Rilla ze Złotego Brzegu (ekskluzywna edycja) - L. M. Montgomery - ebook

Rilla ze Złotego Brzegu (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dzieci Ani są już prawie dorosłe, z wyjątkiem ślicznej, pełnej temperamentu Rilli. Nikt nie potrafi się oprzeć jej jasnym, orzechowym oczom i olśniewającemu uśmiechowi. Rilla ma prawie piętnaście lat i nie może myśleć o niczym innym niż o pójściu na swój pierwszy bal i pierwszym pocałunku z przystojnym Kennethem Fordem. Jednak nad Złotym Brzegiem zawisa widmo wojny, a bracia Rilli idą walczyć. Rilla wplątuje się w domu w kłopoty, gdy przemyca osierocone niemowlę w… wazie na zupę. Każdy dzień wystawia na próbę jej odwagę i zmienia ją na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
4,5 (28 ocen)
19
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marirero18

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, przepiękna opowieść o minionych czasach, trudnych niewyobrażalnie. O emocjach, o pięknie, o miłości. Książka dla czytelnika w każdym wieku, który po prostu kiedyś miał zaszczyt poznać Anie z Zielonego Wzgórza…
00
milunanai

Nie oderwiesz się od lektury

Dopiero w dorosłym życiu przeczytałam "Rillę...", podczas gdy postanowiłam wrócić do serii o Ani. Ta książka uderzyła mnie najbardziej ze wszystkich. Ukazuje przemijanie, nietrwałość życia, ból i rozpacz, a także konieczność powrotu do rzeczywistości po stracie. Myślę, że gdybym była młodsza, historia ta by mnie aż tak bardzo nie dotknęła.
00
paula1656

Nie oderwiesz się od lektury

Nie miałam okazji wcześniej przeczytać Rilli ze Złotego Brzegu, a także Doliny Tęczy - w odróżnieniu do pozostałych części, z którymi miałam styczność przynajmniej po dwa razy, a nawet więcej, toteż przeżyłam niemały szok, czytając o brutalnej wojnie w książce mojej ukochanej Autorki. Powieści L.M.Montgomery kojarzą mi się z kojącą, otulającą rzeczywistością, Autorka potrafi zwykły obraz zamienić w coś pięknego, kolorowego, ciepłego, a tutaj czytamy o tak przykrych rzeczach. Ale to nic, jak zwykle dałam się porwać, chociaż sceptycznie nastawiałam się do książki, której nie mieliśmy już czytać z perspektywy równie kochanej przeze mnie Ani. Niemniej dałam się porwać i oczarować jej córce, Rilli. Z takim samym zainteresowaniem czytałam o jej przygodach i perypetiach. Choć nie raz w moich oczach zalśniły łzy...
00
Julia201109

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona książka z serii "Ania z Zielonego wzgórza", bardzoo fajnie się czyta. Trochę dramatyzmu (książka opowiada o I wojnie światowej), ale autorka napisała też o tym jak Ania, jej rodzina i przyjaciele radzą sobie z problemami. Zdecydowanie polecam ;)
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I. Plotki z Glen i inne sprawy

ROZ­DZIAŁ I

Plotki z Glen i inne sprawy

Było cie­płe, uro­cze popo­łu­dnie ze zło­tymi chmu­rami wędru­ją­cymi po nie­bie. W obszer­nym salo­nie Zło­tego Brzegu Susan Baker sie­działa z ponurą satys­fak­cją uno­szącą się nad nią jak aure­ola. Docho­dziła czwarta, i Susan, która pra­co­wała bez prze­rwy od szó­stej rano, poczuła, że należy jej się godzina odpo­czynku i plo­te­czek. I była w tym momen­cie abso­lut­nie szczę­śliwa. W kuchni wszystko poszło jej dosko­nale. Dok­tor Jekyll nie prze­kształ­cił się w Mister Hyde’a1, nie odbiło się to więc na jej ner­wach, za to z miej­sca, gdzie usia­dła, widziała dumę swego serca – rabatkę piwo­nii, które sama posa­dziła i upra­wiała, kwit­nącą w spo­sób nie­ma­jący sobie rów­nych w Glen St Mary, z kwia­tami koloru szkar­łat­nego, srebr­no­ró­żo­wego i bia­łego jak śnieżny powiew zimo­wego wia­tru.

Susan miała na sobie nową, czarną jedwabną bluzkę, rów­nie wyszu­kaną jak stroje noszone przez panią Mar­shal­lową Elliott, do tego biały nakroch­ma­lony far­tuch wykoń­czony skom­pli­ko­waną koronką – wła­sno­ręcz­nie zro­bioną szy­deł­kiem – o sze­ro­ko­ści ponad pię­ciu cen­ty­me­trów, nie wspo­mi­na­jąc o pasu­ją­cej do niej wstawce. Dzięki temu Susan towa­rzy­szyło miłe poczu­cie dobrze ubra­nej kobiety, kiedy otwo­rzyła „Daily Enter­prise” i zaczęła czy­tać Zapi­ski z Glen, które – jak wła­śnie poin­for­mo­wała ją panna Kor­ne­lia – zaj­mo­wały pół kolumny i zawie­rały wzmiankę o pra­wie każ­dym miesz­kańcu Zło­tego Brzegu. Na pierw­szej stro­nie gazety wid­niał wielki czarny nagłó­wek infor­mu­jący, że jakiś arcy­książę Fer­dy­nand został zamor­do­wany w miej­scu o dziw­nej nazwie Sara­jewo, ale Susan nawet nie zatrzy­mała się nad tą nie­in­te­re­su­jącą i nie­istotną sprawą. Chciała zna­leźć coś naprawdę waż­nego. O, tra­fiła: Zapi­ski z Glen St Mary. Roz­sia­dła się wygod­nie i czy­tała każde słowo gło­śno, aby lepiej uchwy­cić sens.

Pani Bly­the i jej gość, panna Kor­ne­lia – ina­czej mówiąc pani Mar­shal­lowa Elliot – gawę­dziły bli­sko otwar­tych drzwi, które pro­wa­dziły na werandę. Prze­do­sta­wała się przez nie chłodna, miła bryza, przy­no­sząc falę kwiet­nych zapa­chów z ogrodu i rado­sne echo z obwie­szo­nego winem kącika, gdzie Rilla w towa­rzy­stwie panny Oli­ver i Wal­tera śmiali się i gawę­dzili. Wszę­dzie tam, gdzie poja­wiła się Rilla Bly­the, sły­chać było śmiech.

W salo­nie znaj­do­wał się jesz­cze jeden osob­nik, zwi­nięty na kana­pie, któ­rego nie można pomi­nąć, ponie­waż było to stwo­rze­nie o zauwa­żal­nej indy­wi­du­al­no­ści, a ponadto jedyna żywa postać naprawdę znie­na­wi­dzona przez Susan.

Wszyst­kie koty to tajem­ni­cze istoty, ale „Dok­tor Jekyll i Mister Hyde” – w skró­cie Dok – był pod tym wzglę­dem posta­cią wybitną. Był kotem o podwój­nej oso­bo­wo­ści lub też – jak twier­dziła Susan – jego duszę posiadł sza­tan. Zacząć należy od tego, że samo jego pocho­dze­nie było bar­dzo nie­ty­powe. Cztery lata wcze­śniej Rilla Bly­the miała uko­chane kociątko, białe jak śnieg, z czarną koń­cówką ogonka, które nazwała Jack Frost2. Susan nie lubiła tego kotka, cho­ciaż nie potra­fiła ni­gdy podać żad­nej sen­sow­nej przy­czyny dla­czego.

– Sama się pani prze­kona, pani dok­to­rowo kochana – zło­wiesz­czyła – ten kot to nic dobrego.

– Dla­czego tak myślisz? – pytała wtedy pani Bly­the.

– Nie myślę, wiem – było jedyną odpo­wie­dzią, na którą było stać Susan.

Wszy­scy pozo­stali miesz­kańcy Zło­tego Brzegu prze­pa­dali za nim. Był czy­sty, zadbany, na jego ślicz­nym bia­łym ubranku ni­gdy nie było widać naj­mniej­szej plamki. I jak roz­kosz­nie mru­czał, prze­cią­ga­jąc się! Do tego był bez­względ­nie uczciwy.

A potem w Zło­tym Brzegu nastą­piła domowa tra­ge­dia. Jac­kowi Fro­stowi przy­tra­fiły się kocięta! Triumf Susan był nie do opi­sa­nia. Czyż to nie ona zawsze utrzy­my­wała, że ten kot okaże się nie­bez­pieczną ilu­zją? A teraz sami się prze­ko­nali!

Rilla zacho­wała jedno z kociąt, bar­dzo ładne, z nie­zwy­kle błysz­czą­cym ciem­no­żół­tym futer­kiem w poma­rań­czowe pasy i z wiel­kimi oczami, także zło­tego koloru. Nazwała go Gol­die czyli Złotko, a imię to wyda­wało się wła­ściwe dla małego figla­rza, który w kocięc­twie w żaden spo­sób nie zapo­wia­dał okrop­nego cha­rak­teru, jaki wkrótce miał się ujaw­nić. Susan oczy­wi­ście ostrze­gała całą rodzinę, że po potomku dia­bo­licz­nego Jacka Fro­sta nie można spo­dzie­wać się nic dobrego, ale prze­po­wied­nie Kasan­dry, czyli Susan, pozo­sta­wiano bez spe­cjal­nej uwagi.

Bly­the’owie byli tak przy­zwy­cza­jeni do trak­to­wa­nia Jacka Fro­sta jako członka rodziny płci męskiej, że nie umieli zmie­nić swych oby­cza­jów. Cały czas więc zwra­cali się do kotki męskim imie­niem, cho­ciaż wynik czę­sto oka­zy­wał się śmieszny. Goście oka­zy­wali nie­małe zdzi­wie­nie, kiedy Rilla mówiła o niej „Jack i jego kocięta” i zwra­cała się z pole­ce­niem do Gol­diego: „Idź do matki i poproś, żeby umył ci futerko”.

– To nie­przy­zwo­ite, pani dok­to­rowo kochana – zrzę­dziła Susan. Ona sto­so­wała kom­pro­mis, nazy­wa­jąc Jacka „ono” albo „biała bestia” i była jedy­nym domow­ni­kiem, który nie cier­piał, kiedy „ono” zostało otrute któ­rejś zimy.

Z każ­dym dniem oka­zy­wało się coraz wyraź­niej, że Złotko jest nie­od­po­wied­nim imie­niem dla poma­rań­czo­wego kociaka, dla­tego po upły­wie roku Wal­ter, który wła­śnie czy­tał opo­wia­da­nie Ste­ven­sona, zamie­nił je na Dok­tor Jekyll i Mister Hyde. W prze­obra­że­niu dok­tora Jekylla kot był senny, uczu­ciowy, lubił prze­by­wać w domu, sie­dząc na mięk­kiej poduszce, uwiel­biał piesz­czoty, pokle­py­wa­nia i opiekę. Szcze­gól­nie kochał leże­nie na ple­cach, gdy gła­dzono jego kre­mowe gar­dziołko. Wtedy mru­czał z sen­nym zado­wo­le­niem, a jego mru­czanda były nie­zwy­kłe. W Zło­tym Brzegu był to pierw­szy kot, który usta­wicz­nie mru­czał i robił to w abso­lut­nej eks­ta­zie.

– Jedyną rze­czą, jaką zazdrosz­czę temu kotu, są jego mru­czanda – zauwa­żył pew­nego dnia dok­tor Bly­the, słu­cha­jąc mru­kli­wej melo­dii Dok­torka. – To jedyny znany mi dźwięk ozna­cza­jący peł­nię zado­wo­le­nia.

Dok­to­rek był bar­dzo przy­stojny. Każdy jego ruch był pełen gra­cji. Przyj­mo­wał wspa­niałe pozy, kiedy ukła­dał długi ogon w ciem­niej­sze kręgi wokół nóg, sia­da­jąc na weran­dzie, żeby patrzeć w prze­strzeń prze­cią­głym spoj­rze­niem. Bly­the’owie mieli wra­że­nie, że ich kot jest rów­nie boski co egip­ski Sfinks.

