Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieci Ani są już prawie dorosłe, z wyjątkiem ślicznej, pełnej temperamentu Rilli. Nikt nie potrafi się oprzeć jej jasnym, orzechowym oczom i olśniewającemu uśmiechowi. Rilla ma prawie piętnaście lat i nie może myśleć o niczym innym niż o pójściu na swój pierwszy bal i pierwszym pocałunku z przystojnym Kennethem Fordem. Jednak nad Złotym Brzegiem zawisa widmo wojny, a bracia Rilli idą walczyć. Rilla wplątuje się w domu w kłopoty, gdy przemyca osierocone niemowlę w… wazie na zupę. Każdy dzień wystawia na próbę jej odwagę i zmienia ją na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
ROZDZIAŁ I
Plotki z Glen i inne sprawy
Było ciepłe, urocze popołudnie ze złotymi chmurami wędrującymi po niebie. W obszernym salonie Złotego Brzegu Susan Baker siedziała z ponurą satysfakcją unoszącą się nad nią jak aureola. Dochodziła czwarta, i Susan, która pracowała bez przerwy od szóstej rano, poczuła, że należy jej się godzina odpoczynku i ploteczek. I była w tym momencie absolutnie szczęśliwa. W kuchni wszystko poszło jej doskonale. Doktor Jekyll nie przekształcił się w Mister Hyde’a1, nie odbiło się to więc na jej nerwach, za to z miejsca, gdzie usiadła, widziała dumę swego serca – rabatkę piwonii, które sama posadziła i uprawiała, kwitnącą w sposób niemający sobie równych w Glen St Mary, z kwiatami koloru szkarłatnego, srebrnoróżowego i białego jak śnieżny powiew zimowego wiatru.
Susan miała na sobie nową, czarną jedwabną bluzkę, równie wyszukaną jak stroje noszone przez panią Marshallową Elliott, do tego biały nakrochmalony fartuch wykończony skomplikowaną koronką – własnoręcznie zrobioną szydełkiem – o szerokości ponad pięciu centymetrów, nie wspominając o pasującej do niej wstawce. Dzięki temu Susan towarzyszyło miłe poczucie dobrze ubranej kobiety, kiedy otworzyła „Daily Enterprise” i zaczęła czytać Zapiski z Glen, które – jak właśnie poinformowała ją panna Kornelia – zajmowały pół kolumny i zawierały wzmiankę o prawie każdym mieszkańcu Złotego Brzegu. Na pierwszej stronie gazety widniał wielki czarny nagłówek informujący, że jakiś arcyksiążę Ferdynand został zamordowany w miejscu o dziwnej nazwie Sarajewo, ale Susan nawet nie zatrzymała się nad tą nieinteresującą i nieistotną sprawą. Chciała znaleźć coś naprawdę ważnego. O, trafiła: Zapiski z Glen St Mary. Rozsiadła się wygodnie i czytała każde słowo głośno, aby lepiej uchwycić sens.
Pani Blythe i jej gość, panna Kornelia – inaczej mówiąc pani Marshallowa Elliot – gawędziły blisko otwartych drzwi, które prowadziły na werandę. Przedostawała się przez nie chłodna, miła bryza, przynosząc falę kwietnych zapachów z ogrodu i radosne echo z obwieszonego winem kącika, gdzie Rilla w towarzystwie panny Oliver i Waltera śmiali się i gawędzili. Wszędzie tam, gdzie pojawiła się Rilla Blythe, słychać było śmiech.
W salonie znajdował się jeszcze jeden osobnik, zwinięty na kanapie, którego nie można pominąć, ponieważ było to stworzenie o zauważalnej indywidualności, a ponadto jedyna żywa postać naprawdę znienawidzona przez Susan.
Wszystkie koty to tajemnicze istoty, ale „Doktor Jekyll i Mister Hyde” – w skrócie Dok – był pod tym względem postacią wybitną. Był kotem o podwójnej osobowości lub też – jak twierdziła Susan – jego duszę posiadł szatan. Zacząć należy od tego, że samo jego pochodzenie było bardzo nietypowe. Cztery lata wcześniej Rilla Blythe miała ukochane kociątko, białe jak śnieg, z czarną końcówką ogonka, które nazwała Jack Frost2. Susan nie lubiła tego kotka, chociaż nie potrafiła nigdy podać żadnej sensownej przyczyny dlaczego.
– Sama się pani przekona, pani doktorowo kochana – złowieszczyła – ten kot to nic dobrego.
– Dlaczego tak myślisz? – pytała wtedy pani Blythe.
– Nie myślę, wiem – było jedyną odpowiedzią, na którą było stać Susan.
Wszyscy pozostali mieszkańcy Złotego Brzegu przepadali za nim. Był czysty, zadbany, na jego ślicznym białym ubranku nigdy nie było widać najmniejszej plamki. I jak rozkosznie mruczał, przeciągając się! Do tego był bezwzględnie uczciwy.
A potem w Złotym Brzegu nastąpiła domowa tragedia. Jackowi Frostowi przytrafiły się kocięta! Triumf Susan był nie do opisania. Czyż to nie ona zawsze utrzymywała, że ten kot okaże się niebezpieczną iluzją? A teraz sami się przekonali!
Rilla zachowała jedno z kociąt, bardzo ładne, z niezwykle błyszczącym ciemnożółtym futerkiem w pomarańczowe pasy i z wielkimi oczami, także złotego koloru. Nazwała go Goldie czyli Złotko, a imię to wydawało się właściwe dla małego figlarza, który w kocięctwie w żaden sposób nie zapowiadał okropnego charakteru, jaki wkrótce miał się ujawnić. Susan oczywiście ostrzegała całą rodzinę, że po potomku diabolicznego Jacka Frosta nie można spodziewać się nic dobrego, ale przepowiednie Kasandry, czyli Susan, pozostawiano bez specjalnej uwagi.
Blythe’owie byli tak przyzwyczajeni do traktowania Jacka Frosta jako członka rodziny płci męskiej, że nie umieli zmienić swych obyczajów. Cały czas więc zwracali się do kotki męskim imieniem, chociaż wynik często okazywał się śmieszny. Goście okazywali niemałe zdziwienie, kiedy Rilla mówiła o niej „Jack i jego kocięta” i zwracała się z poleceniem do Goldiego: „Idź do matki i poproś, żeby umył ci futerko”.
– To nieprzyzwoite, pani doktorowo kochana – zrzędziła Susan. Ona stosowała kompromis, nazywając Jacka „ono” albo „biała bestia” i była jedynym domownikiem, który nie cierpiał, kiedy „ono” zostało otrute którejś zimy.
Z każdym dniem okazywało się coraz wyraźniej, że Złotko jest nieodpowiednim imieniem dla pomarańczowego kociaka, dlatego po upływie roku Walter, który właśnie czytał opowiadanie Stevensona, zamienił je na Doktor Jekyll i Mister Hyde. W przeobrażeniu doktora Jekylla kot był senny, uczuciowy, lubił przebywać w domu, siedząc na miękkiej poduszce, uwielbiał pieszczoty, poklepywania i opiekę. Szczególnie kochał leżenie na plecach, gdy gładzono jego kremowe gardziołko. Wtedy mruczał z sennym zadowoleniem, a jego mruczanda były niezwykłe. W Złotym Brzegu był to pierwszy kot, który ustawicznie mruczał i robił to w absolutnej ekstazie.
– Jedyną rzeczą, jaką zazdroszczę temu kotu, są jego mruczanda – zauważył pewnego dnia doktor Blythe, słuchając mrukliwej melodii Doktorka. – To jedyny znany mi dźwięk oznaczający pełnię zadowolenia.
Doktorek był bardzo przystojny. Każdy jego ruch był pełen gracji. Przyjmował wspaniałe pozy, kiedy układał długi ogon w ciemniejsze kręgi wokół nóg, siadając na werandzie, żeby patrzeć w przestrzeń przeciągłym spojrzeniem. Blythe’owie mieli wrażenie, że ich kot jest równie boski co egipski Sfinks.
Kiedy nachodził go nastrój Mister Hyde’a, co zdarzało się zazwyczaj przed deszczem lub wiatrem, stawał się dzikusem z odmienionym wzrokiem. Transformacja nachodziła go zawsze nagle. Naraz senne marzenia kończyły się gwałtownym skokiem i ostrym miauknięciem, a nierzadko i ugryzieniem przytrzymującej go lub pieszczącej dłoni. Futro mu ciemniało, a w oczach pojawiał się diaboliczny błysk. Można było dostrzec w nim jakąś nieziemską piękność. Jeżeli zmiana następowała wieczorem, wszyscy mieszkańcy Złotego Brzegu zaczynali odczuwać przed nim strach. W takich momentach był przerażającą bestią i jedynym jego obrońcą stawała się wówczas Rilla, zapewniając wszystkich, że to przecież „miły kot myśliwy”. W rzeczy samej, był myśliwym.
Doktor Jekyll uwielbiał świeże mleko. Mister Hyde nawet go nie dotykał i warczał nad mięsem. Doktor Jekyll schodził cicho ze schodów, by nikt go nie słyszał. Mister Hyde stąpał ciężko jak wielkolud. Czasami wieczorem, gdy Susan zostawała sama w domu, przerażał ją dźwięk tego stąpania. Siadał pośrodku kuchni, a jego okropne oczy utkwione były w nią nieraz przez całą godzinę. Grał jej w ten sposób na nerwach, jednakże Susan za bardzo się go obawiała, by ośmielić się wyrzucić go z kuchni. Kiedyś pozwoliła sobie rzucić w niego kijem, w odpowiedzi na co gwałtownie skoczył ku niej. Uciekła do innego pomieszczenia i nigdy potem nie próbowała w żaden sposób reagować na Mister Hyde’a – chociaż odgrywała się za jego postępki na niewinnym Doktorze Jekyllu, wyganiając go podle ze swojego królestwa za każdym razem, gdy odważył się wstawić nos do kuchni, i odmawiając mu smakowitych kąsków, po które przychodził.
