz miało być podobnie. Ale tym razem to już nie działało, Florentino przez gwiazdy postrzegany był raczej jako natręt wsadzający nos w nie swoje sprawy niż ojciec, któremu można się zwierzyć, licząc, że pomoże w rozwiązaniu każdego problemu. Innymi słowy: stare buty don Santiago, w które usiłował wejść, rozpadły się przy pierwszej próbie założenia.
W końcu wszyscy w Realu mieli już serdecznie dosyć zarówno terminu „Los Galácticos”, jak i negatywnych konotacji, w które obrósł. Wszystko, co złe, wszystkie wypaczenia z lat 2003–2006, przypisywano tej właśnie idei. Raúl powiedział nawet kiedyś, a ściślej po dymisji Florentino Péreza w lutym 2006 roku: „Nic nie zrobiło klubowi takiej szkody jak określenie nas, piłkarzy, jako Los Galácticos”. Od mniej więcej 2004 roku zawodnicy i kibice wyczekiwali, aż wreszcie okres Los Galácticos się skończy, aż ktoś ogłosi śmierć tej idei.
Sprowadzenie do Realu w 2005 roku Thomasa Gravesena można traktować jako przyznanie się Florentino Péreza do błędu. Duński defensywny pomocnik, wcześniej grający w Evertonie, był bowiem zaprzeczeniem idei Los Galácticos – ani nie potrafił grać w piłkę, ani nie był przystojny, ani nie sprzedawał koszulek. Jednak trzeba było kogoś takiego ściągnąć, bo fiaskiem zakończyły się próby powierzenia jakże ważnej boiskowej funkcji któremuś z Pavónes (do idei Zidanes y Pavónes, czyli budowania zespołu w oparciu o wielkie gwiazdy i wychowanków, jeszcze powrócimy). Kandydowali do niej Borja i Mejía, a gdy zawiedli, sięgnięto nawet po Gutiego. Lecz nadal było źle. W tym właśnie miejscu utopijne plany Florentino Péreza wzięły w łeb w starciu z brutalną, nieokiełznaną rzeczywistością.
Samo ustąpienie Florentino Péreza ze stanowiska w lutym 2006 roku nie wystarczyło, by pogrzebać ten niefortunny pomysł. Człowiekiem, który to zrobił (parę miesięcy później, w listopadzie), był Míchel Salgado. Po kilku miesiącach pracy Fabio Capello na stanowisku trenera prawy obrońca Realu (prywatnie zięć Lorenzo Sanza) oświadczył: „Koniec z galaktyzmem. Wreszcie tylko trener decyduje o sprawach zespołu, wreszcie rozmawiamy w szatni wyłącznie o futbolu, wreszcie robimy to, co służy wynikowi sportowemu, a nie co nakazuje nam Adidas. Teraz jesteśmy drużyną, wszystko się zmieniło na korzyść”. Trzeba przyznać, że walnął na odlew. A co miał wspólnego Adidas ze składem na mecz? Plotka głosiła, że to niemiecki producent sprzętu sportowego wyłożył część pieniędzy na transfer Davida Beckhama, gdyż Flo akurat miał trochę pusto w kasie. Resztę można sobie łatwo dośpiewać…
Przypomnijmy znane wszystkim kibicom Realu słowa Ikera Casillasa, być może najważniejsze, jakie kiedykolwiek padły z jego ust: „Ja nie jestem galáctico, ja jestem z Móstoles”. Casillas zresztą w pełni zgadzał się z Salgado, ale nie zaatakował wtedy równie zajadle układów panujących w ostatnich latach w klubie. „Nigdy nie zazdrościłem nikomu zarobków, nigdy mnie nie bolało, że ja mam mniej. Zawsze będę z dumą wspominał, że grałem z Figo, Zidane’em, Ronaldo”, powiedział, poproszony o komentarz do słów Salgado.