Kiedy nacho­dził go nastrój Mister Hyde’a, co zda­rzało się zazwy­czaj przed desz­czem lub wia­trem, sta­wał się dzi­ku­sem z odmie­nio­nym wzro­kiem. Trans­for­ma­cja nacho­dziła go zawsze nagle. Naraz senne marze­nia koń­czyły się gwał­tow­nym sko­kiem i ostrym miauk­nię­ciem, a nie­rzadko i ugry­zie­niem przy­trzy­mu­ją­cej go lub piesz­czą­cej dłoni. Futro mu ciem­niało, a w oczach poja­wiał się dia­bo­liczny błysk. Można było dostrzec w nim jakąś nie­ziem­ską pięk­ność. Jeżeli zmiana nastę­po­wała wie­czo­rem, wszy­scy miesz­kańcy Zło­tego Brzegu zaczy­nali odczu­wać przed nim strach. W takich momen­tach był prze­ra­ża­jącą bestią i jedy­nym jego obrońcą sta­wała się wów­czas Rilla, zapew­nia­jąc wszyst­kich, że to prze­cież „miły kot myśliwy”. W rze­czy samej, był myśli­wym.

Dok­tor Jekyll uwiel­biał świeże mleko. Mister Hyde nawet go nie doty­kał i war­czał nad mię­sem. Dok­tor Jekyll scho­dził cicho ze scho­dów, by nikt go nie sły­szał. Mister Hyde stą­pał ciężko jak wiel­ko­lud. Cza­sami wie­czo­rem, gdy Susan zosta­wała sama w domu, prze­ra­żał ją dźwięk tego stą­pa­nia. Sia­dał pośrodku kuchni, a jego okropne oczy utkwione były w nią nie­raz przez całą godzinę. Grał jej w ten spo­sób na ner­wach, jed­nakże Susan za bar­dzo się go oba­wiała, by ośmie­lić się wyrzu­cić go z kuchni. Kie­dyś pozwo­liła sobie rzu­cić w niego kijem, w odpo­wie­dzi na co gwał­tow­nie sko­czył ku niej. Ucie­kła do innego pomiesz­cze­nia i ni­gdy potem nie pró­bo­wała w żaden spo­sób reago­wać na Mister Hyde’a – cho­ciaż odgry­wała się za jego postępki na nie­win­nym Dok­torze Jekyllu, wyga­nia­jąc go podle ze swo­jego kró­le­stwa za każ­dym razem, gdy odwa­żył się wsta­wić nos do kuchni, i odma­wia­jąc mu sma­ko­wi­tych kąsków, po które przy­cho­dził.

– Przed kil­koma tygo­dniami liczni przy­ja­ciele panny Faith Mere­dith, Geralda Mere­ditha i Jamesa Bly­the’a – czy­tała Susan, roz­ko­szu­jąc się tymi nazwi­skami – ucie­szyli się bar­dzo z ich powrotu do domu z Red­mond Col­lege. James Bly­the, który ukoń­czył wydział huma­ni­styczny w 1913 roku, wła­śnie zdał egza­miny, koń­cząc pierw­szy rok medy­cyny.

– Faith Mere­dith jest chyba naj­pięk­niej­szą dziew­czyną, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łam – komen­to­wała panna Kor­ne­lia nad robótką. – Jestem zdu­miona, jak te dzieci roz­wi­nęły się od chwili, gdy Rose­mary West zamiesz­kała na ple­ba­nii. Wszy­scy pra­wie zapo­mnieli o ich psi­ku­sach z dzie­ciń­stwa. Aniu kochana, czy uda się zapo­mnieć kie­dy­kol­wiek, jak się zacho­wy­wali? Naprawdę, Rose­mary pora­dziła sobie z nimi w zadzi­wia­jący spo­sób! Bar­dziej z niej kole­żanka niż maco­cha. Wszy­scy ją kochają, a Una wręcz uwiel­bia. A jeżeli cho­dzi o tego małego Bruce’a, Una jest jego oddaną nie­wol­nicą. Oczy­wi­ście jest roz­koszny. Ale czy widzie­li­ście kie­dy­kol­wiek dziecko tak podobne do ciotki jak on do Ellen? Jest tak samo czar­niawy i sta­now­czy. Nie widać w nim nawet jed­nej cechy Rose­mary. Nor­man Douglas zawsze żar­tuje, że bocian niósł Bruce’a dla niego i Ellen i cał­kiem przez pomyłkę zatrzy­mał się na ple­ba­nii.

– Bruce uwiel­bia Jema – ode­zwała się pani Bly­the. – Ile razy się tu zja­wia, cho­dzi za nim cichutko jak wierny pie­sek, obser­wu­jąc każdy jego krok spod czar­nych brwi. Gotów jest zro­bić dla mego syna wszystko, jestem o tym prze­ko­nana.

– Czy zanosi się na to, że Jem i Faith będą parą?

Pani Bly­the uśmiech­nęła się. Wszyst­kim było wia­domo, że panna Kor­ne­lia, która kie­dyś całą ener­gię poświę­cała nie­na­wi­ści do męż­czyzn, na stare lata zabrała się za swa­ta­nie innych.

– Na razie są tylko zaprzy­jaź­nieni, panno Kor­ne­lio.

– Bar­dzo zaprzy­jaź­nieni, możesz mi uwie­rzyć – powie­działa sta­now­czo panna Kor­ne­lia. – Docho­dzą mnie słu­chy o wszyst­kim, co poczyna młode poko­le­nie.

– Nie wąt­pię, że przy­czy­nia się do tego Mary Vance, pani Mar­shal­lowo Elliot – zazna­czyła swoją obec­ność Susan – ale myślę, że to wstyd pró­bo­wać swa­tać dzieci.

– Dzieci! Jem ma dwa­dzie­ścia jeden lat, a Faith dzie­więt­na­ście – bun­to­wała się panna Kor­ne­lia. – Nie zapo­mi­naj, Susan, że my, sta­rzy, nie jeste­śmy jedy­nymi doro­słymi na tym świe­cie.

Obu­rzona Susan, która nie­na­wi­dziła jakiej­kol­wiek wzmianki doty­czą­cej jej wieku – nie z powodu próż­no­ści, ale z obawy, że ktoś mógłby uznać ją za zbyt starą do pracy – powró­ciła do swo­ich Zapi­sków.

– Karl Mere­dith i Shir­ley Bly­the wró­cili w zeszły pią­tek z Aka­de­mii Queen’s. Wia­domo nam, że Karl zosta­nie dyrek­to­rem szkoły Har­bour Head w przy­szłym roku i można ocze­ki­wać, że będzie popu­lar­nym nauczy­cie­lem odno­szą­cym suk­cesy.

– W każ­dym razie na pewno będzie uczył dzieci wszyst­kiego, co należy wie­dzieć na temat chrząsz­czy – sko­men­to­wała panna Kor­ne­lia. – Skoń­czył już Queen’s, a pan Mere­dith i Rose­mary chcieli, żeby jesie­nią kon­ty­nu­ował naukę w Red­mond, lecz Karl ma bar­dzo nie­za­leżny cha­rak­ter i zamie­rza zaro­bić część kwoty potrzeb­nej na uni­wer­sy­tet. Dobrze mu to zrobi.

– Wal­ter Bly­the, który naucza od dwóch lat w Low­bridge, zre­zy­gno­wał – czy­tała Susan. —Zamie­rza jesie­nią pójść na uni­wer­sy­tet w Red­mond.

– Czy Wal­ter jest już dosyć silny, by iść do Red­mond? – zanie­po­ko­iła się panna Kor­ne­lia.

– Mamy nadzieję, że do jesieni będzie w dobrej for­mie – uspo­ka­jała pani Bly­the. – Spo­kojne lato na świe­żym powie­trzu i słońcu dobrze mu zro­bią.

– Tyfus to cho­roba, po któ­rej z tru­dem wraca się do formy – wyra­ziła sta­now­czą opi­nię panna Kor­ne­lia – szcze­gól­nie, gdy miał tak ostry prze­bieg jak w przy­padku Wal­tera. Myślę, że dobrze by mu zro­biło opóź­nie­nie o rok pój­ścia na uni­wer­sy­tet, ale on jest taki ambitny. Czy Di i Nan także idą na dal­sze stu­dia?

– Tak. Obie chcą uczyć jesz­cze rok, lecz Gil­bert uważa, że lepiej, żeby jesie­nią zaczęły stu­dia w Red­mond.

– Cie­szy mnie to. Będą dbały o Wal­tera i pil­no­wały, by nie poświę­cał zbyt wiele czasu na naukę – kon­ty­nu­owała panna Kor­ne­lia, rzu­ca­jąc krzywe spoj­rze­nie na Susan – przy­pusz­czam, że po kry­tyce, z jaką spo­tka­łam się parę minut temu, nie będzie bez­piecz­nie zasu­ge­ro­wać, że Jerzy Mere­dith patrzy cie­lę­cym wzro­kiem na Nan.

Susan zigno­ro­wała tę uwagę, a pani Bly­the ponow­nie się zaśmiała.

– Kochana panno Kor­ne­lio, mam pełne ręce roboty z tymi wszyst­kimi chłop­cami i dziew­czy­nami durzą­cymi się w naj­bliż­szym sąsiedz­twie. Gdy­bym brała to poważ­nie, ta świa­do­mość powa­li­łaby mnie na kolana. Nie przej­muję się tym. Prawdę mówiąc, nie chcę przy­jąć do wia­do­mo­ści, że już wszy­scy doro­śli. Kiedy patrzę na moich doro­słych synów, zasta­na­wiam się, czy to oni byli kie­dyś tłu­ściut­kimi, słod­kimi nie­mow­lę­tami z dołecz­kami w policz­kach, które cało­wa­łam i tuli­łam, śpie­wa­jąc koły­sanki. Wydaje się, jakby to było zale­d­wie wczo­raj, panno Kor­ne­lio. Czy Jem nie był naj­słod­szym nie­mow­lę­ciem w sta­rym Wyma­rzo­nym Domku? A teraz ma licen­cjat i podobno amory mu w gło­wie!

– Wszy­scy się sta­rze­jemy – wes­tchnęła panna Kor­ne­lia.

– Jedyny organ, który wydaje mi się stary – powie­działa pani Bly­the – to kostka, którą zła­ma­łam, gdy Józia Pye wyzwała mnie do przej­ścia po kale­nicy domu Bar­rych w cza­sach dzie­ciń­stwa na Zie­lo­nym Wzgó­rzu. Odczu­wam bóle, kiedy wieje ze wschodu. Nie chcę uznać, że to reu­ma­tyzm, a ból jest dość nie­zno­śny. Co do dzieci, pla­nują wraz z Mere­di­thami rado­sne lato przed powro­tem na stu­dia jesie­nią. Są taką roz­bry­kaną gro­madką! Dom trzę­sie się od ich cią­głego śmie­chu.

– Czy Rilla poje­dzie do Queen’s po powro­cie Shir­leya?

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wano. Wola­ła­bym tego unik­nąć. Gil­bert myśli, że nie jest jesz­cze dosyć silna – szybki wzrost ją nieco wycień­czył. Jest absur­dal­nie wysoka jak na dziew­czynkę, która nie ma jesz­cze pięt­na­stu lat. Wola­ła­bym, żeby została z nami. Strasz­nie byłoby spę­dzać następną zimę w domu bez nawet jed­nego z moich dzie­ciacz­ków. Musia­ła­bym toczyć boje z Susan, by nie dopu­ścić do nad­mier­nej mono­to­nii.

Susan uśmiech­nęła się na ten żart. Cóż to za pomysł – bój z panią dok­to­rową kochaną!

– A Rilla chce wyje­chać? – spy­tała panna Kor­ne­lia.