– Przed kilkoma tygodniami liczni przyjaciele panny Faith Meredith, Geralda Mereditha i Jamesa Blythe’a – czytała Susan, rozkoszując się tymi nazwiskami – ucieszyli się bardzo z ich powrotu do domu z Redmond College. James Blythe, który ukończył wydział humanistyczny w 1913 roku, właśnie zdał egzaminy, kończąc pierwszy rok medycyny.
– Faith Meredith jest chyba najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałam – komentowała panna Kornelia nad robótką. – Jestem zdumiona, jak te dzieci rozwinęły się od chwili, gdy Rosemary West zamieszkała na plebanii. Wszyscy prawie zapomnieli o ich psikusach z dzieciństwa. Aniu kochana, czy uda się zapomnieć kiedykolwiek, jak się zachowywali? Naprawdę, Rosemary poradziła sobie z nimi w zadziwiający sposób! Bardziej z niej koleżanka niż macocha. Wszyscy ją kochają, a Una wręcz uwielbia. A jeżeli chodzi o tego małego Bruce’a, Una jest jego oddaną niewolnicą. Oczywiście jest rozkoszny. Ale czy widzieliście kiedykolwiek dziecko tak podobne do ciotki jak on do Ellen? Jest tak samo czarniawy i stanowczy. Nie widać w nim nawet jednej cechy Rosemary. Norman Douglas zawsze żartuje, że bocian niósł Bruce’a dla niego i Ellen i całkiem przez pomyłkę zatrzymał się na plebanii.
– Bruce uwielbia Jema – odezwała się pani Blythe. – Ile razy się tu zjawia, chodzi za nim cichutko jak wierny piesek, obserwując każdy jego krok spod czarnych brwi. Gotów jest zrobić dla mego syna wszystko, jestem o tym przekonana.
– Czy zanosi się na to, że Jem i Faith będą parą?
Pani Blythe uśmiechnęła się. Wszystkim było wiadomo, że panna Kornelia, która kiedyś całą energię poświęcała nienawiści do mężczyzn, na stare lata zabrała się za swatanie innych.
– Na razie są tylko zaprzyjaźnieni, panno Kornelio.
– Bardzo zaprzyjaźnieni, możesz mi uwierzyć – powiedziała stanowczo panna Kornelia. – Dochodzą mnie słuchy o wszystkim, co poczyna młode pokolenie.
– Nie wątpię, że przyczynia się do tego Mary Vance, pani Marshallowo Elliot – zaznaczyła swoją obecność Susan – ale myślę, że to wstyd próbować swatać dzieci.
– Dzieci! Jem ma dwadzieścia jeden lat, a Faith dziewiętnaście – buntowała się panna Kornelia. – Nie zapominaj, Susan, że my, starzy, nie jesteśmy jedynymi dorosłymi na tym świecie.
Oburzona Susan, która nienawidziła jakiejkolwiek wzmianki dotyczącej jej wieku – nie z powodu próżności, ale z obawy, że ktoś mógłby uznać ją za zbyt starą do pracy – powróciła do swoich Zapisków.
– Karl Meredith i Shirley Blythe wrócili w zeszły piątek z Akademii Queen’s. Wiadomo nam, że Karl zostanie dyrektorem szkoły Harbour Head w przyszłym roku i można oczekiwać, że będzie popularnym nauczycielem odnoszącym sukcesy.
– W każdym razie na pewno będzie uczył dzieci wszystkiego, co należy wiedzieć na temat chrząszczy – skomentowała panna Kornelia. – Skończył już Queen’s, a pan Meredith i Rosemary chcieli, żeby jesienią kontynuował naukę w Redmond, lecz Karl ma bardzo niezależny charakter i zamierza zarobić część kwoty potrzebnej na uniwersytet. Dobrze mu to zrobi.
– Walter Blythe, który naucza od dwóch lat w Lowbridge, zrezygnował – czytała Susan. —Zamierza jesienią pójść na uniwersytet w Redmond.
– Czy Walter jest już dosyć silny, by iść do Redmond? – zaniepokoiła się panna Kornelia.
– Mamy nadzieję, że do jesieni będzie w dobrej formie – uspokajała pani Blythe. – Spokojne lato na świeżym powietrzu i słońcu dobrze mu zrobią.
– Tyfus to choroba, po której z trudem wraca się do formy – wyraziła stanowczą opinię panna Kornelia – szczególnie, gdy miał tak ostry przebieg jak w przypadku Waltera. Myślę, że dobrze by mu zrobiło opóźnienie o rok pójścia na uniwersytet, ale on jest taki ambitny. Czy Di i Nan także idą na dalsze studia?
– Tak. Obie chcą uczyć jeszcze rok, lecz Gilbert uważa, że lepiej, żeby jesienią zaczęły studia w Redmond.
– Cieszy mnie to. Będą dbały o Waltera i pilnowały, by nie poświęcał zbyt wiele czasu na naukę – kontynuowała panna Kornelia, rzucając krzywe spojrzenie na Susan – przypuszczam, że po krytyce, z jaką spotkałam się parę minut temu, nie będzie bezpiecznie zasugerować, że Jerzy Meredith patrzy cielęcym wzrokiem na Nan.
Susan zignorowała tę uwagę, a pani Blythe ponownie się zaśmiała.
– Kochana panno Kornelio, mam pełne ręce roboty z tymi wszystkimi chłopcami i dziewczynami durzącymi się w najbliższym sąsiedztwie. Gdybym brała to poważnie, ta świadomość powaliłaby mnie na kolana. Nie przejmuję się tym. Prawdę mówiąc, nie chcę przyjąć do wiadomości, że już wszyscy dorośli. Kiedy patrzę na moich dorosłych synów, zastanawiam się, czy to oni byli kiedyś tłuściutkimi, słodkimi niemowlętami z dołeczkami w policzkach, które całowałam i tuliłam, śpiewając kołysanki. Wydaje się, jakby to było zaledwie wczoraj, panno Kornelio. Czy Jem nie był najsłodszym niemowlęciem w starym Wymarzonym Domku? A teraz ma licencjat i podobno amory mu w głowie!
– Wszyscy się starzejemy – westchnęła panna Kornelia.
– Jedyny organ, który wydaje mi się stary – powiedziała pani Blythe – to kostka, którą złamałam, gdy Józia Pye wyzwała mnie do przejścia po kalenicy domu Barrych w czasach dzieciństwa na Zielonym Wzgórzu. Odczuwam bóle, kiedy wieje ze wschodu. Nie chcę uznać, że to reumatyzm, a ból jest dość nieznośny. Co do dzieci, planują wraz z Meredithami radosne lato przed powrotem na studia jesienią. Są taką rozbrykaną gromadką! Dom trzęsie się od ich ciągłego śmiechu.
– Czy Rilla pojedzie do Queen’s po powrocie Shirleya?
– Jeszcze nie zdecydowano. Wolałabym tego uniknąć. Gilbert myśli, że nie jest jeszcze dosyć silna – szybki wzrost ją nieco wycieńczył. Jest absurdalnie wysoka jak na dziewczynkę, która nie ma jeszcze piętnastu lat. Wolałabym, żeby została z nami. Strasznie byłoby spędzać następną zimę w domu bez nawet jednego z moich dzieciaczków. Musiałabym toczyć boje z Susan, by nie dopuścić do nadmiernej monotonii.
Susan uśmiechnęła się na ten żart. Cóż to za pomysł – bój z panią doktorową kochaną!
– A Rilla chce wyjechać? – spytała panna Kornelia.
– Nie. Prawdę mówiąc, Rilla to jedyne moje dziecko pozbawione ambicji. Szkoda, że nie ma jej choć trochę. Brak jej jakichkolwiek poważnych ideałów – jej jedyną aspiracją wydaje się dobra zabawa.
– A dlaczegóż by nie, pani doktorowo kochana?! – wykrzyknęła Susan, która nie tolerowała nawet jednego negatywnego słowa na temat dzieci ze Złotego Brzegu, nawet z ust członka rodziny. – Dziewczynka powinna dobrze się bawić i tego będę się trzymać! Będzie miała jeszcze dosyć czasu na zastanawianie się nad łaciną i greką.
– Chciałabym zobaczyć w niej chociaż odrobinę poczucia odpowiedzialności, Susan. A poza tym sama wiesz, że jest obrzydliwie próżna.
– Ma powód do zarozumialstwa – oponowała Susan. – To najładniejsza dziewczyna w Glen St Mary. Czy myślicie, że któraś z rodzin po drugiej stronie portu, takich jak MacAllisterowie, Crawfordowie czy Elliotowie była w stanie nawet w ciągu czterech generacji wydać na świat dziecko urody równającej się Rilli? Nie udało im się! Nie, pani doktorowo kochana, znam swoje miejsce, ale nie pozwolę na krytykowanie Rilli. Proszę posłuchać, pani Marshallowo Elliott. – Susan znalazła nareszcie okazję do wyrównania rachunków z panną Kornelią za jej złośliwości o sprawach uczuciowych dzieci. Przeczytała notkę z prawdziwą przyjemnością:
„Miller Douglas zdecydował, że nie pojedzie na zachód. Twierdzi, że stara Wyspa Księcia Edwarda wystarczy mu w zupełności i będzie nadal uprawiał ziemię swojej ciotki, pani Alekowej Davis” – spojrzała ostro na pannę Kornelię. – Słyszałam, pani Marshallowo Elliot, że Miller zaleca się do Mary Vance.