Pewnego wiosennego poranka w 1974 roku trener Realu Madryt Luis Molowny został nagle wezwany do gabinetu prezydenta – Santiago Bernabéu. Jako że pracował od niedawna, nie znał jeszcze zwyczajów pryncypała, sądził, że może chodzi o omówienie ostatniego meczu. Jakże się zdziwił, gdy usłyszał następujące słowa: „Słuchaj, jest w zespole taki jeden chłopak, który zupełnie mi się nie podoba. Nosi długie włosy, baki i wąsy, a ja tego nie toleruję. Musisz z nim porozmawiać i nakłonić go, żeby zmienił wygląd, bo inaczej długo tu nie pobędzie”. Molowny oczywiście od razu zrozumiał, że chodzi o pewnego młodego zawodnika, który wrócił do Madrytu po kilku sezonach na wypożyczeniu. Stanął w obronie podopiecznego, w oparciu o którego chciał zbudować swój zespół. Doprowadził do spotkania prezydenta z piłkarzem, po którym usłyszał z ust szefa: „To jest tak kulturalny i poukładany człowiek, że dla niego zrezygnuję ze swoich zasad. Niech nosi się tak, jak lubi. Zapominamy o temacie”. W taki oto sposób 23-letni Vicente del Bosque został doceniony i zaakceptowany przez legendarnego prezydenta Los Merengues. Przyszłość pokazała, że podobnie jak w wielu innych przypadkach, tak i w tym don Santiago się nie pomylił.
Francisco José Sánchez Cañamero w swej może nieco przesłodzonej – ale przecież mówimy o postaci niemal kryształowej – biografii del Bosque rozwodzi się nad zaletami rodzinnego miasta trenera, Salamanki. Rzeczywiście, Salamanka to tradycyjny ośrodek kastylijskich nauki i kultury, miasto profesorów, artystów, poetów i studentów, których odsetek jest tam o wiele większy niż gdziekolwiek indziej. Choć del Bosque pochodził z rodziny niezwiązanej ze środowiskiem naukowym, gdyż jego ojciec handlował materiałami budowlanymi, to – zdaniem Cañamero – klimat miasta ukształtował osobowość przyszłej gwiazdy i trenera Realu. „Jak wszyscy mieszkańcy Salamanki owej epoki był dzieckiem o różnorodnych zainteresowaniach: żył w połowie drogi między książkami i szkolnymi patiami [na których między lekcjami grało się w piłkę], nie wiedząc, czy jego przyszłość jest na stadionie El Calvario, czy w ciemnych salach Palacio de Anaya [gdzie do dziś mieści się Wydział Filologiczny miejscowego uniwersytetu]”. Don Fermín del Bosque optował za tym, by syn postawił na piłkę, a doña Carmen González wolała, by się kształcił. Jeśli nawet w słowach Cañamero jest sporo przesady, to pozostaje faktem, że Vicente był bardzo dobrym uczniem, a do klubu piłkarskiego z rodzinnego miasta trafił, kiedy został zauważony w rozgrywkach międzyszkolnych. Grając już w piłkę zawodowo, podjął w Salamance studia magisterskie, które potem, gdy kupił go Real, usiłował kontynuować w Madrycie, aczkolwiek w pewnym momencie musiał przerwać. Z pewnością można zaś stwierdzić, że był i jest człowiekiem o horyzontach daleko wykraczających poza futbol, przesiąkniętym także innym systemem wartości niż ten, który obowiązuje w światku piłkarskim.
Jako futbolista reprezentował barwy klubu z Chamartín przez 11 sezonów, grając na pozycji środkowego pomocnika. Na boisku myślał za innych, których natura w większym stopniu obdarzyła szybkością niż umiejętnością przewidywania. Kariera przyniosła mu tyle radości, ile rozczarowań. Pięć razy został mistrzem Hiszpanii i cztery razy zdobył krajowy puchar, ale nigdy nie wygrał Pucharu Mistrzów.