– Nie. Prawdę mówiąc, Rilla to jedyne moje dziecko pozba­wione ambi­cji. Szkoda, że nie ma jej choć tro­chę. Brak jej jakich­kol­wiek poważ­nych ide­ałów – jej jedyną aspi­ra­cją wydaje się dobra zabawa.

– A dla­cze­góż by nie, pani dok­to­rowo kochana?! – wykrzyk­nęła Susan, która nie tole­ro­wała nawet jed­nego nega­tyw­nego słowa na temat dzieci ze Zło­tego Brzegu, nawet z ust członka rodziny. – Dziew­czynka powinna dobrze się bawić i tego będę się trzy­mać! Będzie miała jesz­cze dosyć czasu na zasta­na­wia­nie się nad łaciną i greką.

– Chcia­ła­bym zoba­czyć w niej cho­ciaż odro­binę poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści, Susan. A poza tym sama wiesz, że jest obrzy­dli­wie próżna.

– Ma powód do zaro­zu­mial­stwa – opo­no­wała Susan. – To naj­ład­niej­sza dziew­czyna w Glen St Mary. Czy myśli­cie, że któ­raś z rodzin po dru­giej stro­nie portu, takich jak MacAl­li­ste­ro­wie, Craw­for­do­wie czy Ellio­to­wie była w sta­nie nawet w ciągu czte­rech gene­ra­cji wydać na świat dziecko urody rów­na­ją­cej się Rilli? Nie udało im się! Nie, pani dok­to­rowo kochana, znam swoje miej­sce, ale nie pozwolę na kry­ty­ko­wa­nie Rilli. Pro­szę posłu­chać, pani Mar­shal­lowo Elliott. – Susan zna­la­zła naresz­cie oka­zję do wyrów­na­nia rachun­ków z panną Kor­ne­lią za jej zło­śli­wo­ści o spra­wach uczu­cio­wych dzieci. Prze­czy­tała notkę z praw­dziwą przy­jem­no­ścią:

„Mil­ler Douglas zde­cy­do­wał, że nie poje­dzie na zachód. Twier­dzi, że stara Wyspa Księ­cia Edwarda wystar­czy mu w zupeł­no­ści i będzie na­dal upra­wiał zie­mię swo­jej ciotki, pani Ale­ko­wej Davis” – spoj­rzała ostro na pannę Kor­ne­lię. – Sły­sza­łam, pani Mar­shal­lowo Elliot, że Mil­ler zaleca się do Mary Vance.

Ten strzał prze­bił zbroję panny Kor­ne­lii. Zaczer­wie­niła się.

– Nie pozwolę, żeby Mil­ler Douglas krę­cił się koło Mary – powie­działa sta­now­czo. – Pocho­dzi z bied­nej rodziny. Jego ojciec był swo­istym wyrzut­kiem w rodzi­nie Dougla­sów – w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy nie uzna­wali go za swo­jego, a matka pocho­dziła z tych okrop­nych Dil­lo­nów miesz­ka­ją­cych w pobliżu portu.

– Zdaje się, że gdzieś sły­sza­łam, pani Mar­shal­lowo Elliot, że rodzice Mary Vance też nie nale­żeli do ary­sto­kra­cji.

– Mary Vance otrzy­mała dobre wycho­wa­nie i jest ele­gancką, mądrą i zdolną dziew­czyną – odcięła się panna Kor­ne­lia. – Może­cie mi wie­rzyć, że na pewno nie pozwoli się porwać Mil­le­rowi Dougla­sowi! Zna moje zda­nie w tej spra­wie, a do tej pory ni­gdy nie zda­rzyło się jej być nie­po­słuszną.

– Nie przy­pusz­czam, żeby musiała pani się mar­twić, pani Mar­shal­lowo Elliot, gdyż pani Ale­kowa Davis jest abso­lut­nie prze­ciwna temu związ­kowi i twier­dzi, że jej sio­strze­niec ni­gdy nie poślubi takiej znajdy jak Mary Vance.

Susan znowu zamil­kła, czu­jąc, że zwy­cię­żyła w tym poje­dynku, po czym prze­szła do czy­ta­nia kolej­nej zapi­ski. – Z przy­jem­no­ścią dowie­dzie­li­śmy się, że panna Oli­ver została zatrud­niona jako nauczy­cielka na kolejny rok. Panna Oli­ver spę­dzi zasłu­żone waka­cje w swym domu w Low­bridge.

– Jestem bar­dzo zado­wo­lona, że Ger­truda zosta­nie na kolejny rok – sko­men­to­wała pani Bly­the. – Bar­dzo by nam jej bra­ko­wało. I ma taki świetny wpływ na Rillę, która ją wręcz bał­wo­chwal­czo uwiel­bia. Są kole­żan­kami mimo róż­nicy wieku.

– A ja sły­sza­łam, że miała wyjść za mąż?

– Zdaje się, że coś o tym mówiono, ale chyba odło­żono tę sprawę na przy­szły rok.

– Kim jest narze­czony?

– Robert Grant, młody praw­nik z Char­lot­te­town. Mam nadzieję, że Ger­truda będzie szczę­śliwa. Jej życie było pełne smutku i gory­czy, a więc z wielką wraż­li­wo­ścią odbiera każde nega­tywne doświad­cze­nie. Minęła już jej pierw­sza mło­dość, a jest sama na świe­cie. Ten nowy narze­czony zja­wił się w życiu Ger­trudy oce­niany jako ósmy cud świata, lecz z tru­dem przy­cho­dziło jej uwie­rzyć, że to może być trwały zwią­zek. Kiedy zde­cy­do­wano o prze­ło­że­niu ślubu na póź­niej­szy ter­min, popa­dła w roz­pacz, cho­ciaż z pew­no­ścią pan Grant nie zawi­nił. Powstały kom­pli­ka­cje przy roz­li­cza­niu spadku po jego ojcu, który zmarł ubie­głej zimy, nie może więc myśleć o ożenku, dopóki nie roz­plą­cze całej tej gma­twa­niny. Jed­nakże moim zda­niem, Ger­truda uznała to za zły omen i od razu popa­dła w roz­pacz, że ślub nie doj­dzie do skutku.

– Nie ma sensu, pani dok­to­rowo kochana, za bar­dzo pole­gać na męż­czyź­nie – zauwa­żyła uro­czy­ście Susan.

– Pan Grant jest rów­nie mocno zaan­ga­żo­wany w zwią­zek z Ger­trudą jak ona zako­chana w nim, Susan. Nie stra­ciła do niego zaufa­nia – oba­wia się po pro­stu zrzą­dze­nia losu. Tro­chę w tym misty­cy­zmu. Myślę, że nie­któ­rzy nazwa­liby to prze­sąd­no­ścią. Prze­dziw­nie wie­rzy w sny i nawet kpi­nami nie zdo­ła­li­śmy tego jej oduczyć. Jed­nakże muszę przy­znać, że nie­które z jej snów… ale, sza! Lepiej, żeby Gil­bert nie sły­szał tej here­zji. Co jesz­cze inte­re­su­ją­cego zna­la­złaś w gaze­cie, Susan?

Susan aż wykrzyk­nęła ze zdzi­wie­nia.

– Pro­szę tego posłu­chać, pani dok­to­rowo kochana: „Pani Zofia Craw­ford zre­zy­gno­wała z domu w Low­bridge i zamie­rza zamiesz­kać z żoną swego bra­tanka, panią Alber­tową Craw­ford”. Pani dok­to­rowo kochana, prze­cież to moja wła­sna kuzynka Zofia! Pokłó­ci­ły­śmy się jesz­cze w dzie­ciń­stwie, wal­cząc o ozdo­bioną płat­kami róży kartkę ze szkółki nie­dziel­nej ze sło­wami „Bóg jest miło­ścią”. Od tej pory nie zamie­ni­ły­śmy nawet słowa, a teraz zamieszka naprze­ciwko nas!

– Będziesz musiała pogo­dzić się z nią, Susan. Okrop­nie być skłó­co­nym z naj­bliż­szymi sąsia­dami.

– Kuzynka Zofia zaczęła sprzeczkę, więc niech pierw­sza wycią­gnie do mnie rękę na zgodę, pani dok­to­rowo kochana – powie­działa dum­nie Susan. – Jeżeli tak się sta­nie, to oczy­wi­ście jestem na tyle dobrą chrze­ści­janką, że jej to uła­twię. Nie jest to osoba rado­sna, całe życie była z niej beksa. Kiedy widzia­łam ją ostatni raz, miała twarz pokrytą co naj­mniej tysią­cami zmarsz­czek z powodu zmar­twień i złych prze­czuć. Strasz­nie roz­pa­czała na pogrze­bie pierw­szego męża, ale wyszła ponow­nie za mąż, nie odcze­kaw­szy nawet roku. Następna notka, jak widzę, opi­suje ostat­nią nie­dzielną mszę w naszym kościele i podaje, że kościół był pięk­nie ozdo­biony.

– Gdy o tym mowa, przy­po­mnia­łam sobie, że pan Pryor abso­lut­nie nie popiera kwia­tów w kościele – wspo­mniała panna Kor­ne­lia. – Od początku podej­rze­wa­łam, że po jego prze­pro­wadzce z Low­bridge nie zaznamy spo­koju. Nie powi­nien był zostać dopusz­czony do star­szy­zny – to był błąd i zoba­czy­cie same, że będziemy tego żało­wać! Sły­sza­łam jego groźbę, że „jeżeli dziew­czyny na­dal będą zaśmie­cać ambonę chwa­stami, prze­sta­nie cho­dzić do kościoła”.

– Kościół świet­nie sobie radził, zanim Łysy Wąsacz poja­wił się w Glen, i – według mnie – pora­dzi sobie także dosko­nale po jego odej­ściu – zawy­ro­ko­wała Susan.

– Któż to wymy­ślił dla niego takie śmieszne prze­zwi­sko? – spy­tała pani Bly­the.

– Chłopcy z Low­bridge prze­zy­wali go tak zawsze, pani dok­to­rowo kochana. Pew­nie dla­tego, że ma taką czer­woną i okrą­głą twarz z grzywką i pia­sko­wymi wąsami ster­czą­cymi do góry. Jed­nakże lepiej nie nazy­wać go w oczy tym imie­niem. Z dru­giej strony, pani dok­to­rowo kochana, jest bar­dzo nie­roz­sąd­nym czło­wie­kiem z róż­nymi dziw­nymi pomy­słami. Należy teraz do star­szy­zny i w opi­nii wielu jest bar­dzo reli­gijny, ale pamię­tam, pani dok­to­rowo kochana, jak dwa­dzie­ścia lat temu zła­pano go na wypa­sie krowy na cmen­ta­rzu w Low­bridge. Tak, nie zapo­mnia­łam o tym i zawsze przy­po­mi­nam sobie tę scenę, kiedy widzę go roz­mo­dlo­nego na spo­tka­niu modli­tew­nym. No dobrze, skoń­czy­łam już czy­ta­nie notek i prawdę mówiąc, nie widzę innych istot­nych infor­ma­cji w tej gaze­cie. Nie inte­re­sują mnie spe­cjal­nie sprawy zagra­niczne. Co to za arcy­książę został zamor­do­wany?

– A cóż to nas obcho­dzi? – spy­tała panna Kor­ne­lia, nie­świa­doma zło­wiesz­czej odpo­wie­dzi na to pyta­nie, którą przy­go­to­wy­wał już los. – W pań­stwach bał­kań­skich co chwilę ktoś mor­duje lub jest mor­do­wany. To ich nor­malny stan. Uwa­żam, że nasze gazety nie powinny dru­ko­wać tak szo­ku­ją­cych wia­do­mo­ści. „Enter­prise” robi się zbyt sen­sa­cyj­nym pismem, dru­ku­jąc te wiel­kie nagłówki. Cóż, na mnie pora. Nie, Aniu kochana, nie proś, żebym została na kola­cji. Mar­shall przy­zwy­czaił się do myśli, że posi­łek beze mnie nie ma żad­nej war­to­ści – typowy męż­czy­zna. A więc bie­gnę. Lito­ści, Aniu kochana, co się dzieje z tym kotem? Czy ma jakiś napad? – te słowa spo­wo­do­wał Dok, który nagle sko­czył na dywan u stóp panny Kor­ne­lii, poło­żył po sobie uszy, zer­k­nął na nią, a następ­nie znikł, jed­nym gwał­tow­nym susem wyska­ku­jąc przez okno.