Ten strzał przebił zbroję panny Kornelii. Zaczerwieniła się.
– Nie pozwolę, żeby Miller Douglas kręcił się koło Mary – powiedziała stanowczo. – Pochodzi z biednej rodziny. Jego ojciec był swoistym wyrzutkiem w rodzinie Douglasów – w rzeczywistości nigdy nie uznawali go za swojego, a matka pochodziła z tych okropnych Dillonów mieszkających w pobliżu portu.
– Zdaje się, że gdzieś słyszałam, pani Marshallowo Elliot, że rodzice Mary Vance też nie należeli do arystokracji.
– Mary Vance otrzymała dobre wychowanie i jest elegancką, mądrą i zdolną dziewczyną – odcięła się panna Kornelia. – Możecie mi wierzyć, że na pewno nie pozwoli się porwać Millerowi Douglasowi! Zna moje zdanie w tej sprawie, a do tej pory nigdy nie zdarzyło się jej być nieposłuszną.
– Nie przypuszczam, żeby musiała pani się martwić, pani Marshallowo Elliot, gdyż pani Alekowa Davis jest absolutnie przeciwna temu związkowi i twierdzi, że jej siostrzeniec nigdy nie poślubi takiej znajdy jak Mary Vance.
Susan znowu zamilkła, czując, że zwyciężyła w tym pojedynku, po czym przeszła do czytania kolejnej zapiski. – Z przyjemnością dowiedzieliśmy się, że panna Oliver została zatrudniona jako nauczycielka na kolejny rok. Panna Oliver spędzi zasłużone wakacje w swym domu w Lowbridge.
– Jestem bardzo zadowolona, że Gertruda zostanie na kolejny rok – skomentowała pani Blythe. – Bardzo by nam jej brakowało. I ma taki świetny wpływ na Rillę, która ją wręcz bałwochwalczo uwielbia. Są koleżankami mimo różnicy wieku.
– A ja słyszałam, że miała wyjść za mąż?
– Zdaje się, że coś o tym mówiono, ale chyba odłożono tę sprawę na przyszły rok.
– Kim jest narzeczony?
– Robert Grant, młody prawnik z Charlottetown. Mam nadzieję, że Gertruda będzie szczęśliwa. Jej życie było pełne smutku i goryczy, a więc z wielką wrażliwością odbiera każde negatywne doświadczenie. Minęła już jej pierwsza młodość, a jest sama na świecie. Ten nowy narzeczony zjawił się w życiu Gertrudy oceniany jako ósmy cud świata, lecz z trudem przychodziło jej uwierzyć, że to może być trwały związek. Kiedy zdecydowano o przełożeniu ślubu na późniejszy termin, popadła w rozpacz, chociaż z pewnością pan Grant nie zawinił. Powstały komplikacje przy rozliczaniu spadku po jego ojcu, który zmarł ubiegłej zimy, nie może więc myśleć o ożenku, dopóki nie rozplącze całej tej gmatwaniny. Jednakże moim zdaniem, Gertruda uznała to za zły omen i od razu popadła w rozpacz, że ślub nie dojdzie do skutku.
– Nie ma sensu, pani doktorowo kochana, za bardzo polegać na mężczyźnie – zauważyła uroczyście Susan.
– Pan Grant jest równie mocno zaangażowany w związek z Gertrudą jak ona zakochana w nim, Susan. Nie straciła do niego zaufania – obawia się po prostu zrządzenia losu. Trochę w tym mistycyzmu. Myślę, że niektórzy nazwaliby to przesądnością. Przedziwnie wierzy w sny i nawet kpinami nie zdołaliśmy tego jej oduczyć. Jednakże muszę przyznać, że niektóre z jej snów… ale, sza! Lepiej, żeby Gilbert nie słyszał tej herezji. Co jeszcze interesującego znalazłaś w gazecie, Susan?
Susan aż wykrzyknęła ze zdziwienia.
– Proszę tego posłuchać, pani doktorowo kochana: „Pani Zofia Crawford zrezygnowała z domu w Lowbridge i zamierza zamieszkać z żoną swego bratanka, panią Albertową Crawford”. Pani doktorowo kochana, przecież to moja własna kuzynka Zofia! Pokłóciłyśmy się jeszcze w dzieciństwie, walcząc o ozdobioną płatkami róży kartkę ze szkółki niedzielnej ze słowami „Bóg jest miłością”. Od tej pory nie zamieniłyśmy nawet słowa, a teraz zamieszka naprzeciwko nas!
– Będziesz musiała pogodzić się z nią, Susan. Okropnie być skłóconym z najbliższymi sąsiadami.
– Kuzynka Zofia zaczęła sprzeczkę, więc niech pierwsza wyciągnie do mnie rękę na zgodę, pani doktorowo kochana – powiedziała dumnie Susan. – Jeżeli tak się stanie, to oczywiście jestem na tyle dobrą chrześcijanką, że jej to ułatwię. Nie jest to osoba radosna, całe życie była z niej beksa. Kiedy widziałam ją ostatni raz, miała twarz pokrytą co najmniej tysiącami zmarszczek z powodu zmartwień i złych przeczuć. Strasznie rozpaczała na pogrzebie pierwszego męża, ale wyszła ponownie za mąż, nie odczekawszy nawet roku. Następna notka, jak widzę, opisuje ostatnią niedzielną mszę w naszym kościele i podaje, że kościół był pięknie ozdobiony.
– Gdy o tym mowa, przypomniałam sobie, że pan Pryor absolutnie nie popiera kwiatów w kościele – wspomniała panna Kornelia. – Od początku podejrzewałam, że po jego przeprowadzce z Lowbridge nie zaznamy spokoju. Nie powinien był zostać dopuszczony do starszyzny – to był błąd i zobaczycie same, że będziemy tego żałować! Słyszałam jego groźbę, że „jeżeli dziewczyny nadal będą zaśmiecać ambonę chwastami, przestanie chodzić do kościoła”.
– Kościół świetnie sobie radził, zanim Łysy Wąsacz pojawił się w Glen, i – według mnie – poradzi sobie także doskonale po jego odejściu – zawyrokowała Susan.
– Któż to wymyślił dla niego takie śmieszne przezwisko? – spytała pani Blythe.
– Chłopcy z Lowbridge przezywali go tak zawsze, pani doktorowo kochana. Pewnie dlatego, że ma taką czerwoną i okrągłą twarz z grzywką i piaskowymi wąsami sterczącymi do góry. Jednakże lepiej nie nazywać go w oczy tym imieniem. Z drugiej strony, pani doktorowo kochana, jest bardzo nierozsądnym człowiekiem z różnymi dziwnymi pomysłami. Należy teraz do starszyzny i w opinii wielu jest bardzo religijny, ale pamiętam, pani doktorowo kochana, jak dwadzieścia lat temu złapano go na wypasie krowy na cmentarzu w Lowbridge. Tak, nie zapomniałam o tym i zawsze przypominam sobie tę scenę, kiedy widzę go rozmodlonego na spotkaniu modlitewnym. No dobrze, skończyłam już czytanie notek i prawdę mówiąc, nie widzę innych istotnych informacji w tej gazecie. Nie interesują mnie specjalnie sprawy zagraniczne. Co to za arcyksiążę został zamordowany?
– A cóż to nas obchodzi? – spytała panna Kornelia, nieświadoma złowieszczej odpowiedzi na to pytanie, którą przygotowywał już los. – W państwach bałkańskich co chwilę ktoś morduje lub jest mordowany. To ich normalny stan. Uważam, że nasze gazety nie powinny drukować tak szokujących wiadomości. „Enterprise” robi się zbyt sensacyjnym pismem, drukując te wielkie nagłówki. Cóż, na mnie pora. Nie, Aniu kochana, nie proś, żebym została na kolacji. Marshall przyzwyczaił się do myśli, że posiłek beze mnie nie ma żadnej wartości – typowy mężczyzna. A więc biegnę. Litości, Aniu kochana, co się dzieje z tym kotem? Czy ma jakiś napad? – te słowa spowodował Dok, który nagle skoczył na dywan u stóp panny Kornelii, położył po sobie uszy, zerknął na nią, a następnie znikł, jednym gwałtownym susem wyskakując przez okno.
– O, nie! Po prostu zmienia się w Mister Hyde’a, co oznacza, że jeszcze tego wieczoru będzie padał deszcz lub wiał silny wiatr. Doskonały barometr!
– Cóż, jestem zadowolona, że wybiegł wyczyniać swoje bezeceństwa na zewnątrz, nie narażając mojej kuchni na szkody – cieszyła się Susan. – A teraz muszę zająć się kolacją. Z tym tłumem zamieszkałym w Złotym Brzegu ustawicznie trzeba planować następny posiłek.
ROZDZIAŁ II
Poranna rosa
Na zewnątrz klomb Złotego Brzegu był pełen złotych kałuż słońca i wabiących zacienionych miejsc. Rilla Blythe huśtała się na hamaku pod wielką sosną szkocką, Gertruda Oliver siedziała u jej stóp, a Walter rozciągnięty na trawie zatracił się w rycerskim romansie, na którego kartach ożyli na nowo dawni bohaterowie i piękności minionych wieków.