Występował w reprezentacji Hiszpanii, ale nie pojechał na żaden mundial. W 1978 roku Ladislao Kubala obiecał mu, że jeśli Vicente zdąży wyleczyć kontuzję i wróci na boisko, to weźmie go do Argentyny, a potem złamał słowo. To było najbardziej traumatyczne przeżycie w karierze VdB; w nim można się doszukiwać kolejnego źródła jego legendarnej łagodności i fair play w stosunku do piłkarzy. Gdy skończył z kopaniem piłki, podjął pracę w szkółce Realu i zespole rezerw, by w końcu kierować pracami całego pionu szkolenia. Dwa razy zostawał tymczasowym opiekunem pierwszego zespołu – i jak się mówi po piłkarsku – gasił pożary. W 1994 roku zastąpił na parę miesięcy Benito Floro, a w 1996 – na kilka dni Jorge Valdano.
Aż wreszcie został trenerem na dłużej. „Gdyby miał cień wątpliwości, czy podoła, nigdy by się nie zgodził”, pisze w swej hagiografii Sánchez Cañamero. Del Bosque wcale nie był kandydatem numer jeden na stanowisko następcy Toshacka. Gdy jednak odmówili Radomir Antić, Jorge Valdano oraz Daniel Passarella, Sanz zdecydował się na hombre de casa, jak mawiają Hiszpanie, czyli swojego człowieka.
Era del Bosque, która zaczęła się meczem z Realem Sociedad na własnym stadionie 20 listopada 1999 roku, zrazu nie zapowiadała się na udaną. Trzeba było czekać pięć spotkań i przełknąć porażkę 1:5 u siebie z Saragossą (publika zgotowała owację piłkarzom gości, a Sanz zastanawiał się, czy nie zwolnić nowego szkoleniowca), by przyszło pierwsze zwycięstwo. Człowiekiem, który uratował Wąsacza, okazał się młodziutki Iker Casillas. Tydzień po upokorzeniu w spotkaniu z Los Maños wspaniałymi interwencjami wybronił zespołowi remis w Santanderze. Od tego momentu było już tylko lepiej.
Molowny, mentor del Bosque, tak mówi w rozmowie z Cañamero: „Real potrzebował wtedy takiego właśnie trenera, z wyczuciem, osobowością, zrównoważonego”. Del Bosque zarządzał pełną gwiazd szatnią w sposób łagodny, pozwalając piłkarzom się wypowiedzieć, a czasami nawet podążając za ich pomysłami. To przecież nie on, ale Roberto Carlos wymyślił sposób na wkomponowanie w ułożony taktycznie zespół Zinédine’a Zidane’a, gdy Francuz został sprowadzony latem 2001 roku. Zizou nie lubił grać jako typowa dziesiątka, czyli z jednym tylko napastnikiem przed sobą; potrzebował dwóch, podobnie jak dwóch defensywnych pomocników za plecami. Carlos zaproponował zatem, by ustawić go na pozycji lewego pomocnika, ale dać mu całkowitą swobodę w kwestii przechodzenia do środka boiska i rozgrywania akcji – sam zobowiązał się do pełnienia funkcji zarówno lewego obrońcy, jak i lewoskrzydłowego. Ten patent świetnie zadziałał. Sfinks nie kreował się więc, ani w tej sytuacji, ani nigdy, na wszystkowiedzącego. Ale też nie dawał sobą nikomu sterować. Oto, co powiedział kilka lat po zwolnieniu z Realu, na konferencji hiszpańskich trenerów w Huelvie: „Kluczem do sukcesu w tym zawodzie jest to, by trener nie oddał nikomu ani centymetra swego autorytetu. Musi wysłuchać wszystkich i podjąć decyzję”. Czy nie przypomina to dewizy Kazimierza Górskiego? Oczywiście, że tak. Bo też del Bosque był trenerem bardzo podobnym do legendy polskiego futbolu.