– O, nie! Po pro­stu zmie­nia się w Mister Hyde’a, co ozna­cza, że jesz­cze tego wie­czoru będzie padał deszcz lub wiał silny wiatr. Dosko­nały baro­metr!

– Cóż, jestem zado­wo­lona, że wybiegł wyczy­niać swoje beze­ceń­stwa na zewnątrz, nie nara­ża­jąc mojej kuchni na szkody – cie­szyła się Susan. – A teraz muszę zająć się kola­cją. Z tym tłu­mem zamiesz­ka­łym w Zło­tym Brzegu usta­wicz­nie trzeba pla­no­wać następny posi­łek.

ROZ­DZIAŁ II. Poranna rosa

ROZ­DZIAŁ II

Poranna rosa

Na zewnątrz klomb Zło­tego Brzegu był pełen zło­tych kałuż słońca i wabią­cych zacie­nio­nych miejsc. Rilla Bly­the huś­tała się na hamaku pod wielką sosną szkocką, Ger­truda Oli­ver sie­działa u jej stóp, a Wal­ter roz­cią­gnięty na tra­wie zatra­cił się w rycer­skim roman­sie, na któ­rego kar­tach ożyli na nowo dawni boha­te­ro­wie i pięk­no­ści minio­nych wie­ków.

Rilla była „maleń­stwem” rodziny Bly­the’ów i chro­nicz­nie obu­rzała się, ponie­waż nikt nie chciał uwie­rzyć, że doro­sła. Bra­ko­wało jej tak nie­wiele do pięt­na­stego roku życia, a wzro­stem dorów­ny­wała Di i Nan. Poza tym była rze­czy­wi­ście tak ładna, jak to opi­sała Susan. Miała wiel­kie, roz­ma­rzone orze­chowe oczy, mleczną skórę upstrzoną małymi zło­tymi pie­gami i deli­kat­nie zary­so­wane łuki brwi, nada­jące jej doro­słe pyta­jące spoj­rze­nie, które zachę­cało innych, a szcze­gól­nie chło­pa­ków w jej wieku do podej­mo­wa­nia prób udzie­le­nia odpo­wie­dzi. Włosy miała cie­płego ruda­wego brązu, a mały dołe­czek w gór­nej war­dze wyglą­dał tak, jakby pod­czas chrzcin zaprzy­jaź­niona wróżka uci­snęła ją w tym miej­scu palusz­kiem. Dziew­czynka była nieco próżna, czemu nie mogły zaprze­czyć nawet jej naj­lep­sze przy­ja­ciółki, i uwa­żała, że jej twarz jest nie naj­gor­sza, ale mar­twiła się figurą i wola­łaby nosić dłuż­sze sukienki. W daw­nych cza­sach w Doli­nie Tęczy Rilla była pulchna, a teraz odwrot­nie – nie­zwy­kle zeszczu­plała, co ude­rzało szcze­gól­nie w dłu­gich koń­czy­nach. Jem i Shir­ley dopro­wa­dzali ją do sza­leń­stwa, nazy­wa­jąc „Pającz­kiem”. Mimo to zde­cy­do­wa­nie nie była nie­zręczna. Jej ruchy były pełne gra­cji, a idąc, zda­wała się tań­czyć. Była piesz­czoszką wszyst­kich, co nieco ją zepsuło, ale na­dal więk­szość uwa­żała, że Rilla Bly­the jest słodką dziew­czynką, cho­ciaż nie umywa się bły­sko­tli­wo­ścią do Nan i Di.

Panna Oli­ver, która wie­czo­rem miała wyje­chać na waka­cje, zamiesz­ki­wała od roku w Zło­tym Brzegu. Bly­the’owie zaofe­ro­wali jej pokój, żeby zro­bić przy­jem­ność Rilli nie­przy­tom­nie zako­cha­nej w swo­jej nauczy­cielce i goto­wej dzie­lić z nią pokój, gdyby inny nie był wolny. Ger­truda Oli­ver miała za sobą dwa­dzie­ścia osiem lat i życie pełne walki. Jej wygląd był ude­rza­jący. Smutne brą­zowe oczy w kształ­cie mig­da­łów, inte­li­gentne, nieco kpiar­skie usta i gęste masy czar­nych wło­sów dookoła głowy. Nie była ładna, lecz jej twarz miała pewien urok i wzbu­dzała zain­te­re­so­wa­nie tajem­ni­czo­ścią, zaś Rilla uzna­wała ją za fascy­nu­jącą mimo zda­rza­ją­cych się jej ponu­rych nastro­jów i cyni­zmu. Te nastroje zda­rzały się jed­nak tylko wtedy, gdy panna Oli­ver była zmę­czona. Przez cały czas sty­mu­lo­wała towa­rzy­stwo, dzięki czemu wesoła kom­pa­nia ze Zło­tego Brzegu zapo­mi­nała o jej wieku. Wal­ter i Rilla byli jej ulu­bień­cami, któ­rzy zwie­rzali jej się z tajem­nych marzeń i aspi­ra­cji. Wie­działa, że Rilla nie może docze­kać się uczest­ni­cze­nia w przy­ję­ciach, na któ­rych bywały Nan i Di, i cudow­nych wie­czo­ro­wych sukni, a także cze­goś rów­nie waż­nego, to zna­czy, sta­ra­ją­cych się! Oczy­wi­ście w licz­bie mno­giej! Co do Wal­tera, panna Oli­ver wie­działa, że napi­sał zbiór sone­tów Do Rosa­mundy, czyli Faith Mere­dith, i że jego celem było uzy­ska­nie pro­fe­sury z lite­ra­tury angiel­skiej w jakimś dużym col­lege’u. Wie­działa o jego peł­nym pasji zachwy­cie nad pięk­nem i rów­nie gwał­tow­nej nie­na­wi­ści do brzy­doty. Znała jego słabe i mocne strony.

Wal­ter był naj­przy­stoj­niej­szym z chłop­ców ze Zło­tego Brzegu. Panna Oli­ver z przy­jem­no­ścią nań patrzyła, doce­nia­jąc jego urodę. Takiego wła­śnie syna chcia­łaby kie­dyś mieć. Błysz­czące czarne włosy, pełne bla­sku ciem­no­szare oczy, nie­na­ganne rysy. I poeta w każ­dym calu! Ten zbiór sone­tów był naprawdę nie­zwy­kłym dzie­łem choćby dla­tego, że napi­sał go chło­piec zale­d­wie dwu­dzie­sto­letni. Panna Oli­ver nie była może obiek­tyw­nym kry­ty­kiem, ale zda­wała sobie sprawę, że Wal­ter Bly­the posiada nie­zwy­kły dar.

Rilla kochała Wal­tera całym ser­cem. Ni­gdy nie naigra­wał się z niej jak Jem i Shir­ley. Nie nazy­wał jej także Pającz­kiem. Mówił do niej Rilla-ma-Rilla – nawią­zu­jąc do jej peł­nego imie­nia Maryla. Otrzy­mała je po cioci Maryli z Zie­lo­nego Wzgó­rza, która – nie­stety – zmarła, zanim Rilla zdo­łała ją dobrze poznać i Rilli nie podo­bało się, gdyż uzna­wała je za sta­ro­modne i sztywne. Dla­czego nie zwra­cają się do niej pierw­szym imie­niem, Berta, które jest o wiele ład­niej­sze i pełne god­no­ści, zamiast tego nie­mą­drego Rilla?! Nie miała nic prze­ciwko wer­sji Wal­tera, ale nikt inny nie miał prawa tak jej nazy­wać, z wyjąt­kiem panny Oli­ver, która czy­niła to od czasu do czasu. Rilla-ma-Rilla wypo­wie­dziane śpiew­nym gło­sem Wal­tera było imie­niem pięk­nym jak szmer srebr­nego stru­myka. Odda­łaby życie za Wal­tera, gdyby to w czymś mu się przy­dało – jak wyznała pan­nie Oli­ver. Rilla uwiel­biała egzal­ta­cję jak więk­szość dziew­czyn w jej wieku, a naj­do­le­gliw­szą kro­plą gory­czy, którą nie­chęt­nie zno­siła, była myśl, że Wal­ter opo­wiada wię­cej swo­ich sekre­tów Di niż jej.

– Myśli, że jestem za mała, żeby zro­zu­mieć – lamen­to­wała z obu­rze­niem przy pan­nie Oli­ver – a ja prze­cież jestem doro­sła! I ni­gdy nie zdra­dzi­ła­bym jego sekretu nikomu, nawet pani, panno Oli­ver. Wyznaję pani wszyst­kie swoje tajem­nice. Była­bym nie­szczę­śliwa, gdy­bym ukryła jakiś sekret przed panią, naj­uko­chań­sza moja! Ale jego ni­gdy nie zdra­dzę. Mówię mu o wszyst­kim, nawet poka­zuję mu pamięt­nik. Dla­tego tak strasz­nie mnie boli, kiedy on ukrywa przede mną różne rze­czy. Poka­zuje mi wszyst­kie swoje wier­sze. Są wspa­niałe, panno Oli­ver! Och, trzyma mnie przy życiu jedy­nie nadzieja, że pew­nego dnia stanę się dla Wal­tera tym, co sio­stra Dorota dla Word­swor­tha. Word­sworth ni­gdy nie napi­sał wier­szy rów­nie pięk­nych jak Wal­ter, zresztą Ten­ny­sona także nie mogą się rów­nać.

– Tak dalece nie posu­nę­ła­bym się, acz obaj napi­sali wiele szmiry – powie­działa sucho panna Oli­ver. A potem, widząc ura­żoną minę Rilli, dodała pośpiesz­nie: – Moim zda­niem, Wal­ter zosta­nie pew­nego dnia wiel­kim poetą, a dora­sta­jąc, na pewno zyskasz wię­cej jego zaufa­nia.

– Kiedy w zeszłym roku leżał w szpi­talu chory na tyfus, sza­la­łam z nie­po­koju – wes­tchnęła Rilla z pewną dumą. – Ni­gdy mi nie powie­dziano, jak bar­dzo ciężki prze­bieg miała jego cho­roba. Dowie­dzia­łam się dopiero, gdy wró­cił do zdro­wia. Ojciec nie pozwo­lił mi o tym powie­dzieć. Jestem zado­wo­lona, że o tym nie wie­dzia­łam. Nie znio­sła­bym tej wia­do­mo­ści. Pła­ka­ła­bym co wie­czór w poduszkę. Ale cza­sami – kon­klu­do­wała Rilla z gory­czą (lubiła mówić z gory­czą, imi­tu­jąc w ten spo­sób pannę Oli­ver) – cza­sami myślę, że Wal­ter woli Ponie­działka niż mnie.