Rilla była „maleństwem” rodziny Blythe’ów i chronicznie oburzała się, ponieważ nikt nie chciał uwierzyć, że dorosła. Brakowało jej tak niewiele do piętnastego roku życia, a wzrostem dorównywała Di i Nan. Poza tym była rzeczywiście tak ładna, jak to opisała Susan. Miała wielkie, rozmarzone orzechowe oczy, mleczną skórę upstrzoną małymi złotymi piegami i delikatnie zarysowane łuki brwi, nadające jej dorosłe pytające spojrzenie, które zachęcało innych, a szczególnie chłopaków w jej wieku do podejmowania prób udzielenia odpowiedzi. Włosy miała ciepłego rudawego brązu, a mały dołeczek w górnej wardze wyglądał tak, jakby podczas chrzcin zaprzyjaźniona wróżka ucisnęła ją w tym miejscu paluszkiem. Dziewczynka była nieco próżna, czemu nie mogły zaprzeczyć nawet jej najlepsze przyjaciółki, i uważała, że jej twarz jest nie najgorsza, ale martwiła się figurą i wolałaby nosić dłuższe sukienki. W dawnych czasach w Dolinie Tęczy Rilla była pulchna, a teraz odwrotnie – niezwykle zeszczuplała, co uderzało szczególnie w długich kończynach. Jem i Shirley doprowadzali ją do szaleństwa, nazywając „Pajączkiem”. Mimo to zdecydowanie nie była niezręczna. Jej ruchy były pełne gracji, a idąc, zdawała się tańczyć. Była pieszczoszką wszystkich, co nieco ją zepsuło, ale nadal większość uważała, że Rilla Blythe jest słodką dziewczynką, chociaż nie umywa się błyskotliwością do Nan i Di.
Panna Oliver, która wieczorem miała wyjechać na wakacje, zamieszkiwała od roku w Złotym Brzegu. Blythe’owie zaoferowali jej pokój, żeby zrobić przyjemność Rilli nieprzytomnie zakochanej w swojej nauczycielce i gotowej dzielić z nią pokój, gdyby inny nie był wolny. Gertruda Oliver miała za sobą dwadzieścia osiem lat i życie pełne walki. Jej wygląd był uderzający. Smutne brązowe oczy w kształcie migdałów, inteligentne, nieco kpiarskie usta i gęste masy czarnych włosów dookoła głowy. Nie była ładna, lecz jej twarz miała pewien urok i wzbudzała zainteresowanie tajemniczością, zaś Rilla uznawała ją za fascynującą mimo zdarzających się jej ponurych nastrojów i cynizmu. Te nastroje zdarzały się jednak tylko wtedy, gdy panna Oliver była zmęczona. Przez cały czas stymulowała towarzystwo, dzięki czemu wesoła kompania ze Złotego Brzegu zapominała o jej wieku. Walter i Rilla byli jej ulubieńcami, którzy zwierzali jej się z tajemnych marzeń i aspiracji. Wiedziała, że Rilla nie może doczekać się uczestniczenia w przyjęciach, na których bywały Nan i Di, i cudownych wieczorowych sukni, a także czegoś równie ważnego, to znaczy, starających się! Oczywiście w liczbie mnogiej! Co do Waltera, panna Oliver wiedziała, że napisał zbiór sonetów Do Rosamundy, czyli Faith Meredith, i że jego celem było uzyskanie profesury z literatury angielskiej w jakimś dużym college’u. Wiedziała o jego pełnym pasji zachwycie nad pięknem i równie gwałtownej nienawiści do brzydoty. Znała jego słabe i mocne strony.
Walter był najprzystojniejszym z chłopców ze Złotego Brzegu. Panna Oliver z przyjemnością nań patrzyła, doceniając jego urodę. Takiego właśnie syna chciałaby kiedyś mieć. Błyszczące czarne włosy, pełne blasku ciemnoszare oczy, nienaganne rysy. I poeta w każdym calu! Ten zbiór sonetów był naprawdę niezwykłym dziełem choćby dlatego, że napisał go chłopiec zaledwie dwudziestoletni. Panna Oliver nie była może obiektywnym krytykiem, ale zdawała sobie sprawę, że Walter Blythe posiada niezwykły dar.
Rilla kochała Waltera całym sercem. Nigdy nie naigrawał się z niej jak Jem i Shirley. Nie nazywał jej także Pajączkiem. Mówił do niej Rilla-ma-Rilla – nawiązując do jej pełnego imienia Maryla. Otrzymała je po cioci Maryli z Zielonego Wzgórza, która – niestety – zmarła, zanim Rilla zdołała ją dobrze poznać i Rilli nie podobało się, gdyż uznawała je za staromodne i sztywne. Dlaczego nie zwracają się do niej pierwszym imieniem, Berta, które jest o wiele ładniejsze i pełne godności, zamiast tego niemądrego Rilla?! Nie miała nic przeciwko wersji Waltera, ale nikt inny nie miał prawa tak jej nazywać, z wyjątkiem panny Oliver, która czyniła to od czasu do czasu. Rilla-ma-Rilla wypowiedziane śpiewnym głosem Waltera było imieniem pięknym jak szmer srebrnego strumyka. Oddałaby życie za Waltera, gdyby to w czymś mu się przydało – jak wyznała pannie Oliver. Rilla uwielbiała egzaltację jak większość dziewczyn w jej wieku, a najdolegliwszą kroplą goryczy, którą niechętnie znosiła, była myśl, że Walter opowiada więcej swoich sekretów Di niż jej.
– Myśli, że jestem za mała, żeby zrozumieć – lamentowała z oburzeniem przy pannie Oliver – a ja przecież jestem dorosła! I nigdy nie zdradziłabym jego sekretu nikomu, nawet pani, panno Oliver. Wyznaję pani wszystkie swoje tajemnice. Byłabym nieszczęśliwa, gdybym ukryła jakiś sekret przed panią, najukochańsza moja! Ale jego nigdy nie zdradzę. Mówię mu o wszystkim, nawet pokazuję mu pamiętnik. Dlatego tak strasznie mnie boli, kiedy on ukrywa przede mną różne rzeczy. Pokazuje mi wszystkie swoje wiersze. Są wspaniałe, panno Oliver! Och, trzyma mnie przy życiu jedynie nadzieja, że pewnego dnia stanę się dla Waltera tym, co siostra Dorota dla Wordswortha. Wordsworth nigdy nie napisał wierszy równie pięknych jak Walter, zresztą Tennysona także nie mogą się równać.
– Tak dalece nie posunęłabym się, acz obaj napisali wiele szmiry – powiedziała sucho panna Oliver. A potem, widząc urażoną minę Rilli, dodała pośpiesznie: – Moim zdaniem, Walter zostanie pewnego dnia wielkim poetą, a dorastając, na pewno zyskasz więcej jego zaufania.
– Kiedy w zeszłym roku leżał w szpitalu chory na tyfus, szalałam z niepokoju – westchnęła Rilla z pewną dumą. – Nigdy mi nie powiedziano, jak bardzo ciężki przebieg miała jego choroba. Dowiedziałam się dopiero, gdy wrócił do zdrowia. Ojciec nie pozwolił mi o tym powiedzieć. Jestem zadowolona, że o tym nie wiedziałam. Nie zniosłabym tej wiadomości. Płakałabym co wieczór w poduszkę. Ale czasami – konkludowała Rilla z goryczą (lubiła mówić z goryczą, imitując w ten sposób pannę Oliver) – czasami myślę, że Walter woli Poniedziałka niż mnie.
Poniedziałek był psem ze Złotego Brzegu, nazwanym tak, ponieważ pojawił się pewnego poniedziałku, kiedy Walter czytał Robinsona Crusoe. W rzeczy samej należał do Jema, ale był też bardzo przywiązany do Waltera. Teraz leżał z nosem wspartym na jego ramieniu, machając gwałtownie ogonem za każdym razem, gdy nieobecny duchem Walter go klepał. Poniedziałek nie był colie ani seterem czy też ogarem lub nowofundlandem. Jak określił to Jem, był zwykłym kundlem, bardzo skundlonym – jak powiedzieliby nieżyczliwi mu. Przyznać należy, że wygląd Poniedziałka nie był jego mocną stroną. Los rozrzucił przypadkowo po żółtym tułowiu czarne plamy, przy czym jedna z nich wyraźnie zasłaniała oko. Uszy miał poszarpane, gdyż pies często próbował sił w honorowych walkach. Miał jednak jedną zaletę. Zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie psy są przystojne, mądre lub zwycięskie, ale że każdy umie kochać. W środku jego skromnej postury ukryte było bardzo uczuciowe, lojalne, wierne psie serce. Patrzył swoimi brązowymi oczami, z których, jak mógłby powiedzieć jakiś teolog, wydobywała się prawdziwa dusza. Kochany był przez wszystkich w Złotym Brzegu, nawet Susan nie była wyjątkiem, chociaż jego godny potępienia zwyczaj zakradania się do pokoju gościnnego i spania na tamtejszym łóżku stanowił dla niej nie lada próbę.
Tego konkretnego popołudnia Rilla nie miała powodu do narzekania.
– Czyż czerwiec nie jest zachwycającym miesiącem? – spytała, patrząc w rozmarzeniu na dalekie srebrne chmurki zawieszone spokojnie nad Doliną Tęczy. – Tak świetnie się bawiliśmy, a pogoda była wspaniała. Pod każdym względem perfekcyjna!