Miał też zawsze w zanadrzu odpowiednią liczbę rozwiązań taktycznych. Prawdziwym majstersztykiem było to, co zrobił na polu strategii wiosną 2000 roku. Gdy wypadł mu ze składu kontuzjowany Fernando Hierro, obrona zaczęła grać po prostu fatalnie. Z pary Aitor Karanka – Iván Campo drwiła cała Hiszpania i śmiała się cała Europa. Del Bosque dokonał więc na mecz z Liverpoolem w ćwierćfinale Champions League zmiany wręcz rewolucyjnej: ustawił zespół w systemie z piątką obrońców, cofając z pomocy na pozycję libero Ivána Helguerę. Ten mistrzowski manewr oczywiście stał się potem obowiązującym schematem i wykorzystując ten pomysł, Los Blancos wygrali imprezę.
Piłkarze uwielbiali del Bosque. Ronaldo, na ogół nieprzywiązujący się do trenerów i w relacjach z nimi często stający okoniem, jemu nie odważył się zrobić żadnego kawału. Po latach opowiadał, że z żadnym szkoleniowcem w trakcie swej kariery nie miał tak ciepłych, serdecznych relacji. Ale nie on jeden był gotów skoczyć za nim w ogień. Roberto Carlos w rozmowie ze stacją Onda Cero w 2016 roku opowiedział następującą historię: „Del Bosque nie urządzał zgrupowań przed meczami u siebie. Ufał nam. Pewnego razu przed jednym ze spotkań jedliśmy w większym gronie kolację, która się nieco przedłużyła. Wstając od stołu, powiedziałem do Fernando Hierro, żeby on i jego załoga skoncentrowali się na tym, byśmy nie stracili goli, a ja i Ronaldo obiecujemy strzelić ich tyle, ile trzeba, żeby wygrać i nie zawieść mistera. Następnego wieczoru Ronaldo zdobył dwie bramki, a ja jedną…”. (Musiał to być zatem mecz z Athletikiem Bilbao w ostatniej kolejce sezonu 2002/03).
O tym, jak poważnie Vicente del Bosque traktuje pracę, można się było przekonać 5 stycznia 2003 roku. Rankiem w rodzinnej Salamance uczestniczył w pogrzebie matki, a wieczorem prowadził zespół Realu w ligowym meczu z Valencią. Piłkarze też byli wzruszeni. Gdy w 35. minucie Ronaldo strzelił gola, podbiegł do ławki rezerwowych i długo ściskał don Vicente. Na kibicach postawa szkoleniowca też zrobiła wrażenie: po przedmeczowej minucie ciszy zgotowali mu burzliwą owację. Bezgraniczne uwielbienie fanów Los Blancos dla del Bosque uwidoczni się w momencie zwolnienia go przez Florentino Péreza.
Sfinks zmierzył się z przedstawionym tu już problemem Anelki i rozwiązał go po swojemu. Pewnego razu Fernando Hierro wyzywał obijającego się Francuza od miękkich p…, a ten rzucił się na niego z pięściami. Anelka został odsunięty od zespołu. Żalił się wtedy na swój los następującymi słowami: „Hierro spiskował przeciwko mnie, bo mnie nie znosił. Na skutek tego, że negatywnie nastawił do mnie innych piłkarzy, nikt mi podczas meczu nie podawał i ustawiony na pozycji środkowego napastnika nie miałem na boisku nic do roboty”. Najłatwiej byłoby po prostu pożegnać się z takim zawodnikiem. Gdyby del Bosque wówczas chciał go odstrzelić, w styczniu Anelki na pewno nie byłoby już na Santiago Bernabéu. Sanz w jego obronie by nie stanął – przecież kiedyś wytknął mu dziecinne zachowanie. Inna rzecz, że w grudniowym meczu z Rosenborgiem Francuz dał po temu powód. Niezadowolony z faktu, że nie znalazł się w wyjściowej jedenastce, gdy w 88. minucie del Bosque chciał go wprowadzić na boisko, tak długo zdejmował dres, że po wejściu na plac gry nie zdążył kopnąć piłki, bo sędzia zakończył spotkanie.