Ponie­dzia­łek był psem ze Zło­tego Brzegu, nazwa­nym tak, ponie­waż poja­wił się pew­nego ponie­działku, kiedy Wal­ter czy­tał Robin­sona Cru­soe. W rze­czy samej nale­żał do Jema, ale był też bar­dzo przy­wią­zany do Wal­tera. Teraz leżał z nosem wspar­tym na jego ramie­niu, macha­jąc gwał­tow­nie ogo­nem za każ­dym razem, gdy nie­obecny duchem Wal­ter go kle­pał. Ponie­dzia­łek nie był colie ani sete­rem czy też oga­rem lub nowo­fun­dlan­dem. Jak okre­ślił to Jem, był zwy­kłym kun­dlem, bar­dzo skun­dlo­nym – jak powie­dzie­liby nie­życz­liwi mu. Przy­znać należy, że wygląd Ponie­działka nie był jego mocną stroną. Los roz­rzu­cił przy­pad­kowo po żół­tym tuło­wiu czarne plamy, przy czym jedna z nich wyraź­nie zasła­niała oko. Uszy miał poszar­pane, gdyż pies czę­sto pró­bo­wał sił w hono­ro­wych wal­kach. Miał jed­nak jedną zaletę. Zda­wał sobie sprawę, że nie wszyst­kie psy są przy­stojne, mądre lub zwy­cię­skie, ale że każdy umie kochać. W środku jego skrom­nej postury ukryte było bar­dzo uczu­ciowe, lojalne, wierne psie serce. Patrzył swo­imi brą­zo­wymi oczami, z któ­rych, jak mógłby powie­dzieć jakiś teo­log, wydo­by­wała się praw­dziwa dusza. Kochany był przez wszyst­kich w Zło­tym Brzegu, nawet Susan nie była wyjąt­kiem, cho­ciaż jego godny potę­pie­nia zwy­czaj zakra­da­nia się do pokoju gościn­nego i spa­nia na tam­tej­szym łóżku sta­no­wił dla niej nie lada próbę.

Tego kon­kret­nego popo­łu­dnia Rilla nie miała powodu do narze­ka­nia.

– Czyż czer­wiec nie jest zachwy­ca­ją­cym mie­sią­cem? – spy­tała, patrząc w roz­ma­rze­niu na dale­kie srebrne chmurki zawie­szone spo­koj­nie nad Doliną Tęczy. – Tak świet­nie się bawi­li­śmy, a pogoda była wspa­niała. Pod każ­dym wzglę­dem per­fek­cyjna!

– A mnie się nie podoba – wes­tchnęła panna Oli­ver. – To zło­wiesz­cze. Per­fek­cyj­ność to dar nie­bios, rodzaj rekom­pen­saty za to, czym trzeba póź­niej zapła­cić. Tak czę­sto już byłam tego świad­kiem, że nie lubię, gdy ktoś mówi, że bawił się dosko­nale, choć prawdą jest, że czer­wiec jest fan­ta­styczny.

– Oczy­wi­ście bra­ko­wało nieco roz­rywki – powie­działa Rilla. – Jedyną nie­zwy­kłą rze­czą, jaka wyda­rzyła się w Glen w minio­nym roku, było omdle­nie panny Mead w kościele. Cza­sami chcia­ła­bym, żeby coś rów­nie dra­ma­tycz­nego zda­rzało się z więk­szą regu­lar­no­ścią.

– Nie powin­naś mieć takich pra­gnień, dra­ma­tyczne prze­ży­cia naj­czę­ściej koń­czą się gory­czą. Was wszyst­kich czeka rado­sne lato, a ja będę nudzić się w Low­bridge!

– Ale będziesz tu czę­sto wpa­dać, prawda? Myślę, że latem będzie się działo wiele, cho­ciaż jak zwy­kle nie będę dopusz­czona do wszyst­kiego. Czyż to nie straszne być uwa­żaną za małą dziew­czynkę, gdy dawno już nią nie jestem?

– Jesz­cze dużo wody upły­nie, zanim będziesz doro­sła, Rillo! Nie marz o przy­spie­sze­niu czasu i tak mija zbyt szybko. Już wkrótce roz­sma­ku­jesz się w życiu.

– Roz­sma­ko­wać się w życiu! Chcę jeść je peł­nymi łyż­kami. – Zaśmiała się Rilla. – Pra­gnę wszyst­kiego, wszyst­kiego, co może mieć dziew­czyna. W przy­szłym mie­siącu skoń­czę pięt­na­ście lat, a wtedy nikt nie będzie miał prawa powie­dzieć, że jestem dziec­kiem. Kie­dyś sły­sza­łam, że podobno lata życia od pięt­na­stego do dzie­więt­na­stego są naj­lep­sze dla dziew­czyn. Zamie­rzam w pełni z nich korzy­stać, wypeł­nić je zabawą!

– Nie ma sensu myśleć o tym, co chcesz zro­bić; możesz być pewna, że to ci nie wyj­dzie.

– Ale samo myśle­nie daje już wiele rado­ści! – wykrzyk­nęła Rilla.

– Nie myślisz o niczym tylko o zaba­wie, mała małpko – powie­działa wyro­zu­miale panna Oli­ver, dostrze­ga­jąc, że pod­bró­dek Rilli ma per­fek­cyjny kształt. – Ale z dru­giej strony pięt­na­ście lat to wła­ściwy moment. Nie masz zamiaru iść do col­lege’u jesie­nią?

– Nie, ani tej, ani żad­nej innej jesieni! Nie mam ochoty. Ni­gdy nie inte­re­so­wały mnie te wszyst­kie „-olo­gie”, „-izmy”, za któ­rymi tak sza­leją Nan i Di. I tak już pię­cioro z nas jest w col­lege’u. Powinno wystar­czyć. W każ­dej rodzi­nie musi być jeden głu­pek. I przy­staję na to, o ile okaże się ład­nym, popu­lar­nym i inte­re­su­ją­cym głup­kiem. Nie jestem bły­sko­tliwa. Nie mam żad­nego talentu i nawet nie wyobra­żasz sobie jakie to wygodne. Nie ocze­kują niczego ode mnie, więc nie muszę wysłu­chi­wać narze­kań. Nie nadaję się też na gospo­chę czy kucharkę. Nie­na­wi­dzę szy­cia i odku­rza­nia, a z faktu, że Susan nie zdo­łała nauczyć mnie wypie­ka­nia cia­ste­czek, wno­szę, że nikomu się to nie uda. Ojciec twier­dzi, że nie tru­dzę się ani nie przędę. W związku z tym muszę zostać kró­lewną – doszła do wnio­sku Rilla, znów się śmie­jąc.

– Jesteś zbyt młoda, Rillo, żeby porzu­cić naukę!

– Och, zimą będę stu­dio­wać z mamą lite­ra­turę. Przy­po­mni sobie swój licen­cjat. Na szczę­ście lubię czy­ta­nie. Nie patrz tak na mnie, kochana, z żało­ścią i dez­apro­batą! Nie umiem być poważna. Wszystko wydaje mi się takie różowe i tęczowe! W przy­szłym mie­siącu będę miała pięt­na­ście lat, a potem szes­na­ście, a póź­niej sie­dem­na­ście. Czy ist­nieje cokol­wiek bar­dziej zachwy­ca­ją­cego?

– Odpu­kaj w nie­ma­lo­wane drewno – powie­działa Ger­truda Oli­ver, ni to śmie­jąc się, ni to serio. – Odpu­kaj w nie­ma­lo­wane drewno, Rillo-ma-Rillo!

ROZ­DZIAŁ III. Weso­łość w świe­tle księ­życa

ROZ­DZIAŁ III

Weso­łość w świe­tle księ­życa

Rilla, która na­dal marsz­czyła powieki, zasy­pia­jąc, przez co zda­wało się, że śmieje się we śnie, ziew­nęła, prze­cią­gnęła się i uśmiech­nęła do Ger­trudy Oli­ver. Ta ostat­nia przy­była poprzed­niego wie­czora z Low­bridge i dała się prze­ko­nać, żeby zostać na tańce przy latarni w Czte­rech Wia­trach, które miały odbyć się naza­jutrz wie­czo­rem.

– Nowy dzio­nek puka do okna. Zasta­na­wiam się, co z sobą przy­nie­sie?

Pannę Oli­ver prze­szły dresz­cze. Ni­gdy nie witała ran­ków z entu­zja­zmem typo­wym dla Rilli. Żyła już dosyć długo, żeby wie­dzieć, że dzień może przy­nieść liczne przy­kro­ści.

– Naj­mil­sze, co może przy­nieść dzień to nie­ocze­ki­wane wyda­rze­nia – cią­gnęła dalej Rilla. – Wspa­niale obu­dzić się w taki złoty pora­nek i zasta­na­wiać, jaką nie­spo­dziankę przy­nie­sie. Zazwy­czaj marzę przez dzie­sięć minut, zanim wstanę, wyobra­ża­jąc sobie mnó­stwo wspa­nia­łych rze­czy, które mogą przy­tra­fić mi się przed zmierz­chem.

– Mam nadzieję, że dzi­siaj nastąpi coś nie­ocze­ki­wa­nego – powie­działa Ger­truda. – Mam nadzieję, że poczta przy­nie­sie wia­do­mość o tym, że nie doszło do wojny mię­dzy Niem­cami i Fran­cją.

– O tak – odpo­wie­działa zdaw­kowo Rilla. – W prze­ciw­nym przy­padku nastąpi coś okrop­nego. Ale to prze­cież nie będzie dla nas miało żad­nego zna­cze­nia, prawda? Myślę, że wojna byłaby pod­nie­ca­jąca. Taka była wojna bur­ska, jak nie­któ­rzy twier­dzą. Ale ja oczy­wi­ście nie­wiele z tego pamię­tam. Panno Oli­ver, czy mam dziś wie­czo­rem wło­żyć białą suk­nię, czy nową zie­loną? Zie­lona jest o wiele ład­niej­sza, oczy­wi­ście, ale oba­wiam się, że pod­czas zabawy na brzegu morza może ulec znisz­cze­niu. Czy ucze­sze mnie pani mod­nie? Żadna z dziew­cząt z Glen nie robi tej nowej fry­zury, więc na pewno wzbu­dzę sen­sa­cję.

– Jak udało ci się prze­ko­nać mamę, żeby pozwo­liła ci iść na tańce?

– O, to Wal­ter ją namó­wił. Wie­dział, że serce by mi pękło, gdy­bym nie poszła. To pierw­sze doro­słe przy­ję­cie, w któ­rym uczest­ni­czę, panno Oli­ver. Całymi nocami leża­łam, nie śpiąc i roz­my­śla­jąc. A dziś rano na widok słońca ogar­nął mnie taki nastrój, że chciało mi się krzy­czeć z rado­ści. Oby tylko wie­czo­rem nie padało! Chyba zary­zy­kuję i włożę zie­loną sukienkę. To prze­cież moje pierw­sze przy­ję­cie! Chcę wyglą­dać jak naj­le­piej! Poza tym jest nieco dłuż­sza od bia­łej. Włożę też srebrne pan­to­felki, które pani Ford przy­słała mi na Boże Naro­dze­nie, a do tej pory nie mia­łam oka­zji ich nosić. Są nad­zwy­czaj uro­kliwe. Och, panno Oli­ver, mam nadzieję, że ktoś poprosi mnie do tańca. Ina­czej umrę ze wstydu – naprawdę! Jeśli nikt mnie nie poprosi do tańca i będę musiała sie­dzieć pod ścianą przez cały wie­czór! Oczy­wi­ście Karl i Jerzy jako syno­wie pastora nie mogą tań­czyć, w prze­ciw­nym przy­padku mogła­bym liczyć na to, że ura­tują mnie przed hańbą.

– Będziesz miała mnó­stwo part­ne­rów, przyjdą wszy­scy chłopcy miesz­ka­jący przy por­cie. Będzie ich dużo wię­cej niż dziew­cząt.

– Jak to dobrze, że nie jestem córką pastora – śmiała się Rilla. – Biedna Faith jest wście­kła, ale nie odważy się zatań­czyć wie­czo­rem. Una, oczy­wi­ście, ma to w nosie; ni­gdy nie zale­żało jej na tań­cach. Ktoś pocie­szał Faith, że w kuchni będą cią­gutki dla osób, które nie tań­czą. Szkoda, że nie widziała pani reak­cji na jej twa­rzy. Przy­pusz­czam, że razem z Jemem przez więk­szość wie­czoru będą sie­dzieć na ska­łach. Sły­szała pani, że wszy­scy mamy zejść do malut­kiej zatoki poni­żej daw­nego Wyma­rzo­nego Domu, a potem popły­nąć do latarni mor­skiej? Czyż nie będzie to coś nie­ziem­skiego?