– A mnie się nie podoba – westchnęła panna Oliver. – To złowieszcze. Perfekcyjność to dar niebios, rodzaj rekompensaty za to, czym trzeba później zapłacić. Tak często już byłam tego świadkiem, że nie lubię, gdy ktoś mówi, że bawił się doskonale, choć prawdą jest, że czerwiec jest fantastyczny.
– Oczywiście brakowało nieco rozrywki – powiedziała Rilla. – Jedyną niezwykłą rzeczą, jaka wydarzyła się w Glen w minionym roku, było omdlenie panny Mead w kościele. Czasami chciałabym, żeby coś równie dramatycznego zdarzało się z większą regularnością.
– Nie powinnaś mieć takich pragnień, dramatyczne przeżycia najczęściej kończą się goryczą. Was wszystkich czeka radosne lato, a ja będę nudzić się w Lowbridge!
– Ale będziesz tu często wpadać, prawda? Myślę, że latem będzie się działo wiele, chociaż jak zwykle nie będę dopuszczona do wszystkiego. Czyż to nie straszne być uważaną za małą dziewczynkę, gdy dawno już nią nie jestem?
– Jeszcze dużo wody upłynie, zanim będziesz dorosła, Rillo! Nie marz o przyspieszeniu czasu i tak mija zbyt szybko. Już wkrótce rozsmakujesz się w życiu.
– Rozsmakować się w życiu! Chcę jeść je pełnymi łyżkami. – Zaśmiała się Rilla. – Pragnę wszystkiego, wszystkiego, co może mieć dziewczyna. W przyszłym miesiącu skończę piętnaście lat, a wtedy nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że jestem dzieckiem. Kiedyś słyszałam, że podobno lata życia od piętnastego do dziewiętnastego są najlepsze dla dziewczyn. Zamierzam w pełni z nich korzystać, wypełnić je zabawą!
– Nie ma sensu myśleć o tym, co chcesz zrobić; możesz być pewna, że to ci nie wyjdzie.
– Ale samo myślenie daje już wiele radości! – wykrzyknęła Rilla.
– Nie myślisz o niczym tylko o zabawie, mała małpko – powiedziała wyrozumiale panna Oliver, dostrzegając, że podbródek Rilli ma perfekcyjny kształt. – Ale z drugiej strony piętnaście lat to właściwy moment. Nie masz zamiaru iść do college’u jesienią?
– Nie, ani tej, ani żadnej innej jesieni! Nie mam ochoty. Nigdy nie interesowały mnie te wszystkie „-ologie”, „-izmy”, za którymi tak szaleją Nan i Di. I tak już pięcioro z nas jest w college’u. Powinno wystarczyć. W każdej rodzinie musi być jeden głupek. I przystaję na to, o ile okaże się ładnym, popularnym i interesującym głupkiem. Nie jestem błyskotliwa. Nie mam żadnego talentu i nawet nie wyobrażasz sobie jakie to wygodne. Nie oczekują niczego ode mnie, więc nie muszę wysłuchiwać narzekań. Nie nadaję się też na gospochę czy kucharkę. Nienawidzę szycia i odkurzania, a z faktu, że Susan nie zdołała nauczyć mnie wypiekania ciasteczek, wnoszę, że nikomu się to nie uda. Ojciec twierdzi, że nie trudzę się ani nie przędę. W związku z tym muszę zostać królewną – doszła do wniosku Rilla, znów się śmiejąc.
– Jesteś zbyt młoda, Rillo, żeby porzucić naukę!
– Och, zimą będę studiować z mamą literaturę. Przypomni sobie swój licencjat. Na szczęście lubię czytanie. Nie patrz tak na mnie, kochana, z żałością i dezaprobatą! Nie umiem być poważna. Wszystko wydaje mi się takie różowe i tęczowe! W przyszłym miesiącu będę miała piętnaście lat, a potem szesnaście, a później siedemnaście. Czy istnieje cokolwiek bardziej zachwycającego?
– Odpukaj w niemalowane drewno – powiedziała Gertruda Oliver, ni to śmiejąc się, ni to serio. – Odpukaj w niemalowane drewno, Rillo-ma-Rillo!
ROZDZIAŁ III
Wesołość w świetle księżyca
Rilla, która nadal marszczyła powieki, zasypiając, przez co zdawało się, że śmieje się we śnie, ziewnęła, przeciągnęła się i uśmiechnęła do Gertrudy Oliver. Ta ostatnia przybyła poprzedniego wieczora z Lowbridge i dała się przekonać, żeby zostać na tańce przy latarni w Czterech Wiatrach, które miały odbyć się nazajutrz wieczorem.
– Nowy dzionek puka do okna. Zastanawiam się, co z sobą przyniesie?
Pannę Oliver przeszły dreszcze. Nigdy nie witała ranków z entuzjazmem typowym dla Rilli. Żyła już dosyć długo, żeby wiedzieć, że dzień może przynieść liczne przykrości.
– Najmilsze, co może przynieść dzień to nieoczekiwane wydarzenia – ciągnęła dalej Rilla. – Wspaniale obudzić się w taki złoty poranek i zastanawiać, jaką niespodziankę przyniesie. Zazwyczaj marzę przez dziesięć minut, zanim wstanę, wyobrażając sobie mnóstwo wspaniałych rzeczy, które mogą przytrafić mi się przed zmierzchem.
– Mam nadzieję, że dzisiaj nastąpi coś nieoczekiwanego – powiedziała Gertruda. – Mam nadzieję, że poczta przyniesie wiadomość o tym, że nie doszło do wojny między Niemcami i Francją.
– O tak – odpowiedziała zdawkowo Rilla. – W przeciwnym przypadku nastąpi coś okropnego. Ale to przecież nie będzie dla nas miało żadnego znaczenia, prawda? Myślę, że wojna byłaby podniecająca. Taka była wojna burska, jak niektórzy twierdzą. Ale ja oczywiście niewiele z tego pamiętam. Panno Oliver, czy mam dziś wieczorem włożyć białą suknię, czy nową zieloną? Zielona jest o wiele ładniejsza, oczywiście, ale obawiam się, że podczas zabawy na brzegu morza może ulec zniszczeniu. Czy uczesze mnie pani modnie? Żadna z dziewcząt z Glen nie robi tej nowej fryzury, więc na pewno wzbudzę sensację.
– Jak udało ci się przekonać mamę, żeby pozwoliła ci iść na tańce?
– O, to Walter ją namówił. Wiedział, że serce by mi pękło, gdybym nie poszła. To pierwsze dorosłe przyjęcie, w którym uczestniczę, panno Oliver. Całymi nocami leżałam, nie śpiąc i rozmyślając. A dziś rano na widok słońca ogarnął mnie taki nastrój, że chciało mi się krzyczeć z radości. Oby tylko wieczorem nie padało! Chyba zaryzykuję i włożę zieloną sukienkę. To przecież moje pierwsze przyjęcie! Chcę wyglądać jak najlepiej! Poza tym jest nieco dłuższa od białej. Włożę też srebrne pantofelki, które pani Ford przysłała mi na Boże Narodzenie, a do tej pory nie miałam okazji ich nosić. Są nadzwyczaj urokliwe. Och, panno Oliver, mam nadzieję, że ktoś poprosi mnie do tańca. Inaczej umrę ze wstydu – naprawdę! Jeśli nikt mnie nie poprosi do tańca i będę musiała siedzieć pod ścianą przez cały wieczór! Oczywiście Karl i Jerzy jako synowie pastora nie mogą tańczyć, w przeciwnym przypadku mogłabym liczyć na to, że uratują mnie przed hańbą.
– Będziesz miała mnóstwo partnerów, przyjdą wszyscy chłopcy mieszkający przy porcie. Będzie ich dużo więcej niż dziewcząt.
– Jak to dobrze, że nie jestem córką pastora – śmiała się Rilla. – Biedna Faith jest wściekła, ale nie odważy się zatańczyć wieczorem. Una, oczywiście, ma to w nosie; nigdy nie zależało jej na tańcach. Ktoś pocieszał Faith, że w kuchni będą ciągutki dla osób, które nie tańczą. Szkoda, że nie widziała pani reakcji na jej twarzy. Przypuszczam, że razem z Jemem przez większość wieczoru będą siedzieć na skałach. Słyszała pani, że wszyscy mamy zejść do malutkiej zatoki poniżej dawnego Wymarzonego Domu, a potem popłynąć do latarni morskiej? Czyż nie będzie to coś nieziemskiego?
– W wieku piętnastu lat też opisywałam wszystko w superlatywach – sarknęła panna Oliver. – Przyznam, że przyjęcie zapowiada się bardzo przyjemnie dla młodych. Ja na pewno będę się nudzić. Żaden z tych dzieciaków nie zechce zatańczyć z taką starą panną jak ja! Może Jem i Walter poproszą mnie raz z litości. Nie możesz więc oczekiwać, że będę cieszyć się na to przyjęcie z wzruszającym zachwytem tak typowym dla ciebie.
– Czy nie bawiła się pani dobrze na swoim pierwszym przyjęciu, panno Oliver?