Del Bosque nie był mięczakiem, który nie potrafi się zdecydować na wyrzucenie piłkarza z zespołu. Nie wahał się w przypadku drugiej czarnej owcy. Otóż wchodząc w owym meczu z Rosenborgiem na boisko w 90. minucie, Anelka zluzował Clarence’a Seedorfa, który pojawił się na placu gry 25 minut wcześniej. Dostał więc klasyczną piłkarską wędkę. W styczniu Sfinks bez większych ceregieli pozbył się Holendra, z którym nie potrafił się dogadać. Seedorf został sprzedany do Interu na wyraźne polecenie trenera, który nie widział dlań ważnej roli do odegrania w zespole. Ale Anelka był mu potrzebny. Kiedy więc przyznał się do błędu i przeprosił, del Bosque pozwolił piłkarzowi wrócić do drużyny, akurat na El Clásico z Barçą, 25 lutego 2000 roku, kiedy Francuz strzelił gola. Potem dwa razy trafił w półfinałowych starciach Ligi Mistrzów z Bayernem, wprowadzając zespół do decydującej batalii. Oto metoda del Bosque: ukarać za przewiny czy błędy, ale nie skreślać, dać szansę poprawy. Bez Anelki – spokorniałego i pogodzonego z resztą zawodników – klub nie sięgnąłby po octavę.
Warto tu przytoczyć tezę Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, autorów Futbonomii. Otóż uważają oni, że zachowanie Anelki wynika z tego, iż nikt się nim w Madrycie nie zajął, nie pomógł mu się zaaklimatyzować, nawiązać relacji z kolegami z zespołu. Stawiają jego przypadek wręcz jako wzór niewłaściwej relokacji. Moim zdaniem w dużej mierze mają rację. Ale najważniejsze jest to, że błędów popełnionych z Anelką Real Florentino nie powielał, że kolejnych zagranicznych piłkarzy relokował, czyli osadzał wraz z rodzinami w nowym środowisku, nie zostawiając samym sobie.
Przy całej swej mądrości i powadze miał też del Bosque oczywiście i wady, które w pewnym momencie uwidaczniały się w grze jego drużyn. Nie ma w tej książce miejsca na opisywanie jego całkiem świeżej kadencji selekcjonerskiej, niemniej i jej to dotyczy. Otóż don Vicente, jako człowiek niezwykle zasadniczy, zakładał, że jego piłkarze także zawsze będą podchodzić poważnie do swoich obowiązków. Traktował ich jak dorosłych ludzi. „Czasami nie ma potrzeby rozrywać sobie na boisku płuc – mówił przed laty. – Po co gonić za piłką, która i tak ci ucieknie? To głupota, choć podobająca się publiczności, bezużyteczny wysiłek. Tylko że jeśli nie ganiasz bez opamiętania, kibice obracają się przeciwko tobie”. Tkwi w tym wyjaśnienie kłopotów del Bosque. Otóż publika zachowuje się w nierozumny, opisany przez trenera sposób, gdyż wie, że zawodnik, który nie pogoni za straconą piłką, w innej sytuacji nie popędzi również za tą, którą da się przejąć. Niestety nie wszyscy gracze są tak mądrzy jak del Bosque, gdy jeszcze biegał po murawie. I w niektórych meczach Realu pod wodzą Wąsacza, a także podczas MŚ 2014 i Euro 2016, jego podopieczni nie biegali za wieloma piłkami będącymi do odzyskania. A del Bosque nie składał tego na karb ich lenistwa, tylko błędnej oceny sytuacji. Innymi słowy: u tego trenera piłkarze sami muszą dbać o to, by im się chciało chcieć; kiedy przestaną, gra drużyny traci sens.
Czy o to chodziło Florentino, czy to na tę sprawę zwracali mu uwagę doradcy, gdy podejmował decyzję o rozstaniu z del Bosque? Wrócimy do tego tematu.