– W wieku pięt­na­stu lat też opi­sy­wa­łam wszystko w super­la­ty­wach – sark­nęła panna Oli­ver. – Przy­znam, że przy­ję­cie zapo­wiada się bar­dzo przy­jem­nie dla mło­dych. Ja na pewno będę się nudzić. Żaden z tych dzie­cia­ków nie zechce zatań­czyć z taką starą panną jak ja! Może Jem i Wal­ter popro­szą mnie raz z lito­ści. Nie możesz więc ocze­ki­wać, że będę cie­szyć się na to przy­ję­cie z wzru­sza­ją­cym zachwy­tem tak typo­wym dla cie­bie.

– Czy nie bawiła się pani dobrze na swoim pierw­szym przy­ję­ciu, panno Oli­ver?

– Nie. Było to w cięż­kich dla mnie cza­sach. Byłam obdarta i zanie­dbana, i nikt nie popro­sił mnie do tańca z wyjąt­kiem jed­nego chłopca, jesz­cze bar­dziej zanie­dba­nego i obdar­tego niż ja. Był tak nie­zgrabny, że byłam mu nie­zwy­kle nie­chętna, i widząc to, już wię­cej mnie nie popro­sił. Nie mia­łam praw­dzi­wej mło­do­ści, Rillo. To smutna strata. Chcę, żebyś ty prze­ży­wała to wszystko wspa­niale w pełni szczę­ścia. I mam nadzieję, że twoje pierw­sze przy­ję­cie okaże się praw­dziwą przy­jem­no­ścią godną zapa­mię­ta­nia na całe życie.

– Ubie­głej nocy śniło mi się, że w samym środku przy­ję­cia zauwa­ży­łam, że mam na sobie kimono i ranne pan­to­fle – wes­tchnęła Rilla. – Obu­dzi­łam się z jękiem prze­ra­że­nia.

– Mówiąc o snach, mnie przy­tra­fił się bar­dzo dziwny – zauwa­żyła z roz­tar­gnie­niem panna Oli­ver. – Był jak żywy, co cza­sami mnie spo­tyka. Ten sen róż­nił się od zwy­czaj­nych snów, gdyż był jasno zary­so­wany i rze­czy­wi­sty jak życie.

– Co się pani przy­śniło?

– Sta­łam na schod­kach werandy, tutaj, w Zło­tym Brzegu, patrząc ponad polami na Glen. Nagle w dużej odle­gło­ści zoba­czy­łam długą, srebrną, błysz­czącą falę roz­bi­ja­jącą się na brzegu. Pod­cho­dziła coraz bli­żej i bli­żej w postaci postę­pu­ją­cych za sobą małych spie­nio­nych fal, podob­nych do tych, które od czasu do czasu roz­bi­jają się na piasz­czy­stym brzegu. Poły­kały Glen. Pomy­śla­łam, że na pewno nie dotrą do Zło­tego Brzegu, jed­nakże zbli­żały się nie­ustę­pli­wie tak szybko, że zanim zdo­ła­łam się ruszyć lub krzyk­nąć, kolejne roz­biły się u moich stóp i wszystko zato­piły. Nie zostało nic, tylko burzowa woda w miej­scu, gdzie kie­dyś ist­niało Glen. Pró­bo­wa­łam cof­nąć się i zoba­czy­łam, że krańce mojej sukni zmo­czyła krew, i wtedy obu­dzi­łam się, drżąc. Nie podoba mi się ten sen. Miał jakieś ponure zna­cze­nie. Nale­żał do tych peł­nych reali­zmu snów, które zawsze się spraw­dzają.

– Mam nadzieję, że to nie zna­czy, że ze wschodu nad­ciąga burza, żeby zmar­no­wać przy­ję­cie – zamru­czała Rilla.

– Nie­na­pra­wialna pięt­na­sto­latka! – zaopi­nio­wała sucho panna Oli­ver. – Nie, Rillo-ma-Rillo, nie przy­pusz­czam, by mój sen naprawdę prze­po­wia­dał tak straszne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Od kilku dni w Zło­tym Brzegu zauwa­żalne było napię­cie. Jedy­nie Rilla zaab­sor­bo­wana swoją doj­rze­wa­jącą doro­sło­ścią była go nie­świa­doma. Dok­tor Bly­the wyglą­dał coraz poważ­niej, i czy­ta­jąc codzienną gazetę, wygła­szał coraz mniej komen­ta­rzy. Jem i Wal­ter gorąco inte­re­so­wali się przy­no­szo­nymi wia­do­mo­ściami. Wie­czo­rem Jem odszu­kał Wal­tera, by podzie­lić się z nim swoim pod­nie­ce­niem.

– Słu­chaj, Niemcy wypo­wie­dzieli wojnę Fran­cji! To ozna­cza, że Anglia praw­do­po­dob­nie też włą­czy się do wojny, a jeżeli to nastąpi, wów­czas nadej­dzie Szczu­ro­łap3 z two­ich daw­nych wyobra­żeń!

– To nie były wyobra­że­nia – powoli arty­ku­ło­wał myśli Wal­ter. – To było prze­czu­cie, wizja, Jem; naprawdę widzia­łem go przez moment owego wie­czoru dawno temu. A jeżeli Anglia przy­łą­czy się do wojny?

– Cóż, będziemy musieli wszy­scy zgło­sić się na pomoc! – wykrzyk­nął rado­śnie Jem. – Nie mogli­by­śmy prze­cież zosta­wić jej samej w tej walce, ale ty nie możesz zacią­gnąć się do woj­ska. Nie wró­ci­łeś jesz­cze do formy po tyfu­sie. Szkoda, prawda?

Wal­ter nie odpo­wie­dział, czy mu szkoda. Patrzył w mil­cze­niu na Glen i błę­kit portu poni­żej.

– „Jeste­śmy wil­czę­tami – musimy gryźć i dra­pać pazu­rami dla ojczy­zny naszej chwały” – kon­ty­nu­ował rado­śnie Jem, krę­cąc swoje rude loki sil­nymi, szczu­płymi pal­cami, które zda­niem ojca były typowe dla uro­dzo­nego chi­rurga. – Ależ to byłaby przy­goda! Oba­wiam się jed­nak, że Grey lub inni starcy posta­rają się wszystko zała­tać w ostat­niej chwili. Najemy się wstydu, jeżeli zosta­wią Fran­cję w potrze­bie. Jeżeli nie, prze­ży­jemy nie­zwy­kłe przy­gody. No, chyba już pora przy­go­to­wać się na to przy­ję­cie pod latar­nią.

Jem wyszedł, pogwiz­du­jąc „Stu szczu­ro­ła­pów i ja”, a Wal­ter na chwilę zamarł w mil­cze­niu. Na jego czole poja­wiła się zmarszczka. Wszystko to nade­szło z gwał­tow­no­ścią czar­nej, burzo­wej chmury. Kilka dni wcze­śniej nikt nie myślał o czymś takim. Co za absurd! Prze­cież można zna­leźć jakieś wyj­ście! Wojna to dia­bel­skie, straszne wyda­rze­nie, zbyt okropne i nie­na­wistne, aby zda­rzyć się cywi­li­zo­wa­nym naro­dom w dwu­dzie­stym wieku! Już sama myśl o tym była tak zło­wiesz­cza, że uniesz­czę­śli­wiała Wal­tera, rzu­ca­jąc piętno na piękno życia. „Odma­wiam myśle­nia o tym. Wyrzucę te myśli ze swego umy­słu. Spójrzmy, jak piękne jest Glen w sierp­nio­wej doj­rza­ło­ści, z całym łań­cu­chem sta­rych gospo­darstw, upra­wia­nych łąk, spo­koj­nych ogro­dów. A niebo na zacho­dzie sta­nowi wielką złotą perłę. Daleko w por­cie poja­wiło się świa­tło księ­życa, powie­trze jest pełne wytwor­nych dźwię­ków, gwiz­dów sen­nego rudzika, cudow­nego, smęt­nego szeptu wia­tru miesz­ka­ją­cego w drze­wach, szmeru osik, szep­czą­cych i potrzą­sa­ją­cych deli­kat­nymi list­kami w kształ­cie ser­du­szek, śmie­chu mło­dzieży docho­dzą­cego z pokoju, gdzie dziew­częta przy­go­to­wy­wały się do tań­ców. Świat opa­no­wał cza­ru­jący urok dźwięku i koloru. Będzie myślał tylko o tym i o głę­bo­kiej rado­ści, jaką mu dawały. „W każ­dym razie nikt nie będzie żądał, bym jechał na wojnę – pomy­ślał. – Jak mówi Jem «zawdzię­czam to tyfu­sowi».

Rilla wychy­lała się z okna, ubrana już na tańce. Żółty bra­tek wyśli­zgnął się z jej wło­sów i osu­nął na zie­mię jak spa­da­jąca złota gwiazda. Na darmo pró­bo­wała go zła­pać, ale miała prze­cież ich wię­cej. Panna Oli­ver wplo­tła z nich mały wia­nek we włosy dziew­czynki.

– Jest tak cudow­nie spo­koj­nie, czyż to nie wspa­niałe? Noc zapo­wiada się dosko­nale. Niech pani posłu­cha, panno Oli­ver, sły­szę wyraź­nie dzwonki w Doli­nie Tęczy. Wiszą tam już ponad dzie­sięć lat.

– Ich wietrzne kuranty zawsze koja­rzą mi się z nie­biań­ską muzyką, jaką Adam i Ewa sły­szeli w Ede­nie Mil­tona – odparła panna Oli­ver.

– Tak świet­nie bawi­li­śmy się w Doli­nie Tęczy w dzie­ciń­stwie – roz­ma­rzyła się Rilla.

Teraz już nikt nie bawił się w Doli­nie Tęczy. Była bar­dzo cicha w let­nie wie­czory. Wal­ter lubił cho­dzić tam poczy­tać, Jem i Faith odby­wali randki, Jerzy i Nan spę­dzali czas na nie­koń­czą­cych się kłót­niach i dys­ku­sjach na temat poważ­nych zagad­nień, co wyda­wało się ich ulu­bioną metodą zale­ca­nia się. A Rilla miała tam swoje miej­sce, gdzie lubiła sie­dzieć i marzyć w samot­no­ści.

– Muszę przed wyj­ściem pobiec do kuchni i poka­zać się Susan. Nie wyba­czy­łaby mi, gdy­bym o tym zapo­mniała.

Rilla wpa­dła do ocie­nio­nej kuchni Zło­tego Brzegu, gdzie Susan pro­za­icz­nie cero­wała skar­pety, i roz­świe­tliła ją swą urodą. Miała na sobie zie­loną sukienkę ozdo­bioną małymi różo­wymi sto­krot­kami, srebrne poń­czo­chy i pan­to­felki, we wło­sach i przy szyi upięte złote bratki. Była tak śliczna, młoda i roz­sie­wała wokół taki blask, że nawet kuzynka Zofia Craw­ford nie mogła powstrzy­mać zachwytu, a kuzynka Zofia Craw­ford znana była z tego, że podzi­wia nie­wiele ziem­skich rze­czy. Kuzynka Zofia i Susan zała­go­dziły czy raczej zapo­mniały o swo­jej sta­rej sprzeczce, kiedy ta pierw­sza zamiesz­kała w Glen i zaczęła czę­sto wpa­dać wie­czo­rami z sąsiedzką wizytą. Susan nie zawsze witała ją rado­śnie, ponie­waż kuzynka Zofia nie była rado­sną towa­rzyszką.

– Nie­które osoby odwie­dzają, a nie­które odby­wają wizy­ta­cję, pani dok­to­rowo kochana – sko­men­to­wała kie­dyś Susan, suge­ru­jąc, że to ostat­nie okre­śle­nie doty­czy kuzynki Zofii.