– Nie. Było to w ciężkich dla mnie czasach. Byłam obdarta i zaniedbana, i nikt nie poprosił mnie do tańca z wyjątkiem jednego chłopca, jeszcze bardziej zaniedbanego i obdartego niż ja. Był tak niezgrabny, że byłam mu niezwykle niechętna, i widząc to, już więcej mnie nie poprosił. Nie miałam prawdziwej młodości, Rillo. To smutna strata. Chcę, żebyś ty przeżywała to wszystko wspaniale w pełni szczęścia. I mam nadzieję, że twoje pierwsze przyjęcie okaże się prawdziwą przyjemnością godną zapamiętania na całe życie.
– Ubiegłej nocy śniło mi się, że w samym środku przyjęcia zauważyłam, że mam na sobie kimono i ranne pantofle – westchnęła Rilla. – Obudziłam się z jękiem przerażenia.
– Mówiąc o snach, mnie przytrafił się bardzo dziwny – zauważyła z roztargnieniem panna Oliver. – Był jak żywy, co czasami mnie spotyka. Ten sen różnił się od zwyczajnych snów, gdyż był jasno zarysowany i rzeczywisty jak życie.
– Co się pani przyśniło?
– Stałam na schodkach werandy, tutaj, w Złotym Brzegu, patrząc ponad polami na Glen. Nagle w dużej odległości zobaczyłam długą, srebrną, błyszczącą falę rozbijającą się na brzegu. Podchodziła coraz bliżej i bliżej w postaci postępujących za sobą małych spienionych fal, podobnych do tych, które od czasu do czasu rozbijają się na piaszczystym brzegu. Połykały Glen. Pomyślałam, że na pewno nie dotrą do Złotego Brzegu, jednakże zbliżały się nieustępliwie tak szybko, że zanim zdołałam się ruszyć lub krzyknąć, kolejne rozbiły się u moich stóp i wszystko zatopiły. Nie zostało nic, tylko burzowa woda w miejscu, gdzie kiedyś istniało Glen. Próbowałam cofnąć się i zobaczyłam, że krańce mojej sukni zmoczyła krew, i wtedy obudziłam się, drżąc. Nie podoba mi się ten sen. Miał jakieś ponure znaczenie. Należał do tych pełnych realizmu snów, które zawsze się sprawdzają.
– Mam nadzieję, że to nie znaczy, że ze wschodu nadciąga burza, żeby zmarnować przyjęcie – zamruczała Rilla.
– Nienaprawialna piętnastolatka! – zaopiniowała sucho panna Oliver. – Nie, Rillo-ma-Rillo, nie przypuszczam, by mój sen naprawdę przepowiadał tak straszne niebezpieczeństwo.
Od kilku dni w Złotym Brzegu zauważalne było napięcie. Jedynie Rilla zaabsorbowana swoją dojrzewającą dorosłością była go nieświadoma. Doktor Blythe wyglądał coraz poważniej, i czytając codzienną gazetę, wygłaszał coraz mniej komentarzy. Jem i Walter gorąco interesowali się przynoszonymi wiadomościami. Wieczorem Jem odszukał Waltera, by podzielić się z nim swoim podnieceniem.
– Słuchaj, Niemcy wypowiedzieli wojnę Francji! To oznacza, że Anglia prawdopodobnie też włączy się do wojny, a jeżeli to nastąpi, wówczas nadejdzie Szczurołap3 z twoich dawnych wyobrażeń!
– To nie były wyobrażenia – powoli artykułował myśli Walter. – To było przeczucie, wizja, Jem; naprawdę widziałem go przez moment owego wieczoru dawno temu. A jeżeli Anglia przyłączy się do wojny?
– Cóż, będziemy musieli wszyscy zgłosić się na pomoc! – wykrzyknął radośnie Jem. – Nie moglibyśmy przecież zostawić jej samej w tej walce, ale ty nie możesz zaciągnąć się do wojska. Nie wróciłeś jeszcze do formy po tyfusie. Szkoda, prawda?
Walter nie odpowiedział, czy mu szkoda. Patrzył w milczeniu na Glen i błękit portu poniżej.
– „Jesteśmy wilczętami – musimy gryźć i drapać pazurami dla ojczyzny naszej chwały” – kontynuował radośnie Jem, kręcąc swoje rude loki silnymi, szczupłymi palcami, które zdaniem ojca były typowe dla urodzonego chirurga. – Ależ to byłaby przygoda! Obawiam się jednak, że Grey lub inni starcy postarają się wszystko załatać w ostatniej chwili. Najemy się wstydu, jeżeli zostawią Francję w potrzebie. Jeżeli nie, przeżyjemy niezwykłe przygody. No, chyba już pora przygotować się na to przyjęcie pod latarnią.
Jem wyszedł, pogwizdując „Stu szczurołapów i ja”, a Walter na chwilę zamarł w milczeniu. Na jego czole pojawiła się zmarszczka. Wszystko to nadeszło z gwałtownością czarnej, burzowej chmury. Kilka dni wcześniej nikt nie myślał o czymś takim. Co za absurd! Przecież można znaleźć jakieś wyjście! Wojna to diabelskie, straszne wydarzenie, zbyt okropne i nienawistne, aby zdarzyć się cywilizowanym narodom w dwudziestym wieku! Już sama myśl o tym była tak złowieszcza, że unieszczęśliwiała Waltera, rzucając piętno na piękno życia. „Odmawiam myślenia o tym. Wyrzucę te myśli ze swego umysłu. Spójrzmy, jak piękne jest Glen w sierpniowej dojrzałości, z całym łańcuchem starych gospodarstw, uprawianych łąk, spokojnych ogrodów. A niebo na zachodzie stanowi wielką złotą perłę. Daleko w porcie pojawiło się światło księżyca, powietrze jest pełne wytwornych dźwięków, gwizdów sennego rudzika, cudownego, smętnego szeptu wiatru mieszkającego w drzewach, szmeru osik, szepczących i potrząsających delikatnymi listkami w kształcie serduszek, śmiechu młodzieży dochodzącego z pokoju, gdzie dziewczęta przygotowywały się do tańców. Świat opanował czarujący urok dźwięku i koloru. Będzie myślał tylko o tym i o głębokiej radości, jaką mu dawały. „W każdym razie nikt nie będzie żądał, bym jechał na wojnę – pomyślał. – Jak mówi Jem «zawdzięczam to tyfusowi».
Rilla wychylała się z okna, ubrana już na tańce. Żółty bratek wyślizgnął się z jej włosów i osunął na ziemię jak spadająca złota gwiazda. Na darmo próbowała go złapać, ale miała przecież ich więcej. Panna Oliver wplotła z nich mały wianek we włosy dziewczynki.
– Jest tak cudownie spokojnie, czyż to nie wspaniałe? Noc zapowiada się doskonale. Niech pani posłucha, panno Oliver, słyszę wyraźnie dzwonki w Dolinie Tęczy. Wiszą tam już ponad dziesięć lat.
– Ich wietrzne kuranty zawsze kojarzą mi się z niebiańską muzyką, jaką Adam i Ewa słyszeli w Edenie Miltona – odparła panna Oliver.
– Tak świetnie bawiliśmy się w Dolinie Tęczy w dzieciństwie – rozmarzyła się Rilla.
Teraz już nikt nie bawił się w Dolinie Tęczy. Była bardzo cicha w letnie wieczory. Walter lubił chodzić tam poczytać, Jem i Faith odbywali randki, Jerzy i Nan spędzali czas na niekończących się kłótniach i dyskusjach na temat poważnych zagadnień, co wydawało się ich ulubioną metodą zalecania się. A Rilla miała tam swoje miejsce, gdzie lubiła siedzieć i marzyć w samotności.
– Muszę przed wyjściem pobiec do kuchni i pokazać się Susan. Nie wybaczyłaby mi, gdybym o tym zapomniała.
Rilla wpadła do ocienionej kuchni Złotego Brzegu, gdzie Susan prozaicznie cerowała skarpety, i rozświetliła ją swą urodą. Miała na sobie zieloną sukienkę ozdobioną małymi różowymi stokrotkami, srebrne pończochy i pantofelki, we włosach i przy szyi upięte złote bratki. Była tak śliczna, młoda i rozsiewała wokół taki blask, że nawet kuzynka Zofia Crawford nie mogła powstrzymać zachwytu, a kuzynka Zofia Crawford znana była z tego, że podziwia niewiele ziemskich rzeczy. Kuzynka Zofia i Susan załagodziły czy raczej zapomniały o swojej starej sprzeczce, kiedy ta pierwsza zamieszkała w Glen i zaczęła często wpadać wieczorami z sąsiedzką wizytą. Susan nie zawsze witała ją radośnie, ponieważ kuzynka Zofia nie była radosną towarzyszką.
– Niektóre osoby odwiedzają, a niektóre odbywają wizytację, pani doktorowo kochana – skomentowała kiedyś Susan, sugerując, że to ostatnie określenie dotyczy kuzynki Zofii.
Kuzynka Zofia miała długą, bladą, pomarszczoną twarz, cienki nos, wąskie usta i bardzo długie, szczupłe, blade dłonie, zazwyczaj złożone z rezygnacją na podołku sukni z czarnego perkalu. Cała była długa, wąska i blada. Patrzyła żałobnym wzrokiem na Rillę Blythe i ze smutkiem spytała:
– Czy te wszystkie włosy są twoje własne?
– Oczywiście – oburzyła się Rilla.
– To dobrze! – westchnęła kuzynka Zofia. – Chociaż może byłoby lepiej, gdyby nie były. Taka chmura włosów wyczerpuje całkowicie siły żywotne. To dowód gruźlicy, jak słyszałam. Mam jednak nadzieję, że ciebie to nie spotka. Słyszałam, że dziś wieczorem idziecie na tańce; podobno nawet chłopcy pastora, chociaż mam nadzieję, że jego córki do tego się nie posuną. No cóż, tańce nie były nigdy moją pasją. Znałam dziewczynę, która zmarła na parkiecie. Nie pojmuję, jak można tańczyć, usłyszawszy tę historię!
– Czy powróciła do tańców? – spytała z roztargnieniem Rilla.
– Powiedziałam przecież, że padła nieżywa. Oczywiście, że nigdy już nie tańczyła, biedne stworzenie. Pochodziła z rodziny Kirków z Lowbridge. Ale chyba tak nie pójdziesz z gołą szyją, co?
– Wieczór jest gorący – protestowała Rilla. – Ale założę szal, kiedy popłyniemy wodą.
– Pamiętam łódź, którą płynęli młodzi po porcie czterdzieści lat temu w noc identyczną jak dzisiejsza – ciągnęła ponuro kuzynka Zofia. – Łódź przewróciła się i wszyscy zatonęli, co do jednego. Mam nadzieję, że coś takiego nie przytrafi się wam dziś wieczorem. Czy stosujesz jakieś środki na piegi? Wiem, że sok z platanów czyni cuda.
– Rzeczywiście, kuzynko Zofio, możesz być specjalistką od piegów – Susan ruszyła na pomoc Rilli. – Nie znałam dziewczyny równie piegowatej co ty. Rilla ma piegi jedynie latem, a twoje trzymały się nieodmiennie przez cały rok. A poza tym nie miałaś takiego kolorytu twarzy jak ona. Rillo, wyglądasz naprawdę ślicznie, a uczesanie podkreśla twą urodę! Ale chyba nie pójdziesz do portu w tych pantofelkach, co?
– O, nie. Do portu pójdziemy w starych butach, niosąc w rękach pantofelki. Czy podoba ci się moja sukienka, Susan?
– Przypomina mi sukienkę, którą nosiłam, będąc dziewczynką – westchnęła kuzynka Zofia, zanim Susan zdążyła odpowiedzieć. – Była zielona z różowymi kwiatkami i z falbanami od talii do samego dołu. Nie nosiłyśmy skąpych sukienek jak dzisiejsze dziewczęta – prawdą jest, że czasy zmieniły się, ale obawiam się, że nie idzie ku lepszemu. Rozdarłam ją owej nocy, a do tego ktoś wylał na mnie filiżankę herbaty, kompletnie rujnując sukienkę. Ale mam nadzieję, że nic takiego nie przytrafi się twojej. Jestem zdania, że powinna być nieco dłuższa. Twoje nogi są tak strasznie długie i chude.
– Pani doktorowa Blythe nie zgadza się, żeby małe dziewczynki ubierały się jak dorosłe – powiedziała Susan sztywno z zamiarem wetknięcia szpili kuzynce Zofii. Ale Rilla poczuła się obrażona. Mała dziewczynka, coś takiego! Wyślizgnęła się z kuchni rozgniewana. „Następnym razem nie pójdę pokazać się Susan. Przecież ona nie uważa nikogo za dorosłego, dopóki nie skończy sześćdziesięciu lat! A ta okropna kuzynka Zofia z kąśliwymi uwagami o piegach i nogach! Jakie prawo ma ta stara tyczka do krytykowania kogoś, że jest długi i chudy?”. Rilla miała wrażenie, że chmury zakryły i popsuły całą radość z wieczoru poza domem. Chciało jej się usiąść i zapłakać.
Ale kiedy znalazła się wśród radosnego tłumu zmierzającego do latarni w Czterech Wiatrach, wrócił jej dobry humor.
Dzieci Blythe’ów wyszły ze Złotego Brzegu w towarzystwie melancholijnych skowytów Poniedziałka, którego zamknięto w stodole, aby uniknąć jego towarzystwa. Po drodze wstąpiły po Meredithów i wraz z kolejnymi młodymi osobami poszły drogą prowadzącą do starego portu. Mary Vance, wspaniała, w błękitnej krepie i z koronkową narzutką, wyszła z domu panny Kornelii i dołączyła do Rilli i panny Oliver, które szły razem, lecz nie przywitały jej szczególnie ciepło. Rilla nie przepadała za Mary Vance. Nigdy nie zapomniała upokorzenia, jakie przeżyła, gdy Mary goniła ją przez całą wieś, grożąc suszoną rybą w ręce. Prawdę mówiąc, Mary Vance nie cieszyła się szczególną sympatią w tej grupie, nadal jednak dobrze bawili się w jej towarzystwie. Miała ostry język, który stymulował.
– Mary Vance to nasz zły nałóg. Nie możemy żyć bez niej, mimo że doprowadza nas do furii – wyznała kiedyś Di Blythe.
Wśród dużej, wspólnie idącej grupy utworzyły się pary. Jem szedł z Faith Meredith oczywiście, a Jerzy Meredith z Nan Blythe. Di i Walter maszerowali razem zagłębieni w poufną rozmowę, czego zazdrościła im Rilla.
Karl Meredith szedł z Mirandą Pryor, raczej by zrobić na złość Joemu Milgrave niż dla jakiejkolwiek innej poważnej przyczyny. Wszyscy wiedzieli, że Joe szaleje za Mirandą, lecz nieśmiałość uniemożliwia mu okazywanie uczuć. Joe mógłby zebrać całą odwagę i iść obok Mirandy, gdyby noc była ciemna, ale w tej chwili, w świetle księżyca nie czuł się na siłach, by to zrobić. Tak więc wlókł się za procesją i w myślach obrzucał Karla Mereditha słowami, których nie wypada wypowiedzieć na głos. Miranda była córką Łysego Wąsacza; wprawdzie nie wzbudzała takiej antypatii jak ojciec, jednakże nikt specjalnie za nią nie przepadał. Była blada, pospolita i ustawicznie nerwowo chichotała. Miała włosy srebrnoblond i wielkie oczy koloru chińskiej porcelany, które już od dzieciństwa wyglądały, jakby stale była przerażona. Nigdy z tego nie wyrosła. Wolałaby, aby towarzyszył jej Joe niż Karl, z którym nie czuła się specjalnie swobodnie, jednakże spacer u boku chłopca z college’u można było poczytywać sobie za zaszczyt, a do tego jeszcze był on synem pastora.
Shirley Blythe szedł z Uną Meredith i oboje milczeli, ponieważ odpowiadało to ich naturze. Shirley miał szesnaście lat, był wrażliwym, myślącym, spokojnym chłopcem z dużą dozą spokojnego humoru. Ciągle jeszcze był „małym śniadym chłopcem” Susan – miał brązowe włosy, takież oczy i jasnobrązową cerę. Lubił chodzić z Uną Meredith, ponieważ nie zmuszała go do rozmowy ani też nie musiał znosić jej gawędzenia. Una była nadal tą samą słodką i nieśmiałą dziewczynką, jaką poznaliście w Dolinie Tęczy, a jej wielkie, ciemnobłękitne oczy były nadal rozmarzone i tęskne. Starannie ukrywała uczucie do Waltera Blythe’a, którego nikt się nie domyślał oprócz Rilli. Rilli podobało się to i bardzo chciałaby, aby Walter odwzajemnił uczucie Uny. Wolała ją od Faith, której piękno i pewność siebie usuwały w cień inne dziewczęta, a to Rilli nigdy się nie podobało.
Lecz teraz była po prostu szczęśliwa. Cudownie było wędrować z przyjaciółmi tą ciemną, błyszczącą drogą z małymi jodłami i świerkami, których balsam otaczał ich żywicznym zapachem.
Łąki refleksu słonecznego zachodu pojawiły się za wzgórzami, przed nimi błyszczały wody portu. W pobliskim kościółku odezwał się dzwon, a błogie dźwięki powoli cichły wokół ciemniejących, fioletowych miejsc. Zatokę nadal otaczała srebrzystoniebieska poświata. Wszystko było wspaniałe – czyste powietrze z lekkim posmakiem soli, balsamiczny zapach jodeł, śmiech młodzieży. Rilla kochała życie, jego blask i intensywność. Kochała dźwięki muzyki, szmer radosnej rozmowy. Chciałaby tak iść w nieskończoność tą drogą w srebrze i cieniu. Miało to być jej pierwsze przyjęcie i zamierzała je wspaniale wykorzystać. Wolna była od wszelkich zmartwień – już nie myślała nawet o piegach i za długich nogach, o niczym, oprócz nieopuszczającego ją lęku, że nikt nie poprosi jej do tańca. Sam fakt życia i zbliżania się do piętnastki wystarczał, by dać jej pełnię zadowolenia. Rilla wciągnęła długie westchnienie zachwytu i wstrzymała ze zdziwienia oddech. Jem opowiadał jakąś historię Faith – coś, co zdarzyło się na wojnie bałkańskiej.
– Lekarz stracił obie nogi – były zmiażdżone – po czym pozostawiony na polu, gdzie czekała go tylko śmierć, czołgał się od człowieka do człowieka, starając się pomóc rannym w cierpieniu, dopóki mógł. Nawet przez moment nie myślał o sobie. Obwiązywał bandażem nogę rannego, kiedy stracił przytomność. Tam ich znaleźli; martwe dłonie lekarza nadal przytrzymywały bandaż. Zatrzymał krwawienie i uratował życie rannego. To jest bohater, prawda, Faith? Mówię ci, kiedy to czytałem…
Jem i Faith oddalili się, a ich głosy stały się niesłyszalne. Gertruda Oliver zadrżała. Rilla uścisnęła jej ramię ze współczuciem.