Kuzynka Zofia miała długą, bladą, pomarsz­czoną twarz, cienki nos, wąskie usta i bar­dzo dłu­gie, szczu­płe, blade dło­nie, zazwy­czaj zło­żone z rezy­gna­cją na podołku sukni z czar­nego per­kalu. Cała była długa, wąska i blada. Patrzyła żałob­nym wzro­kiem na Rillę Bly­the i ze smut­kiem spy­tała:

– Czy te wszyst­kie włosy są twoje wła­sne?

– Oczy­wi­ście – obu­rzyła się Rilla.

– To dobrze! – wes­tchnęła kuzynka Zofia. – Cho­ciaż może byłoby lepiej, gdyby nie były. Taka chmura wło­sów wyczer­puje cał­ko­wi­cie siły żywotne. To dowód gruź­licy, jak sły­sza­łam. Mam jed­nak nadzieję, że cie­bie to nie spo­tka. Sły­sza­łam, że dziś wie­czo­rem idzie­cie na tańce; podobno nawet chłopcy pastora, cho­ciaż mam nadzieję, że jego córki do tego się nie posuną. No cóż, tańce nie były ni­gdy moją pasją. Zna­łam dziew­czynę, która zmarła na par­kie­cie. Nie poj­muję, jak można tań­czyć, usły­szaw­szy tę histo­rię!

– Czy powró­ciła do tań­ców? – spy­tała z roz­tar­gnie­niem Rilla.

– Powie­dzia­łam prze­cież, że padła nie­żywa. Oczy­wi­ście, że ni­gdy już nie tań­czyła, biedne stwo­rze­nie. Pocho­dziła z rodziny Kir­ków z Low­bridge. Ale chyba tak nie pój­dziesz z gołą szyją, co?

– Wie­czór jest gorący – pro­te­sto­wała Rilla. – Ale założę szal, kiedy popły­niemy wodą.

– Pamię­tam łódź, którą pły­nęli mło­dzi po por­cie czter­dzie­ści lat temu w noc iden­tyczną jak dzi­siej­sza – cią­gnęła ponuro kuzynka Zofia. – Łódź prze­wró­ciła się i wszy­scy zato­nęli, co do jed­nego. Mam nadzieję, że coś takiego nie przy­trafi się wam dziś wie­czo­rem. Czy sto­su­jesz jakieś środki na piegi? Wiem, że sok z pla­ta­nów czyni cuda.

– Rze­czy­wi­ście, kuzynko Zofio, możesz być spe­cja­listką od pie­gów – Susan ruszyła na pomoc Rilli. – Nie zna­łam dziew­czyny rów­nie pie­go­wa­tej co ty. Rilla ma piegi jedy­nie latem, a twoje trzy­mały się nie­odmien­nie przez cały rok. A poza tym nie mia­łaś takiego kolo­rytu twa­rzy jak ona. Rillo, wyglą­dasz naprawdę ślicz­nie, a ucze­sa­nie pod­kre­śla twą urodę! Ale chyba nie pój­dziesz do portu w tych pan­to­fel­kach, co?

– O, nie. Do portu pój­dziemy w sta­rych butach, nio­sąc w rękach pan­to­felki. Czy podoba ci się moja sukienka, Susan?

– Przy­po­mina mi sukienkę, którą nosi­łam, będąc dziew­czynką – wes­tchnęła kuzynka Zofia, zanim Susan zdą­żyła odpo­wie­dzieć. – Była zie­lona z różo­wymi kwiat­kami i z fal­ba­nami od talii do samego dołu. Nie nosi­ły­śmy ską­pych sukie­nek jak dzi­siej­sze dziew­częta – prawdą jest, że czasy zmie­niły się, ale oba­wiam się, że nie idzie ku lep­szemu. Roz­dar­łam ją owej nocy, a do tego ktoś wylał na mnie fili­żankę her­baty, kom­plet­nie ruj­nu­jąc sukienkę. Ale mam nadzieję, że nic takiego nie przy­trafi się two­jej. Jestem zda­nia, że powinna być nieco dłuż­sza. Twoje nogi są tak strasz­nie dłu­gie i chude.

– Pani dok­to­rowa Bly­the nie zga­dza się, żeby małe dziew­czynki ubie­rały się jak doro­słe – powie­działa Susan sztywno z zamia­rem wetknię­cia szpili kuzynce Zofii. Ale Rilla poczuła się obra­żona. Mała dziew­czynka, coś takiego! Wyśli­zgnęła się z kuchni roz­gnie­wana. „Następ­nym razem nie pójdę poka­zać się Susan. Prze­cież ona nie uważa nikogo za doro­słego, dopóki nie skoń­czy sześć­dzie­się­ciu lat! A ta okropna kuzynka Zofia z kąśli­wymi uwa­gami o pie­gach i nogach! Jakie prawo ma ta stara tyczka do kry­ty­ko­wa­nia kogoś, że jest długi i chudy?”. Rilla miała wra­że­nie, że chmury zakryły i popsuły całą radość z wie­czoru poza domem. Chciało jej się usiąść i zapła­kać.

Ale kiedy zna­la­zła się wśród rado­snego tłumu zmie­rza­ją­cego do latarni w Czte­rech Wia­trach, wró­cił jej dobry humor.

Dzieci Bly­the’ów wyszły ze Zło­tego Brzegu w towa­rzy­stwie melan­cho­lij­nych sko­wy­tów Ponie­działka, któ­rego zamknięto w sto­dole, aby unik­nąć jego towa­rzy­stwa. Po dro­dze wstą­piły po Mere­di­thów i wraz z kolej­nymi mło­dymi oso­bami poszły drogą pro­wa­dzącą do sta­rego portu. Mary Vance, wspa­niała, w błę­kit­nej kre­pie i z koron­kową narzutką, wyszła z domu panny Kor­ne­lii i dołą­czyła do Rilli i panny Oli­ver, które szły razem, lecz nie przy­wi­tały jej szcze­gól­nie cie­pło. Rilla nie prze­pa­dała za Mary Vance. Ni­gdy nie zapo­mniała upo­ko­rze­nia, jakie prze­żyła, gdy Mary goniła ją przez całą wieś, gro­żąc suszoną rybą w ręce. Prawdę mówiąc, Mary Vance nie cie­szyła się szcze­gólną sym­pa­tią w tej gru­pie, na­dal jed­nak dobrze bawili się w jej towa­rzy­stwie. Miała ostry język, który sty­mu­lo­wał.

– Mary Vance to nasz zły nałóg. Nie możemy żyć bez niej, mimo że dopro­wa­dza nas do furii – wyznała kie­dyś Di Bly­the.

Wśród dużej, wspól­nie idą­cej grupy utwo­rzyły się pary. Jem szedł z Faith Mere­dith oczy­wi­ście, a Jerzy Mere­dith z Nan Bly­the. Di i Wal­ter masze­ro­wali razem zagłę­bieni w poufną roz­mowę, czego zazdro­ściła im Rilla.

Karl Mere­dith szedł z Mirandą Pryor, raczej by zro­bić na złość Joemu Mil­grave niż dla jakiej­kol­wiek innej poważ­nej przy­czyny. Wszy­scy wie­dzieli, że Joe sza­leje za Mirandą, lecz nie­śmia­łość unie­moż­li­wia mu oka­zy­wa­nie uczuć. Joe mógłby zebrać całą odwagę i iść obok Mirandy, gdyby noc była ciemna, ale w tej chwili, w świe­tle księ­życa nie czuł się na siłach, by to zro­bić. Tak więc wlókł się za pro­ce­sją i w myślach obrzu­cał Karla Mere­ditha sło­wami, któ­rych nie wypada wypo­wie­dzieć na głos. Miranda była córką Łysego Wąsa­cza; wpraw­dzie nie wzbu­dzała takiej anty­pa­tii jak ojciec, jed­nakże nikt spe­cjal­nie za nią nie prze­pa­dał. Była blada, pospo­lita i usta­wicz­nie ner­wowo chi­cho­tała. Miała włosy srebr­no­blond i wiel­kie oczy koloru chiń­skiej por­ce­lany, które już od dzie­ciń­stwa wyglą­dały, jakby stale była prze­ra­żona. Ni­gdy z tego nie wyro­sła. Wola­łaby, aby towa­rzy­szył jej Joe niż Karl, z któ­rym nie czuła się spe­cjal­nie swo­bod­nie, jed­nakże spa­cer u boku chłopca z col­lege’u można było poczy­ty­wać sobie za zaszczyt, a do tego jesz­cze był on synem pastora.

Shir­ley Bly­the szedł z Uną Mere­dith i oboje mil­czeli, ponie­waż odpo­wia­dało to ich natu­rze. Shir­ley miał szes­na­ście lat, był wraż­li­wym, myślą­cym, spo­koj­nym chłop­cem z dużą dozą spo­koj­nego humoru. Cią­gle jesz­cze był „małym śnia­dym chłop­cem” Susan – miał brą­zowe włosy, takież oczy i jasno­brą­zową cerę. Lubił cho­dzić z Uną Mere­dith, ponie­waż nie zmu­szała go do roz­mowy ani też nie musiał zno­sić jej gawę­dze­nia. Una była na­dal tą samą słodką i nie­śmiałą dziew­czynką, jaką pozna­li­ście w Doli­nie Tęczy, a jej wiel­kie, ciem­no­błę­kitne oczy były na­dal roz­ma­rzone i tęskne. Sta­ran­nie ukry­wała uczu­cie do Wal­tera Bly­the’a, któ­rego nikt się nie domy­ślał oprócz Rilli. Rilli podo­bało się to i bar­dzo chcia­łaby, aby Wal­ter odwza­jem­nił uczu­cie Uny. Wolała ją od Faith, któ­rej piękno i pew­ność sie­bie usu­wały w cień inne dziew­częta, a to Rilli ni­gdy się nie podo­bało.

Lecz teraz była po pro­stu szczę­śliwa. Cudow­nie było wędro­wać z przy­ja­ciółmi tą ciemną, błysz­czącą drogą z małymi jodłami i świer­kami, któ­rych bal­sam ota­czał ich żywicz­nym zapa­chem.

Łąki refleksu sło­necz­nego zachodu poja­wiły się za wzgó­rzami, przed nimi błysz­czały wody portu. W pobli­skim kościółku ode­zwał się dzwon, a bło­gie dźwięki powoli cichły wokół ciem­nie­ją­cych, fio­le­to­wych miejsc. Zatokę na­dal ota­czała sre­brzy­sto­nie­bie­ska poświata. Wszystko było wspa­niałe – czy­ste powie­trze z lek­kim posma­kiem soli, bal­sa­miczny zapach jodeł, śmiech mło­dzieży. Rilla kochała życie, jego blask i inten­syw­ność. Kochała dźwięki muzyki, szmer rado­snej roz­mowy. Chcia­łaby tak iść w nie­skoń­czo­ność tą drogą w sre­brze i cie­niu. Miało to być jej pierw­sze przy­ję­cie i zamie­rzała je wspa­niale wyko­rzy­stać. Wolna była od wszel­kich zmar­twień – już nie myślała nawet o pie­gach i za dłu­gich nogach, o niczym, oprócz nie­opusz­cza­ją­cego ją lęku, że nikt nie poprosi jej do tańca. Sam fakt życia i zbli­ża­nia się do pięt­nastki wystar­czał, by dać jej peł­nię zado­wo­le­nia. Rilla wcią­gnęła dłu­gie wes­tchnie­nie zachwytu i wstrzy­mała ze zdzi­wie­nia oddech. Jem opo­wia­dał jakąś histo­rię Faith – coś, co zda­rzyło się na woj­nie bał­kań­skiej.