– Ależ to było straszne, panno Oliver! Nie rozumiem, dlaczego Jem opowiada takie okropne rzeczy, kiedy wszyscy idziemy na zabawę.
– Uważasz, że to straszne, Rillo? A ja myślę, że to cudowne, piękne. Ta historia powoduje, że każdy wątpiący w człowieka powinien się zawstydzić. To, co zrobił ten lekarz, stanowi przykład oddania równego boskiemu. Pomyśl, jak ludzkość reaguje na ideał samopoświęcenia. Co do mojego drżenia, nie wiem, co je spowodowało. Wieczór jest przecież ciepły. Być może ktoś spaceruje po ciemnym miejscu, przeznaczonym mi na grób. Takie objaśnienie podałby stary przesąd. Cóż, nie będę o tym myśleć teraz, przy tej uroczej okazji. Wiesz, Rillo, kiedy nadchodzi pora nocna, cieszę się, że mieszkam na wsi. Znam prawdziwy urok nocy na wsi, o którym mieszczuchy nie mają pojęcia. Każda noc na wsi jest piękna, nawet w towarzystwie burzy. Przepadam za nocnymi burzami na tym prastarym wybrzeżu zatoki. Natomiast dzisiejsza noc wydaje się być aż zbyt piękna. To noc młodości, marzeń, i trochę się jej boję.
– Czuję, jakby to wszystko było też moim udziałem – powiedziała Rilla.
– O tak, jesteś dosyć młoda, by nie obawiać się perfekcyjności. No, już doszliśmy do Wymarzonego Domu. Tego lata wydaje się samotny, Fordowie nie przyjechali?
– Państwo Fordowie i Persis nie przyjechali, ale zjawił się Kenneth. Zatrzymał się u krewnych swojej mamy w pobliżu portu. Niewiele się z nim widywaliśmy tego lata. Jest trochę ułomny, więc nie może daleko chodzić.
– Ułomny? Co mu się stało?
– Ubiegłej jesieni złamał nogę w kostce podczas meczu piłkarskiego i prawie całą zimę leżał. Od tego czasu utyka, acz przyznać trzeba, że stan mu się poprawia i wydaje się, iż niedługo wróci do formy. Był w Złotym Brzegu zaledwie dwukrotnie.
– Ethel Reese oszalała na jego punkcie – wtrąciła się Mary Vance. – Kiedy chodzi o niego, traci zupełnie rozsądek. Po ostatnim wieczorze modlitewnym odprowadził ją z kościółka przy porcie do domu. Nie wyobrażasz sobie, jakie miny stroi od tego czasu! Jakby chłopak z Toronto, taki jak Ken Ford, mógł rzeczywiście mieć jakieś zamiary wobec wiejskiej dziewczyny w rodzaju Ethel!
Rilla zarumieniła się. Nie dbała o to, że Kenneth Ford odprowadził Ethel Reese, mógł to zrobić nawet kilkanaście razy! Nic, co on robi, nie ma dla niej znaczenia. Przecież jest od niej całe wieki starszy. Przyjaźni się z Nan i Di, a także z Faith. A na nią, Rillę, patrzy zawsze jak na dziecko, którego się nie dostrzega, chyba że z zamiarem przekomarzania się. Poza tym nienawidziła Ethel Reese, zresztą z wzajemnością. Ethel Reese stała się jej wrogiem od czasu, gdy Walter stłukł Dana na kwaśne jabłko w czasach Doliny Tęczy. Ale dlaczego ktokolwiek ma uważać, że byłaby mezaliansem dla Kennetha Forda tylko dlatego, że mieszka na wsi? Co do Mary Vance, straszna z niej plotkara, która nie ma zupełnie o czym mówić, a tylko rozsiewa plotki. Czy to ważne, kto kogo odprowadzał?!
Przy niewielkim pomoście na brzegu portu poniżej Wymarzonego Domu zacumowano dwie łodzie. Kapitanem jednej miał być Jem Blythe, drugiej Joe Milgrave, który wiedział wszystko o łodziach i bardzo pragnął wykazać się przed Mirandą Pryor. Urządzili wyścigi i łódź Joego wygrała. Nadpływały kolejne łodzie z okolic portu i drugiego brzegu od strony zachodniej. Zewsząd słychać było śmiech. Wielka, biała wieża latarni Czterech Wiatrów jaśniała światłem rozlewającym się z obrotowej lampy błyszczącej ze szczytu. Krewni latarnika, rodzina z Charlottetown, spędzali tu lato i to oni urządzali przyjęcie, na które zaproszono całą młodzież z Czterech Wiatrów i Glen St Mary, a także z okolic portu. Kiedy łódź Jema przepłynęła pod latarnią morską, Rilla szybko zdjęła buty i włożyła srebrne pantofelki, kryjąc się przed wzrokiem panny Oliver. Wystarczyło jedno spojrzenie, by powiedzieć jej, że na schodkach wyciętych w skałach, a prowadzących do latarni, przebywa wielu chłopców trzymających chińskie latarenki, więc zdecydowała, że nie będzie wchodzić po nich w ciężkich butach, które matka kazała jej wziąć na drogę. Pantofelki uwierały niemiłosiernie, ale nikt by się tego nie domyślił, kiedy Rilla z uśmiechem wbiegała po schodkach; jej ciemne oczy, błyszczące i pełne pytań, ani rumiane kremowe policzki zabarwione pogłębiającym się kolorem nie ujawniły bólu. Ledwo wspięła się po schodach, pewien chłopiec z drugiej strony portu zaprosił ją do tańca i w następnym momencie znaleźli się w pawilonie z estradą, który wybudowano w pobliżu morza. Było to prześliczne miejsce przykryte dachem z gałęzi jodeł i obwieszone latarenkami. Za nim rozpościerało się morze, całe w blasku, na lewo lśniły w świetle księżyca piaszczyste wydmy, zatoczki i zagłębienia, zaś na prawo widoczne było skaliste wybrzeże z atramentowymi cieniami i krystalicznymi zatoczkami. Rilla z partnerem unosili się wśród tancerzy. Wydała głębokie westchnienie zachwytu. Ned Burr z górnego Glen grał czarodziejską muzykę na swoich skrzypkach; brzmiały jak magiczny flet ze starego opowiadania, który zmuszał wszystkich słuchaczy do tańca. Bryza z zatoki była chłodna i świeża, światło księżyca, białe i cudowne, pokrywało całą okolicę! To było życie, zachwycające życie! Rilla czuła, jak uskrzydliły się jej stopy i dusza.
ROZDZIAŁ IV
Flet Szczurołapa
Pierwsze przyjęcie, w którym uczestniczyła Rilla, było prawdziwym triumfem. W każdym razie tak zdawało się na początku. Miała tak wielu partnerów, że musiała tańczyć każdy taniec z kilkoma. Jej srebrne pantofelki zdawały się ruszać samodzielnie i chociaż cały czas ją uwierały w palce i tworzyły pęcherze na piętach, nie przeszkadzało to jej w radowaniu się zabawą. Ethel Reese popsuła jej nieco humor, wywołując Rillę tajemniczo z pawilonu i ostrzegając ją typowym dla Reese’ów szeptem, że ma suknię rozchełstaną z tyłu, a na falbanie plamę. Rilla pobiegła do pokoju w latarni przygotowanego na szatnię dla dziewcząt i tam uspokoiła się, widząc, że rzekoma plama to zaledwie drobny ślad trawy, a rzekoma dziura z tyłu to maleńki punkcik, gdzie odpiął się haczyk. Irena Howard pomogła jej ponownie go zapiąć, słodko ją przy tym komplementując. Rilli te uwagi bardzo się spodobały. Jej rozmówczyni była dziewiętnastolatką z górnego Glen, która zdawała się dobrze czuć w towarzystwie młodszych dziewcząt – złośliwe przyjaciółki sugerowały, iż to dlatego, że łatwo nad nimi królować, nie obawiając się rywalizacji. Rilla jednak uznała Irenę za wspaniałą towarzyszkę i akceptowała jej opiekuńcze zachowanie. Irena była ładna i stylowa, bosko śpiewała, a każdą zimę spędzała w Charlottetown, pobierając tam lekcje muzyki. Miała ciotkę w Montrealu, która przysyłała jej wytworne stroje. Opowiadano, że przeżyła nieszczęśliwą miłość – nikt nie wiedział dokładnie, o co chodzi, ale tajemniczość dodawała dodatkowego pieprzyku tej sprawie. Rilla uznała, że komplementy Ireny stanowią ukoronowanie wieczoru. Pobiegła radośnie z powrotem do pawilonu, zatrzymując się na moment w świetle latarenek u wejścia, by popatrzeć na tancerzy. Chwilowa przerwa w tańcu umożliwiła jej dostrzeżenie Kennetha Forda po drugiej stronie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Doktor Jekyll i Mister Hyde – tytuł noweli Roberta Louisa Stevensona. W kulturach anglojęzycznych fraza „Dr Jekyll and Mr Hyde” oznacza kogoś o podwójnej osobowości. Mister Hyde to niebezpieczny potwór (przyp. tłum.). [wróć]
2. Jack Frost – w angielskim folklorze uosobienie zimy, psotny chochlik. [wróć]
3. Szczurołap lub flecista z Hameln z baśni Braci Grimm. Wywiódł on szczury z miasta swą grą na flecie (przyp. tłum.). [wróć]