– Lekarz stra­cił obie nogi – były zmiaż­dżone – po czym pozo­sta­wiony na polu, gdzie cze­kała go tylko śmierć, czoł­gał się od czło­wieka do czło­wieka, sta­ra­jąc się pomóc ran­nym w cier­pie­niu, dopóki mógł. Nawet przez moment nie myślał o sobie. Obwią­zy­wał ban­da­żem nogę ran­nego, kiedy stra­cił przy­tom­ność. Tam ich zna­leźli; mar­twe dło­nie leka­rza na­dal przy­trzy­my­wały ban­daż. Zatrzy­mał krwa­wie­nie i ura­to­wał życie ran­nego. To jest boha­ter, prawda, Faith? Mówię ci, kiedy to czy­ta­łem…

Jem i Faith odda­lili się, a ich głosy stały się nie­sły­szalne. Ger­truda Oli­ver zadrżała. Rilla uści­snęła jej ramię ze współ­czu­ciem.

– Ależ to było straszne, panno Oli­ver! Nie rozu­miem, dla­czego Jem opo­wiada takie okropne rze­czy, kiedy wszy­scy idziemy na zabawę.

– Uwa­żasz, że to straszne, Rillo? A ja myślę, że to cudowne, piękne. Ta histo­ria powo­duje, że każdy wąt­piący w czło­wieka powi­nien się zawsty­dzić. To, co zro­bił ten lekarz, sta­nowi przy­kład odda­nia rów­nego boskiemu. Pomyśl, jak ludz­kość reaguje na ideał samo­po­świę­ce­nia. Co do mojego drże­nia, nie wiem, co je spo­wo­do­wało. Wie­czór jest prze­cież cie­pły. Być może ktoś spa­ce­ruje po ciem­nym miej­scu, prze­zna­czo­nym mi na grób. Takie obja­śnie­nie podałby stary prze­sąd. Cóż, nie będę o tym myśleć teraz, przy tej uro­czej oka­zji. Wiesz, Rillo, kiedy nad­cho­dzi pora nocna, cie­szę się, że miesz­kam na wsi. Znam praw­dziwy urok nocy na wsi, o któ­rym miesz­czu­chy nie mają poję­cia. Każda noc na wsi jest piękna, nawet w towa­rzy­stwie burzy. Prze­pa­dam za noc­nymi burzami na tym pra­sta­rym wybrzeżu zatoki. Nato­miast dzi­siej­sza noc wydaje się być aż zbyt piękna. To noc mło­do­ści, marzeń, i tro­chę się jej boję.

– Czuję, jakby to wszystko było też moim udzia­łem – powie­działa Rilla.

– O tak, jesteś dosyć młoda, by nie oba­wiać się per­fek­cyj­no­ści. No, już doszli­śmy do Wyma­rzo­nego Domu. Tego lata wydaje się samotny, For­do­wie nie przy­je­chali?

– Pań­stwo For­do­wie i Per­sis nie przy­je­chali, ale zja­wił się Ken­neth. Zatrzy­mał się u krew­nych swo­jej mamy w pobliżu portu. Nie­wiele się z nim widy­wa­li­śmy tego lata. Jest tro­chę ułomny, więc nie może daleko cho­dzić.

– Ułomny? Co mu się stało?

– Ubie­głej jesieni zła­mał nogę w kostce pod­czas meczu pił­kar­skiego i pra­wie całą zimę leżał. Od tego czasu utyka, acz przy­znać trzeba, że stan mu się popra­wia i wydaje się, iż nie­długo wróci do formy. Był w Zło­tym Brzegu zale­d­wie dwu­krot­nie.

– Ethel Reese osza­lała na jego punk­cie – wtrą­ciła się Mary Vance. – Kiedy cho­dzi o niego, traci zupeł­nie roz­są­dek. Po ostat­nim wie­czo­rze modli­tew­nym odpro­wa­dził ją z kościółka przy por­cie do domu. Nie wyobra­żasz sobie, jakie miny stroi od tego czasu! Jakby chło­pak z Toronto, taki jak Ken Ford, mógł rze­czy­wi­ście mieć jakieś zamiary wobec wiej­skiej dziew­czyny w rodzaju Ethel!

Rilla zaru­mie­niła się. Nie dbała o to, że Ken­neth Ford odpro­wa­dził Ethel Reese, mógł to zro­bić nawet kil­ka­na­ście razy! Nic, co on robi, nie ma dla niej zna­cze­nia. Prze­cież jest od niej całe wieki star­szy. Przy­jaźni się z Nan i Di, a także z Faith. A na nią, Rillę, patrzy zawsze jak na dziecko, któ­rego się nie dostrzega, chyba że z zamia­rem prze­ko­ma­rza­nia się. Poza tym nie­na­wi­dziła Ethel Reese, zresztą z wza­jem­no­ścią. Ethel Reese stała się jej wro­giem od czasu, gdy Wal­ter stłukł Dana na kwa­śne jabłko w cza­sach Doliny Tęczy. Ale dla­czego kto­kol­wiek ma uwa­żać, że byłaby meza­lian­sem dla Ken­netha Forda tylko dla­tego, że mieszka na wsi? Co do Mary Vance, straszna z niej plot­kara, która nie ma zupeł­nie o czym mówić, a tylko roz­siewa plotki. Czy to ważne, kto kogo odpro­wa­dzał?!

Przy nie­wiel­kim pomo­ście na brzegu portu poni­żej Wyma­rzo­nego Domu zacu­mo­wano dwie łodzie. Kapi­ta­nem jed­nej miał być Jem Bly­the, dru­giej Joe Mil­grave, który wie­dział wszystko o łodziach i bar­dzo pra­gnął wyka­zać się przed Mirandą Pryor. Urzą­dzili wyścigi i łódź Joego wygrała. Nad­pły­wały kolejne łodzie z oko­lic portu i dru­giego brzegu od strony zachod­niej. Zewsząd sły­chać było śmiech. Wielka, biała wieża latarni Czte­rech Wia­trów jaśniała świa­tłem roz­le­wa­ją­cym się z obro­to­wej lampy błysz­czą­cej ze szczytu. Krewni latar­nika, rodzina z Char­lot­te­town, spę­dzali tu lato i to oni urzą­dzali przy­ję­cie, na które zapro­szono całą mło­dzież z Czte­rech Wia­trów i Glen St Mary, a także z oko­lic portu. Kiedy łódź Jema prze­pły­nęła pod latar­nią mor­ską, Rilla szybko zdjęła buty i wło­żyła srebrne pan­to­felki, kry­jąc się przed wzro­kiem panny Oli­ver. Wystar­czyło jedno spoj­rze­nie, by powie­dzieć jej, że na schod­kach wycię­tych w ska­łach, a pro­wa­dzą­cych do latarni, prze­bywa wielu chłop­ców trzy­ma­ją­cych chiń­skie lata­renki, więc zde­cy­do­wała, że nie będzie wcho­dzić po nich w cięż­kich butach, które matka kazała jej wziąć na drogę. Pan­to­felki uwie­rały nie­mi­ło­sier­nie, ale nikt by się tego nie domy­ślił, kiedy Rilla z uśmie­chem wbie­gała po schod­kach; jej ciemne oczy, błysz­czące i pełne pytań, ani rumiane kre­mowe policzki zabar­wione pogłę­bia­ją­cym się kolo­rem nie ujaw­niły bólu. Ledwo wspięła się po scho­dach, pewien chło­piec z dru­giej strony portu zapro­sił ją do tańca i w następ­nym momen­cie zna­leźli się w pawi­lo­nie z estradą, który wybu­do­wano w pobliżu morza. Było to prze­śliczne miej­sce przy­kryte dachem z gałęzi jodeł i obwie­szone lata­ren­kami. Za nim roz­po­ście­rało się morze, całe w bla­sku, na lewo lśniły w świe­tle księ­życa piasz­czy­ste wydmy, zatoczki i zagłę­bie­nia, zaś na prawo widoczne było ska­li­ste wybrzeże z atra­men­to­wymi cie­niami i kry­sta­licz­nymi zatocz­kami. Rilla z part­ne­rem uno­sili się wśród tan­ce­rzy. Wydała głę­bo­kie wes­tchnie­nie zachwytu. Ned Burr z gór­nego Glen grał cza­ro­dziej­ską muzykę na swo­ich skrzyp­kach; brzmiały jak magiczny flet ze sta­rego opo­wia­da­nia, który zmu­szał wszyst­kich słu­cha­czy do tańca. Bryza z zatoki była chłodna i świeża, świa­tło księ­życa, białe i cudowne, pokry­wało całą oko­licę! To było życie, zachwy­ca­jące życie! Rilla czuła, jak uskrzy­dliły się jej stopy i dusza.

ROZ­DZIAŁ IV. Flet Szczu­ro­łapa

ROZ­DZIAŁ IV

Flet Szczu­ro­łapa

Pierw­sze przy­ję­cie, w któ­rym uczest­ni­czyła Rilla, było praw­dzi­wym trium­fem. W każ­dym razie tak zda­wało się na początku. Miała tak wielu part­ne­rów, że musiała tań­czyć każdy taniec z kil­koma. Jej srebrne pan­to­felki zda­wały się ruszać samo­dziel­nie i cho­ciaż cały czas ją uwie­rały w palce i two­rzyły pęche­rze na pię­tach, nie prze­szka­dzało to jej w rado­wa­niu się zabawą. Ethel Reese popsuła jej nieco humor, wywo­łu­jąc Rillę tajem­ni­czo z pawi­lonu i ostrze­ga­jąc ją typo­wym dla Reese’ów szep­tem, że ma suk­nię roz­cheł­staną z tyłu, a na fal­ba­nie plamę. Rilla pobie­gła do pokoju w latarni przy­go­to­wa­nego na szat­nię dla dziew­cząt i tam uspo­ko­iła się, widząc, że rze­koma plama to zale­d­wie drobny ślad trawy, a rze­koma dziura z tyłu to maleńki punk­cik, gdzie odpiął się haczyk. Irena Howard pomo­gła jej ponow­nie go zapiąć, słodko ją przy tym kom­ple­men­tu­jąc. Rilli te uwagi bar­dzo się spodo­bały. Jej roz­mów­czyni była dzie­więt­na­sto­latką z gór­nego Glen, która zda­wała się dobrze czuć w towa­rzy­stwie młod­szych dziew­cząt – zło­śliwe przy­ja­ciółki suge­ro­wały, iż to dla­tego, że łatwo nad nimi kró­lo­wać, nie oba­wia­jąc się rywa­li­za­cji. Rilla jed­nak uznała Irenę za wspa­niałą towa­rzyszkę i akcep­to­wała jej opie­kuń­cze zacho­wa­nie. Irena była ładna i sty­lowa, bosko śpie­wała, a każdą zimę spę­dzała w Char­lot­te­town, pobie­ra­jąc tam lek­cje muzyki. Miała ciotkę w Mont­re­alu, która przy­sy­łała jej wytworne stroje. Opo­wia­dano, że prze­żyła nie­szczę­śliwą miłość – nikt nie wie­dział dokład­nie, o co cho­dzi, ale tajem­ni­czość doda­wała dodat­ko­wego pie­przyku tej spra­wie. Rilla uznała, że kom­ple­menty Ireny sta­no­wią uko­ro­no­wa­nie wie­czoru. Pobie­gła rado­śnie z powro­tem do pawi­lonu, zatrzy­mu­jąc się na moment w świe­tle lata­re­nek u wej­ścia, by popa­trzeć na tan­ce­rzy. Chwi­lowa prze­rwa w tańcu umoż­li­wiła jej dostrze­że­nie Ken­ne­tha Forda po dru­giej stro­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Dok­tor Jekyll i Mister Hyde – tytuł noweli Roberta Louisa Ste­ven­sona. W kul­tu­rach anglo­ję­zycz­nych fraza „Dr Jekyll and Mr Hyde” ozna­cza kogoś o podwój­nej oso­bo­wo­ści. Mister Hyde to nie­bez­pieczny potwór (przyp. tłum.). [wróć]

2. Jack Frost – w angiel­skim folk­lo­rze uoso­bie­nie zimy, psotny cho­chlik. [wróć]

3. Szczu­ro­łap lub fle­ci­sta z Hameln z baśni Braci Grimm. Wywiódł on szczury z mia­sta swą grą na fle­cie (przyp. tłum.). [wróć]